Andrzej Łysakowski „Kozak”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Andrzej Łysakowski.

  • Jakie miał pan nazwisko w Powstaniu?


Nazwisko to samo, z tym że pseudonim „Kozak”.

  • Miejsce pobytu w czasie Powstania?


W pierwszym rzędzie, tam gdzie mieszkałem, na Siennej 14. To jest mniej więcej na rogu Siennej i Wielkiej. Później niestety byłem już na Siennej 55, a w międzyczasie byłem także przy zdobyciu PAST-y. Wtedy byłem w oddziale starszego sierżanta „Kazika”.

  • W jakiej formacji pan był w czasie Powstania?


Zgrupowanie „Chrobry II”.

  • Rok urodzenia?


1931.

  • Proszę opowiedzieć, gdzie się pan urodził i w jakiej rodzinie. Kim byli pana rodzice?


Mój ojciec był dziennikarzem, ale w jakiej gazecie, to nie umiem powiedzieć. Mama była pielęgniarką. No niestety, nie bardzo to wszystko się u nich układało, ponieważ o ile sobie dobrze przypominam, chyba w trzydziestym siódmym roku rozeszli się. Ale ja z ojcem miałem zawsze kontakt, zresztą mama nigdy mi tego nie zabraniała. Myśmy przeprowadzili się z mamą do moich dziadków na Chocimską 23 mieszkania 26. Mama pracowała w Oddziale Pasteurowskim Państwowego Zakładu Higieny.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pan urodził, w jakiej miejscowości?


Urodziłem się w Brześciu nad Bugiem, o co miałem zawsze do mamy pretensję. Powodem tego było, że mama będąc w ciąży... Ojciec, będąc na delegacji, miał opisywać piękno Polesia, no a mama stęskniła się i niestety, ale urodziła mnie w Brześciu. Po prostu tak się stało. Zawsze miałem o to pretensję, bo ja nigdy w Brześciu nie byłem, nigdy Brześcia nie widziałem, a zawsze mieszkałem w Warszawie. No ale niestety tak się stało.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku? Gdzie pan wtedy był?

 

Pierwszego września 1939 roku mieszkaliśmy na Chocimskiej. Z początku, pierwsze kilka dni, właściwie nie było specjalnych nalotów, tylko przez radio się słuchało: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi czekolada...”, czy coś takiego. No i widzieliśmy później – to mnie bardzo utkwiło w pamięci – mianowicie żołnierzy z kawalerii poznańskiej, z Poznańskiego, którzy byli niesamowicie zmęczeni, wyglądali okropnie, ale w dalszym ciągu byli entuzjastami walki z Niemcami.

  • Gdzie pan ich widział?


Proszę pani, myśmy mieszkali na Chocimskiej, przy bazarze. Na Chocimskiej właśnie oni do nas przyszli, w bramie widziałem ich, jak się zatrzymali.

  • Miał pan wtedy osiem lat.


No tak.

  • Jakie to wrażenie na panu robiło?


Ogromne, ogromne wrażenie. A z drugiej strony wrażenie było także takie, że mama mnie w razie czego, w razie ataku gazowego, wyposażyła w maskę gazową, nie wiadomo po co. I ja tą maskę bardzo dumnie nosiłem. Mama tak samo. Niezależnie od tego mój wujek, mamy brat, wyjeżdżał przez Rumunię, tak jak wiele innych [osób], bo on pracował w GISZ-u, w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych, a był inżynierem architektem notabene.

  • Proszę powiedzieć, jak się nazywał wuj?


Henryk Polubiec. Drugi wujek był u Wawelberga. Właściwie przy Wawelbergu była taka szkoła na poziomie ponadgimnazjalnym, szkoła samochodowa, coś takiego. Później dostał się do wojska. Widzieliśmy, jak na początku września wyjeżdżał z całym swoim oddziałem i też znalazł się w Rumunii, później we Francji, później w Anglii. On był w armii Andersa.

  • Czy podczas pierwszych dni wojny w Warszawie był pan świadkiem jakiegoś ataku, bombardowań?


Oczywiście, oczywiście. Pierwszy raz właściwie widziałem trupy. Mianowicie to było pod koniec września, to nie był atak lotniczy, tylko to był obstrzał artylerii na Mokotów, no i właśnie widziałem człowieka, który został rozerwany po prostu przez pocisk artyleryjski. Niezależnie od tego naloty już były. Natomiast bardzo utkwiło mnie w pamięci, to był chyba 27 września, jak wkraczali Niemcy. Ci butni Niemcy wkraczali, szli ulicą Puławską w kierunku placu Unii Lubelskiej. To byli ludzie, którzy uważali, że są, jak to wyrażali się później, Übermensch. To zrobiło na mnie bardzo złe wrażenie, bardzo złe wrażenie.

  • A jak pan znalazł się na tej Puławskiej?


No bo myśmy mieszkali bardzo blisko, a ja z kolei byłem takim urwisem, że ja wyskakiwałem.

Wprawdzie mama miała czasami do mnie duże pretensje i dziadkowie, bo w większej części to mamy rodzice przyczyniali się do mojego wychowania, ale ja uciekałem. I to mi pomogło…

  • Był pan ciekawski, tak?


Tak. I to mi pomogło w przyszłości.

  • Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?

 

Proszę pani, pierwsza [szkoła] (skończyłem tę szkołę) to była szkoła podstawowa, szkoła powszechna się wtedy nazywało, w alei Szucha, szkoła numer 98. Nas wyrzucili, jak byłem już chyba w szóstej czy siódmej klasie. Wyrzucili nas na ulicę Piłsudskiego, która odchodziła od Marszałkowskiej i szła do Polnej. I tam kończyłem tę szkołę.

  • Jak pan zapamiętał drogę na Szucha, jak pan szedł do szkoły?


Proszę pani, szedłem Chocimską przez plac Unii koło pomnika Lotnika i wchodziłem w aleję Szucha, po lewej stronie był numer 98, mniej więcej w połowie pomiędzy Litewską a placem Unii Lubelskiej.

  • Ja pytałam bardziej pod kątem kontaktów z Niemcami.


Raz widziałem tylko, że była jakaś akcja ze strony Polski Podziemnej. Była straszna strzelanina, ja do szkoły akurat szedłem, a Niemcy w piżamach, z pistoletami maszynowymi ostrzeliwali tych chłopaków naszych.

  • Czy pan się wtedy schował?


Tak, oczywiście, za jakiś taki winkiel.

  • Czy w szkole uczono was, jak się macie zachowywać na ulicy w stosunku do Niemców?


No, no. Pani Tilowa [Thielowa? – red.] była raczej wielką patriotką. Zresztą mąż jej zginął w trzydziestym dziewiątym roku i jakoś widocznie Niemcy jeszcze nie zmuszali do tego i nigdy to nie nastąpiło. Oczywiście pewne przedmioty były zabrane i kompletnie [pomijane], na przykład geografia, historia. Bo przecież nawet w szkole powszechnej, w starszych klasach te przedmioty obecnie się znajdują – to zostało skreślone. Bo ja zacząłem [naukę] jeszcze przed wojną, znaczy to był chyba rok trzydziesty ósmy.


  • Proszę pana, jak pan się zetknął z konspiracją i kiedy?


Właściwie to była kwestia przypadku. W czterdziestym trzecim roku kolega mój Andrzej Wróblewski, z którym chodziłem razem do jednej klasy, powiedział mi w wielkiej tajemnicy, że on może mnie załatwić, żebym należał do oddziałów konspiracyjnych, do „Szarych Szeregów”. Oczywiście u mnie sprawą jeszcze istotną było to, że ze swoim ojcem Stanisławem Łysakowskim miałem zawsze kontakt. Ojciec w trzydziestym dziewiątym roku przyszedł w mundurze oficerskim, bo on był oficerem rezerwy. No, byłem z tego bardzo dumny, ale to był rok już czterdziesty, gdzieś w lutym, o ile sobie dobrze przypominam, widziałem się z ojcem, on od dziadków mnie zabierał do kawiarni zazwyczaj, i ojciec mi powiedział, że on musi wyjechać. Mówi: „Gdzie, to mnie nie pytaj, bo ja ci nie jestem w stanie odpowiedzieć, ale może to potrwać bardzo długo”. No i właściwie na tym stanęło. Ojciec mieszkał u swojej siostry i później jak uciekł, to znaczy zniknął z horyzontu, to do siostry przyszło w czerwcu, w lipcu czterdziestego roku dwóch gestapowców i zawiadomili ją, że brat zmarł w więzieniu w Nowym Sączu.
Oczywiście dużo, dużo później, przypadkowo po prostu, zostałem wyznaczony do dopilnowania, bo wtedy już nie mieszkałem w Warszawie, do dopilnowania kolonii dla dzieci z Koszalińskiego Zjednoczenia Budownictwa (może dlatego, że dyrektor mnie lubił) i wysłano mnie akurat do Nowego Sącza. Oni załatwili lokal, wielka szkoła, bo to było sześćset dzieci. Ja wykorzystałem między innymi pobyt tam i ten czas na zorientowanie się, jak zginął mój ojciec. Znalazłem wszystko. Mianowicie on siedział w więzieniu dlaczego? Dlatego że go złapali na granicy polsko-słowackiej. Przywieźli do Nowego Sącza. Jak tam śledztwo wyglądało, [nie wiem], na pewno go bili, ale nie umiem powiedzieć, bo ja tego nie widziałem. Był w pierwszej grupie ludzi, którzy zostali rozstrzelani w trzetrzewińskim lesie, to jest pomiędzy Nowym Sączem a Limanową. Będąc w Nowym Sączu, ja to wszystko znalazłem, gdzie. A w jaki sposób? No, chodziłem, pytałem się ludzi, którzy może byli w tym czasie w więzieniu. W końcu taki adwokat (nie pamiętam nazwiska) mi powiedział: „Po co pan szuka tutaj, jak może pan wszystko znaleźć w ZBOWiD-zie”. I faktycznie poszedłem do ZBOWiD-u i bardzo mnie miło przyjęli, powiedzieli: „Może chcesz jakieś pamiątki?”. Pokazali listę. Ojciec jest pochowany pod pomnikiem Bohaterów Ziemi Sądeckiej. Jak oni zginęli? Ich zawiadomili 26 czerwca 1940 roku, że będą w następnym dniu rozstrzelani. Było ich dziewięćdziesięciu trzech, przewiezieni zostali do miejsca rozstrzelania, tam ich rozstrzelali Niemcy. A w pięćdziesiątym szóstym roku dopiero nastąpiła ekshumacja.

  • Proszę pana, wróćmy teraz do czasu okupacji. Był pan w „Szarych Szeregach”.

 

Tak, to właśnie zaczęło się od tego kolegi Andrzeja Wróblewskiego. O ile się orientuję, jego rodzice też byli separowani. W jego mieszkaniu na Piusa mieszkał kapitan „Wacław”, tylko to wiem. No i [ten kolega] mi mówił o konspiracji. Pamiętam, w ciągu dwóch, trzech bodajże tygodni znalazłem się u niego w domu i była przysięga, nas było kilku. No, wielkiej działalności to ja tam nie miałem. Kilkakrotnie chodziłem, w tornistrze miałem „bibułę”. Raz miałem taką sytuację, to było przy... tak, to było koła Piusa, na Marszałkowskiej – łapanka. I ja z tym tornistrem, z tą „bibułą” akurat się tam znalazłem.

  • Miał pan wtedy dwanaście lat?


Tak. Niemiec huknął mnie kolbą w tornister i krzyczy: Raus! No to ja szybko odszedłem. Oczywiście on nie wiedział, co ja mam. Później straciłem kontakt, ponieważ kiedyś Andrzej Wróblewski przyszedł do szkoły taki niewyspany, ja mówię: „Co się dzieje?”. On mówi: „Aresztowali »Wacława«”. No więc aresztowali, już więcej nie miałem kontaktu.

  • Więcej z konspiracją w okresie okupacji już pan nie miał kontaktu?


Później nie. Ja byłem właściwie w tej organizacji chyba ze trzy czy cztery miesiące.

  • A jakieś szkolenia pan przechodził?


Nie, za młody jeszcze byłem.

  • Proszę pana, co pan jeszcze pamięta z okresu okupacji. Czy na przykład miał pan kontakt z Żydami?


Proszę pani, miałem. Jak żeśmy się przenieśli, bo w czterdziestym trzecim roku z Chocimskiej myśmy się przenieśli na Sienną. I częściowo już te budynki na Siennej były uwolnione od getta, czyli Niemcy przesunęli granicę getta i Zakład Higieny otrzymał dwa budynki. I nas ulokowali w Sienna 14, w budynku Siennej 14, bardzo blisko Wielkiej.

No więc jeżeli chodzi o Żydów, to ja widziałem... Po pierwsze, jak getto się utworzyło, jak Niemcy utworzyli getto, to jeszcze tramwaje niektóre przejeżdżały przez getto, z tym że się nie zatrzymywały. No i też jako wścibski chłopak uciekałem z domu, żeby się tym tramwajem przejechać.

  • I co pan widział?


No, widziałem na przykład, to mi też bardzo utkwiło w pamięci, była widocznie jakaś kawiarnia w części getta, bo słychać było nawet muzykę z tej kawiarni, a przed tą kawiarnią ludzie nakryci papierami, gazetami, trupy. Następne, co widziałem, tylko kiedy to było, to [nie jestem pewien], chyba jeszcze w czterdziestym trzecim roku, kiedy żydowskie dzieci... Aha, à propos, Sienna była przedzielona drutem kolczastym, czyli drut kolczasty przebiegał przez połowę Siennej. Po jednej stronie była strona aryjska, a po drugiej żydowska. I zbudowali takie ogrodzeniowe druty, po prostu wbijane pale i drut kolczasty na tym. Dzieci żydowskie (ubrane strasznie, w takich łachmanach) jakoś próbowały sforsować to ogrodzenie i to im się często udawało i przechodziły na stronę aryjską, na stronę polską. Ludzie im dawali, co mogli, ale też nie zawsze mieli. I te dzieci później wracały do getta przeważnie tą samą drogą. Akurat tak się stało, że ja tam byłem i widziałem, jak... To był albo Łotysz, albo Litwin, myśmy nazywali [ich] „szaulisi”. Pamiętam jak dzisiaj, kolor taki oliwkowy munduru i popielaty hełm podobny do hełmów polskiej piechoty przed trzydziestym dziewiątym rokiem. No więc ta dziewczynka po prostu przechodziła przez ten drut i się zaczepiła. A ten drań, strażnik kazał jej zejść na stronę aryjską. A później znów kazał jej (to było blisko Żelaznej, notabene, na Siennej), kazał jej przejść przez drut z powrotem. Zastrzelił ją na tych drutach. Tak że to robi wrażenie.

  • Proszę pana, jakich jeszcze sytuacji był pan świadkiem podczas okupacji?


Raz tylko, przypominam sobie (nie wiem, czy o tym mówiłem), szedłem do szkoły i żołnierze Polski Podziemnej, jaka grupa, to nie wiem, gdzieś uderzali na jakiś punkt niemiecki, bo przecież tam było gestapo w alei Szucha. [Może] był jakiś zamach robiony, tego nie powiem, bo ja do szkoły tylko szedłem. Później uciekali w stronę Pola Mokotowskiego i Niemcy w piżamach z bronią strzelali za nimi. To właśnie widziałem.

  • Czy widział pan jakieś rozstrzeliwania?


Rozstrzeliwania nie widziałem. Natomiast widziałem te pomniki, te kwiaty, które ludzie rzucali na to miejsce, to widziałem, ale samego wyroku to nie, samego rozstrzeliwania nie widziałem. Najbliżej to, co widziałem, to było na Puławskiej, niedaleko Skolimowskiej.

  • Co pan tam widział?


Tam była remiza tramwajowa i właśnie koło tej remizy rozstrzelali, nie umiem powiedzieć, sto pięćdziesiąt osób czy coś. Ale Niemcy jak rozstrzeliwali, to zabierali te zwłoki, tak że nie zostawiali.

  • Jak pan to odbierał jako dziecko?


Bardzo źle, bardzo źle. No, w pierwszym rzędzie wzmagała się nienawiść do okupanta. To do pewnego stopnia zaważyło, że brałem udział w Powstaniu. Nie tylko [zamordowany] ojciec, ale w ogóle ta nienawiść, bo widziałem, jak ci panowie, bo to był przecież naród panów, jak się ci panowie zachowują.

  • Czy w ogóle bał się pan Niemców?


Wie pani, że nie. Nie, ale narastała nienawiść – to na pewno.

  • Proszę powiedzieć, jak pana rodzina radziła sobie w czasie okupacji z pieniędzmi, z żywnością. Mama pracowała oficjalnie. Dziadkowie mieli jakieś dochody?


No, dziadek miał pensję, emeryturę, bo on już był na emeryturze. Babcia nie pracowała, mama pracowała w Państwowym Zakładzie Higieny, w Oddziale Pasteurowskim, a niezależnie od tego jeździła do pacjentów, robiła zastrzyki przeciwko wściekliźnie, bo tam właśnie była komórka, która interesowała się wścieklizną, i [mama] robiła zastrzyki przeciwko wściekliźnie.

  • Czy wyjeżdżała również po żywność poza Warszawę?


Oczywiście, do Białaczowa, to jest [w kierunku] na Koluszki.

  • Czy pan towarzyszył?


Ja raz byłem z mamą i akurat tak nas... W Koluszkach w szczególności to zawsze podobno były duże łapanki. No więc wracaliśmy z tego Białaczowa, w Koluszkach zatrzymał się pociąg i wpadli Niemcy. I akurat wpadli na moją mamę, a ja koło niej siedziałem. No i Niemiec od razu do torby mamy. A mama miała torbę z podwójnym dnem i tam było masło, nie masło, a na wierzchu były różnego rodzaju damskie przybory, strzykawka i kilka ampułek szczepionki przeciwko wściekliźnie. I ten idiota Niemiec akurat to złapał. I pyta się, czy on nie może się zarazić, jak on będzie to dotykał, a mama mówi, że nie wie. To on to rzucił i nikogo nie rewidował, więc później mężczyźni, którzy byli w tym wagonie, to opijali tę sprawę. Mama była owacyjnie traktowana, dlatego że ona właściwie ich uratowała, ale to przypadek.

  • Proszę pana, jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku i gdzie pan wtedy był?


Na Siennej 14 mieszkania 19. Proszę pani, mama wyjechała... Aha, 1 sierpnia to jeszcze muszę powiedzieć, jak to się w ogóle stało. Mianowicie pojechałem do mamy, [a] właściwie kolegę odwiedzić, bo miałem jeszcze kolegów z Chocimskiej.

  • W jakich godzinach?


Rano pojechałem, gdzieś około dziesiątej, a mama była w pracy. Ale już zwolnili mamę z pracy, żeby poszła sobie do domu, gdzieś około południa. I w tym czasie częściowo żeśmy jechali tramwajem, ale częściowo musieliśmy iść na piechotę, bo już tramwaj nie chodził. Na przykład jak dochodziliśmy do Alej Jerozolimskich (Marszałkowska, Aleje Jerozolimskie), to chłopak jakiś miał broń, pistolet mu upadł. Ja chciałem to podnieść, on od razu: „Nie ruszaj, nie ruszaj”. Widać było, że co się dzieje, ale co, nie wiedzieliśmy. No i żeśmy poszli do domu, bo ostatecznie to było blisko tego skrzyżowania, i mama mówi, że musi wyjść, jeszcze pojechać na Ochotę, ponieważ ma pacjenta i musi zrobić zastrzyki. No i wróciła dopiero w październiku następnego roku.

  • Co się z mamą działo?


Przeszła przez piekło. W tej chwili wyleciało mi, jak to się nazywa... Tam zgrupowali, znane miejsce…

  • Ma pan na myśli Zieleniak?


Zieleniak, tak, Zieleniak. Zgrupowali tam dużą ilość ludzi z Ochoty i oczywiście „ukraińcy” w służbie niemieckiej. No, tam były gwałty, morderstwa i tak dalej. Ja się później, później dowiedziałem, że mama też została zgwałcona. Później ich przerzucili do Pruszkowa i mama już 15 sierpnia była na robotach we Frankfurcie nad Odrą. No później się znalazła w Augsburgu i tam Amerykanie wkroczyli do Augsburga.

  • Kiedy dowiedział się pan w ogóle, co się z mamą stało?


Właściwie się dowiedziałem, jak wróciłem.

  • W czterdziestym piątym roku, tak?


Tak. [Wcześniej] nic nie wiedziałem, nic nie wiedziałem, kompletnie.

  • Czyli mama wyszła 1 sierpnia na Ochotę?


Pojechała na zastrzyk.

  • A co pan robił?


A ja się bawiłem wojskiem, miałem ołowianych żołnierzy. I naraz słyszę strzelaninę. Zostałem z dziadkiem, bo babcia umarła wcześniej. I mówię do dziadka, że jakaś strzelanina. Dziadek mówi: „Wiesz, to często bywa”. Nie zwracaliśmy uwagi. Później ta strzelanina wzmagała się. No więc okazuje się, że to już zaczęło się Powstanie. I 2 sierpnia oddział, który był w naszym domu i od „Esplanady” („Esplanada” to była taka niemiecka restauracja na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej) pokazał się czołg. Szedł Wielką w kierunku Zielnej. Oni myśleli, ci z tego oddziału... I był bardzo duży obstrzał. No i ten oddział to był właśnie oddział starszego sierżanta „Kazika”, który ja doprowadziłem jako pomoc. Jak to się stało? Jeden z Powstańców, którzy poprzednio byli, mówi: „Kto pójdzie na Twardą 40, żeby przyprowadzić pomoc, bo my nie wytrzymamy”. Jak się ten oddział nazywał, nie wiem. I ja się zgłosiłem i kolega mój, który mieszkał dalej, ale był akurat u mnie. Przybrał pseudonim „Amerykanin”, dlatego że on się w Chicago urodził przed wojną.

  • Dziadek nie protestował, że pan się zgłosił?


Ja się z dziadkiem nie liczyłem. No więc powiedziałem: „Dobrze, to ja polecę na tą Twardą 40”. I [pobiegłem] właśnie z tym kolegą, ale on został ranny, bo był bardzo duży obstrzał. Tak samo na Śliskiej. Bo nasz dom był domem przechodnim i na Śliskiej to w ogóle nie było szans, dlatego że był niesamowity obstrzał, a na Siennej jakoś było lepiej. On został ranny, a ja dotarłem do Twardej 40.

  • Jak pan szedł?


No, szedłem normalnie Sienną, Sienną do Twardej.

  • Podwórkami czy ulicą?


Nie podwórkami. Przeskakiwałem z jednej bramy do drugiej. No i właściwie już za Sosnową nie było żadnego problemu, tylko ten odcinek pomiędzy Wielką a Sosnową [był trudny]. No i poszedłem na tą Twardą 40. Wiem, że był wtedy major „Lig”, [taki miał pseudonim]. On był z NSZ-u, on nie był wcale z AK. Zresztą w naszym zgrupowaniu, Zgrupowaniu „Chrobry II”, była taka kompania „Warszawianka”, sami z NSZ-u. Czy „Kazik” był z NSZ-u, czy z AK, to nawet nie wiem, ale nam później dali legitymację AK i ja się do nich przyłączyłem. Spytałem się: „Panie sierżancie, czy mogę z wami zostać?”. On mówi: „Dobrze”.
Nawet w naszym mieszkaniu taki starszy oczywiście ode mnie kolega, jego pseudonim był „Oberek”, nocował i opowiadał mi, co on robił. On był młody chłopak, a to był oddział, w którym było kilku chłopaków z egzekutywy AK. Oni wykonywali wyroki.
No i później z nimi byłem. Później nas przerzucili przed 20 sierpnia na PAST-ę. Jak był przygotowywany atak na PAST-ę, część (właściwie to ze Zgrupowania „Chrobry II” był tylko ten oddział), to nas tam oddelegowali. Byłem całą noc, jak [oddział] był jako drugi rzut, bo ja nie byłem w ataku na PAST-ę. Widziałem, jak atak się zaczął, niezależnie od tego widziałem, jak Niemcy się poddali, jak tych Niemców przeprowadzili na drugą stronę ulicy Zielnej do takiego niskiego budynku i na podwórku ich ustawili. Między innymi pierwsi byli dwaj gestapowcy. Oni drżeli ze strachu. Co się dalej stało, nie wiem, bo nas zabrali.

  • Jakie funkcje pan pełnił w tym oddziale?


Byłem łącznikiem. No i byłem na warcie, wartę pełniłem na barykadzie, na Wielkiej i Siennej. Miałem takie śmieszne zdarzenie. Mojej mamy siostra wyszła za mąż za doktora Topolskiego, który notabene mnie operację robił w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na zwykły wyrostek. On był bardzo „zagrzebany” w konspiracji. I kiedyś w nocy stałem na warcie i – tak mnie nauczyli, miałem karabin z czterema sztukami amunicji, a więcej nie było – i idzie ktoś, to ja mówię: „Stój! Do podania hasła”. A on mówi: „Co ty, gówniarzu, tu robisz?”. To on był akurat, poznał mnie po głosie. W każdym bądź razie takie są te bardziej humorystyczne zdarzenia. No, byłem łącznikiem i wartownikiem i dalej przerzucili mnie do kompanii rezerwowej. I co się z tym oddziałem stało, nie wiem. Byłem na Siennej 55.

  • Czy widywał się pan z dziadkiem w czasie Powstania?


Tak, od czasu do czasu, no bo nie było tak daleko. Pamiętam, jak dziadek, jak zostałem ranny... Bo pierwszy raz zostałem ranny w żaden bohaterski sposób, dlatego że po prostu byłem na kwaterze i pocisk huknął przez okno. A to był parter. Pamiętam, z kolegą się spieraliśmy, kto będzie spał od ściany, a kto z brzegu na tapczanie, bo akurat taki tapczan był. No i ja przegrałem i spałem od ściany, a on z brzegu. No i ten pocisk huknął i jego zabił. On został zabity, a ja żyłem. Ale to było 17 września czterdziestego czwartego roku, a myśmy mieli być oddelegowani, bo likwidowali tę kompanię. Dowódcą był kapitan „Sęk”. Mieliśmy być oddelegowani do oddziału kapitana „Lecha Grzybowskiego”, na Łucką. To była kwestia dni. No ale ja zostałem ranny.
Później drugi raz byłem... Pierwszy raz właściwie po tej ranie, [która] nie była wielka, bo tu dostałem, w tył. Notabene w latach dziewięćdziesiątych wyjmowali mnie odłamki w Toronto, a tak były jeszcze. A 20 września byłem na warcie przed komendą zgrupowania, która została przeniesiona z Siennej 45 na Sienną 41. No i byłem w bramie przed, właściwie przy samym wejściu, z bronią, bo jak ktoś szedł, to trzeba było zatrzymywać. I o wpół do siódmej rano (to był chyba granatnik, pocisk z granatnika) zostałem ranny pod kolano i dostałem w plecy. W plecach to jeszcze, zdaje się, odłamek jest, ale tu to rok później został odłamek wyciągnięty. No, dlatego jestem inwalidą wojennym, z tego powodu.

  • Co się z panem działo po tym zranieniu?


Byłem w szpitalu. Już do końca właściwie byłem w szpitalu.

  • Gdzie pan był w szpitalu?


Sienna chyba 61.

  • Jak pan zapamiętał ten szpital? Jakie tam były warunki?

 

No, warunki nie były takie strasznie złe. Myśmy leżeli na parterze. Musiałem dwa dni leżeć na brzuchu, bo chodziło o ten odłamek w plecach. I było nas chyba trzech wtedy. „Motyl”, on miał strzaskany obojczyk, i „Pedro”. Ale „Pedro” przyszedł ze Starówki. Tylko że jaka jego rana była, nie wiem, w każdym bądź razie jakaś gorsza, bo miał problem z nogami. No i on, ponieważ on przeszedł ogień, wprowadzał straszny nastrój, że myśmy się zaczęli bać. No raz było, że był jakiś atak, że zwiększył się ogień, i nie wiem, jak to się stało, myśmy nie chodzili, a żeśmy przelecieli – bo to było mieszkanie prywatne – przelecieliśmy przez jeden pokój i w przedpokoju wtedy już żeśmy usiedli, a później nie daliśmy rady pójść z powrotem, jak się uspokoiło. Tak robi strach.


  • Co się działo dalej?


Koledzy już wychodzili do niewoli i ja wyszedłem razem z nimi. Dziadek…

  • Czy pamięta pan, kiedy to było?


Chyba 5 października, czwartego czy piątego. A dziadek dowiedział się, nie wiem, w jaki sposób, że ja jestem ranny, i nad ranem z Siennej 14 przybiegł tam do mnie. A to było pod obstrzałem. No i czuję, że ktoś mnie budzi, kłuje strasznie, bo przecież nie golił się. I to był właśnie dziadek. A mama – o mamie żeśmy nic nie wiedzieli.

  • Dziadek wyszedł z ludnością cywilną?


On wyszedł z ludnością cywilną.

  • I uratował się?


Tak, tak.

  • A co z panem się działo, pan wyszedł z oddziałem?


Ja poszedłem z oddziałem. Przeszliśmy przez Kercelak, później z Kercelaka do Wolskiej, Wolską koło [kościoła] (taki kościół był, tam, zdaje się, generał Sowiński zginął na Woli) i do Ożarowa. Do Ożarowa, to była fabryka kabli, ona, zdaje się, jeszcze istnieje.

No i stamtąd nas przywieźli do Lamsdorfu. To był Stalag 344 Lamsdorf. Lamsdorf w tej chwili nazywa się Łambinowice i tam jest [Centralne] Muzeum Jeńców Wojennych.

  • W Powstaniu miał pan trzynaście lat. Czy jeszcze w pana wieku byli jacyś żołnierze?


Ja nie byłem najmłodszy. Był taki w Lamsdorfie – to Niemcy urządzili – taki apel, nazwali go „apel młodocianych”. To jest zresztą opisane.

  • Jak pan to zapamiętał?


Zapamiętałem w ten sposób, że... W ogóle te apele to były tragiczne, dlatego że trzeba było czasami stać dwie godziny, bo Niemcy nie potrafili się doliczyć. A poza tym tam gdzie stanąłeś, to musiałeś być. Czy woda, czy nie woda, czy zimno, czy ciepło. Ten apel młodocianych był bardzo ciekawy, dlatego że Niemcy chcieli po prostu pokazać swojej młodzieży, że tacy „bandyci” jak my, że myśmy przecież byli też dziećmi i broniliśmy swojego kraju. No krzyczeli, że… Pamiętam, to był chyba kapitan „Ambrozja”, który wywoływał żołnierzy do lat dziesięciu, wyszło dwóch, później jedenastu, dwunastu. Ja byłem na dziewiątej pozycji. To jest zresztą opisane. Razem było nas do szesnastego roku życia pięciuset pięćdziesięciu. Nawet śmieszna rzecz, bo już w Toronto spotkałem kolegę, Jurek Pilitowski, który był razem z nami, tylko w starszej grupie, no i żeśmy się dogadali, że on był [tam] tak samo.

  • Jak pan ten obóz jeniecki zapamiętał? Jakie tam były warunki?


Proszę pani, warunki były bardzo złe. W pierwszym rzędzie myśmy byli strasznie zawszeni. Jedzenie było tragiczne do tego stopnia, że dostawaliśmy zupę z suszonej brukwi. Konsekwencją tego jest, że ja od wojny to brukwi w ustach nie miałem. To było tragiczne. Niezależnie od tego racje żywnościowe były bardzo małe. Myśmy dostawali chleb kilo dwadzieścia na sześciu, czyli po dwadzieścia deko, i kostka margaryny. Nie pamiętam, jaka jest waga tej kostki. Była na dwudziestu, to trzeba było tak… No i litr zupy. I to wszystko. Aha i taka kawa, to się nazywało kawa, jakaś tam zbożowa, zbożowy wywar. Tak można to określić.

  • Jak długo był pan w tym obozie?


W tym obozie byłem sześć tygodni i następnie nas przywieźli do Mühlbergu. To był raj. To był Stalag IV B. Mühlberg to był obóz na piętnaście tysięcy jeńców z różnych krajów świata. I jak nas przywieźli z Mühlbergu do obozu, to trzeba było iść parę kilometrów, to niektórzy koledzy mdleli. Dlaczego? Dlatego że nas wieźli trzy dni, dostaliśmy żelazne porcje na podróż, które były troszkę większe niż dzienna porcja, i właściwie po zjedzeniu tego... A większość kolegów – ja w tym przypadku tego błędu nie zrobiłem – większość kolegów to zjadła jeszcze na placu, zanim do wagonów żeśmy weszli. Bo był głód, każdy był głodny. No i żeśmy tam dojechali i trzeba było iść cztery [kilometry] do obozu, no to kilku zemdlało, nie było w stanie iść. Ja jakoś szedłem. Tam zajęli się nami szczególnie Francuzi, francuscy jeńcy. To tak jak ojcowie. Pamiętam tego, który mnie... Oczywiście komunikacji nie było żadnej, bo żaden nie mówił po francusku, On nazywał się Blondel de Wiri. I on się tak zajął mną, ale to było tylko dwie godziny, bo Niemcy się na to zgodzili, żebyśmy tam ich odwiedzili. Nawet poszedł ze mną do teatru obozowego, bo tam nawet był i teatr obozowy, tak, ogromny. Ale dlaczego [pomagali]? Dlatego że dostawali paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Oni nie głodowali, bo paczki jednakże dużo uzupełniały porcje, które Niemcy dawali.


Ale tam gdzie jest dobrze, to nie trzymają długo. Myśmy tam byli dziesięć dni i później nas wywozili. Jako pierwszą grupę wywieźli nas najmłodszych. Nas było czterdziestu dziewięciu do piętnastu lat. Przywieźli nas do Brockwitz koło Meissen i ulokowali nas w tak zwanej Glashütte Brockwitz. Brockwitz to jest nazwa miejscowości, a Glashütte to jest huta szkła. A to wcale nie była huta szkła, to tylko się tak nazywało. I prócz tego były dwie hale budowy kadłubów do Messerschmitta 109. Dalej była fabryka części czołgowych. No i tam nas nauczyli, jak należy nitować i tak dalej.

  • Co pan robił?


Nitowałem kadłuby. Bo trzeba… Niemcy właściwie wiedzieli, co robią, ponieważ to była bardzo ciężka praca, bo trzeba było się wyginać, bo ogony w szczególności są małe.

  • Dlatego były zatrudniane dzieci.


O to chodzi, o to chodzi. No i później naszych kolegów przywieźli, osiemdziesięciu siedmiu bodajże. Też z Mühlbergu, ale to byli starsi. Tu jedzenie było trochę lepsze, ale mało. Myśmy byli zawsze wygłodzeni. No a w Mühlbergu to nas przyjęli szczególnie Francuzi. Bo właściwie cały obóz, Anglicy, Amerykanie, oni się po prostu złożyli na nas, żeby nas jakoś nakarmić. No i Brockwitz... Później w roku już w czterdziestym piątym... Aha, nawet była taka sytuacja, jeden z kolegów umarł, to była opuchlina głodowa...

  • Z tych młodych właśnie?


Tak, tak, Walczak się nazywał. Ale Niemcy zgodzili się, żebyśmy w zwartych [grupach] mogli wychodzić, już nie pamiętam, raz na tydzień, na przepustki. Ale musiało to być w grupie. A myśmy już dostali w Mühlbergu umundurowanie jenieckie, zresztą bardzo dobre, bo to były przeważnie amerykańskie rzeczy, tylko wszystko było za duże, tak że trochę to śmiesznie wyglądało. Jeżeli chodzi o Brockwitz, Brockwitz było o tyle dobre, że mogliśmy, [ale] tylko nasza grupa, bo ta starsza grupa nie dostała [pozwolenia], mogliśmy wychodzić w grupach. No i raz była taka sytuacja, że Walczak umarł w Meissen, bo jego do szpitala w Meissen wzięli, i podchorąży, który był naszym opiekunem (niezbyt ciekawa postać, to jest inna sprawa), załatwił z Niemcami, że cały pełny oddział pójdzie na ten grób. I Niemcy się zgodzili. To osiem kilometrów raptem trzeba było przejść. No i akurat mijaliśmy koszary niemieckie i wychodził niemiecki generał, bo miał te czerwone wyłogi, z całą świtą. No a nasz podchorąży dał komendę baczność i defilowaliśmy przed szwabem. No i reakcja jego była niesamowita – był zachwycony. Przecież nas nikt tego nie uczył, ale jakoś się udało. No i byliśmy na tym grobie, później wróciliśmy. To był chyba kwiecień czterdziestego piątego roku.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak wykorzystywaliście te wyjścia z obozu?


Wyjścia z obozu…

  • Co one wam dawały?


Dawały to, że w niemieckich sklepach jakieś bardzo małe rzeczy można było kupić. A nam płacili za pracę nieduże pieniądze i próbowaliśmy coś kupić do jedzenia. Nie zawsze to się udawało. Poza tym zawsze jest przyjemniej wyjść na wolność i zobaczyć ludzi, którzy są jednakże wolni, niż siedzieć za ogrodzeniem. No, raz nas puścili, pamiętam, to był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1944 roku, kiedy poszliśmy do Weinböhli, kiedy Niemcy zgodzili się na mszę świętą. A w Weinböhli był mąż zaufania, Polak z trzydziestego dziewiątego roku, tak że on nam też do pewnego stopnia pomagał. Zapomniałem powiedzieć, że w Mühlbergu mężem zaufania całego obozu (mąż zaufania to jest osoba, która reprezentuje jeńców) był Polak.

  • Czy pamięta pan, jak się nazywał?


Nie, nie umiem powiedzieć. No i co było dalej... Mianowicie to był chyba kwiecień… Aha, widzieliśmy nalot na Drezno, bo to Brockwitz był niedaleko Drezna. Bardzo żeśmy się cieszyli, że im baty dają. To była niesamowita łuna nad miastem. A w kwietniu wzięli nas na kopanie okopów do Weinböhli, taka miejscowość. Tam była taka sytuacja, że (myśmy tam za dużo nie robili, to jest inna sprawa) też był nalot. Wtedy był nalot dzienny na Drezno i koło nas Niemcy zestrzelili amerykański samolot.

À propos, w naszej grupie, tych czterdziestu dziewięciu (później Walczak umarł, to było czterdziestu ośmiu), to było siedmiu Żydów.

Notabene był taki „Miki”…

  • Ale oni się nie ujawniali, że są Żydami?


No oczywiście, że nie, oczywiście. Oni brali udział [w Powstaniu], „Miki” przecież był odznaczony Krzyżem Walecznych. Dlaczego? Dlatego że on szedł, jego wysłali, oczywiście Niemcy o tym nie wiedzieli, że on Żyd, ale on znał dobrze niemiecki i poszedł do BGK z propozycją, żeby się Niemcy poddali. To oni go wyśmiali, jeszcze cukierki mu dali i poszedł z powrotem. Oczywiście mogli go zastrzelić. I on za to dostał Krzyż Walecznych. On był ze swoim bratem. On umarł w Izraelu.
Poza tym było kilku innych w naszym… Tak samo jeden, nie pamiętam już jego nazwiska, jeden to był w oddziale „Generała” [Mirosława Biernackiego]. Był taki chłopak szesnastoletni, bohaterski, zginął. [Dowódcą oddziału był] „Generał” i [ten chłopak] był właśnie w jego oddziale.


  • Czyli też był młody chłopak?


Młody, tak. To wszystko młodzi. Wszystko młodzi. No i wracając do tego, to właśnie „Miki” szczególnie skorzystał z tego, ponieważ Niemcy strzelali do alianckich samolotów, a to było w ciągu dnia, i jeden zestrzelili. I koło nas spadł jeden z pilotów, z załogi. I pyta się najpierw po niemiecku, kto my jesteśmy. A Miki krzyczy: „Aufstander” from Warschau. A on mówi: „To wy Polacy”.

  • Po polsku?


Tak. I miał przyczepione buty do… A widział, że „Miki” na takie dziurawe te buty, mówi: „Zabieraj te buty”. I Niemcy nadchodzili, a on jeszcze zdążył powiedzieć: „Tylko nie mówcie, że mówię po polsku”. I go zabrali, tylko to.

  • Nie wiadomo, co się z nim stało?


No nie, Niemcy raczej… W indywidualnych wypadkach to słyszało się tak czy owak, ale jeńców, szczególnie amerykańskich, to oni nie rozstrzeliwali. Nie, nie. Tam były różne ekscesy, ale nie słyszało się tego. No więc dalej byłem tam. Później była ewakuacja z Brockwitz i szliśmy przez Sudety. Żołnierze niemieccy – tam był jakiś emeryt, z Volkssturmu taki chłopak, z Hitlerjugend – mieli nas pilnować. Oni wszyscy pouciekali. Myśmy sami szli. No i żeśmy doszli…

  • Jak długo szliście?


To było może z tydzień, dziesięć dni. Wiem tylko, że ten nasz, co nazywaliśmy go podchorąży, to chodził po niemieckich komendanturach, żeby nam dali jakieś wyżywienie czy coś. Oczywiście różnie to bywało. No a przeważnie myśmy kradli od chłopów, na przykład mleko. Niemcy jeszcze wtedy, kiedy już [był] prawie koniec [wojny], to odstawy obowiązkowe, [więc] przy szosie robili takie podkłady, dawali w bańkach, a myśmy to wypijali. Były historie, że kury dusili, bo trzeba było jakoś żyć. I żeśmy dotarli do Glashütte. Glashütte to jest niedaleko Pirny, w Sudetach. No i tam nas Niemcy usadowili w baraku, ale nikt nas nie pilnował.
Ale nikt nam jeść nie dawał, to żeśmy chodzili kradli po okolicznych wsiach. Niezależnie od tego raz była też taka historia, że jakiś Niemiec wyszedł w mundurze, ranny. Nas było kilku tam. No i pyta się, skąd jesteśmy, a „Miki” mówi: „Aufstander” [Powstaniec: Aufständischer (niem.) – red.] from Warschau. A on mówi: „A ja byłem Warszawie”. Okazuje się, że on był nawet w Paście, tylko widocznie uciekł wcześniej. Jak to się stało, nie mam pojęcia. W każdym bądź razie ludzi czasami można było spotkać. No ale zawsze był ten problem z jedzeniem. Nas już nikt właściwie nie pilnował. Dali nam barak i żeśmy w tym baraku się gnieździli. Ale trzeba było coś jeść.
I kiedyś... To już był maj, zresztą widzieliśmy, jak Niemcy uciekają. Czegoś takiego pięknego to nie widzieliśmy i prawdopodobnie człowiek więcej nie jest w stanie zobaczyć. Uciekały… No mnóstwo ich szło, bo to taka szosa kręta, bo w górach. No więc szli, a ruscy czy Amerykanie strzelali do nich, tak że ukrywali się i tak dalej. W każdym bądź razie raz, to był 8 maja, rano ktoś krzyknął, chyba „Wojtek” (notabene „Wojtek” to był pseudonim, kawaler Krzyża Walecznych tak samo), że palą się samochody niemieckie przy stacji, niedaleko. No i on był tym prowodyrem, a z kolei ja i jeszcze nas kilku poszło: „Dobra, to idziemy razem”. „Wojtek” i „Księżyc” byli na palącej się ciężarówce, ja byłem obok, i „Czarny”. I naraz wybuch. „Wojtek” został zabity, „Wojtek” i „Księżyc”. Widziałem, jak ich przerzucił pęd wybuchu, przerzucił tak przez burtę ciężarówki. Oni się palili, no a ja niestety straciłem wtedy oko. Może można było uratować, ale nie było żadnej pomocy. A „Czarny” z kolei stracił prawą rękę. On był notabene prokuratorem po wojnie, chyba w Pruszkowie czy coś. Myśmy się widzieli, ale później on umarł.

  • Czy ktoś wam tam przyszedł z pomocą?


Z pomocą właściwie nikt. W następnym baraku koło nas były jakieś jugosłowiańskie partyzantki i były pielęgniarki, to znaczy sanitariuszki – tylko one. No więc jeżeli chodzi o „Krowę”... Ja mówię o pseudonimie, bo ja nawet nie pamiętam nazwisk. Zresztą opisał Jurek Filipowicz to wszystko, ten nasz kolega z naszej grupy. Otóż „Czarny”, tak, „Czarny”, właściwie nikt mu nie pomógł, tylko te dziewczyny, co mogły, zrobiły.

  • Ten, który stracił rękę?


Tak, tak, tak. A „Krowa” był ranny w brzuch i nogi. No i on umarł. No a dwóch zostało zabitych na miejscu. Kilku innych chłopców, na przykład „Panienka” Janek Łompierz, taki mój przyjaciel, mieszka w Warszawie, on był kontuzjowany. Zresztą on to był ten, który mnie z tego „bałaganu” wyciągał, dlatego że ja nic nie widziałem i szedłem po omacku. I on mnie złapał i jakoś stamtąd wyciągnął. No, tak to wyglądało.

  • Co dalej się działo?


Co dalej się działo...

  • Przyszło wyzwolenie. Kto was wyzwolił?


W międzyczasie dobrze by było jeszcze cofnąć się, bo była… W Brockwitz żeśmy mieli Boże Narodzenie i dostaliśmy paczki.

  • To już był rok czterdziesty piąty czy czterdziesty czwarty?


Czterdziesty czwarty. Cofam się [w relacji], bo o tym nie wspomniałem, a to jest taka ciekawostka. Otóż jak dostaliśmy te paczki (wprawdzie jeżeli chodzi o tego całego podchorążego, to kawał drania), to żeśmy doszli do wniosku, że musimy sobie zrobić Boże Narodzenie. Nawet występy zrobiliśmy, kolędy żeśmy śpiewali. A jako goście przyszedł pan jeden majster, taki Ślązak, ale on po polsku trochę mówił. No i przyszedł z żoną na naszą wigilię. Ale przed tym jak dostaliśmy te paczki, to zwolnili nas z pracy kilku, żeby to uporządkować, żeby wszystko na stołach podać, obrusy i tak dalej. No i naraz Jurek Filipowicz krzyczy: „Ty, nie ma papierosów”. A papieros i kawa z paczek to były pieniądze, za które można [było] kupić chleb. Ja mówię: „Niemożliwe”. Patrzymy, nie ma. Patrzymy jedną paczkę, drugą paczkę, trzecią otwieramy, wszystkie paczki były tak zaklajstrowane. Okazuje się, że Lagerführer, Niemiec, i ten podchorąży, oni nam ukradli te papierosy. No i pamiętam, wtedy dostałem po gębie, Jurek Filipowicz tak samo, dlatego że krzyczymy… Aha, przyszedł ten nasz dowódca podchorąży, mówi: „To zabrali w Weinböhli”, że tam przyszedł najpierw ten transport. A on krzyczy: „To nie w Weinböhli zabrali, to tu zabrali”. No i wpadł ten Lagerführer, ten mu coś po niemiecku powiedział, a ten zaczął nas bić. No ale w końcu jakoś żeśmy się... Pokrwawieni byliśmy, ale jakoś żeśmy wyszli z tego. Chłopcy przyszli już z pracy i odbyła się ta wigilia.
Teraz jeżeli chodzi o to wyjście. No więc „zmobilizowaliśmy” sobie rowery, to znaczy Niemcom żeśmy zabrali rowery, żeby rowerem jechać w kierunku Polski. Oczywiście ten podchorąży gdzieś w ogóle zniknął. On się prawdopodobnie bał, że go zamordują, bo on na to zasłużył. Chłopaki takie młode, a broń leżała wszędzie, tak że to nie było trudne. Tak że on uciekł, jego nie było. No i żeśmy jechali w kierunku... już tacy ranni, ja z tym okiem przecież. Ten „Czarny” też jechał, ale później jakoś się zgubił. Ja go później spotkałem. No i jechaliśmy w kierunku Drezna, bo jechało się w kierunku Polski, i ja zemdlałem. A oni jechali dalej. No i później, wiem, bo „Panienka” mi mówił („Panienka” to pseudonim Janka Łompierza), mówił: „Myśmy was szukali...”. Ale jak ja zemdlałem, to przyszedł sowiecki żołnierz do mnie. Tam coś mówił, ale widział, że jak bardzo byłem taki żywy, to wziął mnie do pierwszego lepszego szpitala. A ten pierwszy lepszy szpital był szpitalem w Dreźnie dla byłych jeńców wojennych. Tam byli Amerykanie, byli Anglicy (dużo ich nie było) i byli Polacy, ale Polacy z 2 Armii Ludowego Wojska Polskiego, ranni, którzy byli cztery czy pięć tygodni w niewoli. Bo pod Bautzen właściwie – byłem później na tym pobojowisku – właściwie pod Bautzen to ich rozbili Niemcy, bardziej Ukraińcy. No więc jak udało się, że do tego szpitala dotarłem, no to mnie zbadali, a tam ci Polacy się mną bardzo zajęli, i lekarz orzekł, że niestety muszę iść do specjalistycznego szpitala. To był szpital miejski, niemiecki, szpital miejski w Dreźnie. No i jak tam poszedłem, to mówią, że trzeba usunąć. I tam spotkałem „Czarnego”. Jak on się tam dostał, nie wiem. Ale on był taki dizzy, bo jemu z kolei prawą rękę amputowali. A mnie wyjęli oko.
No i jak wyjęli oko, no to z powrotem (to nawet jest taka zła operacja, specjalnie nie jest bolesna, tylko później człowiek trochę gorączkuje) wróciłem do tego szpitala. No a przyjechali Amerykanie, karetki amerykańskie, zabierały tych z Zachodu. No i oni ich zabrali, a zostali tylko Polacy, Rosjanie, ci, co byli w tym szpitalu, i ja.

No i ruscy postanowili zlikwidować ten szpital. I zabrali ten szpital do takich wielkich koszar niemieckich, które zrobili jako szpital. To Rosjanie zrobili, bo poprzednio to były koszary. No więc tam jedzenie było zupełnie dobre, opieka też nie można powiedzieć, że była zła. Poza tym nawet dbali o to, żebyśmy widzieli, co się dzieje. Zresztą Rosjanie mają to do siebie, że oni mają ten artyzm chyba w duszy, bo co wieczór były różnego rodzaju występy. Bardzo ładnie to wyglądało. A ten z kolei, co ze mną…

  • Ale czy to ci pacjenci robili te występy?


Tak, żołnierze, ranni żołnierze. No a szczególnie personel szpitala, bo przecież [również] kobiety występowały. Ciekawa rzecz, zbierze się ich kilku i śpiewają na głosy, [mimo że] nie trenują nic. To było naprawdę coś pięknego.
No ale nas zaczęli przesłuchiwać, NKWD. Tych Polaków, co byli w wojsku, to oni wiedzieli, jaki mieli przydział. No ale ja. Oni zgłupieli, bo byłem w tym mundurze, który dostałem jeszcze w Mühlbergu. Pytają, kto ja jestem. Mówię, że byłem w Armii Krajowej, że byłem ranny, że brałem udział w Powstaniu, że byłem w obozie dla jeńców. A jeden się pyta: „A gdzieś ty się urodził?”. Przecież łobuz wiedział, bo tam od razu jak nas przywieźli, to spisywali dane. Ja mówię: „Brześć nad Bugiem”. A on mówi: Niet, Brest Litowski. A ja mówię: „Ale ja chcę iść do armii polskiej, ja tu nie chcę siedzieć”. A on mówi: „Kiedy będzie czas, to pójdziesz. A z drugiej strony – mówi – ty nie Polak, ty ruski”. Ja mówię: „Jaki ruski?!”. Później poszedłem też do tego enkawudzisty za kilka dni i mówię: „Kiedy ja do tej armii polskiej pójdę?”. A on mówi: „Siedź cicho. Kiedy będzie czas, to pójdziesz”. Tak to zrozumiałem. No to doszedłem do wniosku, że muszę uciekać. I uciekłem. To znaczy nie było tak źle, żeby uciec. Nie można było przez bramę iść, ale tam druty były, można było sobie przejść. I mnie patrol ruski złapał. Nie wiem, czy oni jakiś cynk dostali, czy coś, nie mam zielonego pojęcia. I mnie przywieźli z powrotem. Dali mnie dwadzieścia cztery godziny kary i wsadzili mnie do takiego prowizorycznego więzienia. Ale to nie było takie złe. No i z powrotem do szpitala. Naraz wywołują tego, tego, tego. „Do bani musisz iść – bania to jest łaźnia – a ubrania do odwszalni”. No bo każdy miał wszy. No i wzięli te ubrania. Ta bania to jest też improwizacja...

  • Czyli pan też był wezwany, tak?


Tak, tak, tak. Umyłem się no i naraz przychodzą… Aha, tylko można było wziąć buty i jakieś osobiste rzeczy. No to ja to wziąłem. Przychodzą i rzucają jakieś ciuchy. Ja mówię: „Zaraz, zaraz, to nie mój”. Małczat... – mówi. Patrzę, cholera, a to mundur sowiecki. On nie bardzo do mnie pasował, to jest inna sprawa. Zabrali nas do lasu niedaleko Drezna i w tym lesie był garnizon sowiecki, taki jakby obóz. No więc byłem tam. Myślę sobie: „Cholera, co robić?”. No a tam był jeden taki Ukrainiec, bardzo przyjemny człowiek. Tak się mną zainteresował. A on był z armii sowieckiej, ale on był jeńcem. Później okazało się, ja się dowiedziałem, że wszyscy ci, którzy tam byli, to byli sowieccy byli jeńcy, którzy dostali się do niemieckiej niewoli i zostali wyswobodzeni przez swoich, ale nie na wolność, tylko „musisz iść”. No i przydzielili mnie do, jak dzisiaj pamiętam: tretij batalion [niezrozumiałe], diewiataja rota, pierwyj [niezrozumiałe]. No i tam chodziło się: raz, dwa, tri, raz, dwa, tri, smirna, walna – i tak dalej. No ale stale miałem w głowie, że trzeba uciekać. No i kiedyś ten właśnie Wania mówi do mnie: Andriuszka – bo on tak nie nazywał – ty ubieżaj. Ja mówię „A dlaczego?”. – „Bo nas wysyłają na »Dalny Wostok«”. Tylko to wiedział. A ja mówię: „A ty co robisz?”. – „Ja nie mogę, bo mam rodzinę. Ja mam żonę i dzieci. Jeżeli ja bym uciekł, to oni ich wyślą”. Ja się zgadałem jeszcze z jednym Ukraińcem i znalazł się jakiś Polak, trochę starszy od nas. Jego też wrąbali do tej sowieckiej armii.


No i nie było bardzo ciężko uciec. Uciekliśmy po południu, pamiętam. Trafiliśmy do takiego składowiska szmat i tam żeśmy się przespali. A ponieważ było dużo opuszczonych niemieckich domów, no to oczywiście te całe mundury to żeśmy zrzucili, prócz spodni naturalnie, i tam jakieś łachy się znalazły. No i doszliśmy do wniosku po jednym dniu, że lepiej jak się rozejdziemy. Bo jeżeli nas złapią, to złapią wszystkich. A tak, nikt nie wie, jeden o drugim nie wie i mamy wolną rękę.

  • Który to był miesiąc?


To był maj, koniec maja.

  • Czterdziestego piątego roku.


Czterdziestego piątego roku, tak. No więc ja dotarłem… Najpierw przeszedłem przez Bautzen. Widziałem tę broń, czołgi z orzełkami bez korony, bo tam 2 Armia została właściwie częściowo rozbita. I doszedłem na piechotę do Löbau. To było około osiemdziesiąt chyba kilometrów czy coś, oczywiście nie w jednej linii. No i co, obierałem kartofle. Napotkałem jednostkę polską, jeszcze z części z 2 Armii Ludowego Wojska Polskiego, no i obierałem kartofle w kuchni. Ale to było blisko Zgorzelca, Görlitz i tam była granica. I się bałem, że jak ja będę tam szedł, to mogą mnie złapać. A ci Polacy mówią: No, kto, skąd żeś się tu wziął?”. A ja wymyśliłem historię, historyjkę, że z matką byłem wywieziony do Niemiec i zgubiłem się z matką i nie wiem, gdzie jest matka, i chcę wracać do Polski. No i te kartofle obierałem w kuchni. Dowiedziałem się, że jakiś samochód (dwa samochody właściwie były) wojskowy jedzie z Löbau do Frankfurtu nad Odrą. To jest z południa na północ. Ale myślę, że nie ma problemu, bo nie muszę jechać przez Zgorzelec, Görlitz. I udało mi się, że oni mnie zabrali i dojechaliśmy aż do Kostrzyna. W Kostrzynie przekroczyliśmy granicę. Wojsko jedzie, ruscy się nie czepiali. No i tam się rozstałem z nimi. Kombinowałem, jak teraz się dostać do Warszawy. Poszedłem na dworzec. Żadnego osobowego nie było, samochodu ani wagonu, był tylko [pociąg] towarowy. No to na takich bańkach do mleka jakoś legowisko sobie zrobiłem i wsiadłem tam. Nawet nie bardzo wiedziałem, gdzie jedzie. A on jechał na Częstochowę. No i w Częstochowie – był napis Częstochowa – no to tam wyszedłem i poszedłem do RGO. W RGO też zmyśliłem historię, że [wracam] z Niemiec. Dali mi zapomogę, bo tam każdy dostawał zapomogę, i złapałem pociąg do Warszawy. Pojechałem do Warszawy.

  • Kiedy pan znalazł się w Warszawie?

 

To była chyba połowa czerwca. Już nie pamiętam dokładnie, połowa czy koniec. W każdym bądź razie poszedłem najpierw na Sienną. Ten dom częściowo rozwalony. Myślę sobie: „Trzeba iść do piwnicy, bo tam może uda się coś wyszabrować”. No i z tego szabru tam niewiele wyszło, bo tam nic nie było. Tam podobno szczury jak koty latały, [ale] ja tego nie widziałem. Stamtąd pojechałem, [właściwie] nie pojechałem, [ale] poszedłem piechotą na Chocimską. Spotkałem swojego kolegę, on mnie zabrał do siebie do domu, Zbyszek Karwowski. Oni mieszkali na Chocimskiej, na parterze, tam gdzie myśmy mieszkali. Jego matka bardzo się mną zajęła, bo coś zjadłem, dała mi jeść, umyłem się jakoś. No i pytam się, co, gdzie, bo nie wiedziałem nic. „Gdzie dziadek jest?” A ona mówi: „Ja twojego dziadka widziałam przed Zakładem Higieny”. Bo dziadek długie lata pracował w Zakładzie Higieny, był laborantem. No i akurat była sobota, niedziela po południu, tak że nie bardzo mogłem się skontaktować. Ale Zbyszek szedł w poniedziałek do szkoły, do gimnazjum Reytana, [które] wtedy było na Rakowieckiej, i ja poszedłem z nim. Poszedłem do dyrektora... Był taki dyrektor Ostrowski, bardzo stateczny. To był super człowiek. Zresztą później czytałem o nim, że on komplety organizował w czasie okupacji, tajne komplety i tak dalej. No i poszedłem do niego i mówię: „Panie dyrektorze, czy jest szansa, żebym się dostał do szkoły?”. Pyta się, co ja skończyłem. Przecież nie miałem żadnych papierów, nic. Mówię, że siódmą klasę w szkole 98 skończyłem przed Powstaniem. On mówi: „Dobrze, to ja cię przyjmę do drugiej gimnazjalnej”. No i przyjął mnie. Ale tam jeszcze jedną noc posiedziałem u tego kolegi, później poszedłem do Zakładu Higieny i tam dziadka znalazłem.


  • Proszę pana, kiedy skończył pan szkołę? Mówię o tym okresie po wyzwoleniu.


Tak. No więc w roku pięćdziesiątym zrobiłem maturę u Reytana. A moja mama przyjechała w czterdziestym piątym roku, w październiku.

  • I jak się spotkaliście? Gdzie was znalazła?


Mama poszła do swojej siostry. A w związku z tym, że ja tam byłem, no to i mnie od razu znalazła. A nic nie wiedziała, po prostu kwestia przypadku.

  • Proszę pana, jak pan zapamiętał Warszawę, kiedy pan wrócił do kraju? Jak ona wyglądała?


Warszawa wyglądała strasznie, bo Warszawa była chyba w dziewięćdziesięciu pięciu procentach zniszczona. Mnóstwo gruzów, nie można było przejść. Pamiętam, zanim mama przyjechała, to miałem problem z tymi ranami, bo znowuż zaczęły… A poza tym tu kolano, bo ja dostałem uderzenie z tyłu, a operacja była robiona tu, i operacja nie była robiona w okresie Powstania, tylko dopiero jak wróciłem. I to mnie zawsze uwierać. A ponieważ ciotka była pielęgniarką... Bo o wujku nic nie widzieliśmy. Później dowiedzieliśmy się, że został zamordowany przez „ukraińców”. Był oddelegowany do szpitala ZUS-u na Czerniakowskiej, szpital ubezpieczalni. Niemcy zdobyli to i jego… Nie podobał się jakiemuś, chyba to byli „ukraińcy” – na rogu Szarej i Czerniakowskiej go zastrzelili. Zresztą to potwierdził człowiek, który był przy wujku i ciotkę znalazł i to jej powiedział. Zwłoki rzucili do palącego się domu. Tak że właściwie nigdy zwłok nie mogli, nie mogą znaleźć. Jak mama wróciła… Mama zresztą wyszła za mąż i z mężem pojechali na Ziemie Odzyskane. Ja z nimi się zabrałem tak samo, tylko że mi się tam nie podobało. Chodziłem dwa lata w Malborku do gimnazjum, a oni mieszkali w Sztumie, bo on był kierownikiem zarządu drogowego, całe życie w drogownictwie pracował. Później ciotka mnie wzięła z powrotem na Czerniakowską, bo mieszkała na Czerniakowskiej. I już ostatnie dwie klasy to wróciłem do Reytana i [maturę] robiłem u Reytana.

  • A co dalej? Poszedł pan na studia?


Później chciałem iść na studia, złożyłem dokumenty na SGPiS i w ogóle mnie do egzaminów nie dopuścili.

  • Znali pana przeszłość?


Tak.

  • Jak to się stało, że się dowiedzieli?


No mnie dyrektor to powiedział, dyrektor Ostrowski. Bo ja miałem u niego dobrego... Ja później się dowiedziałem, dlaczego. Bo jak ja poszedłem w czterdziestym piątym roku do niego, do gimnazjum, do dyrektora Ostrowskiego, to pytał się, skąd, co i jak. Ja mówię, że wracam z obozu i tak dalej. No i wtedy mnie przyjął. To w tym czasie jak ja dostałem już odmowę, że mnie przyjmą na SGPiS, to poszedłem do dyrektora Ostrowskiego, bo ja u niego trochę miałem „oko”. To znaczy on lubił mnie jakoś, to, że poszedłem, wróciłem z obozu, to jemu to jakoś pasowało. No i mówię: „Panie dyrektorze, dlaczego to się stało?”. On już wiedział, że mnie nie przyjęli. Mówi: „Twoja przeszłość i...”. Gebertowa to była nauczycielka. Był wtedy taki przedmiot „nauka o Polsce współczesnej”. Ona była profesorką, stara komunistka... [Dyrektor] mówi: „To ci się też przysłużyło”. Tak że ja nie miałem szans. Ale moja mama miała w Wojewódzkim Zarządzie Drogowym w Gdańsku chody, szczególnie jej mąż. I ktoś z kolei, już nie pamiętam, inżynier Wrześniowski chyba, on znał prorektora Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie. Ja już nie pamiętam, Mitkiewicz, Micewicz, coś takiego. W każdym bądź razie dopuścili mnie do egzaminu w terminie dodatkowym.

  • I dostał się pan na tę uczelnię?


I dostałem się. No, musiałem zdawać egzamin z angielskiego. Nie miałem zielonego pojęcia. Uczyłem się trochę angielskiego w gimnazjum, poziom był paskudny. Ale zdałem. Miałem ściągę też. Zdałem ten egzamin i przyjęli mnie.
Ale tam z kolei znowuż miałem problemy, bo chciałem zarobić. Organizowali brygadę akademicką do pracy w czasie wakacji i byłem skierowany na budowę we Wrzeszczu, Gdańsk Wrzeszcz, na budowę domu akademickiego. Nie wiem, jak to się stało, że w mojej grupie, chłopakom się widocznie podobałem, zrobili [mnie] takim starostą grupy. A ja tak trochę wścibski byłem, bo myśmy tam pracowali, ale myśmy poszli po to, żeby zarobić. Zacząłem trochę przez ramię patrzeć w zarządzie grupy tej budowy, bo chodziło o zarobki, i doszedłem do wniosku, że oni nas bardzo kantują. Najpierw zwróciłem uwagę, mówię: „Panowie, to chyba są pomyłki”. – „A co się pan – albo ty – co ty się tam mądrzysz”. No to porozmawiałem z chłopakami z naszej brygady. Mówię: „No to co? Nie wychodzimy do pracy”. Pięćdziesiąty rok. Nie, to był nie pięćdziesiąty, pięćdziesiąty drugi, tak, pięćdziesiąty drugi rok i strajk. Pani sobie nie wyobraża za czasów stalinowskich. No i żeśmy nie zaczęli pracy. Cholera od razu i z KW przyszli, i z ZMP, chyba z UB też. No, myśmy od razu szybko poszli do pracy, ale ja z kolei byłem pomocnikiem zbrojarza, a tam na tej budowie to taki bałagan był. Te dechy były rozrzucone, na gzymsie przy dachu takie były gwoździe, wyskakiwały. Wskoczyłem na gwoździa i już nie mogłem pracować, no bo faktycznie miałem krew i tak dalej. No więc nic z tego nie wyszło, ale opinia poszła. Opinia poszła do uczelni i kolega, który był w zarządzie, nie pamiętam jego nazwiska, on był w zarządzie ZMP, powiedział mi: „Ty, ty lepiej uciekaj stąd, bo cię chcą wywalić”.

  • No i co, udało się panu skończyć tę uczelnię?


Nie, nie. Dlatego że ja się przepisałem na studium zaoczne. Ja skończyłem SGPiS i magisterkę zrobiłem SGPiS, ale jako student zaoczny.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pan podjął decyzję o wyjeździe z kraju?


Ten mąż mamy umarł i mama pojechała do Kanady, do swojego brata.

  • Kiedy to było?


Mama wyjechała, to był chyba... Bo ja wiem, kiedy ja wyjechałem, [czyli] w sześćdziesiątym ósmym. A mama wyjechała do brata chyba w pięćdziesiątym ósmym. No i poznała jakiegoś pana, który był z 1 Dywizji Pancernej generała Maczka. No i jakoś, bo była wdową, jakoś widocznie doszli do porozumienia i wyszła za mąż, notabene by proxy. Wróciła do Polski, ale wyszła za mąż by proxy i udało jej się wyjechać do Kanady. A ja z kolei chciałem wyjechać do Kanady, to znaczy odwiedzić mamę. No i na tych odwiedzinach do tej pory jestem.

  • Proszę pana, czy byłby pan uprzejmy na zakończenie podzielić się z nami swoimi refleksjami na temat Powstania Warszawskiego. Jakie pan dzisiaj ma przemyślenia na ten temat?


W tej chwili dużo się na ten temat pisze, dużo się mówi, że to było niepotrzebne, że to nie było prawidłowe rozwiązanie. Ja jestem raczej przeciwnikiem [takich opinii]. Uważam, że osoba, która była w Warszawie w czterdziestym czwartym roku, gdzieś czerwiec, lipiec, i która potrafiła pójść w Aleje Jerozolimskie i zobaczyć, jak strasznie uciekali i Niemcy, i ich satelici, i Ukraińcy... To przecież był popłoch, wydaje mi się. A poza tym wrzało. Przecież młodzież wiedziała, że coś takiego się dzieje. W związku z tym jeżeliby nie było zorganizowanego Powstania, to prawdopodobnie samoczynnie mogłyby być zamieszki, a te zamieszki by się jeszcze gorzej zakończyły. Niezależnie od tego w tym samym czasie Niemcy zażądali, żeby stawiło się sto tysięcy ludzi do kopania okopów. I nikt się nie stawił, [właściwie], zdaje się, kilka osób. Też wszyscy spodziewali się represji. Oczywiście ja mówię z perspektywy, bo jeżeli chodzi o ten czas, to ja jeszcze tak nie mogłem w ogóle myśleć, bo byłem za młody. I wydaje mi się, że to powinno nastąpić, Powstanie powinno nastąpić.
Z drugiej strony przecież nie kto inny, tylko Rosjanie nawoływali i Rząd Lubelski nawoływał, żeby [wywołać] Powstanie. „Powstańcie, żeby walczyć przeciwko Niemcom”. Przecież oni nawoływali, a jeżeli nawoływali, to dowództwo mogło się spodziewać, że Związek Radziecki będzie sojusznikiem w tym wypadku. Dalej, przecież mieliśmy sojuszników w postaci Wielkiej Brytanii, w postaci Stanów Zjednoczonych, a nawet pewnego rodzaju zapewnienia. Jak Powstanie się zaczęło, to niestety sojusznicy, szczególnie zachodni, wyszukiwali wszystko, co można, żeby nie wysłać swoich żołnierzy, wszystko, co można, żeby Powstańcom nie pomóc. Z kolei nasze dowództwo sądziło prawdopodobnie (takie jest moje zdanie), że Rosjanie pomogą. I mocno się zawiedli, po prostu mocno się zawiedli. Uważam, że to nie była tylko ta sprawa. Zdrada naszych sojuszników odegrała ogromną rolę. Z drugiej strony proszę pamiętać o tym, że uznanie AK jako siłę zorganizowaną, jako część wojska, które było w Anglii czy we Włoszech, [jak] generał Anders, że to jest cześć polskiej armii. A jeżeli to jest polska armia i walczy tak samo jak… Ma oznaczenia, że to jest żołnierz, to wobec tego należy go traktować jako żołnierza. Nie tak jak traktowali na Woli, że czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy ludzi w ciągu dziesięciu dni rozstrzelali. Tak że to jest zbieg okoliczności. A naprawdę to jeżeli chodzi o naszych sojuszników, to oni egzaminu nie zdali.
Zresztą proszę pani, w tej chwili w Kanadzie, która była oczywiście sojusznikiem, nas jako kombatantów nie zatwierdzili. My nie jesteśmy traktowani jako kombatanci, którzy brali udział w II wojnie światowej. A ze kolei czynniki polityczne i reprezentacja Polski obecnej poprzez ambasadę polską – oni nie robią nic, żeby pomóc. Był jedyny człowiek, z którym rozmawiałem, pan Krupski, który był poprzednikiem pana Ciechanowskiego jako pełnomocnik, był ministrem do spraw kombatantów. Pan Ciechanowski jest teraz, a był pan Krupski, ale niestety pan Krupski zginął w katastrofie smoleńskiej. Nikt nie pomógł. Ja mówię, próbowałem nawet sam na własną rękę poprzez posłów polskiego pochodzenia – nikt nie załatwił. Nawet niedawno był u mnie pan Bizon, poseł do federalnego parlamentu. I chodziło o to, żebym ja jako członek partii konserwatywnej w Kanadzie podpisał, żeby jego nominowali na posła. Że w momencie kiedy będą wybory, będzie mógł występować. Oczywiście podpisałem, dlaczegoż by nie. Ja mu zwróciłem na to uwagę, dałem dokumenty. Bo ostatecznie trzeba być kompletnie analfabetą, żeby uważać, że Powstańcy warszawscy, którzy byli w obozach dla jeńców wojennych, nie stanowili zorganizowanych sił zbrojnych.


Warszawa, 30 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Andrzej Łysakowski Pseudonim: „Kozak” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter