Barbara Mazuś „Prztyk”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Barbara Mazuś z domu Deczkowska, urodzona 20 listopada 1930 roku w Warszawie. W czasie Powstania byłam włączona do „Szarych Szeregów”, 1. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerska, „Pomarańczowa”. Przez jeden rok, przed Powstaniem, to był tak zwany mały sabotaż, a w czasie Powstania, początkowo to była służba pomocnicza, ale byłam również w Wojskowej Służbie Kobiet, na ulicy Krasickiego na Mokotowie.

  • Proszę opowiedzieć wybuch wojny, jak pani pamięta. Gdzie pani mieszkała, o rodzinie.


Jak rozpoczęła się wojna 1 września 1939 roku, mieszkaliśmy już właściwe prawie ostatni miesiąc na ulicy Kieleckiej 35, na Mokotowie, w willi dyrektora Piotra Dąbkowskiego, który był dyrektorem wielkiej fabryki glazury i terakoty, ojciec był jego kierowcą. Mieliśmy tam mieszkanie jednopokojowe z kuchnią. Nas było czworo, ja i trzech braci, mama i ojciec. Przed samą wojną tata zrezygnował z tej pracy. Właściwe to była sprawa sądowa, dostał odszkodowanie, bo dziewięć lat nie miał urlopu. Ale wojna wybuchła i właściwie to nie wiele nam pomogło. Tyle tylko, żeśmy się przeprowadzili na początku wojny na ulicę Ursynowską 10 mieszkania 5 na Mokotowie, to jest tuż przy Parku Dreszera, pierwszy dom [od ulicy Puławskiej].

Jak pamiętam jeszcze pierwsze dni wojny? To była dzielnica dosyć bogata. Mieszkali znani ludzie, między innymi była willa Jana Kiepury, róg Kieleckiej i Rakowieckiej, był minister Jurkiewicz obok nas, właśnie dyrektor Dąbkowski, naprzeciwko nas mieszkała Agnieszka Żwirko z synem, żona słynnego Franciszka Żwirki. Zresztą z Henrykiem [Żwirko] bardzo się przyjaźniłam, bo byliśmy w jednym wieku, i do dziś ta przyjaźń trwa.
Zaczęło się od kopania rowów. Bo pierwsze momenty to były takie, że były naloty, wobec tego tam, gdzie w tej chwili stoją budynki Politechniki czy Wawelberga (to były dopiero początki budowy), kopano rowy przeciwlotnicze. Ale tata nas zabrał do [Wołomina], do mojej ciotki Anieli Wojnarowicz, ponieważ bał się, że może się coś stać. Przez pierwsze dni, te najgorsze, pozostaliśmy właśnie u mojej ciotki, ale później zobaczyliśmy, że jednak ludzie wracają, wróciliśmy i przeprowadziliśmy się od razu do nowego mieszkania.


Czas okupacji nie dawał warunków na to, żeby dostać jakąś posadę. Mój ojciec był jedynym, który pracował. Mama zajmowała się nami. Tak że rodzice, tak jak większość ludzi, zaczęli zajmować się handlem i między innymi zajmowali się sprzedażą futer. Był bazar Janasza, chyba w okolicy placu Grzybowskiego, o ile sobie przypominam. Tam mieli budkę z futrami. Tym się zajmowali przez cały okres okupacji. Natomiast bracia moi chodzili do gimnazjum, a później liceum Tadeusza Rejtana, które było pod przykrywką ogrodniczego gimnazjum. Mieściło się początkowo na Śniadeckich, [róg ulicy Naruszewicza i] Puławskiej.

Natomiast ja jeszcze chodziłam do szkoły podstawowej, a ostatni rok zdałam do gimnazjum Hoffmanowej, które mieściło się na ulicy Moniuszki i tam zaliczyłam drugi rok gimnazjum, ponieważ zdawałam z siódmej klasy. Wtedy było sześć albo siedem klas szkoły powszechnej, tak że można było od razu do drugiej klasy pójść, jak się miało siódmą zaliczoną.


W czasie okupacji były tragiczne momenty, dlatego że mój starszy brat Juliusz Bogdan Deczkowski był aresztowany już chyba 9 maja 1941 roku na ulicy przy rozlepianiu ulotek przeciw Niemcom. Został aresztowany i osadzony na Pawiaku. Siedział dziewięć miesięcy, ale na szczęście został zwolniony, bo [nic] nie znaleźli przy nim. Po prostu pozbył się [dowodów] w jakiś cudowny sposób, opisuje to w swojej książce: „Wspomnienia żołnierza Batalionu »Zośka«”. Wrócił akurat w dniu imienin mojego ojca, 16 lutego. To pamiętam, że po dziewięciu miesiącach, czyli w 1942 roku, wrócił i przyniósł memu ojcu zrobioną na Pawiaku skrzyneczkę, gdzie napisane było (zresztą ona chyba krąży po wystawie „Kamyk na szańcu” z Barbarą Wachowicz): „Kochanemu ojcu – [Bogdan]. Pawiak”. Jest data napisana [16. II. 1942]. Sam zrobił, inkrustowaną bardzo pięknie masą perłową. Dostał się do pracowni stolarskiej, gdzie majster nauczył go tej roboty. Moi dwaj bracia byli też aresztowani, ci młodsi, i siedzieli przez krótki okres na Pawiaku, chyba około dwóch czy trzech tygodni.

  • Wie pani za co?


W tej chwili sobie nie przypominam, ale chyba ze szkoły zostali wzięci, ponieważ w szkole [był konfident]. W tej chwili nie pamiętam. W każdym bądź razie bardzo pomogli nam ludzie, może nie będę mówić kto, ale udało się ich po dwóch czy po trzech tygodniach zwolnić z Pawiaka. Wyrwać z ich rąk.

Jeśli chodzi o akcje prowadzone w czasie okupacji, to trudno mi jest powiedzieć, ponieważ nie opowiadali nam o swoich akcjach. To było wszystko okryte tajemnicą, nikt nikomu się nie spowiadał z tego, gdzie należał i gdzie chodził. Dowiedziałam się o tym, że moi bracia są w ZWZ, to jest Związek Walki Zbrojnej, od koleżanki mojej Haliny Prytulak, która mieszkała na tej samej ulicy, na Ursynowskiej i ona mi zaproponowała wejście do harcerstwa. Właśnie od tej pory, to był chyba maj 1943 roku, wprowadziła mnie do drużyny. Była moją drużynową. Natomiast, że bracia byli w organizacji podziemnej, oprócz tego, że ona mi powiedziała, to miałam dowody najlepsze, że znikali na kilka dni, później wracali zmordowani, spali przez dwa dni. Znajdowało się pistolety. [Czasami] pod siennikiem babcia znajdowała. Albo z kolegów jeden jak przychodził, [a] ich nie było. Na przykład Jacek Karpiński, który znany jest [jako] konstruktor pierwszego komputera w Polsce, przyniósł mi Parabellę, miałam wtedy ze dwanaście lat i mówi: „Basiu, dobrze tylko schowaj, żeby Niemcy nie znaleźli”. Myśmy wszyscy o sobie wiedzieli z wyjątkiem ojca, który nam nie mówił, gdzie był. Dopiero przed samym Powstaniem, jak byliśmy na ślubie przyjaciela ojca z tego samego Zgrupowania „Żywiciel” to się dowiedziałam, że ojciec też jest w organizacji podziemnej, dlatego że przyszedł goniec i powiedział, żeby się stawili na Powstanie. To było chyba trzy dni przed Powstaniem. Ale odwołali, bo termin się zmienił. Właściwie tylko moja mama i dwie babcie, które były z nami, bo dziadkowie przed samą wojną niestety odeszli, to jedynie nie uczestniczyły w żadnych akcjach państwa podziemnego.

 

  • Jak pani była szkolona? Jak była zaprzysiężona? Jak to wyglądało?


To były specjalne kursy, takie jakie zdaje się są na sprawności harcerskie. Tylko że obowiązywały również służbę sanitarną i służbę łączności. Między innymi byłam łączniczką hufcowej w czasie okupacji.
W mojej pamięci utkwił przerażający obraz – pierwsze publiczne rozstrzelanie w Alei Niepodległości. Akurat szłam z jakimś meldunkiem do tej [hufcowej]. Myślę, że mnie wybrano, bo byłam mała, niepozorna. Nikt by nie przypuszczał, że przenoszę jakiś meldunek. Wtedy była obstawiona cała ulica Madalińskiego i Aleje Niepodległości. Nie wpuszczano nikogo. Ale z okien można było się zorientować, co się dzieje, dlatego że podjechały jakieś ciężarówki i słychać było strzały. Dosłownie w dziesięć czy w pięć minut po odjechaniu samochodów ludzie zaczęli się schodzić w to miejsce. Pobiegłam do mojego brata ciotecznego, który na Lewickiej mieszkał i razem z nim poszłam tam i żeśmy widzieli makabryczne sceny. Mózgi i oczy, to wszystko pod murem, to w ogóle nie da się opowiedzieć. On też był zresztą w Armii Krajowej i jego brat Kazik, bo to cioteczne rodzeństwo moje. Na mnie to zrobiło olbrzymie wrażenie, bo on wyjął chusteczkę białą i ziemię z krwią wziął w tą chusteczkę, żeby pochować [symbolicznie na cmentarzu wojskowym].
Tuż przed Powstaniem, właściwie tego samego dnia, kiedy się miało zacząć Powstanie, mój średni brat, Staszek, zauważył rodziców, którzy jechali dorożką i zatrzymał ich. Powiedział: „Wracajcie do domu, bo Powstanie się dzisiaj zaczyna już na pewno”. Tata od razu został. Pojechał na Żoliborz do swojej jednostki, a mama wróciła. Ze mną znosiła kryształy, jakieś różne rzeczy do piwnicy, żeby w razie czego nie potłukło się to wszystko. Na piętnaście minut przed piątą, bo nie miałam żadnego meldunku, gdzie mam się stawić, wbiegła Halina Prytulak, moja drużynowa, i mówi: „Masz być na Natolińskiej 4, bo tam jest nasz punkt zbiorczy, ale ja muszę lecieć”. Mama mówi: „Dobrze, jak chcesz”. Chlebak mi pakowała, prześcieradło, apteczkę. Nie wiem, dla nas w tej chwili jest niezrozumiałe, żeby moja postawa była taka, jak była tych matek, które oddawały swoje dzieci na taką wojnę. Wyszłyśmy na balkon, patrzymy, a już są powstańcy w Parku Dreszera. Motocyklem podjechali na naszą ulicę z opaskami. Mama mówi: „Słuchaj dziecko i tak nie zdążyłabyś tam, a tutaj się możesz na coś przydać, przecież tak samo możesz coś robić”. Okazało się, że to było słuszne, bo Halina doszła do ulicy Dworkowej, została ranna. Przewieźli ją w aleję Szucha i całe Powstanie siedziała w alei Szucha. Przeżyła to Powstanie. Tak się zaczęło.
Pierwszy dzień, pamiętam, pierwsza noc – wszyscy siedzieliśmy w piwnicach. Przebiło się między dwoma domami (bo to były domy dwupiętrowe, willowe, klatka schodowa ze szklanym dachem) przejścia między piwnicami. Właściwie [pomiędzy] bramą a piwnicą, żeby można było w razie czego przejść. Drugi dzień, deszcz padał. Jeszcze nie było akcji bardzo zorganizowanych. Co prawda już chłopcy niektórzy z pistoletami wpadali.

  • Proszę powtórzyć, w jakim miejscu pani była?


To jest pierwszy dom od ulicy Puławskiej przy parku Dreszera. To była Ursynowska 10.

  • Co tam było?


To właśnie tam, gdzie mieszkaliśmy.

  • To było miejsce, gdzie pani mieszkała?


Tak. To było miejsce, gdzie mieszkałam. W tym domu mieszkał również inżynier Zieliński, który zorganizował pracę w sposób taki, że młodzież chętną – oczywiście starszych osób, bo sporo było starszych, nie angażował – ale chętnych i tych, co się spodziewał albo wiedział, że należą do jakieś służby pomocniczej czy też „Szarych Szeregów”, to zatrudnił. Przyniesione przez gońców biuletyny czy jakieś deputaty, które dostawały poszczególne dzielnice – po prostu nas zatrudniał, żebyśmy to roznosili, żebyśmy rozdawali ludziom. Na początku, dopóki jeszcze spokój był. Bo przez pierwszy okres Powstania na Mokotowie było zupełnie dobrze. Były wyjątkowo tylko bombardowania, na przykład w jednej linii. Za naszymi domami wszystkie ogródki działkowe były zrujnowane. Gdyby bliżej bomby spadły, to oczywiście wszystkie domy byłyby zburzone. W czasie Powstania Niemcy byli na ulicy Dworkowej, skąd były obstrzały i czołgi w pierwszych dniach Powstania dochodziły do ulicy Ursynowskiej, do parku Dreszera. Już chyba na drugi czy trzeci dzień zrobiono barykadę między Dolną a Racławicką i czołgi już nie mogły przejeżdżać, ale niestety snajperzy polowali w dalszym ciągu. Zasięg był taki, że nie można było wychodzić na ulicę.
Natomiast świetnie pamiętam chłopców, nie więcej niż dziesięcioletnich, z butelkami – jak pierwszy czołg dotarł do ulicy Ursynowskiej, jak oni czołg popędzili, rzucając butelki z benzyną. Okazuje się, że Niemcy w pierwszych dniach Powstania dotarli do ulicy Belgijskiej. Jedna z mieszkanek naszego domu była widziana na ulicy Belgijskiej w szeregu ludzi do rozstrzelania przez własowców. W każdym razie nie Niemców tylko jakieś inne jednostki. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ona po iluś dniach zjawiła się u nas. Okazuje się, że sobie tak wybierali po kolei, natomiast ona ocalała. Pani Halina, nie pamiętam jej nazwiska. Trzeba by było do listy lokatorów zajrzeć i zobaczyć, kto mieszkał w tym domu. Ona zorganizowała punkt sanitarny. Oczywiście każdy robił to, co potrafił. Nie mieliśmy na początku wielu rannych, dlatego że nie było ostrych walk na Mokotowie. Natomiast czasami ci młodzi ludzie, którzy szli dalej Dolną, w dół, albo Na Skarpie, nie wiem, czy to były akcje zamierzone przez „Basztę”, w każdym razie mieliśmy szereg osób, którym trzeba było wyjmować odłamki albo opatrywać głowy czy ręce. Między innymi pamiętam dobrze bardzo fajnego chłopaka, który mnie się osobiście podobał, ale nie śmiałam mu nigdy tego powiedzieć. Przecież miałam czternaście lat, on miał szesnaście. Byli bracia dwaj, Józek i Adaś Makowscy, bliźniacy. Jako dziewczyna, wszystkie dziewczynki miały jakieś sympatie, to mówiłam: „Ja też mam taką sympatię”. On mi się bardzo podobał. Został ranny w głowę. Miałam okazję opatrywać mu głowę, ale się nie przyznałam, słowa nie powiedziałam nawet, że w ogóle upodobania mam w stosunku do niego. Niestety obydwaj już nie żyją. Wyjechali do Anglii, nie wiadomo czy po prostu… Już starsi ludzie byli. To byli wnukowie założycieli fabryki win w Kruszwicy. Znani byli z tego, że ich dziadkowie mają fabrykę win w Kruszwicy. Makowscy.

To była taka sytuacja, że czułam, że jestem tutaj potrzebna, ale chciałabym coś więcej robić. Wobec tego zgłosiłam się do Wojskowej Służby Kobiet na ulicę Krasickiego 53. To jest niedaleko od Ursynowskiej, przecznica. Wiedziałam, że komendantką placówki jest siostra kolegi moich braci Grażyna Karlikowska. W ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać. Powiedzieli: „Idź do domu do mamy i w ogóle nie ma sprawy”. Uparłam się, że ja chcę. Wiedziałam o tym, że ona jest i poszłam do niej. Powiedziałam, że jestem siostrą Bogdana, Staszka, dlaczego nie chcą mnie przyjąć, jestem w harcerstwie. Zgodziła się mnie przyjąć na łączniczkę. Jak był apel, stałam na samym końcu. Jeszcze jak powiedziałam: „Mój pseudonim jest »Prztyk«”, to był ryk oczywiście. Śmiały się wszystkie dziewczyny. Nie dość, że mała, to jeszcze taki pseudonim. Wtedy też zobaczyłam mojego Józka, jak szedł z karabinem, ale mówię: „Chociaż mnie zobaczył, że jestem też w szeregu”. Sytuacja zmieniła się o tyle, że budynek kwatery został zbombardowany przez pociski. Zginęło zresztą szereg koleżanek. Moja mama, która rzeczywiście była w bardzo złym stanie nie tylko psychicznym, ale zdrowotnym, jeden dzień przed zburzeniem budynku powiedziała: „Dziecko, jeżeli ty pójdziesz, to sobie życie odbiorę”. Mama dostała zastrzyki z kamfory, bo nie było innych. Wtedy zostałam i na następny dzień budynek został zburzony. Od tej pory zostałam na miejscu i pomagałam, o ile mogłam.

  • Pani bracia też byli w okolicy?


Nie. Moi dwaj bracia byli w Batalionie „Zośka”. Byli najpierw na Woli, Cmentarz Ewangelicki, przeszli na Stare Miasto, na Starym Mieście, na Franciszkańskiej zginął mój brat średni, Staszek. Razem z nim zginął Jaś Lenart. Uratował się Witold Sikorski, który żyje do dzisiaj. [Brat] był w tym samym pomieszczeniu, co oni mieli naradę, tylko mój brat – który był przy erkaemie z Karlikowskim, z Mirkiem Szymanikiem – dostał w nogę postrzał czy [dostał] odłamkiem. Kulał, chodził o lasce i chciał zejść do schronu i właśnie to miejsce zostało kompletnie, aż do gruntu zburzone. Natomiast ci chłopcy, którzy zostali w pokoju, jakoś po gruzach, po ścianie zeszli. Poszli do mojego brata Bogdana, starszego, który był w tym czasie w szpitalu Jana Bożego, bo był ranny w płuco na Cmentarzu Wolskim. Powiedzieli mu o tragedii. Natomiast najmłodszy brat był w 7. Pułku Piechoty, w „Garłuchu”. Miał za zadanie stawić się na Okęciu. Miał być atak na Okęcie. Niestety, jak się dowiedzieliśmy później, został drugiego czy trzeciego dnia aresztowany przez Niemców i wsadzony do fortów na Racławickiej. To były forty, gdzie on chyba przez dwa tygodnie siedział. Uratował mu życie jeden z Niemców, esdeków zresztą. Przypadek zdarzył, że coś kupował u rodziców i jemu się bardzo podobał mój ojciec, który miał ostry dowcip. Dał nam zaświadczenie, że mieszkanie nasze nie będzie zabrane przez Niemców. Ten człowiek mieszkał naprzeciwko fortów. Sytuacja była taka, że przed samym Powstaniem Niemcy uciekali z Warszawy. Bardzo wiele widziało się samochodów obładowanych rzeczami, które oni wywozili, zapoznany przez ojca facet – przyszedł do ojca i chciał... Przepraszam, że mówię o takich rzeczach, ale to jest sprawa uratowania życia. On miał żonę Polkę, u niej wisiał portret Piłsudskiego, a u niego Hitlera. To było takie małżeństwo. Była włościanką, w każdym bądź razie z prostej rodziny i sobie zażyczyła, żeby była krowa w ogródku, żeby miała świeże mleko. Dom do dzisiaj stoi na Racławickiej, naprzeciwko. Wyjeżdżając, chcieli się krowy pozbyć. Przyszedł do ojca, wiedział, że jest na bazarze, żeby sprzedał krowę czy wziął. Oczywiście nie było mowy. Co my mamy zrobić na drugim piętrze z krową? Mój brat przypomniał sobie o tym, [gdy] był zatrzymany przez Niemców razem z bratem ciotecznym, Kazimierzem Guzem, który też był w „Garłuchu”. Widocznie poszli do niego i możliwe, że jeszcze nie wyjechał i prawdopodobnie on uratował im życie. Potwierdził, że szli po krowę, bo on się tak tłumaczył. Dzięki temu wzięli [ich] do obozu, nie rozstrzelali go, bo rozstrzeliwali chłopców na miejscu. Sam mówił, że przez okienko zakratowane widział, jak codziennie wyprowadzali kogoś i rozstrzelali.
Myśmy [nie] wiedzieli o Staszku, który zginął w Powstaniu. Wiedzieliśmy, tylko przed końcem Powstania list od niego przyniosła „Miłka”, to znaczy Emilia Nogajówna, łączniczka. Dostarczyła nam list. W tym liście pisał, że jest zadowolony, że tylu Niemców zginęło. Okazuje się, że w tym czasie już nie żył, tylko ona nam tego nie powiedziała. Po prostu nie chciała mamie mówić.

  • Co było dalej z panią na Mokotowie?


Pod koniec Powstania myśmy musieli się wycofać, ponieważ nadchodzili Niemcy już od Woronicza, od Służewa. Tereny były zajęte. Trzeba było opuścić dom, a jeszcze była taka sytuacja, że tak zwane krowy chyba trzy dni przed końcem Powstania zburzyły nasze mieszkanie i dom do parteru. Myśmy siedzieli w piwnicy, ale na szczęście pociski upadły nie w szklany dach, nie w klatkę schodową, tylko obok. Zburzyły całą stronę lewą domu, a klatki schodowe zostały. Myśmy też dzięki temu ocaleli. Babcia była tylko przytomna – narzuciła nam mokre szmaty na twarz, bo oberwało wszystko, wszystkie zabezpieczenia okien i [w tym kurzu i piachu nie dało się oddychać]. Myśmy wtedy musieli się wycofać. Zabraliśmy co można. Nakrycie jakieś cieplejsze. Wycofaliśmy się na ulicę Racławicką.
Na pierwszym piętrze naszego domu mieszkała wnuczka profesora Stefana Dembego. To był założyciel Biblioteki Narodowej, jego działalność była znana. Mieszkała z babcią i z córką. W czasie zburzenia mieszkania była na parterze z żoną profesora Demby, z tą babunia swoją, ponieważ ona nie mogła wytrzymać bez toalety, żeby się nie załatwić w kulturalnych warunkach. Niestety babcia wtedy zginęła, a ona została ciężko ranna w nogę. Córka, Bożenka, była z nami, więc nic jej się nie stało. Została później również zabrana do Pruszkowa, z tą córką. Mam wrażenie że do dzisiaj żyje gdzieś w Krzeszowicach, mąż był w obozie jenieckim wtedy. Wracając do tego ostatniego dnia, myśmy przeszli na ulicę Racławicką 4. To jest dom czynszowy z bardzo głębokimi piwnicami, podwójnymi jak gdyby. To był pięcio-, czy sześciopiętrowy czynszowy dom, gdzie mieszkała moja ciotka z córkami. Ostatni moment to właściwie żeśmy właśnie tam przeżyli. Z tym że mama spaliła list od brata, bo się bała, że jak Niemcy zobaczą, że on tylu Niemców zastrzelił, to my też staniemy pod płot. Tragiczne to było, ponieważ dwa czy trzy dni temu zginęła córka i zięć. Córka w zaawansowanej ciąży, na podwórku przed domem. Druga córka, osiemnastoletnia, miała ciężkie zapalenie płuc. Więc jak nas Niemcy z pistoletami wyciągali z piwnicy – (niektórzy ludzie po przejściach przez kanały), było przejście kanałowe między Wiktorską a Racławicką – okazuje się, że wszystkim kazali wyjść. Skierowali nas na Wyścigi i do Pruszkowa.

  • Jak pani pamięta życie codzienne? Jakie było życie religijne? Gdzie pani robiła zakupy? Takie rzeczy.


Zakupy? W czasie okupacji?

  • Z czego państwo żyli?


To znaczy można było kupować, jeżeli ktoś miał jakieś świnki czy inne, to nawet dostał czasami jakąś wędlinę czy coś. Jeżeli miał w złocie, to jeszcze ludzie sprzedawali. Były takie sytuacje, że szło się w pole po prostu i zbierało się pomidory czy kartofle, czy coś takiego. Oczywiście ani mama, ani babcia nie szła. Tylko ja szłam do chłopców, chłopcy przynosili i się dzielili tym. Nie pamiętam, żeby cokolwiek można było [kupić]. Nawet czasami było tak, że ludzie którzy mieszkali w tym samym bloku, mieli zapasy a nie dzielili się.

Dopiero chyba dwa dni przed Powstaniem okazuje się, że mają worek mąki albo coś takiego. Byli tacy państwo Zbutowie na przykład. To starsi ludzie. Rozumiem, że też nie byli zorientowani, jak długo to Powstanie potrwa. Nie było wody, nie było w ogóle możliwości nawet ugotowania czegokolwiek. Pamiętam na przykład, jak grupa więźniów z Mokotowa przyszła do nas do piwnicy po rozbiciu [więzienia] – chyba oni tam zapalili sienniki – część z tych więźniów, kryminalistów prawdopodobnie, ale niekoniecznie, bo przecież mogli być też i polityczni. [Kilku] z Mokotowa [przeszło] na stronę naszych powstańców. Myśmy mieli jakąś zupę, dzieliliśmy się z nimi. To było na początku Powstania, ale później to nawet ludzie brali wodę z [pojemników], specjalne były pojemniki w parku Dreszera betonowe z wodą. Prawdopodobnie przygotowane do gaszenia pożarów.


Muszę powiedzieć z przykrością, że nie mogłam nawet myśleć o tym, żeby można na tym zupę gotować, ponieważ Niemcy, którzy dostali się do niewoli, przychodzili [pod strażą], wytrząsali z siebie wszystko, myli się w tym. Ludzie brali, bo nie było wody. Woda jedynie była w fabryce „Motor”, która była na Racławickiej, ale tam bardzo często się zdarzało, że jeżeli stali w kolejce po wodę, do tej studni – między innymi mój kuzyn też często zaopatrywał rodzinę na Racławickiej – to samoloty strzelały do ludzi stojących w kolejce. Cudem ocalał, bo akurat przykrył go ktoś, kto dostał kulą. To było jedyne źródło, które było w pobliżu. Natomiast myśmy mieli zapas słoniny. Mama nam dawała po plasterku słoniny. W przypadkach na przykład biegunki, która często bywała, w naszym akurat otoczeniu nie, ale mój brat cioteczny był w żandarmerii, w „Baszcie”, [Henryk Guz]. Przychodził czasami do nas po prostu zobaczyć, co się z nami dzieje, i mówił o takiej sytuacji, że wielu chłopców choruje na biegunkę. Okazuje się, że alkohol, który jedna z kobiet, które u nas mieszkały, pędziła, służył jako lekarstwo. To był bimber, który spuszczało się i dawało chłopcom jako lekarstwo.
Nie powiedziałam tego od początku, że to była euforia jak się zaczęło Powstanie. Dlatego że myśmy chcieli tego Powstania. Myśmy przez pięć lat widzieli, co się dzieje na ulicach. Myśmy szczególnie doświadczyli ze względu na moich braci, ale później braci to się chowało, jak tylko się usłyszało samochód na ulicy. Schowek był w domu, bo to było ostatnie piętro, które było dachówką pokryte, zbocze i tam tata wyciął, zrobił drzwiczki, które były zasłonięte dywanem i jak tylko coś się działo, to natychmiast chłopcy tam wchodzili. To było życie pod strachem cały czas. Zresztą tak samo w szkole. Fantastyczni profesorowie od Giżyckiego. Profesor Ostrowski był wtedy dyrektorem i później, po wojnie zresztą pierwsze lata profesor Stanisław Ostrowski był dyrektorem. Ci profesorowie byli tak oddani chłopcom, że jeżeli wiedzieli, że im coś grozi, to przychodzili do klasy i mówili: „Bogdana dzisiaj nie było w klasie”. I Bogdan przez okno wyskakiwał, na przykład u Giżyckiego to było na parterze. Były takie sytuacje, że nadstawiali własne życie za tych chłopców. Wracając do atmosfery w Powstaniu. U nas nie było ludzi, którzy narzekali, którzy odnosili się jakoś [negatywnie]. Słyszałam, że czasami ludzie na powstańców narzekali, że po co oni to zaczęli. Ja się z tym nie spotkałam. Ludzie wiedzieli, że to jest konieczność życiowa. Poza tym liczyliśmy na to, że jednak jak Rosjanie stoją na drugiej stronie Wisły, to nam pomogą. Przecież w dzień przed tym, pociski artyleryjskie spadały w parku Dreszera. Więc wiedzieliśmy, że oni są na odległość wystrzału armatniego. Wszyscy byliśmy ufni, że przyjaciele idą przecież, wyzwalają nas. Wyzwolili nas. Dopiero później okazało się po tym tygodniu.
Jeszcze była euforia jak 18 września nadleciały amerykańskie samoloty ze zrzutami. Też myśleliśmy, że to zrzuty. Można było popatrzeć na niebo, to było prawie setki spadochronów. Wszyscy, którzy mogli się ruszać, to wyszli, bo myśleli, że to są spadochroniarze. Okazuje się, że mało co spadło na nasz teren. Dostaliśmy kiedyś jedną puszkę od naszego kuzyna, który dostał a nam przyniósł, bo mówi, że jakoś się wyżywi, a wiedział, że u nas nie było tego. Atmosfera była taka, że każdy kto mógł, [to pomagał]. Może było trochę ludzi cwaniaków albo strachliwych, którzy, jak leciały bomby, to klękali i się modlili. Każdy z nas patrzył na tych ludzi trochę ze zdziwieniem, bo to była histeria raczej. Było duże zaangażowanie. Byli też tacy ludzie, że nie chcieli kawałka prześcieradła dać do samego końca, guzika do przyszycia do kombinezonu – Powstanie nie wiadomo, jak długo będzie trwać, on nic nie da. Chodziłam po domach, wiedziałam, jak to wygląda.

  • Takie przyjemniejsze rzeczy, pozapowstaniowe, czy słuchali państwo radia, czytali?


Czytanie biuletynów to było dla nas najważniejsze. Orientowaliśmy się wtedy, co się dzieje w całej Warszawie.

  • Jakieś przyjemne rzeczy. Jakieś potańcówki?


Nie. Nie. W ogóle sobie nie wyobrażam, żeby można było. Z przyjemniejszych rzeczy to pamiętam, że kiedyś koledzy z „Baszty” znaleźli ubitego konia, zaprosili [mnie] na wątróbkę. To był rarytas. Nie przypominam sobie [nic więcej]. Może byłam w tym wieku, że mnie nie zapraszano, ale byłam w każdym prawie miejscu. Szukałam możliwości dostania czegoś do jedzenia. Bo [jedzenia] absolutnie już nie było pod koniec Powstania. [Gdy] byłam w innym domu, zastanawiałam się, czy przyjdę i czy zastanę tych ludzi. Czy moja mama żyje, i babcia, i w ogóle wszyscy. Mało mnie było w domu a raczej udzielałam się tak, żeby móc coś zrobić i coś pomóc. Ale wiele nie zdziałałam, tyle ile wydawało mi się, że w tych okolicznościach można było. Nastroje były raczej pesymistyczne, głównie ze względu na to, że liczyliśmy na pomoc. A jeszcze jak się dowiadujemy, że szpital Elżbietanek zbombardowano i zginęła jedna z bliźniąt Zatorskich, moja koleżanka bliska… Z czego tu się było cieszyć? Człowiek po prostu myślał innymi kategoriami.

  • Co się z panią działo już po Powstaniu, co z mamą i babcią?


Całą rodziną i ciotki moje też przyszły, też załatwił ktoś w Pruszkowie za jakieś pierścionki, obrączki, które wziął pośrednik. Lekarz nie wziął. Tylko byli i tacy, którzy zarabiali na tym, nie oszukujmy się. Ponieważ to były młode dziewczyny, ciotka chciała uratować je, żeby nie wywieźli do Niemiec. Przeprowadził nas na oddział, gdzie wywozili do Guberni. Nas wywieziono do Wolbromia. [Jechałyśmy] w wagonach odkrytych, to były towarowe wagony, brudne. Dostałam, jako najmłodsza i babcia, [jako starsza osoba] od Niemców – jak się wsiadało do wagonów – malutki Kartonchen, mleko skondensowane, które oczywiście oddałam od razu mojej siostrze, która chorowała na zapalenie płuc i nie było wiadomo, czy przetrzyma. Trzydzieści sześć godzin żeśmy jechali do Wolbromia w wagonach. Tam na nas czekały podwody. W nocy przyjechaliśmy. Przyjęto nas nadzwyczaj życzliwie. Nakarmili nas od razu. Nie zaprosili nas do domu. Powiedzieli: „My wiemy, w jakich warunkach byliście w Pruszkowie”. Widocznie też mieli informacje. Rzeczywiście, Pruszków był straszny. Straszny! Na betonie spałam, nie mogłam spać na tej słomie, która sama chodziła. Mieli sześciu chyba synów czy pięciu.

  • Kto?


[Przyjęli nas] w Wolbromiu [państwo Bartkowie, mieli] pięciu synów w partyzantce i jedną córkę, która była w moim wieku mniej więcej, z którą się zresztą zaprzyjaźniłam. Byliśmy dosyć krótko u nich, chyba jeden dzień czy dwa. Chyba za jakieś palto [żyliśmy], mama miała karakuły, coś ze sobą wzięła, żeby na wszelki wypadek, żeby coś sprzedać i za coś żyć. Wynajęliśmy mieszkanie. Nie mieszkanie, to był sklep jakiś, gdzie dziewięć osób rodziny zamieszkało. Ale już bodajże po tygodniu, żeśmy wrócili w okolice Warszawy. Można było wrócić. Nikt nas nie zatrzymał. [Pojechaliśmy] do Piastowa, gdzie babcia miała domek mały i mieszkał jej syn. Tam żeśmy się zatrzymali i po Powstaniu, wszyscy właściwie z rodziny, kto [przeżył, to] do tego miejsca szedł. Wiadomo było, że do Warszawy nie można. Później, po jakimś czasie, ojciec widział, że nie ma miejsca [dla nas] i znalazł w Rembertowie pod Tarczynem miejsce u gospodarza ogrodnika, przez jakieś znajomości. W każdym razie jedna izba na klepisku, gdzie nas dziewięć osób się mieściło. Bez niczego. Bez ogrzewania, więc tata zrobił od razu z jakieś metalowej beczki [piec z rurą] do ogrzewania, zbiło się wyrka z drewna i żeśmy aż do chwili, kiedy Rosjanie weszli do tej miejscowości, wegetowali. Ale byliśmy wszyscy razem. Był ojciec, mój brat, brat cioteczny, ciotka, dwie babcie. Jeszcze nie było moich braci, tych, co [zabrali] do obozu. Oni uciekli z tego obozu. (Co mówiłam, że byli w fortach na Racławickiej). Starszego brata ciotecznego wzięli Niemcy na podwodę, mógł dojechać do Odyńca, wozem razem z Niemcami, Niemcy rabowali po prostu. Mieszkania były otwarte. Wszystko było do wzięcia. Wchodzili, wybierali, co im się podoba. Ponieważ był bardzo blisko naszego domu, wobec tego wszedł zobaczyć, co się dzieje, może coś wziąć dla wujka. Przyszedł do domu, zastanawiał się, co wziąć z rzeczy dobrych, ale zszedł na dół i zobaczył psa naszego. To był pekińczyk czeng, uratowany z getta. Ojciec go wziął. Jak go uratował, to rzucał się na wszystko, co tylko można, kartofle, jakieś łupiny. W ogóle to był zdychający pies. Ale u nas odżył. Drugi raz właśnie w Powstanie, przez prawie dwa czy trzy tygodnie, był bez jedzenia. Nie wiem, jak on przeżył. Ale właśnie zamiast czegokolwiek wartościowego to wziął pod pachę tego czenga i przywiózł go ojcu. Tak że to była radość niesamowita. Cieszyliśmy się i z tego.
W Rembertowie żeśmy u gospodarza Roszczyka byli. Niemcy uciekali przed Rosjanami. Oczywiście to była zmiana frontu w tym sensie, że Niemcy, później Kałmucy czy jacyś inni uciekali z pierwszej linii frontu. Trzeba się bardzo było pilnować, żeby nie tylko nie ograbili, ale jeszcze większej krzywdy nie zrobili dziewczynom, szczególnie młodym. Później przyszli. Uciekali Niemcy i chcieli zrabować jeszcze te ostatnie wioski. W Rembertowie pod Tarczynem dopadł ich rosyjski oddział, wszystkich Niemców wybili. Ciężarówki na drodze, tuż przy naszym domu zostały i dobijali Niemców. Koszmarny to był widok.
Następnego dnia mój ojciec i babcia zdecydowali, że wobec tego, że już Rosjanie są w Warszawie, to pójdą do Warszawy. Moja babunia to była drobna osoba, w jakimś czarnym aksamitnym futrze z taką budką. Zima była, 17 stycznia, to był mróz niesamowity. Piechotą doszli do Tarczyna. Trzeba było przejść przez rzekę, bo mostek był zerwany. Babcia biedna chciała przeskoczyć, nie było kładki, tylko kawałek deski położonej i wpadła do wody. Wpadła i w wodzie, na tym strumyku pływała. Jakiś żołnierz ją wyciągnął szybciutko. Poszła do pierwszego domu, wysuszyła się i poszła dalej z tatą do Warszawy. Na jakimś czołgu jechała kawałek. Doszli. Następnego dnia powiedziałam: „Mama, ja też muszę iść do Warszawy”. Moja mama była w ogóle bardzo tolerancyjna, rozumiała, bo mi pozwoliła iść do Warszawy. Rano, o szóstej, tylko świt, ubrałam się, 18 stycznia było, mówię: „Muszę dojść”. Niestety, nie przewidziałam, że psy są spuszczone. Doszłam może z pięćdziesiąt czy sto metrów od domu i słyszę, że gromada psów mnie dopada. Zamarłam i stanęłam. Ale na szczęście psy, jak stanęłam, to mnie nie goniły widocznie. Psy odeszły, to poszłam dalej.

Przeszłam trzydzieści dwa kilometry, już było ciemno zupełnie. W ogóle żywego ducha. Od Okęcia to nikogo nie było. Na drodze było mnóstwo wojska, ludzi na różnych ciężarówkach dojeżdżających, czołgach, brali przecież żołnierze. Ale później, jak szłam, to się bałam, dlatego że był mróz, śnieg, a na śniegu leżały spalone zwłoki. Szczególnie właśnie przy parku Dreszera. Ale przyszłam do domu. Wiedziałam, że dom zburzony, ale przychodzę i patrzę – miga od świecy światełko w jednym okienku. W naszym domu jeden pokoik ocalał. Maleńki pokój, gdzie zresztą mieszkali przedtem państwo Roznerowie. Niestety [Rozner] zginął w Powstaniu Warszawskim. Pamiętam go, wspaniały chłopak Zbyszek Rozner. Właśnie tak się zaczęło nasze życie. Powolutku ściągnęła cała rodzina. Nie było tylko mojego brata Bogdana, który przeszedł [na Czerniaków] (mimo rany, którą dostał cztery milimetry od serca). Z Czerniakowa – już jak rozwiązano zgrupowanie, bo nie było szans na to i „berlingowcy”, też nie mieli szans na to, żeby pomóc powstańcom – przepłynął przez Wisłę bez ubrania. Dlatego że obawiał się, wiedział, co się dzieje, przecież dochodziły wiadomości, co robili z powstańcami i jak ich traktowali. Włączyli go do wojska.

  • Przepłynął na Pragę?


Tak. Przepłynął na Pragę i włączyli go do Wojska Polskiego, do 1 Armii. Niektórzy mu radzili, żeby się w ogóle nie przyznawał, że brał udział w Powstaniu. Koniecznie chciał się dowiedzieć, czy żyjemy. Co się dzieje? Po jakimś czasie zdezerterował. Pamiętam dokładnie moment, jak siedzimy w malutkim pokoiku ocalałym, jedna szybka tylko, bo reszta to dyktą zasłonięte, i przychodzi kolega mojego brata [Tytus], który ocalał z Powstania, ten, który był [przy] erkaemie z moim bratem, chciał nam powiedzieć, bo dowiedział się, że Bogdan też zginął. Bo takie chodziły głosy. Nie [miał odwagi] powiedzieć tego mamie. Nagle ktoś kamykiem rzuca do okna. On wygląda i patrzy – jakiś gość, który jest cieniem człowieka. Nie poznał go. To był właśnie Bogdan. Uciekł i przyszedł tutaj. Wrażenie było niesamowite. Dobrze, że nie powiedział mamie, bo wyobrażam sobie, co rodzice by czuli jakby usłyszeli, że jeszcze jeden syn ich zginął. Przecież takich przypadków mieliśmy mnóstwo. Pani [Romocka] – przecież dwóch synów zginęło. Lenartowie obydwaj zginęli. Widziałam ich rodziców, wiem, co to znaczy. Panią Romocką bardzo dobrze znałam. Tak się skończyło szczęśliwie to, że Bogdan wrócił. W 1949 roku został aresztowany i przesiedział swoje cztery i pół roku, w tym rok w kamieniołomach.

  • Ale dlaczego?


Dlatego że był w Armii Krajowej, to znaczy ich winą było to, że się ujawnili, że byli w Armii Krajowej, bo przecież była niby amnestia. Później, w 1949 roku ich zgarnęli. To było w styczniu. Był na ostatnim roku chemii na Uniwersytecie Warszawskim i miał zdawać egzamin. Nie było go w domu wtedy, ale był mój młodszy brat. Jak przyszła ubecja z naganem, to powiedziałam: „Jak możecie wziąć, przecież to jest nie ten chłopak”. – „To my ci damy zaraz, co to nie ten chłopak. Co ty tutaj się rządzisz?”. Zabrali tego młodszego brata. Wyjaśnienie, że to nie ten, trwało pół roku śledztwa ciężkiego na Mokotowie. Dopiero go wypuścili. Następnego dnia, po tym jak zabrali Zbyszka, Bogdan zgłosił się do UB.

  • Może jakieś podsumowanie, jakby pani opowiedziała o tym wszystkim?


Jak ja to widzę, to te pięć lat okupacji doprowadziło do tego, że ludzie był absolutnie zdeterminowani, żeby walczyć z Niemcami, żeby sami mogli stolicę wyzwolić. Największy zawód to był ten, że zostawiono nas. I Rosjanie, i Anglicy – nasi sojusznicy niby. Zostawili nas bez pomocy. Bo zrzuty to były śmiechu warte. Zresztą właściwie to się wszystko rozbijało. Pamiętam jak się w Parku Dreszera robiło specjalne znaki, żeby zrzucali, ale to było zawracanie głowy. Kukuruźnik od czasu do czasu się pokazał z drugiej strony Wisły, ale to była kpina. Właściwie to myślimy często o tym, że i tak po wejściu wszystkich naszych chłopców by wymordowali, bo im to było nie na rękę. Ale to jest brudna polityka. Uważam, że to był tak wspaniały zryw, że trzeba to... Na początku Powstania, jak młodzież – nie tylko młodzież, bo właściwie wszyscy uważali, że mają dosyć tych strzelań, łapanek, terroryzmu. Właściwie to nie było domu, gdzie można było się skryć. Tak że uważam, że straty ponieśliśmy rzeczywiście olbrzymie, ale gdyby weszli w ciągu pierwszego tygodnia, gdyby mogli wejść, to po prostu ocaliliby wiele istnień ludzkich. Dwieście tysięcy ludzi zginęło. Nie mówię o samych powstańcach, ale ludności, która co zawiniła? Nawet jeżeli nie chciała brać udziału w Powstaniu. Tak że to jest moje zdanie. Znałam tych chłopców, wiem jacy byli wspaniali. Podawałam im piłkę. Przecież do parku Dreszera na siatkówkę przychodzili grać. Naprawdę to byli chłopcy o wielkiej odpowiedzialności, o wielkim morale. Muszę powiedzieć, jak patrzę na dzisiejszą młodzież, to jestem przerażona zarówno ich językiem, jak i postępowaniem. To jest w ogóle nie do pomyślenia, żeby takie społeczeństwo po dwóch czy trzech generacjach wyrosło. Oczywiście to nie odnosi się do wszystkich, ale wystarczy iść na ulicę i zobaczyć. A wtedy, nie wiem, może właśnie to, że chcieli coś zmienić, że chcieli być uczestnikami walki z Niemcami, szalenie byli patriotyczni, szalenie oddani sprawie. Przecież tyle było akcji. Chociażby pod Arsenałem czy akcja na Kutscherę. Mój brat brał [udział w akcji] w Wilanowie, w Sieczychach, w bardzo wielu akcjach, gdzie ginęli jego koledzy. Widział to, a mimo to nie zrezygnował. Wielu tych chłopców do dzisiaj dnia jest w przyjaźni i myślę, że mają chyba takie samo zdanie. To byłoby chyba wszystko.

Warszawa, 25 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Barbara Mazuś Pseudonim: „Prztyk” Stopień: służba sanitarna i zaopatrzeniowa Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter