Andrzej Piwoński „Mały”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Piwoński. Urodziłem się 9 lutego 1928 roku w Warszawie.

  • W Powstaniu nie brał pan bezpośredniego udziału, ale był pan w Puszczy Kozienickiej w formacji AK?

Byłem w Armii Krajowej, w partyzantce w Puszczy Kozienickiej.

  • Kiedy wybuchła wojna był pan jeszcze małym chłopcem. Czy pamięta pan początek wojny, czy może pan cokolwiek przypomnieć z tego okresu?

Nawet dość sporo, tak mi się wydaje. Jeśli chodzi o wrzesień, mieszkaliśmy bez przerwy z rodzicami. Nas było pięcioro. Mieszkaliśmy na Wspólnej 63, [gdzie] się urodziłem i byłem chrzczony. Moja rodzina była związana z parafią Piotra i Pawła na Koszykach. Wtedy byłem z rodzicami na takim podwarszawskim urlopie. Ojciec był w Radości. Byliśmy z rodzeństwem, mama i tata. Byliśmy w Radości, [gdzie] tata wynajmował dwa pokoiki. Zostaliśmy, usłyszeliśmy, że rozpętała się wojna. Zaczęliśmy iść w kierunku Warszawy. Zanim się spakowaliśmy, to trochę trwało i wojska polskie uciekały z przedmieść Warszawy do centrum do obrony Warszawy. Gdzieś na wysokości Grochowa była już pustka i w pewnym momencie widzieliśmy, że wojska polskiego nie ma, a strzały bez przerwy były. Uciekliśmy, ponieważ pociski bardzo gęsto padały. Schowaliśmy się w takim budynku, który nam się wtedy, zwłaszcza rodzicom, wydawał najbardziej masywny. To był Grochów, [ale] precyzyjnie nie pamiętam. Po ciężkiej artyleryjskiej strzelaninie, [która] trwała, nie pamiętam dobrze, ale ze dwie, trzy godziny, patrzymy, wojska niemieckie weszły do nas, wygoniły nas z piwnic i musieliśmy się wycofać jako ludność cywilna. Nie weszliśmy do Warszawy. Wycofaliśmy się z powrotem do Radości. W momencie, kiedy Warszawa padła, denerwowaliśmy się o mieszkanie, bo na Wspólnej mieszkałem od urodzenia. Na szczęście dom na Wspólnej 63 stał.

  • Kiedy w końcu wróciliście do Warszawy?

To było zaraz jak padła obrona Warszawy. Dosłownie zaraz, czekaliśmy, a to były dosłownie godziny. Jak tylko padła Warszawa, to weszliśmy z powrotem do Warszawy do miejsca zamieszkania na Wspólną 63. Dom stał na szczęście i wszyscy mieliśmy lokum. Ojciec tylko patrzył. Ojciec miał zakład fryzjerski na ulicy Moniuszki, tuż obok „Adrii” dokładnie, bardziej przy Jasnej. Niestety budynek został spalony. Miejsce pracy, warsztat pracy, jak to ojciec mówił, został spalony, zniszczony. Tak że całą okupację ojciec miał bardzo utrudnioną pracę, ledwo, ledwo mógł zapracować. Wtedy ja, mając siedemnaście lat, pomagałem rodzicom.

  • W jaki sposób?

Po prostu jeździłem pod Warszawę, kupowałem chleb, kupowałem marmoladę (nie znałem pojęcia dżemów), woziłem sery, sprzedawaliśmy, było parę złotych. Praktycznie sam sobie pomagałem finansowo. Chodziłem do gimnazjum mechanicznego na Sandomierską 12. To się nazywała II Miejska Szkoła Mechaniczna. Tam do dzisiaj są jakieś szkoły rzemiosł artystycznych, [a] na początku była szkoła mechaniczna, zresztą, którą skończyłem, to była czteroklasowa szkoła mechaniczna. Po prostu wtedy jak była okupacja, to mieliśmy warsztaty. Jak dobrze pamiętam jeden dzień warsztatów, jeden dzień zajęć teoretycznych. W pewnym okresie, byłem wtedy na drugim roku gimnazjum, Niemcy zamknęli nam warsztaty. Uzgodnili [to] z dyrektorem. Pamiętam jak dziś nazwisko tego dyrektora – [Ścisłowski, który] później zginął na Puławskiej, chyba koło Narbutta, zginął w walącej się ruderze, u fryzjera, przypadek. Niemcy rozkazali, żeby zamknąć szkołę na ten tydzień i [kazali], żebyśmy pracowali na terenie niemieckich fabryk w Warszawie.

  • Byliście wtedy jeszcze wszyscy niepełnoletni, prawda?

Niepełnoletni, mieliśmy po szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat, to była ta przegródka wiekowa. Skierowali nas do trzech zakładów, do BMW Bayerische Motoren Werke na Okęciu. Później ze względu na miejsce, bo tam nic nie było, powstało BMW, później WSK-Okęcie powstało, na tym samym miejscu. To były warsztaty napraw lotniczych. Pamiętam jak dziś, były warsztaty: demontaż, silniki samolotowe […], później montaż i hamownia. Hamownia, to był ten dział, w którym [robiono] próby silnika przed zamontowywaniem do samolotów. Przy zamontowywaniu do samolotów [też] byłem.

  • Czyli byliście zmuszeni do pracy w niemieckim przemyśle zbrojeniowym?

Tak, z tym że później to tydzień pracy i tydzień zajęć teoretycznych z powrotem w naszym gimnazjum. Z tym że nie pamiętam, jak to wyglądało, jak oni, jak Niemcy to robili, które grupy pracowały jeden tydzień, które grupy drugi tydzień, [było] jakoś wymiennie, żeby bez przerwy młodzież mieli. Z tym że wtedy byliśmy skierowani do trzech zakładów, właśnie do BMW, właśnie Bayerische Motoren Werke, drugi był chyba na Żelaznej, tu gdzie Walcownia Metali dzisiaj, zdaje się, jakiś teatr. [Nie wiem,] jak ta fabryka się nazywała, ale to był róg Grzybowskiej i Żelaznej, trzecia fabryka była gdzieś na Pradze. Ale największa nasza grupa pracowała w BMW.

  • Długo to trwało?

Do Powstania Warszawskiego. Majster był majstrem niemieckim. Natomiast zastępcą majstra był Polak, inżynier. Nie pamiętam, nie chcę przekręcać nazwiska. Na pewno był w Armii Krajowej, w każdym razie na pewno był w konspiracji. I on z naszej dość licznej grupy wybrał pięciu nas, takich, zdawało mu się sprytniejszych, może bardziej rozgarniętych, w każdym razie niepozornych, nie rzucających się w oczy. Zawsze byłem i szczupły, i mały, zresztą w czasie okupacji, w partyzantce miałem pseudonim „Mały”. Wybrał nas, żebyśmy jakieś robili psikusy, tak to nazywaliśmy, po prostu wrzucaliśmy do silników, nie do wszystkich, coś zwijanego, jak w bandaż, w muślin.

  • Czy to był sabotaż?

To był sabotaż, zdecydowany. W naszym odczuciu mieliśmy ślad po tym, nie będąc w konspiracji wtedy, podkreślam. Dosłownie trzech, czterech wystarczyło na montażu, jak się już kończyło pracę przy tych silnikach. Podobno, to fachowcy tylko mogą określić, był kapotaż niektórych. Tam były małe [samoloty], pomimo, że to były transportowe, tam myśliwców zdaje się nie było i takich pasażerskich, bombowych chyba też nie. To chyba były tylko samoloty jakieś dostawcze, transportowe, może były i jakieś inne, tego nie powiem.

  • Ale czy Niemcy się zorientowali?

Zorientowali się, dlatego uciekłem przed Powstaniem Warszawskim. Ale jednocześnie robiliśmy, jak to młodzi chłopcy, psikusy. Wynosiliśmy trochę łożysk. Po prostu na hulajnogi, bo na łożyskach lepiej się jeździło, a nie wszystkie ulice były wyasfaltowane przecież i po prostu jeździliśmy na tych łożyskach. Jednego Niemcy złapali. Ci na bramach to się nazywali Werkschutze, taka policja niemiecka, takie wewnętrzne gestapo, jak to nazywaliśmy. I wtedy oni doszli. Widocznie ten jeden może pękł, może coś powiedział, kto tam jeszcze. Specjalnej tajemnicy między naszym gronem, tych kilku, tych pięciu nie [było,] tajemnic, bo wiedzieliśmy, że to robimy i proszę sobie wyobrazić, nas jeszcze nigdy nie złapano. Ale już moje nazwisko tam się znalazło. Mieszkałem na ulicy Wspólnej 63 na trzecim piętrze w podwórku. To był dokładnie 14 albo 15 lipca 1944 roku, precyzyjnie nie pamiętam tego dnia. Koledzy moi, tam się wszyscy, prawie cała ulica znaliśmy, zwłaszcza ten odcinek między Poznańską a Emilii Plater. Znaliśmy się po prostu od robienia babek w piaskownicy bez mała, odkąd mogą się dzieciaki znać. I mówią: „Ty nie idź do domu, broń Boże, bo zobacz, tam stoi motocykl z taką przyczepą. Tam dwójka w hełmach, z karabinami – nie wiedzieli jeszcze, co to za jedni – czekają na ciebie w domu”.

  • Kocioł zrobili, tak?

Tak. Ja po prostu wtedy poszedłem do cioci, która mieszkała na Wspólnej 11, bliżej placu Trzech Krzyży. Później w Powstaniu, zdaje się vis-à-vis, przez krótki okres była Komenda Główna AK Powstania Warszawskiego. Nie pamiętam numeru tego domu, ale to po stronie parzystej. Ciotka dała mi parę złotych na pociąg, pamiętam, chyba musiałem się przesiadać w Dęblinie czy gdzieś, już nie pamiętam, czy w Bąkowcu i pojechałem do Kozienic. Dwa tygodnie tam spędziłem.

  • Do kogo?

Do stryjka. To samo nazwisko. To rodzony brat mojego ojca, który miał tam małe gospodarstwo, ale był rzemieślnikiem, to się na wsi nazywało kołodziej. Robił z drzewa coś. Ponieważ miałem szesnaście lat skończone, to ja już miałem kenkartę, taką trzykartkową z odciskami, pamiętam.
Gestapo [było], zdaje się, jak dojeżdżało z Radomia. Gestapo było bardzo ostre. Tam było chyba kilka osób z Powstania z kenkartą warszawską i stryjek powiedział: „Ty, uciekaj do lasu”. Wtedy z bratem stryjecznym, z kuzynem i jeszcze kimś drugim uciekliśmy do lasu.
Po kilku dniach poprzez gajowego, ówczesnego gajowego, który tam był bliżej z partyzantką, po prostu wstąpiliśmy do partyzantki.

  • Czy podczas bytności w partyzantce był pan uczestnikiem bądź świadkiem jakiejś akcji zbrojnej?

Byłem uczestnikiem raz, przy podkładaniu, podejrzewam, że jakichś dynamitów pod szyny kolejki. To był ładny kawałek drogi. Tak to kilku nas, ze trzech czy czterech z reguły, przeważnie pieszo, nawet nie na rowerach, raz tam zdaje się na rowerze, po prostu dostarczaliśmy żywność. Ja tylko ze względu na to, że chodziłem do gimnazjum mechanicznego, miałem rysunek techniczny i dość dobrze umiałem odrysować. Miałem aparacik fotograficzny, bo od lat młodości miałem ciągoty do fotografowania. Nie pozwolono mi z tym aparatem nigdzie chodzić. W każdym bądź razie, to było jakieś ze dwa razy, chodziliśmy jakieś rysuneczki tam robić. To było pod Kozienicami, precyzyjnie nie pamiętam, czy to była Brzoza, czy Hartowa, te wsie, czy w kierunku Przyczółku Warecko-Magnuszewskiego.
  • Czy rysował pan plan sytuacyjny?

Jak na przykład ludność zabierana była przez Niemców, przez żandarmów albo Wehrmacht do kopania rowów, to żeby mniej więcej odrysować. Raz mnie złapali. Ja nie rysowałem, ale po prostu grupka młodych ludzi [przyszła] do bauera niemieckiego, żeby jemu pomagać na roli. Wiem, że tam stawy były jakieś rybne, czy coś takiego, to było pod Kozienicami. Byliśmy pilnowani. Ja tam nawet wszystko to, co umiałem, to, co widziałem, to tam podrysowywałem; dużo rzeczy było niepotrzebnych, odrzuconych. Dostarczałem to do kierownictwa, bo uciekłem, po prostu, po niecałych dwóch dniach uciekłem. Pracowało nas tam chyba ze setka, z osiemdziesiąt, sto osób.

  • Bauer to był po prostu gospodarz?

Tak, ale to był niemiecki zarządzający, to nie było jego gospodarstwo. Wiem, że bauer, nie znam dobrze niemieckiego, to było określenie właśnie takiego gospodarza zarządzającego, ekonoma.

  • Ale w każdym razie nie miał swoich żandarmów, żeby was pilnować?

Nie, ale nas pilnowali, zawsze jeden, dwóch żołnierzy z karabinem. Właśnie cała moja ucieczka, to tylko patrzyłem, czy ten Niemiec stoi koło mnie, i doszedłem i z powrotem wróciłem do lasu. A byłem tym bardziej wartościowy w tym momencie, bo już przez te oficjalne dwie noce miałem rysuneczki, które im może się przydały. Jaki był później ślad po tym, to nie wiem. I roznosiłem trochę nasze gazetki. […]

  • Docierały do was informacje, co się dzieje w Warszawie?

Tak. Właśnie dlatego chcieliśmy iść, dostawaliśmy takie z akcji „Burza” odznaki, ale to wiem, że część na własną rękę, na własną rękę poszła różnymi drogami na pomoc Warszawie. Jak dotarli, to nie wiem, bo nawet ich nie znałem. Natomiast my mieliśmy polecenie iść, ale wycofali nas zaraz. Było bardzo słabe uzbrojenie, chyba to dlatego.

  • I jak długo był pan w tej partyzantce?

Do zimy. Pamiętam, że już śnieg zaczął padać, nie wiem, czy to był listopad, czy to był grudzień. W każdym razie po Powstaniu, po zakończeniu Powstania, to gdzieś tak chyba w listopadzie, kto chciał, to mógł wyjść.

  • Czy był pan jakoś zarejestrowany, dostał pan książeczkę AK?

Nie, z tamtego okresu, nie. Miałem tylko nawet dość ścisły kontakt z dowódcą, czasami się spotykaliśmy, jak jeszcze wtedy żyli, ale musiałem jeździć.

  • Nie byli stąd?

Tak, tak. Ale teraz to nawet nie mam już kontaktu od przynajmniej dwudziestu, dwudziestu pięciu lat, bo tych, których znałem, to po prostu już nie żyją.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Do Warszawy wróciłem dosłownie kilka dni po wyjściu Niemców, po wejściu wojsk polskich.

  • W styczniu?

To był chyba luty. Najpierw odszukałem rodziców. Rodzice byli w Łowiczu z siostrą i z moim siostrzeńcem. Rodzice mieszkali u zawiadowcy stacji na przedmieściu Łowicza. Pamiętam to Zielkowice się nazywało. Łowicz nie jest wielkim miastem.

  • Skąd pan wiedział, że tam trzeba ich szukać?

Pocztą pantoflową, nie wiem, jak się dowiedziałem, bo przecież telefony nie działały. Nie wiem, jak się dowiedziałem, czy stryjek mi powiedział. […] Rodzice byli, moja najstarsza siostra, dużo starsza ode mnie, która żyje jeszcze, ma dziewięćdziesiąt cztery lata. Była z synkiem. Jej synek rodził się chyba w 1941 roku, [wtedy] miał trzy, cztery latka. Jak tam przyjechałem, zastali nas żołnierze polscy. Najpierw weszli, dosłownie kilka godzin przed tym, w każdym razie z pół dnia, rosyjscy, radzieccy żołnierze i dopiero nasi. Nie wiem, czy akurat tylko do Zielkowic, czy byli już wcześniej czy bliżej.

  • Żadnej przykrej sytuacji pan nie pamięta związanej z wejściem?

Jedną przykrą stamtąd pamiętam w momencie wejścia żołnierzy, ale nie radzieckich, bo oni weszli [później] i poszli gdzieś dalej. To byli polscy żołnierze i została grupka Niemców, esesmanów. Pamiętam, że była to grupka, nie wiem, ilu ich było, pięciu, siedmiu, ośmiu, kilku dobrze uzbrojonych. Ukryli się gdzieś w jakiejś piwnicy, mieli tam jakieś stanowisko, to było w okolicach tego zawiadowcy stacji Zielkowice. Jak oni już widzieli, że nie mają szans, to zaczęli uciekać. Uciekli niepostrzeżenie, to był biały dzień. Zaczęli uciekać w kierunku lasu. Odległość od lasu [była] pół kilometra, półtora kilometra, ale trzeba było przez otwartą przestrzeń przelecieć. Ten zawiadowca, ja, mój ojciec widzieliśmy ich, jak uciekają w połowie drogi dobiegnięcia do lasu. Nie widzieliśmy momentu skąd oni uciekli, gdzie się ukryli w tym momencie. Wskazaliśmy to, że oni tam uciekają. Oni się odwrócili, jak zobaczyli już tutaj żołnierzy (nie wiem, czy widzieli, czy to polscy, czy nie polscy, czy rosyjscy) odwrócili i niektórzy, ponieważ mieli broń szybkostrzelną czy pistolety, czy karabin maszynowy ręczny (w każdym razie ręczny na pewno, nie ciężki), zaczęli się ostrzeliwać, bo jeszcze mieli kilkaset metrów do tego lasu. Nasi wezwali czołg, który był dosłownie niedaleko. Przyjechał czołg i zaczął strzelać do nich, ale nie do nich tylko przed nich. Już widzieli, że nie mają szans i z podniesionymi rękoma wrócili z powrotem.

  • A powrót do Warszawy?

Powrót do Warszawy odbył się, tak jak to się kiedyś mówiło czy furmanką czy na łebka, bo z koleją to były ciężkie sprawy, czasami się po dwa, trzy dni jechało. Doświadczyłem tego na własnej skórze, bo później jeździłem do Łowicza, nie do Zielkowic.
Przyjeżdżamy na Wspólną – ruina. Szło się na wysokości pierwszego piętra w większości budynków. Pamiętam tylko jak dziś, że budynek 61, o dwóch podwórkach, do dziś stoi. Po wyzwoleniu tam były redakcje jedna czy druga, jakaś młodzieżowa. Szukaliśmy lokum. Siostry były pierwsze szczęściary. Zamieszkaliśmy na Kazimierzowskiej róg Różanej. Kazimierzowska 36, to taki dwupiętrowy budynek prywatny, willa właściwie, z bardzo ładnym strychem. Właściciel chyba wtedy nie żył, jego żona i syn żyli. Oni nam wynajęli ten strych. To były dwa pokoiki i kuchnia z toaletą. Okna były w dachu. Przeciekały. Ale [dom] w całości stoi do dziś, [rozmawiamy w] lipcu 2007 roku. Ciągoty miałem takie sentymentalne, gdzie korzenie, to tam jeździłem, mamy zdjęcia tego budynku. Tam mieszkaliśmy, wszystkie siostry, czyli trzy siostry. Brat się już ożenił i miał swoje lokum. Mieszkał na ulicy Miedzianej przy Twardej. Starszy ode mnie, już też nie żyje.

  • Czy cała rodzina przetrwała?

Przetrwała jakoś szczęśliwie. Brat brał udział w Powstaniu Warszawskim, siostry, nie. Brat kilka lat temu zmarł. Ożenił się, dwójka dzieci. Zresztą ja też mam dwójkę dzieci. Byłem najmłodszy, [były trzy] siostry; najstarsza siostra żyje.

  • Jednym słowem, mimo tego co dotknęło większość warszawiaków, w waszej rodzinie było stabilnie.

Jakoś stabilnie, my byliśmy tylko bardzo ekonomicznie uderzeni, bo wszystko nam się spaliło. Jeszcze jak pojechałem do tych Kozienic, to pojechałem w sandałach, w białych spodenkach, bo zawsze lubiłem chodzić tak przyzwoicie, jak na warunki ubrany, ale lekko i tak pojechałem.

  • W każdym razie uniknął pan tego, co było udziałem pana żony, na przykład obozu.

Tak. Nawet ja mógłbym dopowiedzieć – bardzo ciężki życiorys, bardzo. [W obozie w Oświęcimiu i Ravensbruck, uwolniona przez akcję hrabiego Folka Bernadotte. Żona Zofia Piwońska z domu Feliniak. Wywiad dla Archiwum Historii Mówionej – z tego samego dnia]. […]



Warszawa, 16 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Andrzej Piwoński Pseudonim: „Mały” Stopień: starszy strzelec Formacja: „Kotylina” Puszcza Kozienicka Dzielnica: Puszcza Kozienicka

Zobacz także

Nasz newsletter