Jadwiga Zielińska-Krzyżewska „Zielonka”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Jadwiga Krzyżewska.

  • Chciałbym, żeby pani króciutko opowiedziała o swojej wczesnej młodości – gdzie się pani wychowała, gdzie pani chodziła do szkoły, jak wspomina pani starą, przedwojenną Warszawę.


W Warszawie jestem od 1935 roku. Urodziłam się w Żelechowie. Straciłam wcześnie rodziców to zaopiekowała się mną ciotka, przyjechałam do Warszawy. Do szkoły podstawowej chodziłam na Grochowie..

  • Jakie nauki wyniosła pani ze szkoły? Czy miało to jakiś wpływ na pani późniejsze decyzje i wybory podejmowane już w okresie okupacji?


W ogóle lubiłam się udzielać społecznie. Jeśli powstawało jakieś kółko krajoznawcze, opieki nad zwierzętami, poza tym organizowałam imprezy, zbieraliśmy po pięć groszy żeby było na kwiatki dla wychowawczyni, którą bardzo lubiliśmy. Potem w 1938 roku wyjechałam do Łukowa, do gimnazjum. Ponieważ nie miałam rodziców, to następna ciotka się mną zaopiekowała. Zaopiekowali się mną, ponieważ jej dzieci chodziły do gimnazjum w Łukowie, a wuj pracował na państwowej posadzie i wtedy [to było] moje rodzeństwo i mogli za mnie mniej płacić. Byłam rok i tam właśnie należałam do harcerstwa i stamtąd wyjechałam na obóz harcerski w pobliżu granicy niemieckiej, gdzieś koło Buska... Nie pamiętam nazwy. I tak jak mówiłam, opiekowaliśmy się dziećmi. Rodzice szli w pole, a do nas należała opieka nad tymi dzieciakami. Przy końcu lipca wróciłam już do Warszawy, nie do Łukowa i tutaj zaangażowałam się, ciotka była komendantką rejonu, to się nazywa organizacja przeciwlotnicza, czy coś takiego... Ona była komendantką rejonu między innymi na Grochowskiej i Serockiej, ja byłam jej łączniczką, jako że przeszkolili mnie trochę w harcerstwie. Należało do mnie sprawdzanie, czy są worki z piaskiem na klatkach schodowych i w razie nalotu, żeby mieszkańcy chowali się do piwnic i po klatkach schodowych. W połowie września wyjechałam do Żelechowa.

  • Jak wspomina pani wybuch wojny, ostatnie dni sierpnia i potem pierwszy września?

 

Jak był 1 września byłam na dyżurze w piwnicy z ciotką. Biegłam, byłam zdziwiona, bo już słychać było samoloty i słyszałam pierwszy, nie wiem czy to było pierwszego dnia, wybuch bomby w pobliżu, na Kordeckiego. Czy strach? Trudno powiedzieć czy strach, bo człowiek nie wiedział co to, zresztą w tym wieku inaczej się to odbiera. Może większy strach wtedy, kiedy się patrzy na tych, którzy się boją, ale tak, to nie.

Wyjechałam z ciotką do Żelechowa, [myśleliśmy] że tam będzie pewniej, bo tutaj ciotka bała się nalotów. Wyjechaliśmy do Żelechowa, do drugiej ciotki i zaangażowałam się jako pomoc w szpitalu polowym. Ponieważ byłam przeszkolona w harcerstwie, pomagałam przy opatrunkach, takich lżejszych, bo były dziewczyny starsze po PW i one służyły pomocą. Był lekarz, były pielęgniarki rutynowane, a my jako pomoc. Należała do nas obsługa tych rannych: umycie, karmienie.

  • A okupację spędziła pani w Żelechowie?


Nie, nie całą okupację. Byłam tylko rok. Wtedy należało do nas zdzieranie plakatów. Jako smarkaczy, denerwowały nas plakaty niemieckie. W 1939 roku w zimie, albo na początku 1940 przywieźli wysiedleńców, czy przesiedleńców z Poznańskiego do Żelechowa i nimi zaopiekował się, właściwie zorganizował całą opiekę, proboszcz tej parafii ksiądz Miryk, zresztą bardzo oddany, jak się później dowiedziałam, całej organizacji akowskiej w Żelechowie. Miałam jedną z ciotek, która bardzo udzielała się zawsze społecznie i przez nią ksiądz Miryk zaangażował mnie i mojego brata ciotecznego. Dostaliśmy furmankę i zbieraliśmy ubrania i pościel dla wysiedleńców. Oni byli umieszczeni w tak zwanych barakach przy takim dworze. W Żelechowie już trochę zaczęłam pracować. Chciałam mieć dowód.

  • A więc przyjechali przesiedleńcy z poznańskiego..


Później rozdzielałam tę żywność i ubranie, byłam dalej w komitecie i chodziłam odwiedzać wysiedleńców, zresztą bardzo się z nimi zaprzyjaźniłam. Zaczęłam trochę pracować, żeby mieć jakiś Ausweis. Pracowałam w biurze w gminie w Żelechowie.

Zbliżał się nowy rok szkolny i starsza siostra postanowiła, że muszę się dalej uczyć i przyjechałam do Warszawy. W Warszawie zaczęłam chodzić do Prywatnego Gimnazjum Kupieckiego na Moniuszki, Wandy Siodłowskiej. To było gimnazjum wieczorowe, dla dorosłych. Trzeba było pracować, bo kto papu da?

Zaczęłam pracować w biurze wywozu śmieci z domów komisarycznych. Nie tylko śmieci, bo oni wywozili i szamba. Później, jak się okazało, te beki były bardzo potrzebne, bo wywozili także śmieci z getta, ale wywozili małe dzieciaki! Niedługo później pracowałam pod Halą Mirowską. Był bazar i pracowałam w budzie. Miałam więcej czasu, mogłam chodzić do szkoły wieczorem, a poza tym byłam już zaangażowana w konspiracji.


  • W jaki sposób znalazła się pani w konspiracji?


Administratorem budynku w tej okolicy gdzie mieszkałam, na Czerskiej 31, był (później się dowiedziałam) Antoni Figura. Bardzo często [u nas] bywał, myśmy byli młodzi wszyscy, siostra, brat, w trójkę mieszkaliśmy: siostra, brat i ja. On mnie zaangażował do konspiracji. Później okazało się, że to był mój porucznik. Siostrę [również zaangażował], bo pracowała wtedy na Zgoda, była kasjerką w jadłodajni, to też był dobry punkt, a brat pracował na Okęciu. Kolega, jak nas angażował, to przedtem zrobił wywiady, kto mu gdzie będzie potrzebny. Tak, że pracowałam. Chodziłam do szkoły i zrobiłam małą maturę u Siodłowskiego. Rano jeszcze, żeby sobie dorobić, pobierałam pieczywo z tajnej piekarni, bo wtedy na kartki był tylko taki brukowiec, a białym pieczywem po cichu handlowali w sklepach i w bramach. I zanim poszłam do pracy to jeszcze rozwoziłam [pieczywo] z Czerskiej na Belwederską, do Śródmieścia. Kilka razy jak zatrzymywali pociąg, jak były łapanki to się wszystko zostawiało, traciło się i koniec! Kilka razy mnie na Zgoda zatrzymał taki tajniak. Powiedział, że jak jeszcze raz mnie zobaczy z tym pieczywem to już mi nie daruje.

  • Na czym polegało pani zaangażowanie w konspirację jeszcze w okresie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?

 

Przede wszystkim mieliśmy przeszkolenia. Jako łączniczka musiałam mieć adresy, odpowiednio podane. Kiedyś nam podali adres, którego już nie powinniśmy przestawiać i wtedy, gdybyśmy poszły do mieszkania gdzie byli Niemcy, to byłaby wsypa, bo źle nam podano! Ale jeśli były dobrze podane numery, trzeba było sobie tylko odpowiednio przestawić. I byłam łączniczką. Nosiłam [meldunki] na Zimną do sklepu. Tam miał leżeć futerał: jeśli leżał futerał do skrzypiec to dobrze, to mogłam wejść na zaplecze i podać [hasło]. Albo na Śródmieście, przy Placu Zbawiciela: jak wejdę i będzie balia i będzie babka prała to znaczy, że mogę jej coś mówić i podać hasło. No tak, tylko ja wiedziałam: balia stała, wszystko było dobrze tylko hasła zapomniałam! A ona mówi: „Czy ty nie przyszłaś po buty z cholewami?”, ja mówię: „No właśnie, po buty z cholewami.” Wtedy przeprowadziła mnie takimi korytarzykami, przedpokojami i tam byli dowódcy kompanii. Najczęściej spotykałam się z dowódcami kompanii z całego tego rejonu. Chodziłam na Szpitalną. Tam był z kolei przechowywany sztuczny lód w takich trocinach. I tam był porucznik „Felek”. Nosiłam mu meldunki. Poza tym niektóre budki, kioski były umówione.



  • Jak wspomina pani dni poprzedzające Powstanie, ostatnie dni lipca? Jaka atmosfera panowała w mieście? Jak ludzie się zachowywali? Czy czuło się już zbliżającą się niemiecką klęskę?


Na pewno! Chociaż młody człowiek to inaczej odbiera. Mnie się zdawało, że nie ma strachu. Jeździłam po całej Warszawie. Jak była łapanka to się uciekało z tramwaju, ale żebym się bała? Poza tym, jak pracowałam pod halą, to tam były często łapanki, bo jak tylko przyszło dwóch Niemców między budy, no to już go rozbroili chłopcy, to już nie miał z czym wyjść. Więc później były łapanki! Ale naprawdę, może byłam młoda, ale się specjalnie nie bałam. Ten jeden raz: ostatniego dnia, jak już byłam w Śródmieściu, już porozdawałam meldunki, a jeszcze miałam meldunek na Podchorążych. Byłam już w pobliżu tego budynku, to był taki niewykończony budynek i tam mieszkał mój dowódca i chodziło się po takich żerdziach, nie po drabinie nawet, tylko po takich jak murarze chodzą. To było mniej więcej vis-a-vis miejsca, gdzie stacjonowali Niemcy. Ja sobie taka rozkoszna leciałam z tą torebeczką pod pachą i samolot leciał, no to dla mnie był ważny samolot. Poza tym, jak widziałam Niemców, to taką wariatkę udawałam. Przechodziłam sobie, no co mi zrobią, młodej dziewczynie? Najwyżej uderzy! Okazało się, że on mnie wołał i mieszkańcy mówią: „Idź, bo on cię woła, bo dostaniesz!” Poszłam. Wprowadził mnie na zaplecze do tego budynku gdzie stacjonowali, kazał mi odłożyć torebkę, rozebrać się i do roboty się wziąć! Okazało się, że dziewczynki dobre bawiły się całą noc i było okropnie! To było po strasznej libacji. Kazał mi to sprzątać. Dla mnie była ważna torebeczka, nie sprzątanie i co on ze mną zrobi po tym! I tych mieszkańców, którzy tam zostali! Musiałam to wszystko pomyć, posprzątać, podłogę wyszorować, śmieci wyrzucić. I czekać co dalej! On się kazał ubrać, torebkę wzięłam, dostałam w łeb, wyrzucił mnie za [próg]. Jak ci mieszkańcy mnie tam złapali… Nikt nie wierzył, że on mnie wypuści!

  • To był mniej więcej jaki okres?


Ostatniego dnia przed...Jeszcze miałam tylko meldunki na Asfaltową. To już było blisko mojego miejsca MP, gdzie przed samym Powstaniem moja kuzynka oddała to miejsce, ponieważ było dobre dla dowodzenia naszego dowódcy, bo chłopcy mieli nacierać na więzienie Stauferkaserne. to było w tym miejscu po dwudziestym piątym. I ja musiałam tam wrócić, wziąć swoją torbę sanitarną, kończyć rozdawanie meldunków i dołączyć do dziewczyn już jako sanitariuszka.

Oddałam ten meldunek, poszłam jeszcze, rozdałam na Asfaltowej te meldunki a to było już przed samym Powstaniem, czuło się już ten i strach i w ogóle i ja mówię: „Jeszcze tylko pójdę, nogi sobie wymoczę, wezmę torbę i do was dołączam”. Tylko, że pomyliły mi się godziny, czy źle spojrzałam, nie wiem, bo już jak przyleciałam na swoje MP. [Jak] nogi moczyłam, to już była strzelanina i w niedługim czasie wpadli Niemcy, rozbili bramę i wszystkich zabrali. Od razu. Przecież to było mniej więcej vis-à-vis Stauferkaserne, dlatego śmiałam się, że to ja go zdobyłam! Ze mną był jeszcze kwatermistrz i ojciec z innej kompanii, też chyba kwatermistrz, nie pamiętam. Ich od razu oddzielili. W ogóle młodych chłopców oddzielali i od razu pod murek. Starszych mężczyzn oddzielnie, a kobiety i matki z dziećmi do piwnic. Okazuje się, że tam były piwnice kilkupiętrowe, bo to były schrony. Malutkim dzieciom coś dawali, nie wiem co to było, ale pewnie coś, żeby nie płakały. I nas trzymali całą noc. Rano kobiety wypuścili, a mężczyzn nie wiem, bo już jak nas zabierali, to już leżało kilka trupów na Rakowieckiej. A tam stali ci mężczyźni z rękami podniesionymi do góry. Nie wiedziałam gdzie są nasi chłopcy, nie miałam żadnego kontaktu. W ogóle nie znałam dobrze tej okolicy. Wolno nam było wyjść w południe z białą chusteczką na Rakowiecką, i [pójść] na działki na Komarowa vis-a-vis jezuitów. Można było przynieść trochę zielonego, bo codziennie, tyle, ile byłam na Rakowieckiej, chodziłam do Stauferkaserne. Wolno nam było podawać im żywność. I tym swoim dwóm podopiecznym zanosiłam czy trochę kartofli gotowanych, czy coś, a jednocześnie oni informowali gdzie i co się z nimi działo. To zresztą było mi później potrzebne, jak dostałam się do swoich chłopców.

 

Muszę powiedzieć taki ciekawy fakt: kiedyś wyszłyśmy we trzy, z młodymi dziewczynami na Wiśniową, żeby zdobyć trochę cukru, bo była fabryka cukierków. Szedł patrol Ukraińców i nas zaczepił. I wyobraźcie sobie, że w pobliżu byli Niemcy i oni nas obronili i przyprowadzili do domu. I powiedzieli: „Nie wychodźcie nigdy o tej godzinie i same, bo oni was zamordują.” A na noc starsze babki zamykały nas, młode dziewczyny w piwnicy, bo chodzili Ukraińcy i gwałcili.

Tam poznałam młodą dziewczynę, która tam mieszkała. Mówiłam jej kim jestem i na czym mi zależy. Ona mówi: „Nie martw się, ja się dowiem. Ja wiem którędy przejść i o której godzinie i ja przejdę do chłopców.” Skontaktowała mnie, z tym, że mówi: „Tylko o dwunastej godzinie, jak oni jedzą i piją, to ja cię przeprowadzę i pójdziesz.” W tym czasie jak byłam na Rakowieckiej, któregoś dnia Niemcy zwołali babki do Stauferkaserne i napisali plakat przez całą Kazimierzowską: „Bracia powstańcy, zaprzestańcie walki.” I myśmy z tym plakatem [chodziły] jednocześnie listy do powstańców [roznosiłyśmy]. Zgłosiłam się do komendy, że ja im to podam do rąk. Oni powiedzieli: „Nie bądź taka mądra! Ty chcesz tam zostać!” i nie dali mi. Ale przeszliśmy z tym transparentem. To nigdzie nie jest napisane, a to taki olbrzymi transparent. Już jak mnie skontaktowali, któregoś dnia przeszłam do swoich chłopaków. Akurat z mojej kompanii chłopcy stanęli tam.

  • Mniej więcej ile trwał pani pobyt na Rakowieckiej?


Dwa tygodnie na pewno. I dopiero się z nimi skontaktowałam. Od razu poszłam na komendę placu i tam musiałam zdać sprawozdanie, czy się kontaktowałam, co się dzieje. To były dla nich bardzo ważne wiadomości, bo wiedziałam z pierwszej ręki gdzie prowadzili tych mężczyzn ze Stauferkaserne. I zaprowadzał mnie dowódca gdzie chcę być? Czy w szpitalach... Muszę powiedzieć, że w Powstaniu było dużo dziewczyn, bardzo dużo było dziewczyn, nawet u nas na punkcie. Mówię do dowódcy: „Całą konspirację byłam ze swoimi, to idę to swojej kompanii!” I przeszłam. Komendantką była słynna „Mewa”, którą Niemcy rozstrzelali. Na punkcie kompanijnym był podział: część dziewczyn przydzielono do poszczególnych drużyn i tam pełniły dyżury. Były przydzielone do opieki w razie rannych. Część dziewczyn [przydzielono] do kuchni, [która] była bardzo dobrze zorganizowana. Poza tym nawet była szwalnia, pralnia. Tu, na Mokotowie wszystko było bardzo dobrze zorganizowane, bo jeszcze było cicho! Punkt mieliśmy wtedy na Szustra w piwnicy i „Mewa” zostawiła sobie tylko mnie. Nie znałam jej, ale jak byłam z nią kilka dni i zorganizowałam izbę chorych, to „Mewa” mnie zostawiła. Poza tym ona była po trzecim roku medycyny, miała wyjątkowy dar do rannych i jak był ktoś nawet ciężko ranny to nie chciał iść do szpitala, ażeby tylko być pod opieką „Mewy”. Ona się wtedy z kimś konsultowała.

  • Jak wyglądały dni spędzone w kompanii do momentu, kiedy zaczęły się ciężkie walki?

 

Izba chorych, to była jedna duża sala, piwnica i jeszcze wtedy można było zorganizować tapczany, materace, więc [ranni] leżeli sobie wygodnie. Nie wiem ilu ich tam było, [może] z dziesięciu, trzeba było ich [pielęgnować], chodził czy nie chodził. Przede wszystkim nie każdy z nich mógł pójść do ubikacji, trzeba było też [o to dbać]. Miałam taką koleżankę: „Wynieś za mnie wiadra, ja za ciebie pójdę na dyżur, bo ja nie mogę!” – mówię. Trzeba było ich obsłużyć, nakarmić. Wszystkie opatrunki to już z „Mewą” robiłam, pomagałam jej. Oprócz tego jeszcze miałam pod opieką rannych w szpitalu. Jak już obsłużyłam po obiedzie swoich chłopców, to jeszcze się chodziło zanieść [innym] rannym to, co mogliśmy zanieść i też [ich] nakarmić. U nas były jeszcze dziewczyny, które były bez przydziału nawet, no naprawdę było dużo, dużo dziewczyn.



  • Kiedy zaczęło się dla pani prawdziwe Powstanie?


To był 23, 24, 25, 26, a 27 to już koniec, to już było okropnie! Rannych przyprowadzali koledzy, jedni drugich. Taki Tadzio Bratkowski jak przyleciał, to już wnętrzności trzymał. W izbie, gdzie robiliśmy opatrunki, gdzie leżeli chorzy, położyliśmy jeszcze kilka materaców. On tylko prosił, żeby go dobić: „Jak mnie kochasz to mnie dobij, czymkolwiek, tylko dobij, bo ja już nie mogę!” I tak leżało kilku rannych. Ale to już były ostatnie dni, ostatnie godziny. Tak, że myśmy już nawet nie grzebali. Przychodził do mnie często mój brat, bo on był w tej samej kompanii, tylko w innej drużynie. Był na rogu Alei Niepodległości i Ligockiej. Chłopcy, którzy byli [w tej drużynie] mieli bardzo dobrą opiekę mieszkańców. Kobiety bardzo o nich dbały. 8 września była taka piękna pogoda, słoneczna, to święto Matki Boskiej. Myśmy mieli zaufanego księdza, który przychodził i modlił się z nami, z rannymi, odprawiał nam czasami mszę. Wtedy też do nas przyszedł i tak się cieszyliśmy! Po południu wpadł łącznik i mówi, że są ciężko ranni na Ligockiej – tam, gdzie brat był. Pobiegłam z „Mewą”, bo bałam się o brata, jeszcze dziewczyny i noszowi i okazuje się, że... Ładna była pogoda... Jeden z kolegów miał wartę – normalnie przy tych swoich dyżurach mieli warty – i zaciął mu się karabin. Przechodził dowódca drużyny, Radecki i mówił do niego: (wiem to od Radeckiego) „Zostaw ten karabin! Żebyś przy nim nic nie robił! Ja zaraz wrócę i zobaczę co tam jest.” Był po podchorążówce. Ale chłopcom się spieszyło. Wszedł do magazynu broni, a w magazynie broni było kilku kolegów. Siedzieli sobie przy takim dużym stole. Nie wiem co robili, może czyścili jakąś broń, nie umiem powiedzieć. Ten chłopiec zaczął jednak przy tym karabinie majstrować i to wypaliło prosto w plastik. Tak jak siedzieli przy stole, między innymi brat, tak wszyscy nachylili się w jedną stronę, żeby schować głowę. Był między innymi mały chłopczyk, plątał się jak przy każdej drużynie. Miał wtedy 8- 9 lat. Brat był ranny w głowę i w rękę. Tamci dwaj byli mniej ranni.

Zaraz na nosze i zanieśliśmy rannych na Misyjną. Było wtedy dużo rannych, może było jakieś natarcie. Długo czekaliśmy w kolejce na operację brata. Była ze mną koleżanka. [Krew była wszędzie] pod noszami, na noszach i na materacu, to tej krwi wiele upłynęło. Brat już był nieprzytomny. Przy operacji wołał: „głębokość”, więc myśmy myśleli, że może pić mu się chce. Nie mogliśmy zrozumieć. Tam na Misyjnej żył jeszcze cztery dni. Piątego dnia [umarł]. A był nieprzytomny. Któregoś dnia odzyskał przytomność, bo ja do niego chodziłam. Ja miałam swoich [podopiecznych]. Brat bratem, ale brat miał opiekę w szpitalu. Ja nie mogłam ich zostawić. W ogóle nie wyobrażałam sobie, żebym go wyróżniła, że ja muszę być przy bracie. Tu wszyscy byli braćmi!

Czwartego czy piątego dnia przyszedł ksiądz i mówi: „Mam dla ciebie smutną nowinę.” Ale to, że zmarł, trzeba go przecież w czymś pochować! Poszłam na Ligocką do tych pań, dostałam jakieś koszule i z koleżanką go ubrałyśmy w koszulę milanezową, zieloną, jakieś spodnie. Ale potrzebna i trumna. To nie tak łatwo! Robili! Tylko pieniądze! A przecież [ich] nie miałam. Tutaj nie mnie przykrość spotkała, ale załatwiłam i pochowaliśmy brata. Ksiądz, wszystkie namaszczenia i msza i pochowaliśmy brata na Misyjnej, przy szpitaliku. To był 8 września [kiedy został ranny]. Brat zmarł 13 września. Wtedy jeszcze na punkcie nie było tak strasznie. Byli ranni, ale to były sporadyczne przypadki, a już później, koło dwudziestego to już było okropnie. Któregoś dnia przyprowadzili dwóch kolegów, którzy mieli poparzone twarze. Przyprowadzili ich na punkt, a my z koleżanką nie wiedziałyśmy czy te [twarze] są rzeczywiście poparzone i czy robić opatrunek wodą czy oliwą. Nie wiadomo! To było dwóch ciotecznych braci. Jednego opatrywałam i zaryzykowałam zmyć mu to wodą, no bo przecież to strasznie zakrwawione, nic nie widać! Tak, że później po opatrunku mieli tylko usta i nic więcej, oczy zasłonięte, wszystko... Tylko się śmieli, jak się ich karmiło: „Jak przejrzę na oczy, to się na pewno z Tobą nie ożenię”. Później mieli śliczne cery. Wyzdrowieli. Później to już było okropnie. Nawet nie zawsze można było odnosić na Misyjną do szpitala, bo umierali po drodze. Zresztą, ostatniego dnia zostawiliśmy zmarłych na punkcie, chyba pięciu. Między innymi Tadzia Bratkowskiego. A „Mewa”... To było przedostatniego dnia: przyleciał jeden z kolegów, że w Alei Niepodległości jest trzech ciężko rannych! Ja byłam przy „Mewie” i szykowałam się, że z nią pójdę. Była jeszcze jedna koleżanka. „Mewa” mówi: „Nie, tu Niemcy są już za budynkami. Nikt ze mną nie pójdzie. Ja sama.” I sama pobiegła, nie pozwoliła nam. Ostatnia ja ją dotykałam, ja ją widziałam. Rzeczywiście: jeden miał urwane nogi, brat jednego z naszych kolegów. Byli ciężko ranni. Niedługo weszli tam Niemcy i tamtych dobili, „Mewę” rozstrzelali i ”Mewa” razem z nimi zginęła. Strasznie mnie zabolało, bo teraz, niedawno, jeden z kolegów mówił, że „Mewa” pobiegła, bo tam była jej sympatia. Zabolało mnie to, bo przecież żadna sympatia! Przecież ja byłam z nią tyle tygodni i wiem kto był i kto zginął, kogo Niemcy rozstrzelali. […]

  • Jak wyglądał koniec już w Mokotowie?

 

Jak zostawiliśmy nieżyjących [powstańców], taki był rozkaz, nawet nie wiem kto nam kazał opuszczać tę placówkę. Niemcy już byli tuż tuż. Mieliśmy się zebrać na Bałuckiego i stamtąd mieliśmy iść kanałami. Całą noc czekaliśmy do tych kanałów. Już nawet w nocy nas liczono, już nawet trzymaliśmy linkę – bo trzeba było trzymać linkę i tam wchodzić. Był jakiś krzyk, ktoś przybiegł i powiedział, że nie wolno wchodzić do kanałów, bo w kanałach rozstrzeliwują i wyciągają. Wtedy czekaliśmy w piwnicach. Przykro, ale każdy szukał czegoś, że może ktoś nie dojadł, bo nam się strasznie jeść chciało! Rano przyszli Niemcy. Kazali nam się ustawić i zabierali nas na Forty Mokotowskie. Nawet widziałam kilku Ukraińców, którzy chodzili po Rakowieckiej. Jeden z kolegów gdzieś zdobył trochę cukru, to nam podawali w jakichś torebeczkach, papierkach, do kieszeni, żeby zjeść troszeczkę. Zabrali nas na Forty i przywieźli kotły z zupą. Jak ktoś zdobył jakieś naczynie to mógł sobie wziąć. Były jakieś puszki, już ktoś z nich przed tym na pewno jadł, ale to było nieważne! Żeby tylko w puszkę wziąć! Stamtąd prowadzili nas do Pruszkowa. Na Fortach spotkałam doktora Czarnego z Chocimskiej, gdzie nosiłam meldunki. On mówił: „Rannych zabiorą do szpitala, ale co z wami będzie, nie wiadomo”. I mówi: „Mam taki rozkaz, uciekaj, powiem ci gdzie, do kogo, w Ursusie. I uciekasz!” Było ciemno jak dojechaliśmy do Ursusa. Jeszcze namówiłam dwie koleżanki i uciekliśmy przez wysoki parkan. Ze mną uciekała gruba Zosia, nie mogła się wdrapać na ten parkan. Dostaliśmy kubek mleka i pajdę chleba. Tylko powiedział, że jak będzie się robiło widno, musimy uciekać, bo Niemcy chodzą i sprawdzają.

Miałam adres w Ursusie, na Słoneczną do [pewnego] inżyniera. Oni byli zaangażowani w konspiracji i się zgłosiłyśmy. Rzeczywiście zaopiekowali się nami. Przede wszystkim można się było umyć, dostałyśmy czystą bieliznę, i trochę odżywić. Byłam w niedzielę w kościele. Zobaczyłam małą dziewczynkę. Poznałam ją, to była córeczka mojej kuzynki, i dowiedziałam się gdzie jest moja siostra. Była w majątku koło Komorowa, w [niezrozumiałe]. Odnalazłam ją. Już zostałam i pomagałam przy gospodarstwie. Spotkałam koleżankę z Powstania, która mieszkała w Pruszkowie. Okazuje się, że ona była w dalszym ciągu na bieżąco z akowcami i mówiła, że szykuje się powstanie w Krakowie i żebym była przygotowana. Ale jednocześnie mówi, że dają jakieś zapomogi i jeśli dostanie dla mnie to mi przyniesie. I rzeczywiście dostałam. To było pięć tysięcy, ale nie wiem jakich?! Dostałam kontakt, że nasi ranni są w Skierniewicach i kiedyś z siostrą poszłyśmy do Skierniewic i podzieliłam się pieniędzmi. Ale jeszcze tutaj, już jak byłam w Komorowie, odwiedziłam wszystkie miejsca, gdzie wiedziałam gdzie są ranni, żeby odnaleźć gdzie są nasi. W Tworkach w szpitalu odnalazłam młodego chłopca, który tak szwendał się tylko między drużyną, Zbyszek [miał na imię]. Ale już wcześniej mama go odnalazła. W Milanówku odnalazłam dwie koleżanki ciężko ranne. Jedna z nich zmarła w niedługim czasie. Miałam już meldunek z Komorowa, z Pruszkowa. Chociaż Niemcy, jak mnie złapali, powiedzieli, że jest kupiony. Ale darowali. Dziwnie, jakoś gdzie mnie złapali to mi darowali! Odwiedziłam w Skierniewicach swoich inwalidów, z którymi miałam kontakt. Myśmy na nich mówili, i oni też, „kulasy”. Zaraz w kwietniu po Powstaniu zaczęłam pracować i znów chodzić do szkoły.

  • Czy kiedykolwiek, już w czasach Polski Ludowej, po tak zwanym wyzwoleniu, miała pani problemy związane z działalnością w konspiracji?


Miałam, ale to może nie było związane z działalnością ile… Tacy młodzi ludzie uciekli z Łukowa i zatrzymali się u nas. Przypuszczam, że byli śledzeni, a może nie byli śledzeni, może dlatego, że myśmy z siostrą pracowały w jadłodajni i jeśli ktoś przyjechał z zagranicy, czy coś, to jeden drugiemu mówił i trzeba było pomagać. W ubraniu, w czymkolwiek. Kiedyś rano przyszło trzech ubeków. Jeden pisał, jeden dobrze krzyczał i szukali młodych ludzi, mówili jak to wygląda. Ale ich już u nas nie było. Jak robili rewizję, to się przyczepili do mojego wierszyka „Czerwona zaraza”, to się przyczepili do zdjęcia – miałam zdjęcie z kuzynem: „Kto to jest? Gdzie mieszka?” i tak nas męczyli: „Ubierać się, rozbierać się, ubierać się!”, parę godzin. I zostawili nas. […]

Warszawa, 18 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber
Jadwiga Zielińska-Krzyżewska Pseudonim: „Zielonka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter