Andrzej Maliszewski „Andrzej”

Archiwum Historii Mówionej
Andrzej Maliszewski, urodzony 2 stycznia 1929 roku w Warszawie, zamieszkały wpierw na Pradze u dziadków, później w Warszawie na ulicy Tamka.

  • Jak pan pamięta okres przedwojenny, gdzie pan się uczył?

Przed wojną życie płynęło dosyć spokojnie. Ojciec był szoferem, ale znał francuski, ponieważ przyjechał z Francji z armią Hallera, to prezes przedsiębiorstwa jego wybrał i było fajnie. Myśmy mieszkali w Warszawie, a moja siostra została u dziadków, bo uznali, że dla dziewczynki warunki tam są lepsze.
Zacząłem chodzić do szkoły powszechnej numer 34 na ulicy Drewnianej. Z tą szkołą wiążą się dalsze moje losy. Ojciec wyjechał. Z początku wojny delegowano go na tereny wschodnie i tam został. Jak później się dowiedziałem, próbował kilka razy przejść linię demarkacyjną między Rosjanami a Niemcami i w końcu mu się udało.
Na wiosnę 1940 roku było ciężko i dozorca zaproponował (ponieważ jestem dorosły, bo mam już dziesięć lat), żebym sprzedawał papierosy i załatwiono mi [dostawy] z centralnego sklepu. Latałem przed szóstą rano przed wejście do elektrowni, sprzedawałem te papierosy i później leciałem do szkoły. Jakoś żyliśmy.
W szkole został ewakuowany z Bydgoszczy nauczyciel wychowania fizycznego. Później on zaczął nam organizować życie sportowe. Mieliśmy po dziesięć lat chłopcy i dziewczęta. Różne zawody sportowe i tak dalej. Rozpoczął tajne nauczanie z poszczególnymi profesorami. Później się okazało, że tenże nauczyciel wychowania był podchorążym plutonowym ówcześnie Związku Walki Zbrojnej i spośród grupy sześćdziesięciu osób, czyli młodzieży chłopców i dziewcząt – a byliśmy z dwóch szkół [szkoły] 34 i [szkoły] 80 na Karowej – zaproponowano wejście w struktury Związku Walki Zbrojnej. Był to styczeń 1942 rok, mieliśmy po trzynaście lat. I wtedy zaczęło się po pierwsze szkolenie, a po drugie byliśmy przydzielani do wykonywania różnego typu zadań, ponieważ uznano, że taka dziewczyna czy chłopak na ulicy prędzej się przemknie, bo patrole nie będą zwracać uwagi. Nosiliśmy prasę podziemną – ja konkretnie z ulicy Marszałkowskiej 123, tam była hurtowa sprzedaż wyrobów porcelanowych i szklanych, a właścicielem był porucznik „Jur”. Stamtąd nosiłem prasę na południe, nad Wisłę. Później doszły nam przenoszenia meldunków. Przenosiłem meldunki od dowódcy zgrupowania czy względnie do dowódcy zgrupowania. To była duża odpowiedzialność, bo znałem jego miejsce pracy, jego adres zamieszkania, jego prawdziwe nazwisko, a dowódca zgrupowania to jest wysoka postać funkcyjna. Zaczęto nam wydawać polecenia przenoszenia broni. Nikt z nas na szczęście nie wpadł – udawało się. I tak trwało do 1943 roku.

  • Skąd i dokąd nosił pan tę broń?

Jeden przypadek tylko pamiętam. Dlatego go pamiętam, że mi polecono przenieść [broń] z Pragi (ulicy już nie pamiętam) do Warszawy. Jak poszedłem na Pragę (chyba to była Radzymińska), to powiedziano mi: „Masz tutaj, ale to jest tak zwana krótka dziewiątka czeska bez amunicji”. Trochę tak nieswojo się czułem, bo ja wielki żołnierz jednak mając amunicję, mógłbym się bronić, co było niemożliwe, i miałem to oddać w Warszawie właśnie do magazynu na Marszałkowską, bo jak się okazało, tam też była poza prasą przechowalnia broni. Zastanawiałem się, co robić – czy lecieć przez ówczesny most Kierbedzia z Pragi na piechotę, czy wsiąść w tramwaj. Doszedłem do wniosku, że może lepiej jest iść na piechotę. Lecę i w pewnym momencie widzę, że żandarm, który chodził po moście, miał pistolet maszynowy pod pachą kieruje się w moim kierunku. Bałem się, że mając pistolet za paskiem może się kurtka odchyliła, może coś, ale bałem się znów skierować tam głowę, żeby go nie sprowokować. On podchodzi, stanął naprzeciwko mnie i pyta mnie po niemiecku (ja po niemiecku dosyć dobrze umiałem, dlatego bo nas w szkole powszechnej intensywnie uczyli), czy mam zapałki, powiedziałem, że: „Nie” – „To idź dalej”. Gdybym miał amunicję, to bym zginął, dlatego bo nie zdążyłbym wyszarpnąć pistoletu, bo on, mając pistolet maszynowy pod pachą, byłby pierwszy. Ten jeden przypadek pamiętam.
Później na Wspólnej było raz, kiedy przesiedziałem u koleżanki całą noc, bo zablokowali ulicę Wspólną, bo jakiś biedak ostrzeliwał się i na dachu się schował. [...] Schowałem się u naszej koleżanki.
A propos broni – była [chora] koleżanka Xenia ze Wspólnej i dowódca wzywa mnie i mówi: „Wiesz co, leży chora Xenia, zanieś jej »Zemstę« Fredry”. Wziąłem tę książkę, ale myślę – co to, przecież to nudne, co ona będzie czytała tam, bo w tym wieku raczej mnie to nie interesowało. Miałem w domu akurat do czyszczenia rewolwer Mauser z tamtej wojny światowej, taki kilkunastostrzałowy, kabura drewniana. To się używało jako [karabinek] jednocześnie, kolbę można było odłączyć i krótki karabinek się robił. Zawinąłem w coś, poleciałem do niej i chcę jej to dać. Matka na mnie z krzykiem: „Dasz jej to, to jest w smarze, to pobrudzi pościel!”. Nie było reakcji, że ja to przynoszę, co jest charakterystyczne dla tych matek, tylko że pobrudzą pościel. No i wróciłem do domu z powrotem.
Przyszedł rok 1943, ciągle noszę tę prasę, meldunki i aresztowano mojego ojca. Okazało się, że namiar mieli na niego. Ja nic o nim nie wiedziałem, on nic o mnie, w każdym razie do mieszkania wszedł, nie zdążyłem zamknąć drzwi, kopnęli, wlecieli, mnie przykryli drzwiami, co dla mnie było szczęśliwe. Wzięli jego, szybko zakuli w kajdanki, wyprowadzili na dół. I jak później dozorca powiedział, że samochód osobowy stał i go odwieźli. Z mamą na drugi dzień idziemy zanieść paczkę na Pawiak, ale na Pawiaku paczki nie przyjęli, bo mówią, że taki nie jest na Pawiaku przetrzymywany. Dopiero po kilku miesiącach jak przyszedł list z Mauthausen komando Gusen, kamieniołomy, to wtedy dowiedzieliśmy się, że ojciec przebywa w koncentraku.
Trzeba było wziąć się za jakąś poważniejszą robotę w sensie zarobków. Zwróciłem się do dowódcy zgrupowania, a on mówi: „Wiesz co, jak tak, porozmawiam z porucznikiem »Jurem«, jemu chyba potrzebny tam pomocnik”. I faktycznie zatrudnili mnie na stałe na Marszałkowskiej. Do obiadu byłem tam sprzedawcą i z jednej strony przyjmowałem prasę, z drugiej strony przychodził jakiś kupiec, który brał dwa tuziny szklanek. Raz przeżyłem rewizję, ale udało się. Podobnież, jak się później okazało, skrył się gość, przyszedł i chciał coś kupować, później się okazało, że z sąsiedniej knajpki uciekał, bo tam miał punkt kontaktowy, ale mnie się upiekło.
Przyszło Powstanie. W Powstaniu tak jak większość, rozdzielono naszą grupę. W międzyczasie skierowano nas na krótkie kursy podoficerskie, egzaminował nas (jak dziś pamiętam) dowódca rejonu, ale to już nie robiło na nas wrażenia, bo już byliśmy myślami przy Powstaniu. Pracowałem w tym magazynie, później po południu leciałem do szkoły. Już miałem skończoną powszechną szkołę, skierowano całą grupę do zawodowej szkoły ogrodniczej, która okazała się jednocześnie tajnym gimnazjum Rejtana.

  • Pamięta pan adres?

Mam legitymację, to jest napisane, tak to nie pamiętam, chyba na Śniadeckiego to było.
W początku października wielka uroczystość dla mnie, bo mając czternaście lat zostałem awansowany do starszego strzelca. Koleżanka Ksenia, z którą stanowiłem na ulicy parę ( bo uważano, że jak idzie chłopak z dziewczyną na ulicy i odwrotnie to jest bezpieczniej), wręczyła mi kwiaty. W międzyczasie nasz dowódca załatwił z Rady Głównej Opiekuńczej używanie przez młodzież klubu wioślarskiego dawnych „Skarbowców” [znajdującego się] po drugie stronie na wybrzeżu praskim. To była frajda, bo jeździliśmy łódkami, żaglówkami, jedzenie dostawaliśmy z klasztoru na Powiślu, w kotłach się przynosiło. I tak szło życie do Powstania. Przed Powstaniem mnie osobiście i kilku innych kolegów łącznie z koleżanką skierowano na plac Grzybowski do majora Stanisława Błaszczaka, pseudonim „Róg”, dowódcy rejonu. Na drugi dzień dostaję od niego rozkaz przejścia z meldunkiem na Powiśle do dowódcy mojego zgrupowania, plus do tego dano mi dużą paczkę amunicji, ciężką strasznie. Podchodzę, ale zatrzymują mnie i mówią, że przez Zielną nie przeskoczę, żebym zobaczył – już kilku zabitych leży, bo z PAST-y mieli świetny wgląd i ostrzeliwali, ale ja muszę pójść. To mi poradzono: „Wiesz co, jak on będzie strzelał do kogoś, to dosłownie w tej sekundzie ty wyskocz, to może ci się uda, zanim on zarepetuje karabin”. I udało się. Przyszedłem i skierowano mnie do służby obserwacyjnej, ponieważ zgrupowanie stało z dowództwem na ulicy Smulikowskiego, tam był dom chyba ubezpieczalni i na ostatnim piętrze miałem obserwować, robić meldunki, jak po mostach [Niemcy] chodzą. Przed tym w tak zwanych ogródkach jordanowskich, czyli przy Wiśle, stała artyleria. Widocznie w jakiś sposób [mnie zauważyli], czy odbłysk [był], bo miałem wtedy karabin Mausera, czy trzymając karabin odbłysk lufy czy coś... Podnieśli i strzelili mi w ten pokój. Szczęśliwie się udało, że zostałem tylko ranny w szyję. Dziewczyny przyleciały i znów ciekawy moment – jedna się stara mnie obandażować, a druga krzyczy, że mnie udusi. Wszystko to były dziewczyny po piętnaście, szesnaście lat z naszej grupy. I wpadły na świetny pomysł [jedna z nich] włożyła mi w rękę duży kłęb waty i przywiązała rękę i [we dwie] mnie sprowadziły, bo byłem taki troszkę oszołomiony. Zaprowadziły mnie na punkt, zdjęły [opatrunek] lekarz spojrzał i mówi: „Co wy mi tu przyprowadzacie, przecież ja... Tu widać aorta rozwalona, co ja zrobię!?’. Krew sikała, ale jak mnie umyły, to okazało się, że centymetr mnie zbawił i tylko ciało rozszarpane. Założyli szwy – do widzenia.
Później, już po upadku Starówki zaczęły się walki na Powiślu. Nasi koledzy, którzy cały czas tam byli, wrócili ze Starówki.

  • Przez ten cały czas pan był w szpitalu?

Nie! Skąd! Założyli [szwy], bo to niewielka rana, tyle że na brzuchu musiałem leżeć, bo jakoś wygodniej. W ogóle nie było mowy o jakimś szpitalu. Rozwalona szyja – wielki problem.
Zaczęli Niemcy atakować na dół od uniwerku na Powiśle i od Nowego Zjazdu od Browarnej i tu było bardzo ciężko. Wielu kolegów zginęło, żeśmy tak chodzili na te placówki, bombardowania. Trzeba było umieć uciekać. Jak „sztukas” pikował, żeby rzucić bombę, to trzeba było umieć ocenić, żeby odskoczyć, dlatego bo w gruzach wystarczyło, że się odskoczyło dwa, trzy metry, bomba tam poleciała, a tu jakoś się uchował człowiek. I tak żeśmy byli do czasu wycofania z Powiśla.
Z Powiśla nazwałbym nierozważne jakieś wycofywanie (tak to oceniam), bo wycofywano nas przez ogrody zakonnic, jak to się nazywało, to jest na zapleczu ulicy Tamka. Z wiaduktu mostu Poniatowskiego widziano nas jak na patelni, a trzeba było podejść lekko pod górę i tam był mur jakieś dwa i pół metra wysokości i przez ten mur się przedostać. Części się udało. I wycofując nas tamtędy, zaprowadzono nas na kwaterę na ulicę Zgoda 5. Stamtąd wychodziliśmy znów na poszczególne walki, patrole na Świętokrzyską, na Pierackiego, Czackiego i w końcu na Pocztę Główną czyli tam, gdzie jest dzisiaj plac Powstańców. To już były gruzy i w tych gruzach jakoś z Mazowieckiej Niemcy strzelali w nas granatnikami. Jakoś siedzieliśmy.
I tu znów śmieszny przypadek. Staram się przecisnąć między poszczególnymi gruzami i w pewnym momencie czuję, że o coś zahaczyłem. Szkoda mi [było] kurtki, bo widocznie kurtką [zaczepiłem]. Macam ręką i pot mnie oblał ze strachu. Miałem niemiecki Handgranat i uruchamiało się go w ten sposób, że nakrętkę się zdejmowało tak jak teraz z butelki i był sznurek z pętelką, i się pociągało. I właśnie zleciała ta nakrętka i sznurek się przyczepił do [gruzu], więc gdybym szarpnął... Uratowało mnie to, że mi kurtki było szkoda, więc odczepiłem.
Były bombardowania i w pewnym momencie przysypało mnie, jak strzelili z granatników, ale mój kolega Stefan Ballue [„Skiba”], zresztą bardzo ważny, ja miałem karabin, a on miał „Błyskawicę”, więc w ogóle to dla chłopaka piętnastoletniego to jest wielki zaszczyt, że dostał i jakoś moja ręka z karabinem wystawała gdzieś z gruzów i mnie wyciągnęli. Poważnie byłem rany w głowę. Przeciągnęli mnie przez plac i [zanieśli] na kwaterę. Miałem kłopot z uszami, bo ropa zaczęła mi lecieć. Zabandażowali [rany] i po kilku dniach dowódca powiedział: „Wiesz co, zamiast się tutaj lenić, leczyć, to [pójdziesz] na Górskiego i tam będziesz pełnił wartę, obserwował, co się dzieje, czy Niemcy do Nowego Światu nie podchodzą”. W ten sposób do końca Powstania...
I znów tutaj nastąpił humorystyczny moment – wzywa mnie dowódca zgrupowania – już wtedy dowódca kompanii, bo już [niewielu] nas zostało, gdzieś jedna czwarta – i mówi: „Słuchaj, proponuję ci tak, albo Krzyż Walecznych albo awans na kaprala”. Chwilę się zastanowiłem, ale mówię tak: „Ponieważ nie wiem, co będzie, czy rodzice żyją, a słyszałem, że młodociany podoficer bezpłatnie na koszt armii może się uczyć dokąd chce, to wybieram kaprala”. Tak że ekonomia zwyciężyła nad zaszczytem. I do obozu. Wpierw nas zawieźli do Fallingbostel...
  • Jak pan trafił do obozu?

Kapitulacja i wszyscy w jednostkach do transportu kolejowego i koleją do stalagu nas wieźli w ten sposób.

  • Gdzie pana zastała kapitulacja?

Na Śródmieściu, na Zgoda nadal, bo tam było nasze miejsce pobytu.
Już nie pamiętam dokładnie, chyba trzy doby bez jedzenia, bez picia, co było makabryczne. Jechaliśmy zamknięci w wagonach i zawieźli nas do Stalagu XI-B Fallingbostel. Jak później wyczytałem z książki, która opisuje obozy okazuje się, że to był obóz karny, [od 1940 roku].
Po kilku dniach część z nas przerzucili do Stalagu VI-J w Dorsten. I znów po kilku dniach przerzucili nas na komando pracy do Mönchengladbach w Nadrenii. Tam warunki się okazały bardzo trudne. Normalnie trzeba było ciągnąć po gruzach wózki z butlami z tlenem, które, jak wiemy, są bardzo ciężkie, czy rozładowywać wagony z węglem, czy uprzątnąć porozrywane szyny kolejowe na dworcu. Z kolegą z „Wigier”, rozmawiając (jedzenie było makabryczne), żeśmy się zdecydowali, że uciekniemy, ale zanim myśmy to dokonali, przed nami trzech uciekło. Dwóch zastrzelili, poinformowali o tym, jednego do obozu koncentracyjnego skierowali.
I tu muszę nadmienić jedno. W obozie na ścianie wisiał plakat po niemiecku, że „Ucieczka równa się śmierć”, ponieważ poinformowano nas, że to jest strefa przyfrontowa (faktycznie do frontu było jakieś sześćdziesiąt kilometrów), ale istotniejsze było to, że szefem nad obozami jenieckimi [od września] 1944 roku został mianowany generał SS, co zresztą [było] niezgodne z przepisami konwencji, bo powinno się Wehrmachtowi podlegać i on wydał rozkaz, że: „Jeniec, który zostanie złapany w czasie ucieczki, ma być przetransportowany do obozu koncentracyjnego i zabity”. To wszystko nie powstrzymało nas i 15 grudnia dochodzą do nas plotki, że front ruszył – ruszył tylko w odwrotną stronę, bo wtedy był atak niemiecki. Wytyczyliśmy sobie trasę, gdzieś tam zdobyliśmy kawałek mapy (nawet mi został kawałek na pamiątkę) i uciekniemy. Ale żeby uciec, trzeba było wybrać najdogodniejsze miejsce. Doszliśmy do wniosku, że najłatwiej będzie uciekać z kolumny roboczej, która jest kierowana do Technische Nothilfe to jest taka paramilitarna organizacja pomocy technicznej w mieście, gdzie chodziliśmy sprzątać, przenosić. Wachmani byli tak zarozumiali i pewni siebie, że prowadząc grupę przez miasto, podprowadzali do bramy, szli pierwsi do bramy, rozmawiali i wpuszczali kolejno. My żeśmy zawiadomili kolegów, że my uciekamy dzisiaj. Żeśmy sobie przygotowali z oszczędności pajdki chleba z jakimś smarem dosłownie i wycofując się, żeśmy odskoczyli. Później od kolegów się dowiedzieliśmy, że po wielu godzinach dopiero się doliczyli, że dwóch uje.
I co teraz robić? Chcemy skierować się na Venlo, to jest miasto przygraniczne holenderskie, jakoby tam stał front; czy lecieć na piechotę przez Mönchengladbach i dalej, czy wskoczyć w tramwaj. To był rejon tak jak u nas katowicki, gdzie połączone są malutkie miejscowości przemysłowe. Zdecydowaliśmy się [wskoczyć] w tramwaj. Skoczyliśmy w tramwaj i jedziemy. Oddaliliśmy się już (jak z mapy później się zorientowałem) chyba z dziesięć kilometrów od miejsca ucieczki, później w lasy i lasami idziemy. Na trzeci dzień w nocy było tak silne bombardowanie, angielskie ostrzeliwanie, że usiedliśmy gdzieś na pieńku, mróz dwadzieścia pięć stopni, śniegi, ale jakoś przesiedzieliśmy to. Idziemy, las się kończy, jest piękna płaszczyzna, śniegiem pokryta, a na prawo od nas widzimy zabudowania folwarczne. Obserwujemy z godzinę, nic się nie dzieje, nikogo nie ma, więc dochodzimy do wniosku, że chyba wycofano. Już słychać, jak co chwilę grają karabiny maszynowe, czyli że front jest niedaleko. Decydujemy się szybko przelecieć przez ten teren. Przelecieliśmy z pięćdziesiąt metrów, Niemcy wyskoczyli, zaczęli strzelać, więc przystanęliśmy. Okazało się, że później jak pokazali mi (nawet ze śmiechem), że mieli odpowiednią lunetę, artyleryjską chyba, gdzie obserwują przedpole i widzieli nas. Zamknęli [nas] i czekamy. Słyszymy jakiś ruch na podwórzu. Kolega mówi: „Ty, podsadź mnie”. On był trochę szczuplejszy. Przez jakąś dziurę wygląda, mówi: „Wiesz co, to nieciekawie [wygląda], bo postawili karabin maszynowy, wbijają jakieś kołki, chyba będzie koniec”. Ale na szczęście dla nas okazało się, że nie.
Muszę się cofnąć. Pod koniec Powstania wypłacano nam żołd w dolarach i mimo wielu rewizji w obozie udało mi się te dolary zachować. Wyprowadzają nas i zjawił się jakiś oficer niemiecki i mówi: „Dobrze, możecie ich rozstrzelać, ale przedtem zgodnie z przepisami rewizję dokonać”. Robią rewizję i znajdują przy mnie dolary. Więc sprawa podejrzana – dolary – trzeba ich zawieźć na żandarmerię. Zawieźli [nas] na żandarmerię polową, znów nas zamknęli i przesłuchanie. Przesłuchiwano po polsku, ponieważ oficer żandarmerii mówił po polsku chyba z lepszym akcentem niż ja. Pyta się, po co uciekaliście i tak dalej. My mówimy, że po pierwsze to jest prawo i obowiązek jeńca uciekać. No i stamtąd na drugi dzień wiozą nas do Mönchengladbach, żeby pokazówkę zrobić przed przekazaniem dalej. Zawieźli, deszcz leje, akurat przywieźli do palenia brykiety węglowo-torfowe i jakiś wartownik się mści na nas. Zaczął nas gonić z kubłami brykietów. Coraz to któryś się przewracał, ten się śmieje. W końcu im się to znudziło. Na terenie był wielki bunkier, gdzie w razie nalotów nas wszystkich zganiali i w tym bunkrze czekaliśmy do odwołania, ale ten bunkier posiadał małe karne cele. Zamknęli nas w tych celach. One były zrobione bardzo zmyślnie, bo cela miała gdzieś metr pięćdziesiąt wysokości, a próg miał gdzieś ze czterdzieści centymetrów i woda była wlana, tak że fajnie się tak w przykucku siedziało w wodzie. Dalej to już wiem tylko od kolegów, że mnie wyniesiono stamtąd nieprzytomnego, leżałem w tak zwanej izbie chorych, miałem (jak koledzy podają) czterdzieści jeden stopni gorączki, ale jakoś przeżyłem, z tym że na okres około dwóch miesięcy całkowicie wykreśliło to z mojej świadomości, co się działo.
Przyszedł luty i inwazja ze strony aliantów, i wycofywanie nas. I tu znów jak nas zaczęli wycofywać kolumną marszową, dochodzimy do Renu i widzę, że na brzegach Renu siedzą setki jeńców różnych narodowości, więc rozmawiamy z kolegami, że fajnie, bo nas dalej... Tu przewożą tylko czołgi, wojska niemieckie, ale za wcześnie się cieszyliśmy. Tamtych jeńców faktycznie zostawili, a nas między czołgi wsadzili na promy i przewieźli. I zaczęła się mordercza wędrówka. Był dwudziesty któryś luty szliśmy do kwietnia, przechodząc góry Harzu, idąc nocami, wyżywienie prawie żadne (czyli gdzieś około siedmiu tygodni [głodówki]). Już nie mogę iść, nogi poodparzane, idziemy – mokro. W pewnym momencie, jak doszliśmy do jakiejś wioski, wachmani dla swojej wygody zamknęli nas w stodole. Rozglądam się po tej stodole, [widzę że] pół stodoły zajęte jest snopkami, a my leżymy na dole, coraz nas mniej. Wyszło nas ponad dwustu, do końca doszło tylko trzydziestu paru. Myślę – trudno, co będzie to będzie. Zacząłem się wdrapywać po różnych belkach na górę, wkopałem się między snopki i zasnąłem. Budzę się. Jak się okazało chyba po dwóch dniach, bo nadrabiałem spanie za cały okres, wysuwam się, przesuwam się do ściany, do dziury po sęku – cisza, spokój, nikogo nie ma. W pewnym momencie widzę, idzie jakiś chłopak, niesie z parnika kartofle dla świń. Przyglądam się... W ogóle przypadek jeden na milion – mój kolega, ja mieszkałem Tamka 19 on Tamka 23, widocznie go złapali, wywieźli na roboty. Zsuwam się, otwieram drzwi i wołam: „Saja!” (on Sajkiewicz się nazywał, w szkole zawsze się mówiło skrótami). Ten mało nie padł z wrażenia, mówi: „To ciebie tu szukali?”. – „A co, szukali?”. – „Przekopali całą wioskę, tylko nie przyszło im do głowy szukać w środku. Uciekamy, bo patrole SS jeżdżą, wyłapują maruderów, wyłapują różnych uciekinierów, jak cię złapią to i mnie przy [okazji]”. Niedaleko, gdzieś z dziesięć kilometrów natknęliśmy się na oddziały angielskie, skierowali nas do oficera łącznikowego, wystawił legitymację, skierował do obozu w Nienburgu.
Zaczęła się nieciekawa sytuacja, bo przenoszono nas z obozu do obozu, a ja chciałem się dostać i uczyć się. Wpierw dostałem list polecający do dywizji Maczka, do gimnazjum, ale okazało się, że nie było miejsca. Chciałem [iść] do trzeciej klasy gimnazjum. Zaproponowano mi, żeby powtórzyć rok – do drugiej. Dla chłopaka w tym wieku, a miałem wtedy szesnaście lat, to co to ja będę tracił rok? Obraziłem się, poszedłem. Wiedziałem, że korpus Andersa ma też jakieś gimnazjum, ale też nie zgodzili się na to, żeby mnie przyjąć. Co tu robić? Siedzieć w obozie? Inni siedzieli w obozach – jedzenie zapewnione, mundury zapewnione, ale co to? Dowiedziałem się, że generał Patton, dowódca 3. armii amerykańskiej organizuje polskie oddziały wartownicze. Zalążkiem tych polskich oddziałów była Brygada Świętokrzyska z dowódcą pułkownikiem „Bohunem” na czele. Zgłosiłem się tam i mając dwie klasy gimnazjum, w miarę znając niemiecki i w miarę znając angielski, byłem dobrym nabytkiem. [Przeszedłem] krótkie przeszkolenie. Ponieważ byłem kapralem, przyznano mi odpowiednik plutonowego i skierowano do filii Norymbergii, która się mieściła przy obozie Dachau jako międzynarodowy sąd zbrodniarzy wojennych, tam prowadziliśmy służbę.
W międzyczasie nawiązałem kontakt z domem, z dziadkami. Okazało się, że szczęśliwie ojciec przeżył obóz koncentracyjny, mama też wróciła z obozu, jedynie o siostrze nic nie było wiadomo. Dopiero wiele lat po wojnie się dowiedziałem, że była sanitariuszką w Zgrupowaniu „Żywiciel”, miała dziewiętnaście lat i na patrolu sanitarnym (a była, jak to napisano, sanitariuszka noszowa, czyli gdzieś z noszami po rannego chodziły) Niemcy ją złapali i osadzili w Bergen-Belsen i zmarła 20 maja, czyli musiała być tak wycieńczona, że nie przeżyła, biedna.
Przychodzi 1947 rok, ja się nie uczę i myślę, że przecież tak dalej to nie [może być]. Zdecydowałem się wrócić do Polski. Większość kolegów zdecydowała się wracać. Zarejestrowali mnie. W Augsburgu, pamiętam, była misja repatriacyjna, przyjechałem, pojechałem do dziadków i zaczęło się takie smętne życie.
Zacząłem się uczyć w gimnazjum dla młodzieży pracującej, tam poznałem koleżankę – aktualną moją żonę. Później dostałem pracę w „Orbisie”, przepracowałem do siedemdziesiątego czwartego roku życia – pięćdziesiąt dwa lata. Od 1974 roku zacząłem trochę jeździć po świecie.

  • Ponieważ pan był w ZWZ i później w AK, czy nie miał pan problemów z tego powodu po wojnie?

Miałem.

  • Jak to wyglądało?

Po trzech dniach od przyjazdu wezwano mnie. Ponieważ na Sierakowskiego był oddział bezpieki, czyli koło mieszkania mojej babci, to tamci przyszli i mnie zawieźli na Koszykową, gdzie było ministerstwo i przepytywali w różny sposób, ale zwolnili po przepytywaniach. Później miałem problemy tylko tego typu, że w pracy... Ponieważ, o czym się nie mówi, ale w każdej jednostce organizacyjnej czy w przedsiębiorstwie czy w spółdzielni był wydział kontroli i oni wzywali co kilka dni, przepytywali, coś tam pisali – co, to nie wiem. I tak się toczyło.
Byłem raz i to jest śmieszna historia na dzisiejsze czasy, bo robiłem plany zatrudnienia i płac. Wezwano mnie do dyrektora, patrzę, siedzi ten [i mówi] (notabene nazywał się Różański, możliwe, że to był brat tego Różańskiego): „Komu przekazujesz tajne materiały?”. Ja mówię: „Jakie tajne materiały?” – „Tak, powiedz, przyznaj się”. Ówczesny dyrektor był uczciwy i mówi: „Pokażcie mu to, to on prędzej odpowie”. Pokazują mi stare odcinki planów hoteli, dwóch kucharzy, jeden kelner, ile to płac. Ja na to patrzę i mówię: „Wiecie, to jest sprzed czterech lat, skąd to może być?” – „A wy to przekazujecie!”. Mówię: „Zawołajcie, bo ja to oddałem do archiwum”. Wzywają kulawego inwalidę i pytam się, skąd to tu się znalazło, bo okazuje się, że ja jakoby w ubikacji to chowałem, a on mówi: „Co, nie ma papieru toaletowego, to ja rwę stare plany”. No i sprawa o szpiegostwo się skończyła.
Drugi taki moment, to tam mogłem wsiąknąć. Wzywa mnie szef kadr i zaczyna ze mną rozmawiać, kto, co. Ja mówię: „Przecież wiecie, kto ja jestem”. On w końcu mówi: „Wiecie, przyznajcie się, a dla kogo pracujecie?”. Ja mówię: „Jak to – dla kogo?”. – „Po co żeście wrócili do Polski?”. Ja mówię: „Wróciłem do Polski”. – „ Wiecie co, to nieprawda, jeśli wy mieliście za rok czy za dwa wyjechać zagranicę, do USA, i mieć względnie dobre życie, i wy decydujecie się przyjechać do Polski to sprawa nieczysta”. Po latach mu przyznałem rację, że mógł tak myśleć. Zdenerwował mnie, bo mówi: „Nie chcecie [mówić], to będziecie szczekać jak pies spod stołu”. Ja wtedy wyrwałem krzesło, na którym siedziałem i chciałem go w łeb rąbnąć, a za mną stał [mężczyzna] z ochrony i krzyknął: „Andrzej nie lej w głowę!”. Złapał mnie za ręce, wyprowadził i jakoś mnie to uratowało. Z żoną mieliśmy ciągle jakieś wzywania, podpatrywania. Kilka razy do pałacu Mostowskich mnie wzywali, a żona czekała, kiedy wyjdę. Jakoś się przeżyło.

  • Pan się ujawnił?

Tak! Dlatego, bo ja od razu, jadąc w Augsburgu do misji repatriacyjnej, uważałem, że, po pierwsze, nie wypada i założyłem wyjściowy mundur amerykański, okrągłą czapkę i oni wszystko spisali, kto, co, jak i szybko przekazali do Polski. Na karcie repatriacyjnej wystawionej na granicy (na zdjęciu wyglądam jak bandyta) jest na dole zanotowany numer. Widocznie oni za numerem wprowadzali [informacje o danej osobie]. Oni od początku wiedzieli i wzywali mnie co pewien czas w trakcie pracy w „Orbisie”. Miałem trudności, dopiero w siedemdziesiątym którymś roku troszkę się sytuacja odwróciła.
Byłem świetny z matematyki, próbowałem po zrobieniu matury dostać się na politechnikę na chemię, ale po trzech dniach dowiedziałem się, że z u miejsc nieprzyjęty. Żona próbowała się dostać do SGGW, ale też jej nie przyjęli. Żona miała sytuację taką, że jej ojciec był oficerem żandarmerii wojskowej przed wojną w pałacu prezydenckim, pełnił wartę, więc... Czepiali się wszystkiego. Mojego ojca się czepnęli, że walczył pod Kijowem, bo faktycznie pod Kijowem z armią Hallera walczył, bo wrócił z Francji – to też przestępstwo. Wyrzucano mnie wielokrotnie do tego stopnia, że w pewnym momencie zdecydowaliśmy z kolegą, który tam też pracował (on ze Zgrupowania „Kiliński”), mówi: „Ty wiesz co, tu u nich w końcu nie mamy żadnych szans, zobaczyłem, jest ogłoszenie, że „Ursus” organizuje szkolenie spawaczy i przyjmuje wszystkich. Chodź, będziemy mieli spokojniejsze życie”. Pojechaliśmy tam i jak się dowiedzieli, że on jest magistrem prawa, a ja jestem jakimś innym, to nas wyrzucili i powiedzieli, że my tutaj chcemy robić jakąś dywersję. Nawet nie pozwolili nam być spawaczami. I tak to wszystko trwało.


Warszawa, 7 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Andrzej Maliszewski Pseudonim: „Andrzej” Stopień: kapral Formacja: Grupa „Krybar”, Zgrupowanie III „Konrad” Dzielnica: Powiśle, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter