Anna Bogusławska
Anna Bogusławska, urodziłam się 27 grudnia 1936 roku w Warszawie, konkretnie przy ulicy Karowej, w szpitalu. Rodzice mieszkali na Żoliborzu przy Mickiewicza 27.
- Czy pani coś pamięta z wybuchu wojny?
Zupełnie nic, bo miałam wtedy dwa latka. [Wraz z opiekunką byłam u dziadków w Wyszkowie. Tam podczas jednego z nalotów kryliśmy się w leju po bombie i wtedy 10 września 1939 roku zginął raniony odłamkiem mój dziadek Konstanty Kalisz. Tyle wiem z przekazów od mamy].
- Kiedy pani miała już świadomość, co się dzieje, że jest wojna?
Chyba tuż przed wybuchem Powstania, kiedy mama gromadziła zapasy i potem wybuch Powstania. Ojciec, który był zastępcą notariusza i pracował w hipotece (taki sam budynek jest dzisiaj przy ulicy Solidarności), już nie wrócił w dniu wybuchu Powstania do domu, był zabrany do obozu. My z mamą byłyśmy przez sześćdziesiąt trzy dni w piwnicy na Mickiewicza 27. Cóż pamiętam z tamtego okresu? Migawki właściwie. Migawka, że na klatce, gdzie mieszkałyśmy, był albo punkt opatrunkowy, albo niesiono kogoś do tego punktu piwnicami, bo utrwalił mi się człowiek na noszach, który ma skórę jak płatki róż, zwisającą. To w mojej pamięci jest do dzisiaj. Mama miała jakieś dane, że to będzie zły czas, bo pamiętam, że nie byłam głodna. Jadłam chleb (o chlebie za chwilę) ze smalcem, to pamiętam. Mama rozczyniała chleb w piwnicy. Nigdy mnie nie zostawiała. Mieszkałyśmy na trzecim, ostatnim piętrze. Biegłyśmy na górę, była kuchnia węglowa, bo gaz już był odłączony, żeśmy wstawiały ten chleb i zbiegałyśmy z powrotem. Po jakimś czasie żeśmy wbiegały z powrotem po upieczony już chleb. Ale pamiętam taki moment: wbiegłyśmy do mieszkania (to mieszkanie było duże, trzypokojowe) i słychać było nadlatujące… mówiło się chyba: katiusze. Sygnał, który gdybym dzisiaj usłyszała, to bym wiedziała, że to jest to. Mama mnie nie wypuszczała, jak to się mówi, z ręki. Po lewej stronie był załom muru w mieszkaniu i jak te katiusze nadlatywały, to mama kazała mi mówić „Pod Twoją obronę”. Żeśmy obie przytulone stały i żeśmy mówiły tę modlitwę. Jakoś te dni, wydaje mi się, mnie jako dziecku się nie bardzo dłużyły. Z tym że zawsze byłyśmy razem. Nawet kiedyś spotkałam sąsiadkę starszą ode mnie i wspominała: „Mama nigdy pani nie zostawiła samej, nawet na chwilę”. Widocznie myślała, że jeżeli coś się stanie złego, no to we dwie. Potem pamiętam wymarsz z domu.
- Czy z tych chwil nie pamięta pani czegoś więcej? Jak spałyście, gdzie, na czym?
Pamiętam. W piwnicy. [W pierwszej części w poprzek stał tapczan, w drugiej połowie leżał węgiel].
- Jak było na przykład z toaletą?
Pamiętam. Wychodziłam z nocnikiem na zewnątrz, na podwórko i tam się wylewało nieczystości, bo nie było innej możliwości.
- Dużo ludzi tam pewnie było.
Dużo. To jest budynek, który jest bardzo długi. On jest od placu Inwalidów (niezupełnie), ma prawie dwieście pięćdziesiąt metrów. To jest chyba do dzisiaj jeden z najdłuższych budynków w Warszawie. Ciągnie się od ulicy Mierosławskiego, placu Inwalidów, do kościoła Popiełuszki, zakręca. To jest ponad dwieście mieszkań. Mój numer mieszkania [wówczas]: 101. Tak że spanie to była piwnica bez okna. Jeżdżę tam 1 sierpnia każdego roku, składam kwiaty i palę znicze przed figurą Matki Boskiej. To był taki teren (trawniki), gdzie chowano zmarłych Powstańców, których przynoszono do punktu opatrunkowego. Tam kilkanaście osób miało swoje groby. Potem ekshumowano. Pamiętam spanie na jakichś pierzynach, kołdrach w niedużej piwnicy. Pamiętam jeszcze, że oprócz naszego spania była pryzma węgla. Tym węglem (mama nosiła na górę) paliło się w kuchni węglowej, żeby mieć chleb. Orientuję się dzisiaj, że mama musiała mieć mąkę i resztę produktów. W ten sposób się toczyło nasze życie.
- Pamięta pani innych ludzi?
Pamiętam inne osoby. Nieżyjącą już sąsiadka (piętro niżej), po której został nawet podobno pamiętnik. Wczoraj była uroczystość i wspominano tę panią. Była starsza ode mnie chyba o siedem lat czy osiem. Pamiętam sąsiadów. Na pierwszym piętrze – pani doktor. Nawet z nazwiska pamiętam: pani Szaniawska. Tuż przed Powstaniem, 7 lipca umierała u nas w domu moja babcia. Pamiętam, że biegłam po pomoc do tej pani doktor na pierwsze piętro. Mama odwiozła [babcię] tam, gdzie jest miejsce urodzenia mojej mamy i dziadków – Wyszków nad Bugiem.
- W trakcie Powstania państwo siedzieli w piwnicach dwa miesiące. Tam na pewno dużo się działo.
Nie bardzo pamiętam. W każdym razie na pewno był spokój. Wieczorem na pewno zawsze była modlitwa, to pamiętam. Bezkolizyjnie to wszystko przechodziło. Każdy czekał, co będzie następnego dnia, że może będzie lepiej, może jakoś się uda. Ale się nie udało.
Pamiętam moment, jak żeśmy szły z mamą, oczywiście wśród ogromnej ilości osób. Cały Żoliborz był wypędzony na Dworzec Gdański. Pamiętam moment podejścia, bo Dworzec Gdański jest na wzniesieniu od strony Żoliborza. Zresztą i od jednej, i od drugiej strony. Pamiętam, że było bardzo pogodnie i ciepło. Wiem, że mama miała w ręku niewielką walizkę, a ja – z lalką. Z Dworca Gdańskiego wyjazd do Pruszkowa. Pamiętam taki moment, że na drodze od Dworca Gdańskiego do Pruszkowa (przecież to nie jest duża odległość) ludzie, którzy wiedzieli, że jadą ludzie z Powstania, wypędzeni z Warszawy, rzucali nam do okien pomidory. Potem Pruszków, olbrzymia hala pełna ludzi, jeden przy drugim. [Mama czesała mi włosy chyba tak zwanym gęstym grzebieniem. Mieliśmy wszy].
Nie pamiętam, jak długo. Nie wiedziałam, czy to się kiedykolwiek przyda, a mama zmarła czternaście lat temu. Była do końca świadoma i bardzo dużo rzeczy mogłaby mi podpowiedzieć, ale człowiek nie przewiduje, że cokolwiek się przyda. Potem pojechałyśmy, (trochę żeśmy szły) do Wyszkowa nad Bugiem, do siedliska (tak się to kiedyś mówiło) moich dziadków.
- Uciekłyście z Pruszkowa czy po prostu was puszczono?
Po prostu puszczono. Nie wiem, jaki czas tam byłyśmy, chyba niedługo i przeniosłyśmy się do Starachowic na kilka miesięcy, do dalszej rodziny mojego taty. Mój tata pochodzi z Jędrzejowa. [Tam ścięto mi włosy do gołej skóry. Koszmar dziecka. Ale pamiętam, że dostałam cukierek].
- Czy były jakieś wieści o pani ojcu?
Żadnych. Tam żeśmy spędziły zimę. Mama, jak tylko mogła się dostać (pamiętam, że jeździły ciężarówki do Warszawy), przyjeżdżała na Żoliborz, myśląc, że może ojciec przyjdzie, zostawi jakąś wiadomość w naszym mieszkaniu. Ojciec siedział w obozie do marca 1945 roku. Za którymś razem mamie się udało, ojciec się skontaktował. Żeśmy wróciły.
Mieszkanie było kompletnie zrujnowane, nie było sufitu, to znaczy dachu, bo to ostatnie piętro. Tak że chwilowo do siebie nas przyjął sąsiad. Ojciec na własny koszt wszystko odbudowywał i żeśmy wrócili do swojego [mieszkania]. Przemieszkałam tam ponad dwadzieścia lat.
- Pamięta pani lata zaraz po wojnie? Pamięta pani zrujnowaną Warszawę?
Pamiętam. Jedno wielkie gruzowisko. Od czasu do czasu gdzieś szkielet domu. Tak że uważam, że Żoliborz, ten dom (mimo że nie było dachu w mieszkaniu, ostatniego piętra) i tak nieźle ocalał. Mam nawet zdjęcia moich rodziców z lat trzydziestych, moje, potem z wczesnych lat czterdziestych, już po Powstaniu. W Parku Żeromskiego naprzeciwko mojego domu chyba niewiele się działo, nie było lejów po bombach, ale jeżeli się wyruszyło do Śródmieścia, to pamiętam (nie wiem, czemu akurat mi utkwiło) plac Krasińskich. Tam nie było nic. Od czasu do czasu szkielet domu i to wszystko. Potem tata pracował, mama też pracowała, też w notariacie, ja do szkoły. Byłam jedynaczką, więc o tyle było lżej, że byłam jedna.
- Jak wyglądała odbudowa Warszawy? Czy pani pomagała, pani rodzice?
Pamiętam [odbudowę] na Żoliborzu. Ludzie jednak są w stanie jakoś się zorganizować, przynajmniej Polacy. Był bazar przy ulicy Kniaźnina na Żoliborzu, to [jest] jak w dół schodzi ulica Mickiewicza, za placem Wilsona. Pamiętam, że chleb był na kartki i jakoś znalazły się w moim domu dwa chleby. Mama mnie wysłała na ten bazar z jednym chlebem, żebym ten chleb sprzedała, ale nie umiałam tego zrobić. Przyszłam z tym chlebem z powrotem. Tak że taki moment pamiętam. Mama od razu podjęła pracę w hipotece, tam gdzie mój ojciec był zastępcą notariusza. Właściwie chyba nie mogę narzekać. Nie pamiętam w moim życiu głodu, co dla wielu ludzi było tragedią. Tak bym ujęła to, co pamiętam.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć? Coś z tamtego czasu?
Z tego bardzo krótkiego po powrocie do Warszawy to chyba nie. [Mickiewicza 27 i mieszkańcy po Powstaniu: podróżnik Olgierd Budrewicz; historyk Andrzej Garlicki; notariusz Stanisław Ciekosz (deponowano u niego pieniądze przy „Wielkiej Grze”); no i Jacek Kuroń, z którym chodziłam do jednej szkoły przy ulicy Felińskiego; dziennikarz Maciej Wierzyński].
- A przed wybuchem Powstania? Czy pani gdzieś dalej jeździła, czy była tylko na Żoliborzu? Czy pani pamięta, okupację, Niemców, strach?
Niemców pamiętam. Naprzeciwko tego długiego domu (a nasza klatka była mniej więcej w środku) są domy jednorodzinne, to jest ulica Pogonowskiego. Pamiętam (musiałyśmy być wtedy z mamą na górze), był taki moment, jak Niemcy gonili dwóch Polaków tą ulicą. Widać było w prześwitach domów, jak oni uciekają. Wpadli do ogródka. Tam jest garaż (chyba do dzisiaj, tak myślę) przy domu jedno-, dwurodzinnym. Ci mężczyźni schowali się za garażem, byli dla mnie widoczni. Niemcy wpadli do ogródka i nie weszli za garaż, nie weszli bliżej, czyli tych dwóch mężczyzn się uratowało.
Pamiętam jeszcze, jak żeśmy się znalazły w Starachowicach. To daleka rodzina mojego ojca, konkretnie: Jędrzejów. Tam żeśmy były, tak myślę, po tej rodzinie – tu tydzień, tam tydzień. Niemiec częstował dzieci cukierkami. Byłam bardzo łasa na cukierki, ale nie wzięłam tych cukierków i pamiętam (mama to powtarzała wielekroć), pokazałam mu język. Był duży dziedziniec, pamiętam do dzisiaj kostki brukowe w tym dziedzińcu. Uciekałam, a on mnie gonił. Wpadł do mieszkania, gdzie myśmy mieszkały u krewnych ojca. Właściwie to on mógł mnie wtedy zabić, bo biegł przez to podwórko za mną. Dzieci wzięły cukierki, a ja jemu język pokazałam i uciekłam. To taki moment, że Niemca zapamiętałam.
Warszawa, 30 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na życzenie rozmówcy.