Anna Duszkiewicz „Jadwiga”
Jestem Anna Duszkiewicz z domu Jaworska. Mój pseudonim to ,,Jadwiga”. W czasie Powstania walczyłam w 1 DAK, 1 Dywizjon Artylerii Konnej, 2. bateria, jako sanitariuszka i równocześnie łączniczka.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września miałam sielski, anielski żywot ze względu na to, że mój ojciec był przed wojną w wojsku, mama nie pracowała. Urodziłam się w Wołominie pod Warszawą, ale bardzo szybko rodzice przeprowadzili się do Warszawy. Najpierw mieszkałam na Jagiellońskiej, a potem na Nowosieleckiej. Na Nowosieleckiej zastał mnie 1939 rok, wybuch wojny.
- Jak się nazywał pani tata, jaki miał stopień?
Jaworski Stanisław, pseudonim ,,Zagłoba”. Przed wojną był podoficerem puszkarzem. Rusznikarz, puszkarz to znaczy ktoś od zbroi, od uzbrojenia.
- Jak miała na imię pani mama?
Stefania, z domu Kościńska. Ojciec pochodził spod Krakowa, ze Słotwiny Brzesko, natomiast mama spod Sanoka. Poznali się w Warszawie, pobrali się i tam żeśmy mieszkali aż do 1944 roku, jak nas Niemcy wyrzucili po Powstaniu Warszawskim.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam brata i siostrę. Dosyć duża różnica między nami była. Siostra była sześć lat młodsza, a brat dziesięć. Tak że jak wybuchła wojna, to ja zrobiłam się w 1939 [dorosła]. Warunki materialne zmieniły się od razu. Musiałam się zająć dziećmi. Mama poszła wtedy do pracy. Ojciec najpierw się ukrywał w 1939 roku. Zresztą w ogóle 1939 rok był bardzo przykry dla nas, dlatego że jak wybuchła we wrześniu wojna, ojciec zaraz w pierwszych dniach chciał wywieźć nas z Warszawy do znajomych pod Warszawę. Ale się nam wcale nie udało ze względu na to, że jak żeśmy tam zajechali, to już tam były gruzy. I tak żeśmy wędrowali, wędrowali, aż żeśmy zawędrowali do Włodzimierza Wołyńskiego. I tam we Włodzimierzu Wołyńskim – najpierw był jeszcze Brześć nad Bugiem – tam jednostki się zaczęły rozwiązywać. Część poszła na granicę rumuńską, bardziej na południe, a mój ojciec nie zdecydował się. Jak żeśmy wyjeżdżali z Warszawy, to było nas maleńko, parę osób. Ale jak żeśmy już we Włodzimierzu Wołyńskim się wszyscy spotkali, to była bardzo duża grupa ludzi. Chyba było z piętnaścioro dzieci, nie licząc dorosłych. Zrzucili mundury, przebrali się po cywilnemu. No i tam spotkaliśmy „przyjaciół” ze Wschodu, naturalnie, bo Rosjanie już zajęli ten cały połać Polski. Udało się jakoś… Ojciec mój urodził się w guberni mohyleskiej. I jak się przebierali, to legitymacje, wszystko, pochowali, a została mu tylko metryka. Metryka była po rosyjsku napisana, bo tam był, tam się urodził, i to go chyba uratowało. Z Włodzimierza Wołyńskiego takim konikiem, sporą furmanką – było nas chyba z sześcioro dzieci i cztery czy pięć osób dorosłych – wróciliśmy do Warszawy.
Jak żeśmy wrócili do Warszawy, mieszkanie było bardzo porządnie utrzymane, to znaczy ani nikt nie ukradł, ani nie zdemolował. Kamienica na Nowosieleckiej była nieduża, bo była trzypiętrowa, na każdym piętrze cztery mieszkania, więc w sumie dwanaście mieszkań. Na dole jeszcze dozorca był, zresztą bardzo porządny człowiek, i oni jakoś zadbali o to, że nikt nic nie ukradł. Ojca szukali od razu w 1939 roku, ponieważ mój ojciec był w 1 DAK-u, to znaczy w tym 1 Dywizjonie Artylerii Konnej, a mieszkaliśmy dosłownie na tyłach koszar. Bo Nowosielecka i Podchorążych, to tak jak gdyby mury koszar już były, na końcu naszej ulicy. Myśmy mieszkali pod czternastym. Kamienice były nowe, w 1937 roku oddane. I tam najpierw ojciec się ukrywał przez jakiś okres czasu, a potem już przyszedł.
To była bardzo ciekawa kamienica, dlatego że wszyscy się bardzo zgrali i nie było jakichś tarć w czasie całej okupacji. Przed wojną też się znali, ale może były mniejsze kontakty. Natomiast w czasie okupacji były bardzo duże kontakty. To jest jedna z kamienic, w której sześć osób było w Powstaniu, to znaczy nie w Powstaniu, tylko w Armii Krajowej, bo w Powstaniu było więcej. U nas były dwie osoby [w Armii Krajowej], to znaczy ojciec i ja. Mama nie należała do AK, chociaż chyba największy ciężar na niej spoczywał, bo najbardziej się denerwowała tym wszystkim.
Już w 1939 roku… 1939/40 zaczęli się spotykać podoficerowie i oficerowie z tego 1 DAK-u. Co dalej? Od tego się zaczęło. Najpierw przychodziły dwie osoby, trzy osoby, a potem w całej Warszawie, w każdym mieszkaniu gdzieś tam po znajomości trzy, cztery, pięć osób. I w końcu powstała Armia Krajowa. Olbrzymia, potężna armia, chyba jedyna [podziemna] w Europie, nie było takiej drugiej.
- Pamięta pani może nazwiska jakichś oficerów, którzy przychodzili na przykład do pani taty?
Tylko pseudonimy.
- Mogłaby je pani wymienić?
,,Grudzień”, to był nasz dowódca, ,,Hanibal”, znam go doskonale, to był Teofil Świerczyński, inżynier, który mieszkał u nas. Potem był Tadeusz Mrówczyński, który napisał książeczkę, opisał właśnie nasze dzieje. No to ich znałam. Z tym że Mrówczyński to był podchorąży. Ja znałam pseudonimy, to znaczy widziałam tych ludzi, znałam tych ludzi, ale nie pytało się o nazwisko. I nikt jakoś nie starał się zapamiętać nazwiska, bo to było zupełnie nam niepotrzebne. W naszym mieszkaniu odbywały się też szkolenia już w czasie przed Powstaniem. Dlatego ja bardzo szybko jak gdyby weszłam w kontakty z Armią Krajową, to znaczy z tymi wszystkimi ludźmi, którzy tworzyli potem tę potęgę naszą, naszą całą podziemną armię. Trzeba wziąć pod uwagę, że nikt nikogo nigdy nie pytał ani o nazwisko, ani o stopień, ani co robi i kiedy co robi. Myśmy nawet nie wiedzieli, gdzie kto pracuje. Bo to nam nie było potrzebne. Potrzebne było, jeżeli ktoś miał coś zrobić i kogoś trzeba było znaleźć. Czym się mniej wiedziało, tym było lepiej.
W 1943 roku, w jesieni ja złożyłam przysięgę i przeszłam szkolenie jako sanitariuszka i jako łączniczka. Te szkolenia najczęściej odbywały się u nas w domu. Miałam dwie koleżanki, Maję i Celinkę. Z jedną chodziłam do szkoły. Z Mają chodziłam do szkoły, bo tak było, że pierwszą gimnazjalną robiłam u sióstr nazaretanek. A siostry nazaretanki to był klasztor, który był jak gdyby po drugiej stronie ulicy Nowosieleckiej. Po jednej były bloki, a po drugiej był mur nazaretanek. Duży, olbrzymi klasztor, który miał przed wojną dużo uczennic, i był tam też internat. W czasie wojny część Niemcy zabrali. Najpierw byli w takiej dużej części klasztoru uchodźcy ze wschodu i z zachodu, z Polski naturalnie, a potem, w 1943 roku chyba na wiosnę, a może w 1942, jesienią, wyrzucili tych wszystkich uchodźców i dali Węgrom pomieszczenie na szpital. Węgrzy tam mieli szpital. Ojciec mój… przede wszystkim ojciec razem z „Grudniem” nawiązali kontakt ze szpitalem węgierskim, z ludźmi. Węgrzy byli bardzo przyjaźnie ustosunkowani do Polski, do Polaków w ogóle. Jak opuszczali w lipcu, nie, to był czerwiec, opuszczali budynek nazaretanek, szpital opuszczał, to zostawili przede wszystkim sporo materiałów opatrunkowych. I to było wielkie bogactwo. Na wagę złota to wszystko było. Zostawili bardzo dużo żywności i trochę uzbrojenia. Też tutaj trzeba podkreślić kontakty sióstr nazaretanek, zakonnic, z Powstańcami i nie tylko. Zanim Powstanie wybuchło, to te kontakty były bardzo ścisłe.
Na tym polegało, że pierwsze czytały prasę podziemną, drugie szykowały szpital. I one wiedziały, że to będzie po prostu potrzebne, i bardzo chętnie się w to angażowały. Zginęło ich dużo. Główną przeoryszą to była chyba jakaś Włoszka. Tak że Niemcy mało jakoś wnikali w to, mało buszowali po tym całym klasztorze i można było tam dużo rzeczy jakoś przechować. Wiem, że ojciec mi opowiadał, że mieli tam magazyn, i uzbrojenia… środków opatrunkowych na pewno, bo w czasie Powstania tam był szpitalik taki mniejszy. No i stamtąd żeśmy też dostali sporo żywności. Czyli te zakonnice nie schowały tej żywności, którą Węgrzy zostawili, tylko rozdali dla ludności cywilnej.
Już w czasie Powstania.
- Chciałabym na chwilę wrócić do tych szkoleń, o których pani wspomniała. Jak one wyglądały?
Przede wszystkim teoria. Więc alfabet Morse’a, poza tym w szpitaliku u zakonnic żeśmy uczyły się, jak się robi opatrunki. Bo bardzo rzadko żeśmy chodziły do szpitala Dzieciątka Jezus. Tam żeśmy tylko były ze dwa razy może, żeby zobaczyć, jak trzeba zaopatrzyć kogoś rzeczywiście takiego bardzo połamanego, chorego. Jak mu pomóc, żeby mu nie zaszkodzić. To były te szkolenia teoretyczne. W „Blaszance” i potem u takiego jednego gajowego za Warszawą były szkolenia z bronią. Było trochę takiego strzelania, z tym że to było bardzo mało, jeżeli chodzi o sanitariuszki i łączniczki. Bardziej skupiali się na środkach opatrunkowych, na udzielaniu pierwszej pomocy.
- Jak się nazywały te koleżanki, o których pani wspomniała?
Moją bezpośrednią przełożoną była pani Łucja Wisthal, żona lotnika, który zginął w 1943 roku. (Był w Anglii i w nalotach, jak wracał, to zginął gdzieś nad Polską. Zresztą dokładnie nie wiem). Ona była główną naszą dowodzącą, „Biała”, taki miała pseudonim. I nas było cztery. Byłam ja, Maja, Lusia i Danusia, którą poznałyśmy tuż prawie przed Powstaniem. Bo myśmy były na ulicy Nowosieleckiej pod [numerem] 14 i tam miałyśmy taki punkt zbiorczy. Tam przyjmowałyśmy pierwszych rannych i odprowadzało się ich do nazaretanek. Trzeba było przeskoczyć tylko Nowosielecką. Ona była pod obstrzałem. Potem na Podchorążych był następny punkt [na ulicy Nowosieleckiej 14]. Była druga bateria, [na Podchorążych] była pierwsza i trzecia jeszcze. Ja znałam tylko te cztery, z tym że trzy doskonale, bo z Mają chodziłam do szkoły, razem żeśmy robiły pierwszą klasę gimnazjalną u nazaretanek, a te dwie drugie trochę mniej, tyle że byłyśmy na szkoleniu razem. Może nawet nie na wszystkich. [Danusia] ostatnia to doszła do nas tuż przed samym Powstaniem.
- Jak to się właściwie zaczęło? Bo rozumiem, że pani miała kontakt z konspiracją przez ojca?
Przez ojca, tak. Ponieważ ojciec bardzo szybko był zaangażowany, ponieważ był zbrojeniowcem i kochał to, co robił, więc dużo rzeczy odbywało się u nas w domu.
- Te szkolenia to była inicjatywa też tego środowiska czy raczej ze szkoły?
Które szkolenia?
- No na przykład te na sanitariuszkę i łączniczkę.
Nie, nie, nie. To były moje… moja chęć należenia do Armii Krajowej, w ogóle do Powstańców. Nie tyle do Powstańców, ile wtedy w ogóle do podziemnej Polski. Nie wiem, chyba moja chęć. Ale to wyszło z tego chyba jeszcze bardziej, że z ojcem był mocno związany, bardzo mocno związany i ja przez to tak samo, razem z nim. Zresztą zawsze jakoś patriotyzm chyba miałam we krwi, dlatego że od strony ojca dużo było wojaków w rodzinie i w środowisku żołnierzy człowiek się wiecznie obracał. Może to też wpłynęło na moją chęć wstąpienia do [Armii Krajowej]. Mama była przeciwna, zdecydowanie była przeciwna, żebym się angażowała w cokolwiek.
- Była pani też wtedy przecież bardzo młodziutka.
Byłam w ogóle smarkata, bo przecież ja w 1943 roku, jak składałam przysięgę, miałam piętnaście i pół roku, więc byłam jedną z najmłodszych tam w ogóle osób. Bo w czasie Powstania to zrozumiałe, że dzieci brały też udział. Ale w konspiracji to nie tak łatwo się było dostać, jeżeli człowiek nie miał wieku. Chyba że miał ojca, który był mocno zaangażowany, a takich było dużo, wie pani. Bo jak się w ogóle to zaczęło wszystko? No chyba właśnie przez to, że jeden drugiego pociągnął. Brat spotkał się z bratem, a ten brat znowuż miał narzeczoną, a narzeczona miała kogoś tam jeszcze, koleżankę. I w końcu z tego powstała wielka armia, której powinni nam zazdrościć chyba wszyscy w Europie i na całym świecie, bo takiej nie było.
- A gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Najpierw była akcja, że 26 lipca mieliśmy się już zebrać. Potem był odwołany ten alarm. Potem 31 [lipca] o godzinie czternastej mieliśmy się wszyscy zebrać na ulicy Nowosieleckiej. Tam był ten punkt wyjścia naszej kamienicy.
- I dwudziestego szóstego, i trzydziestego pierwszego?
Tak, i potem trzydziestego pierwszego też tam. Więc duża grupa zebrała się, spora. [Alarm ponownie odwołano].
Wie pani, trudno mi powiedzieć, ale ta nasza bateria to chyba było czternaście albo szesnaście osób, [tyle] stąd wychodziło do Powstania. Myśmy przed Powstaniem przygotowały opaski (zresztą mam opaskę). Przygotowałyśmy opaski, przygotowałyśmy medaliki, poświęcone zresztą u sióstr nazaretanek w kaplicy, rozdałyśmy [je] i rozdali broń. To już było pierwszego o godzinie gdzieś może trzynastej, może piętnastej.
Broni było w sumie bardzo mało. Zadaniem w ogóle naszego ugrupowania Bema było zdobycie tych koszar 1 Dywizjonu Artylerii Konnej. Koszary były otoczone murem, dosyć wysokim, i jeszcze usiany był bunkrami, bo Niemcy się tam zabezpieczali. Z tym że tam nie było… To były jakieś niemieckie bataliony pomocnicze, administracja jakaś, tak jak na tyłach wojska. No i zadaniem było właśnie zdobycie tych koszar. 1 sierpnia, jak wybuchło Powstanie, jak ogłosili, że już zaczynamy, to ruszyli. Ruszyli od Nowosieleckiej, „Grudzień” z tą drugą baterią, on dowodził. Podskoczyli pod mury, uliczka nieduża była, ale Niemcy się z początku nie zorientowali. I nawet udało się podbiec tym naszym Powstańcom pod mur. Podbiegli, przesadzili mur, ale tam zginęli wszyscy. Dosłownie. W pierwszych godzinach Powstania poza tym murem zginęło około dwudziestu osób.
- Pamięta pani jakieś nazwiska, pseudonimy?
Nie. Pamiętam tylko „Grudnia”. Tadek był ranny, tak że on nawet nie przeskoczył tego. Tam zginęła jedna sanitariuszka, reszta nie zdążyła dojść, bo sanitariuszki nie przeskakiwały muru, tylko były na obwodzie – myśmy nie zdążyły nawet wyjść. Tylko żeśmy słyszały strzelaninę z prawej, lewej strony. Nie udało się. Strzelanina była straszna, straszna była. Za naszymi budynkami były ogrody, to znaczy podwórka, a potem był ogrodnik. I ciągnęło się to aż pod mur koszar. Widok był doskonały, daleko widać było i można było strzelać nawet z tych bliżej położonych kamienic i od nazaretanek z okien, bo ten klasztor ciągnął się też w stronę koszar, tam można było jakoś – widoczność była bardzo dobra. Ale Niemcy bardzo szybko obsadzili ten mur na ogrody i zaczęli strzelać, ale ładunkami zapalnymi. Ogrodnik był i miał inspekty i miał taki domek letniskowy. To wygląda tak: jest Nowosielecka, Czerniakowska, podwórka i mury koszar, tego 1 Dywizjonu Artylerii Konnej. Tak że w tym pierwszym rzucie zginęło bardzo dużo. I taki tragiczny moment dla mnie, ile razy jestem w Warszawie, bo kamienica stoi, ile razy jestem i wejdę na półpiętro czy na piętro, to z tych inspektów jak rzucili zapalające pociski, inspekty się zapaliły, zapalił się ten domek i płonący ludzie. [Pamiętam] trzy czy cztery sylwetki płonących żołnierzy, znaczy cywilów, żołnierzy, no Powstańców, krótko mówiąc. Oni tam leżeli dosyć długo, bo nie można było do nich dojść. Leżeli w tych grządkach jarzynowych.
- W końcu udało się ich pochować?
Tak, udało się ich pochować, ale dopiero wtedy jak Powstańcy… Bo Powstanie się dosyć szybko skończyło na Czerniakowskiej. Na tym odcinku tutaj, od Nowosieleckiej… Do Szwoleżerów może nie, może tam jeszcze troszkę dłużej walczyli, ale u nas się skończyło w trzy dni. Strzelanina ustała, Niemcy nie wychodzili z koszar, strzelali tylko z bunkrów. Natomiast nasi Powstańcy zdecydowali, że po prostu wycofają się, bo ani koszar 1 Dywizjonu Artylerii Konnej nie można było zdobyć, ani nie można było zdobyć koszar, które przylegały tam dalej trochę, Szwoleżerów. Bo to wszystko jak gdyby na tyłach Łazienek jeszcze. Tak mniej więcej te koszary są usytuowane. Powstańcy się wycofali. Część ludzi, cywilów zresztą, rzuciło hasło, żeby mężczyźni jednak się wycofali wszyscy z tych mieszkań, żeby nie zostawali, bo Niemcy nie będą na pewno liczyć się z nikim, czy był w Powstaniu, czy nie był. Wystarczy, że z tego odcinka drogi, z tej ulicy strzelano. I poszli potem w stronę Sadyby i w stronę Wilanowa, wycofali się. Jeszcze u góry walczyli. Mokotów jeszcze walczył. Niemcy nie wychodzili. Niemcy wyszli dopiero chyba koło 7 sierpnia. Siódmego, może ósmego. Gdzieś tam ktoś przemknął, jakiś samochód przejechał, ale w ogóle Niemca nie widzieliśmy. Czerniakowska, z drugiej strony Czerniakowskiej, Wisła była zaraz niedaleko, bo to przecież jest w tym rejonie. Tam też nie wychylali się Niemcy. Czyli po Czerniakowskiej jeszcze można było chodzić. Można było tamtędy chodzić, bo wiem, że myśmy po prostu wycofali wszystkich rannych, od nazaretanek dalej w stronę Sadyby. Udało nam się przejść kilka razy bez żadnych problemów, Niemców nie było. Trzeba było tylko uważać na ulicach przelotowych. Ale tam Powstańcy postawili trochę barykad z boku, tak że można się było przeczołgać. Oni to wszystko… [Niemcy] dopiero gdzieś 6–7 sierpnia wyszli z tych koszar. Nasi się już wycofali, myśmy zostały. Udało się nam bardzo dużo rannych przetransportować. Lżej ranni poszli z Powstańcami. Tadeusza bardzo daleko przewieźli potem, bo on miał rozharatane całe udo. Zdawało się, że mu obetną nogę, ale udało się, że jakoś za pomocą wszystkich po kolei, przenosili go z miejsca na miejsce, i w końcu udało się uratować tę nogę. Jak Niemcy zorientowali się, że już jest spokój, że Powstańców nie ma, czuli to po prostu, to wyszli wtedy. Ale wtedy wyszli i zaczął się terror straszny, zaczęła się tragedia.
Wyrzucili wszystkich mieszkańców ze wszystkich poszczególnych kamienic. Myśmy byli pod czternastym, to od dwójki, bo to były [numery] parzyste, no to kamienic było sporo. Niby ulica nieduża, bo te kamienice też nieduże, bo to nie takie bloki jak teraz. Wyrzucili wszystkich. I zrobili rewizję od strychów do piwnic, tak że nie było mowy, żeby ktoś gdzieś się schował. Zaczęli szukać po szafach, wyrzucali to wszystko, czy tam czegoś nie znaleźli. W koszarach była grupa Łotyszy w takich czarnych mundurach i oni zaczęli trochę strzelać. Wyrzucili nas pod mur zakonnic, a to długi przez całą ulicę, i tam zaczęli strzelać. Rozstrzelali wtedy... nie patrzyli zresztą kogo.
- Ale strzelali do tych mieszkańców kamienic?
Do mieszkańców kamienic. Ale strzelali do dzieci. Matka trzymała dziecko na ręku, to strzelił do dziecka, a matkę zostawił. To tragedia – to były rzeczy nie do opisania, o których nawet bardzo ciężko mówić. Bo jak człowiek sobie zacznie to przypominać, to mu skóra cierpnie. Przeżyliśmy wtedy straszne rzeczy. I to było raz. Nas z powrotem wpędzili do bloku, do mieszkań. Z tym że zapowiedzieli, że nie wolno być na piętrach, że najwyżej na pierwszym piętrze może ktoś się ruszać. Powyżej pierwszego piętra nikt nie może pokazać się w oknie, bo będą strzelać, więc wszyscy zeszli po prostu [na parter] i mieszkaliśmy wszyscy [razem]. W naszym domu była taka dosyć duża pralnia, schron zrobiony, tak że miejsca było nawet [sporo].
- A ile osób wtedy rozstrzelano?
Trudno powiedzieć, ale jak pamiętam, jak żeśmy chowały potem, to chyba było jakieś piętnaście osób z tych kamienic, nie licząc tych biednych Powstańców, którzy leżeli w jarzynach. Niemcy pozwolili nam… To było wszystko tak, szarówką spędzili nas z powrotem do dom, a dopiero na drugi dzień delegacja poszła, żeby [zabitych] pochować, że coś trzeba z tym zrobić. Był taki pan Szymański, mieszkał u nas i on po niemiecku świetnie mówił, bo był poznaniak. Niemcy się zgodzili, żeby pochować. Więc najpierw żeśmy pochowali tych leżących na ulicy, a potem żeśmy przeszły przez siatkę do ogrodnika i stamtąd żeśmy wzięły tych [Powstańców]. Od razu tam się ich pochowało, u ogrodnika.
- Nie bała się pani wtedy, że rozstrzelają też panią i pani koleżanki?
To znaczy bałyśmy się na pewno, na pewno. To nie jest prawda… Ze strachem to tylko trzeba umieć sobie poradzić. Bo ja nie wierzę, żeby się ktoś nie bał, dla mnie to jest po prostu niemożliwe. Na pewno się bałyśmy. Ale udało nam się jakoś po prostu przezwyciężyć ten strach, bo musiałyśmy to zrobić. To właśnie z Mają i z panią Łucją we trzy żeśmy grzebały tych [Powstańców]. Ogrodnik nam pomógł, ale ogrodnik przeżył straszną tragedię. Ponieważ on jak się Powstanie zaczęło, to do tego domku letniskowego, do piwnicy schował swoją rodzinę i Niemcy podpalili ten domek. Ta rodzina się tam [spaliła]. Był już nienormalnym człowiekiem. Ja go widziałam po Powstaniu, nie wiem, chyba z sześć, siedem lat po Powstaniu. On przychodził tam, siadał i siedział tam właśnie, tak że człowiek niestety pogubił się zupełnie. Zginęła wtedy chyba jego cała rodzina. Nawet nie wiem, czy ktoś został jeszcze. Zdaje się, że jeden wnuk.
- Co działo się potem, jak już ci Niemcy zaczęli atakować? Już po tym pierwszym tygodniu?
Po tym pierwszym tygodniu jeszcze dwa razy nas wyrzucali z domów. Ale to tak, wyrzucili, popatrzyli i na tym się skończyło. Tym bardziej że u nas nie było mężczyzn, było dwóch młodych chłopaków, ale takich rzeczywiście całkiem młodych, dwunasto-, czternastoletnich. A mężczyźni wszyscy poszli za wyjątkiem tego pana Szymańskiego, ale on był niewidomy, znaczy całkiem źle widział. On dlatego został, bo nie było mowy, żeby mógł iść z nimi. Zresztą potem go rozstrzelali. Niemcy przyjeżdżali od czasu do czasu, robili kontrolę. Ale tylko pierwszy atak był tak strasznie brutalny. Ja przypuszczam, że to ci Łotysze też tak jakoś się wyżyli. Bo to samo mówili potem [mieszkańcy], że na Czerniakowskiej też podpalali schody w tych oficynach. Podpalali schody drewniane, a ludzie musieli skakać z pierwszego piętra. Więc tak jakoś bardzo brutalnie podeszli.
- A pamięta pani gdzie i dlaczego rozstrzelali pana Szymańskiego?
Tak. Jak nas dwudziestego siódmego… Najpierw wcześniej szykowali nas do wysiedlenia z Warszawy, ale w końcu dwudziestego siódmego zebrali całą naszą ulicę, dali nie wiem ile, w każdym bądź razie bardzo mało czasu, i kazali opuścić dom. Pędzili nas Czerniakowską. Bo już Mokotów się poddał częściowo, Aleje Ujazdowskie do alei Szucha już było można [iść], Łazienki były wolne, koszar nie zajęli Powstańcy, więc koszary były wolne – po prostu była wolna droga do wyprowadzenia ludzi z Warszawy. I popędzili nas Agrykolą do góry na aleję Szucha. Na alei Szucha zatrzymali wszystkich. Z Czerniakowskiej też część ludzi szła. Szła nas straszna masa ludzi wtedy. Tam na alei Szucha naturalnie zaczęli się popisywać Niemcy. Zabrali wszystkich mężczyzn, nawet tych czternastoletnich chłopaków, i zaczęli się popisywać, to znaczy karmili dzieci czekoladkami, robili zdjęcia, no, tak jak oni to potrafili. Stamtąd wyrzucili nas skoro świt. Tam jak żeśmy siedzieli, to już prawie szarówka się zaczęła, jak nas zaczęli pędzić dalej, znaczy kobiety i dzieci. Jeszcze taki moment jest w czasie Powstania. Na Czerniakowskiej zaraz przy Nowosieleckiej mieszkała kobieta, która miała platformy takie, z końmi, woziła różne rzeczy. Nazywaliśmy ją herod-baba, bo to była olbrzymia kobieta, która potrafiła właz kanałowy własnoręcznie podnieść. Olbrzymia kobieta, dla mnie to był olbrzym. Może też w tym okresie ja byłam mniejsza coś niecoś, ale olbrzymia kobieta. Jak nas zaczęli wypędzać, to wszystkich tych, którzy byli chorzy, gdzieś coś się im działo, ona ładowała na tą platformę. A mój brat miał pocięte blachą nogi. Zeszyte to było, ale dziecko było nieduże, bo on się urodził w 1937 roku, to cóż on miał w tym 1944 roku, jeszcze był chory. Mama go niosła najpierw…
Wojciech. Między innymi on też na tym siedział. Nie wolno było na tą platformę położyć ani walizeczki, nic, tylko chorzy i dzieci. I ona jechała, a my za nią. Mama była bardzo zadowolona, że ona wzięła [brata], bo trzeba go było nieść na plecach. Doszliśmy do alei Szucha. Nie zabrali jej tych koni, ani tej platformy, ona zajechała. Jak już zaczęli nas z powrotem wyrzucać, to ona znowuż zaczęła zbierać tych chorych. Bardzo dużo się tam zebrało, bo to nie tylko z naszej Nowosieleckiej, Czerniakowskiej, tylko tam była masa ludzi. Ja nie wiem, ile tam było, w każdym razie tłumy ludzi było. I to tak, jeden z walizeczką, jeden bez walizeczki, to z plecaczkiem, to z wózkiem, to z rowerem. Chociaż rowerów było bardzo mało, bo przecież rowery zabierali Niemcy, nie pozwolili im na rowerach nic wozić. Wypędzili nas z tych alei Szucha do obozu, do Pruszkowa. Tak zapowiedzieli, że idziemy do Pruszkowa. Tam nas ugoszczą, tak mówili. Jak żeśmy przechodzili już tam górą gdzieś, Powstańcy się przebijali jeszcze. Myśmy jechali dosyć na przodzie. Jak się Powstańcy przebijali, zaczęła się strzelanina, Niemcy się cofnęli. Ona popędziła te konie, a my za nią, bo dziecko siedziało na tym. I tak przez kartofliska jakoś jechała… Dzięki temu udało nam się nie dostać do obozu, uniknęłyśmy dzięki temu Pruszkowa.
Dowiozła nas ona już bardzo późno do Włoch pod Warszawę. Tam żeśmy się rozeszli wszyscy. Mama z nami [trafiła] do jakiegoś takiego kolejarza. Kolejarz dał nam na strychu miejsce. Ponieważ ludzie się bali, bo Niemcy całą okolicę Warszawy co kawałek kontrolowali i wybierali warszawiaków. To nie było tak, że można się było zatrzymać tam u nich. Więc żeśmy tam przenocowali, nakarmili nas, naturalnie, bardzo serdecznie się opiekowali, bardzo serdecznie. I skierowaliśmy się w stronę Łowicza, bo tam była przyjaciółka mojej mamy.
- Pani siostra też wtedy była z wami?
Z nami była moja siostra.
Janina.
- A gdzie był wtedy pani tata?
Mój ojciec właśnie poszedł w stronę Sadyby i w stronę lasów.
- Wtedy kiedy się wycofywali…
Wtedy kiedy nas [wyrzucali z domu]. Tu ojciec nie był z nami. Ojciec dopiero przyszedł [do Łowicza pod koniec października]. Tam stoczyli, jak opowiadał, jak szli na Sadybę i w stronę Wilanowa, tam stoczyli kilka walk, ale takich drobnych. Jakieś młyny tam były. Dokładnie tego nie pamiętam. Mrówczyński to nawet opisuje, ale ja jakoś w to nie wnikałam. Bo on nie był tam, tylko właśnie jemu opowiadali, bo on był przecież wtedy ranny. Myśmy powolutku dostali się do tego Łowicza do ciotki.
To był koniec sierpnia, może wrzesień, zaraz początek września. Dokładnie pani nie powiem.
Bełtowska Janina. To była przyszywana ciotka. [Mąż ciotki] razem z ojcem był w wojsku. Tylko że on potem był chyba… nie był w 1 DAK-u, tylko w jakiejś innej jednostce, też podoficer. Ale to taka przyjaźń na śmierć i życie, jak ja to mówię, bo do końca rodzice się przyjaźnili, a my z dziećmi ciotki przyjaźnimy się jeszcze do dzisiaj. Tak że to taka bardzo chyba jeszcze większa miłość niż z rodzoną rodziną.
Jak żeśmy się dostali do Łowicza, to żeśmy posiedzieli tam trochę. Ojca nie było. Ciasno było w Łowiczu bardzo, bo ciotka miała dom w Łowiczu, ale Niemcy ją wysiedlili i zajęli im ten dom, a ich przerzucili do takich pożydowskich mieszkań. Stamtąd mama zadecydowała, że trzeba się przenieść i do dziadków żeśmy się tutaj [przenieśli], do Słotwiny Brzeska. To znaczy tylko matka mojego ojca żyła tu i była jeszcze tutaj siostra ojca mojego, żona kapitana Żurka. On był w obozie. Dlatego mówię, że rodzina mojego ojca to prawie sami wojskowi.
Tam tośmy dotarli dopiero w październiku.
- Czy w tym czasie dochodziły do pani jakieś wieści z Warszawy?
Tak. Ja jeszcze miałam ochotę, zaraz jak żeśmy we Włoszech byli, bo tego nie powiedziałam, jak mama mówi: „To ja wybieram się do Łowicza”, no to mówię: „Dobrze, to ja wracam do Warszawy”. – „Po co?” – „No, Warszawa walczy, to trzeba się wrócić”. No i miałam wrócić do Warszawy z taką naszą sąsiadką Jasią. Ona mówi też: „Ja też idę”. – „No to idziemy”. I poszłyśmy. Daleko żeśmy nie uszły, bo nas zaraz Niemcy zgarnęli. Ale jeden strażnik był na przodzie, jeden gdzieś z boku i zanim doszedł w ogóle gdziekolwiek, to wszyscy się rozeszli po bokach. Łatwo było wtedy się [wymknąć]. Pędził nas ulicą chyba w tych Włochach, jakąś taką uliczką – ogródki, pełno wszędzie krzewów, wszystkiego. Ludzie stali, karmili, dawali wodę i co kawałek kogoś wciągali do siebie do ogródka. Tak że wtedy zdążyłam nawet [znaleźć mamę], złapałam ją na dworcu. I wtedy już z nią wróciłam. Już drugi raz nie szykowałam się do Warszawy, już wiadomo było, że się nie dostanę. Tak że moja walka w Powstaniu nie była długa.
Tragedia była właśnie z tym strzelaniem, jak Niemcy weszli. Ten moment był tragiczny. Drugi tragiczny moment był tych palących się Powstańców, bardzo przykra sprawa. Do dziś, jak już mówiłam, jak stanę w oknie, to ja ich widzę po prostu. Jeszcze taki jeden moment, zaraz jak się tylko Powstanie zaczęło, nasi pobiegli pod te mury i już się szaro zaczęło robić i patrzymy, coś leży między naszą kamienicą a tą obok kamienicą. Jeszcześmy nie zdążyli przebić, bo potem się przebiło dojście, że można było wejść z jednej kamienicy do drugiej. Wybyli po prostu dziury na jezdni. Ale nie można było wyjść, bo strzelali, pod obstrzałem była cała Nowosielecka. Blisko kamienicy też się nie dało, ale coś trzeba było zrobić. A poza tym leżały tam nosze, przy tej postaci. To w końcu wysunęłam się wtedy na czworakach. Najpierw próbowałam z okienka z piwnicy czymś ściągnąć. Nie udało się. W końcu wysunęłam się i tak całkiem, całkiem leżąco na płasko przy bloku podsunęłam się tam. Przesunęłam trochę te nosze i pod osłoną jak gdyby… To strasznie długo trwało. Mnie się zdawało, że to trwało godzinami, a to wcale tak długo nie było. Podsunęłam się tam, okazało się, że nie żył ten ktoś, ktoś nieznajomy zupełnie, bez karabinu, bez niczego, bez opaski, czyli nie Powstaniec, bo na ogół wszyscy Powstańcy mieli te opaski. I też leżał długo. Dopiero późno w nocy wyszłyśmy, wtedy nawet już nie ja, tylko pani Łucja jeszcze z kimś tam wyszły i wzięły go. Bo Niemcy tak strzelali. Strzelali, strzelali, potem cichutko i znowuż puścili serię z karabinu na tą Nowosielecką i nic. I potem znowuż cicho było.
- A jak wypędzali was z Warszawy, kiedy akurat udało się paniom uciec, to miało wtedy miejsce jakieś rozstrzeliwania?
Nie. Niemcy jak dopędzili nas na aleję Szucha, to zabrali wtedy wszystkich mężczyzn, ale myśmy nie wiedziały, żeby ich rozstrzeliwali. Czyli ja widziałam tylko jedno rozstrzeliwanie ludzi, wtedy pod murem klasztornym, jak nas pierwszy raz wypędzili z domów. To tam strzelali. Ale na alei Szucha nie widziałam. Z tym że na pewno rozstrzelali ich, bo nikt nie wrócił.
- A gdzie pani była, kiedy dowiedziała się o kapitulacji Warszawy i jak to przeżyła?
O kapitulacji Warszawy dowiedziałam się… W takim razie byłam już w Brzesku, w Słotwinie Brzesko. Tam żeśmy się dowiedzieli o kapitulacji, więc musiałam przyjechać koniec września, bo to październik. To musiał być koniec września, bo 2 października to nie, to koniec września. I tam żeśmy się dowiedzieli. Myśmy byli przerażeni, bo ojca nie było i w ogóle żeśmy nic o nim nie wiedzieli. Od chwili rozstania się gdzieś koło 5 sierpnia to potem słuch zaginął, bo oni wszyscy właśnie, tak jak mówiłam, poszli na Sadybę i potem w lasy. I tam mnie spotkało zakończenie. Tragedia była, bośmy już wiedzieli, że Warszawa całkowicie zniszczona, że tyle ludzi zabitych. Ja pani coś powiem. Inaczej się odbierało, znaczy na pewno inaczej odbierali dorośli ludzie, inaczej odbierała moja mama niż ja, bo moja mama straciła wszystko. Ja nie odczuwałam tego, że ja coś straciłam. Ja straciłam, bo nie mam ojca i nie mam kontaktu z przyjaciółką, bo nie wiem, co się z nią stało. Jeszcze ta euforia z chwilą wybuchu Powstania, że wolność już jest, że zaraz będziemy wolni, że idziemy walczyć, że cele są bardzo wielkie, szlachetne, to jeszcze siedziało. I to bardzo długo siedziało w człowieku. Tak że tragedią było… Czułam tylko to, że ojca nie ma jeszcze. Byliśmy pewni, że zginął, bo mój ojciec się nie oszczędzał. Ale tak jak potem opowiadali, zresztą Świerczyński i Mrówczyński, jak im koledzy opowiadali, to mój ojciec miał bardzo dużo szczęścia. Po prostu umiał wyczuć jakoś, kiedy można ruszyć, kiedy można atakować. Zawsze mówili: „A! Jaworski ma szczęście”.
- A kiedy pani ojciec wrócił?
Mój ojciec wrócił dopiero po Wszystkich Świętych. Przyjechał do Łowicza i potem przyjechali z mamą… Bo mama zaczęła handlować, bo trzeba było z czegoś żyć. Rodzina rodziną, nie bardzo się to wszystkim podobało. Myśmy przyszli boso i nago, nic nie było przecież, dosłownie nic. To co nam w Łowiczu znajomi i przyjaciele naszej ciotki dali, tośmy mieli. Przyjechaliśmy do Brzeska. Tam mama… Myśmy na wakacje jeździli do Brzeska. Długie lata burmistrzem w Słotwinie Brzesko był wuj mojego ojca Soja. On przed wojną był długie, długie lata. Ale jak wojna, to już nie był burmistrzem. Ale on nam bardzo dużo pomógł. Zaopatrzył nas po prostu, ubrał nas i dał nam bardzo dużo. Znajomi namówili mamę, żeby zaczęła trochę handlować, chyba tytoniem, chyba coś takiego to było. Parę razy pojechała do wuja. Pierwsze, że się denerwowała. Wiedziała, że ojciec najpierw do tego Łowicza przyjedzie. Ze dwa razy tam była [w Łowiczu], obróciła. Trudno mi powiedzieć dokładnie, jak to było, w każdym bądź razie, za którymś razem jak pojechała do Łowicza, to ojciec właśnie się tam zjawił. I razem już przyjechali do Słotwiny Brzesko.
- A co mówił pani tata o tych miesiącach, kiedy go nie było?
Właśnie opowiadał, że walczyli w Kampinosie. Zanim doszli do Kampinosu, to na Sadybie mieli różne perypetie. Chwalił bardzo Węgrów, bo na obrzeżach Warszawy były jakieś jednostki węgierskie i oni po prostu przymykali oczy, jak szli partyzanci, nie patrzyli. Odwracali się w drugą stronę, tak przypuszczam. Tak że był załamany Powstaniem, że tak się to skończyło, że zginęło [tylu dobrych patriotów]. Ojciec był chyba najbardziej załamany z nas wszystkich. Mama była załamana, że straciła wszystko, a ojcu nawet nie [chodziło] o te materialne dobra, tylko jakoś czuł się zgnębiony moralnie, psychicznie, że się nie udało, że tylu ludzi zginęło, zanim to Powstanie wybuchło, że taka armia miała być duża. No i bardzo był rozgoryczony tym, że Rosjanie jednak stali i nie pomogli. Że mogli, mogli przyjść i mogli jakoś pomóc. A oni nie, nawet nie pozwolili przecież Amerykanom samolotami lądować, bo pani na pewno o tym doskonale wie. Tak że zachowali się bardzo nieprzyzwoicie. Ale trudno było żądać od nich czegoś innego, jak 17 września nam tam od tyłu dali baty.
- Czy miała pani wtedy jakiś kontakt, czy to pośredni, czy bezpośredni, z Rosjanami? Coś było słychać o nich?
Nie, nie, nie. Ja nie miałam kontaktu. Pierwszy kontakt był w 1939 roku we Włodzimierzu Wołyńskim, a drugi dopiero w 1945 roku, jak przyszli do Brzeska, jak weszła armia polsko-rosyjska czy armia rosyjska i polska. Wtedy mój ojciec zgłosił się do wojska i poszedł do wojska. Uważam, że nie widział innej możliwości życia. Dla niego wojsko było wszystkim. Uciekł z domu w czasie I wojny światowej i koniec. I wojsko mu dało wszystko, bo przecież w wojsku szkołę kończył, i tą podoficerską już kończył w wojsku, bo on miał, siedemnaście lat, jak uciekł z domu. Dziadek go kijem chciał z powrotem w czasie I wojny światowej przypędzić, ale mu się nie udało. Mój ojciec się urodził w 1901 roku. Tak że poszedł do tego wojska. Posłano go od razu najpierw do Łańcuta, potem do Jarosławia, potem do Rzeszowa, a potem [był] w Krakowie. Już w Rzeszowie zaczęły się [nieprzyjemności]. ponieważ się ujawnił. Ja niby się ujawniłam, a niby nie. Ja nigdzie nic nie podpisywałam, a ojciec musiał się ujawnić. Bo mama kategorycznie mi zapowiedziała: „Proszę, idziesz do szkoły i koniec. Skończyło się”. I rzeczywiście w Brzesku poszłam od razu do szkoły, jak tylko wyzwolenie nastąpiło. No i potem za ojcem wędrowałam. W Brzesku robiłam drugą gimnazjalną, w Jarosławiu małą maturę, w Rzeszowie dużą maturę. Tak to wyglądała wędrówka moich rodziców.
Naturalnie dorabiali się. Mama musiała iść do pracy, no bo jak. Ojciec najpierw miał spokój, nikt się go nie czepiał, a później już w Jarosławiu… W Rzeszowie. W Jarosławiu nie. Bo to jeszcze po froncie, po tym, ta strzelanina, nie wiadomo było, co i jak. Ale w Rzeszowie taki był informacyjny, nazywał się bardzo pięknie: Flak. I ten pan informacyjny koniecznie chciał ojca mojego usadzić. Dziadka, bo my tak na ojca żeśmy mówili: „Dziadku”. Nie wiem dlaczego.
To był 1946 tu… 1947 rok.
- Czy ostatecznie pani tata był jakoś represjonowany? Czy miał nieprzyjemności?
Tak. Miał wielkie nieprzyjemności. Wołał go właśnie ten pan informacyjny: „Piszcie życiorys”. No to życiorys. Godzina czwarta rano, pisał życiorys. Godzina dwunasta w nocy za jakieś dwa dni znowuż: „Piszcie życiorys” i „Piszcie życiorys”. I zasadniczo bardzo go gnębił. Nie miał się do czego za bardzo przyczepić, dlatego że ojciec się nie wtrącał w politykę. Ujawnił się i powiedział: „Dosyć. Mnie polityka nie interesuje. Skończyła się”. Tu właśnie widziałam to, że było trochę depresyjne podejście do tego wszystkiego. Wtedy jak zaczął go ten prześladować, to pomógł mu rosyjski pułkownik, ojcu mojemu.
Gajbowicz. I ten pułkownik mu powiedział tak: „Musisz się przenieść”. A ponieważ cenił mojego ojca za wiedzę o uzbrojeniu, mówi: „Musisz się przenieść do Krakowa”. I załatwił ojcu przeniesienie do Krakowa. Jak załatwił przeniesienie do Krakowa, ale ten Flak, ten informacyjny widocznie przesłał jakieś dane, bo na pewno przesłał. I tutaj na placu była też taka komórka informacyjna. Na placu Wszystkich Świętych… nie, na placu Wolności. I tam ojca też dwa razy czy trzy razy wzywali i wtedy powiedział: „Dosyć. Zwalniam się z wojska”. I zwolnił się. Zwolnił się i dali mu emeryturę. Odliczyli mu, żeby było śmiesznie, wojnę w dwudziestym roku. Powiedzieli, że to nie może być, bo w dwudziestym roku na Rosjan napadali, to nie, i do emerytury odliczyli mu ten rok czy ileś. Ale ojciec pracował potem, pracował sobie normalnie w takich zakładach kolejowych.
- A pani była w jakiś sposób represjonowana ze względu na tatę albo na pani działąlność?
Właśnie nie. Nie, nie. Jakoś udało mi się po prostu, przypuszczam. Ponieważ ja od razu poszłam do szkoły, tak jak mówiłam, mama z batem nade mną stała i powiedziała: „Nie ma nic, idziesz do szkoły i koniec”. Nie było dyskusji. Więc poszłam do tej szkoły. Chodziłam i zaczęłam jeździć za rodzicami, bo przecież nie można było mnie tu zostawić czy tam. Całą trójką żeśmy jeździli za tym ojcem. Tak że to się tak jakby rozeszło.
Pierwszą nieprzyjemną rzecz miałam, jak złożyłam podanie na Akademię Medyczną w Krakowie, na UJ. I tam napisałam, że brałam udział w Powstaniu Warszawskim. Nie przyjęli mi w ogóle podania na uczelnię. To była jedyna rzecz, które mnie spotkała z tego powodu, że własnie byłam w AK i byłam w Powstaniu.
- Ale nikt nie powiedział pani tego prosto w twarz?
Nie, nie. Nie ma miejsca, bo… A jeszcze wtedy powiedzieli: „Przecież robotnicy i chłopi muszą się dostać”. Taka była głupia gadka. Ja wtedy poszłam do szkoły pielęgniarek, Uniwersyteckiej Krakowskiej Szkoły Pielęgniarek przy UJ, i skończyłam sobie tą szkołę, pielęgniarką byłam. Czterdzieści dwa lata przepracowałam.
- A wiedziała pani może, co się stało z koleżankami, z kolegami?
Tak. To znaczy z Mają utrzymywałam jakiś kontakt, z jedną z tych [koleżanek]. Z panią Łucją Wisthal bardzo długi kontakt żeśmy utrzymywali, z tą moją bezpośrednią przełożoną. Potem z Tadkiem Mrówczyńskim i ze Świerczeńskimi też. Ze Świerczeńskimi jeszcze taki był kontakt, że ja trzymałam im córkę do chrztu w 1944 roku na wiosnę, tak że to był bliski kontakt. W tej chwili nie ma nikogo już z nich. Żona Świerczeńskiego umarła, ta moja chrześnica już nie żyje, Tadek już nie żyje. Zasadniczo nie ma z 1 DAK-u 2. baterii niekogusieńko teraz. Jak byłam ostatnio w Warszawie, ogłaszałam, prosiłam, dzwoniłam, mówiłam. Z nikim się już nie spotkałam. Już nikogo nie ma. Podobno któraś z tych łączniczek i sanitariuszek, która nie bezpośrednio była na Nowosieleckiej, tylko tam dalej, na Podchorążych, którą ja z widzenia znałam, ona podobno gdzieś była w Kanadzie, ale zupełnie kontaktu żadnego. Długie lata mieliśmy kontakt. Długie lata. Z tym że jak się przyjeżdżało do Warszawy na rocznicę Powstania, to się szło tylko na cmentarz i na tym się wszystko kończyło. Spotkało się dwie, trzy osoby i koniec. Dopiero jak Muzeum [Powstania Warszawskiego] otworzyli, to było wielkie spotkanie, potem pięć lat później znowuż spotkanie. Pewno w przyszłym roku, jak dożyjemy, będzie znowuż wielkie spotkanie. Ale będzie nas na pewno coraz mniej. W Krakowie spotykamy się, taka grupa Powstańców Warszawy, spotykamy się raz na miesiąc w każdą drugą środę. No i tak, jak coś tam jeszcze wypadnie, wszystkie te uroczystości państwowe, to też się staramy spotykać.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania? Czy to by były te pierwsze dni?
Chyba najgorsze wspomnienie tego z Powstania, to jest ten moment, jak nas pod ten mur dali. To było straszne. To było straszne. Nawet chyba gorsze niż wypędzenie z domu. Bo wtedy jakoś człowiek… Może i strach większy był, bo oni strzelali sobie, tak jakby na wiwat. To był najgorszy moment. Drugi taki najbardziej przykry moment to było chowanie tych ludzi. Tym bardziej że jak się później okazało, to jedna z sanitariuszek, która właśnie była w 1. baterii, w sobotę brała ślub. A jej mąż zginął pierwszego dnia Powstania właśnie tam, w tych grządkach naszego ogrodnika. Myśmy się dowiedziały dopiero później, bo wszystko było przecież bez dokumentów, nikt nie miał dokumentów przy sobie. Tak zarządził zresztą „Grudzień”, że dokumenty mają zostać i koniec. Może i dobrze, bo potem jak już walczyli w Warszawie, gdzieś, to słyszę, że miały legitymacje, miały to, a myśmy nic nie mieli. Za wyjątkiem opaski i medalika nie było żadnych dokumentów przy nas. To były chyba te dwa momenty straszne.
- Jakie byłoby najlepsze wspomnienie z Powstania dla pani?
Najlepsze wspomnienie z Powstania to chyba ten moment, jak już Powstańcy się wycofali i myśmy przeprowadzili rannych, zrobiłyśmy, po prostu rozparcelowałyśmy ten szpitalik. I ja poszłam w stronę, tam, gdzie wiedziałam, że ojciec tam jest mój. Tam poszłam i tam go spotkałam. To był chyba najbardziej wzruszający moment. Bo tak, wiedzieliśmy, że Powstanie to koniec, u nas naturalnie. Tam strzelanina. Nie było w stanie się dostać ani do Śródmieścia, bo Czerniakowska była po prostu nie do przeskoczenia, tam koło Książęcej, i nie można się było dostać na Mokotów. Też nie można było – ani kanałami, ani niczym, w ogóle nie można się było dostać. Wiedzieliśmy, że nasza walka się skończyła. To spotkanie z ojcem chyba było dla mnie bardzo [wzruszające], bardzo głęboko zapadło mi w serce i tak czułam, że oboje potrzebowaliśmy tego spotkania. Z tragedią, że koniec, że się nie udało, że się rozchodzimy… Bo ja byłam z ojcem bardzo związana. Chyba przez tą całą akcję, nie tyle Powstania, jeszcze przed – przygotowanie do tego Powstania. Bardzo byłam związana. Po prostu myśmy się rozumieli bez słów. Wystarczyło, że ojciec popatrzył i ja już wiedziałam, o co chodzi. To był taki bardzo [ważny] moment.
- Jak dzisiaj, po latach, oceniłaby pani decyzję o wybuchu Powstania?
A gdzie byśmy byli, jakby nie było tych naszych zrywów wolnościowych? Proszę mi powiedzieć. Niech pani popatrzy na te wszystkie zrywy, i styczniowe, i listopadowe, i te wszystkie inne walki. Przecież nie byłoby nas. Ja uważam, że tragicznie się to skończyło. Fakt. Ale jakby nie było tego Powstania, to kto wie, czy byśmy sobie w brodę nie pluli, żeśmy zaniedbali. Żeśmy zaniedbali, żeśmy nie powiedzieli „Nie” w tym momencie, kiedy naprawdę było już czas najwyższy powiedzieć. Przecież bez historii, bez jakichś… ja wiem… bez takiego zapału do wolności to przecież nie ma narodu.
- Czy myśli pani, że też na to wpływ miał terror okupacji niemieckiej?
Na pewno. Na pewno ten straszny terror, o którym myśmy wiedzieli bardzo dokładnie.
- A pani wtedy doświadczyła tego, widziała pani coś?
Widziałam w Warszawie, jak rozstrzeliwali w mieście. Akurat raz. Poza tym widziałam getto, bo przejeżdżałam tamtędy. Miałam kontakt z żydowskim ruchem oporu w getcie, bardzo krótki zresztą. Posłano mnie, żebym coś tam gdzieś doniosła, i widziałam właśnie tych nieszczęśliwych, którzy wyszli. Oni wyszi, byliśmy na neutralnym gruncie w Warszawie i spotkaliśmy się w takim zaułku. Ja im doniosłam coś. Bo to nawet nie było getto, to było tuż obok getta.
- A z kim tam pani się kontaktowała?
Nie powiem pani nazwiska. Na mnie tam ktoś czekał. Ojciec powiedział: „Tam pójdziesz, zaniesiesz to”, i koniec.
- A wie pani w ogóle, co tam zanosiła?
Nie. Nie wiem, co zanosiłam, ale na pewno nie broń. Może to były jakieś dokumenty, może coś, bo to było coś bardzo płaskiego. Ale tylko jedyny raz tam byłam.
- A widziała pani też powstanie w getcie? Była świadkiem?
Nie. Nie byłam świadkiem. Znaczy widziałąm tylko dymy. Powstania w getcie nie widziałam.
- Jeszcze mam takie pytanie. Skąd pomysł na pseudonim?
Ja wiem skąd… Może królowa Jadwiga, może skąd jakiś taki pseudonim. Z moim pseudonimem było dziwnie, bo najpierw na mnie wołali „Akusiu”, jak zaczęłam cokolwiek z nimi kontaktować się, jak zaczęłam chodzić na zbiórki, na to, na tamto, na jakieś niby szkolenie, nie szkolenie, coś gdzieś przyniosłam, coś gdzieś zaniosłam, z kimś gdzieś rozmawiałam. I pani Łucja, która mieszkała naprzeciwko nas, ta moja bezpośrednia przełożona, ona zawsze do mnie mówiła „Akusiu”. Nie Hanka, nie Anka, tylko „Akusiu”. Ale nie mogłam mieć pseudonimu ,,Akusia”, bo ani tak, ani siak, więc w końcu zostałam „Jadwigą”. Jak już złożyłam przysięgę, to wtedy sobie powiedziałam, że tak. A pani Łucja bardzo często na mnie długie lata mówiła „Akusiu”. To bardzo był wartościowy człowiek. Zresztą i jej siostra – to byli bardzo wartościowi ludzie.
Poza tym muszę pani powiedzieć, że tak dziwnie się złożyło w tej naszej kamienicy, że myśmy się wszyscy świetnie rozumieli w czasie okupacji. Jak ktoś coś miał lepszego – ciężko było przecież – to każdy gdzieś temu przyniósł, poczęstował. W czasie Powstania gotowaliśmy w jednym garnku wszystko. Poza tym przecież nie było telewizji, nie było radia, nie było nic, no to przedstawienia żeśmy robili w kamienicy. Sporo dzieci było. Tak żeśmy jakoś… Bardzo zgrana kamienica. Zresztą Tadek Mrówczyński bardzo chwalebnie się o kamienicy wyraża, bo on też odczuł to. Jeżeli przychodził do nas, to czuł atmosferę serdeczności. Nie było żadnych nieporozumień. Dozorca był bardzo taki… On nie należał nawet w konspiracji, nie był, ale wiedział, jak co ma załatwiać. Po prostu wczuł się też w to.
- Z tych osób, które mieszkały w pani kamienicy i były w konspiracji, czy ktoś nie przeżył Powstania?
Kto nie przeżył? Ci z konspiracji… zaraz pani powiem.
- Tam było sześć osób, pani mówiła tak?
Tak. Ale wszyscy przeżyli. Wszyscy przeżyli Powstanie, udało się wszystkim przeżyć. Natomiast właśnie zginął pan Szymański, ale on nie był w Powstaniu, on nie był w Armii Krajowej. Blecharz też nie był, Blecharzowa też nie była. Wszyscy przeżyli, chyba dlatego że [mężczyźni] poszli z [powstańcami do] domu, a [kobiety] zostały. To baby, to tak jakoś się nam udało. […]
Kraków, 16 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak