Anna Koźmińska-Kubarska „Krystyna”, „Maja”
Anna Koźmińska-Kubarska, urodzona 9 marca 1917 roku w Warszawie, pseudonim „Krystyna”, „Maja”. Zaczęłam pracę w 1939 roku i byłam początkowo w Biurze Informacji i Propagandy, w Kolportażu. Od końca 1942 roku w „Zagrodzie”, to był Wydział Łączności Zagranicznej Komendy Głównej ZWZ – AK.
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września?
Przed 1 września skończyłam właśnie studia, miałam dyplom magistra praw. Ponieważ zapowiadało się na wojnę, zgłosiłam się na obóz przysposobienia wojskowego dla kobiet z wyższym wykształceniem w Wiśle. To był dwutygodniowy kurs, specjalnie zorganizowany, żeby przed wojną przygotować kobiety do czekających je zadań.
- To były koleżanki ze studiów?
Nie. To były różne osoby, w bardzo różnym wieku i różnych zawodów. Ponieważ wtenczas miałam 22 lata, byłam na obozie najmłodszą kobietą z wyższym wykształceniem. Tam były przede wszystkim żony wyższych oficerów Wojska Polskiego, które też postanowiły wziąć udział w tym kursie, między innymi pani Rajska, żona dowódcy Lotnictwa Polskiego. Tam poznałam również serdeczną przyjaciółkę, kilkanaście lat ode mnie starszą, inżynier architekt Annę Kodelską, jedną z budowniczych kolejki na Kasprowy [Wierch]. Takie to były przyjemne i ważne znajomości w czasie kursu, a potem ogromnie przydatne w czasie wojny.
- Czego się pani uczyła na tym kursie?
Strzelania, z którego zresztą nigdy potem nie korzystałam, ogólnych wiadomości z sanitariatu, z organizacji różnych służb wojskowych, które ewentualnie mogłyby się przydać na wypadek wojny.
- Proszę powiedzieć jeszcze, jaka atmosfera panowała w pani domu?
Mój ojciec należał swego czasu do PPS-u, do Frakcji Rewolucyjnej PPS-u i razem z Piłsudskim wysiadł na stacji „Polska”. Matka była z rodziny krakowskiej, bardzo patriotycznej, tak że cały nasz dom, który składał się z trzech osób – rodziców i mnie – był nastawiony patriotycznie.
- Gdzie Państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy w Warszawie, przy ulicy Dobrej. Wtedy Dobra wyglądała zupełnie inaczej aniżeli obecna Dobra. To była Dobra bardziej proletariacka. To był stary budynek, dawny pałacyk, który został zakupiony przez naszą rodzinę i był bardzo niedostosowany do tej ulicy. Teraz nie istnieje, nie przetrwał.
- Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
W Warszawie, do bardzo dobrego gimnazjum państwowego, imienia Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Świetnie prowadzone przez wspaniałą, na początku mówiło się – przełożoną, panią Helenę Goską, a potem wysoko kwalifikowanego pedagoga panią Hoszowską.
Otrzymałam maturę w 1934 roku, rozpoczęłam studia na wydziale prawa. Skończyłam je w 1939 roku, w czerwcu, tuż przed wybuchem wojny.
- Może pani coś powiedzieć o atmosferze na studiach?
Na studiach prawniczych mało było związku z wydziałem oprócz wykładów i seminarium. Wielu studentów grupował Związek Studentów Prawników. Ja dużo czasu poświęcałam Akademickiemu Związkowi Morskiemu (AZM), byłam członkiem Zarządu Głównego. Korzystaliśmy z doświadczeń generała Zaruskiego, twórcy żeglarstwa morskiego młodzieży w Polsce.
- Zapamiętała pani może z okresu studiów jakieś wystąpienia antyżydowskie?
Były, ale bezpośrednio w nich udziału nie brałam. Na wydziale prawa nie odczuwałam takich wystąpień.
- Czy miała pani przyjaciół ze studiów?
Ze studiów stosunkowo mało, dlatego że był inny system studiów, mało seminariów, na których można by się poznać, [były] bardzo rozrzucone wykłady. Jeżeli były ściślejsze związki, to przez Związek Studentów Prawników. Ja do niego nie należałam.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wybuch wojny spotkał mnie na morzu. Byłam w rejsie. Wracaliśmy wtedy z Kopenhagi do Polski, to było 1 września i robiliśmy na jachcie tak zwany klar, czyli porządek. To była załoga żeńska, tylko kapitan i pierwszy oficer to byli chłopcy. Wszyscy [byliśmy] w kostiumach kąpielowych, wszystko do suszenia porozrzucane i mniej więcej na pokładzie na wysokości Władysławowa pikowały nad nami samoloty niemieckie. Ale widocznie zobaczyli, że to załoga żeńska, że to nie jest żadna jednostka wojskowa, więc jakoś nas nie zbombardowano. Dopłynęliśmy do Helu, przeszliśmy koło Półwyspu Helskiego, tam już spotkaliśmy nasze jednostki wojenne, bardzo zdziwione, że przeżyliśmy to przejście koło Helu, bo tam już były miny położone bardzo blisko kilu naszego jachtu. Potem dotarliśmy najprzód do Jastarni, a jeszcze w nocy do Gdyni, żeby chronić dobrze nasz jacht, zakotwiczyć. I tam znaleźliśmy się pod ostrzałem i pod bombardowaniem niemieckim. Cały wrzesień spędziłam w Gdyni słysząc obronę Oksywia, a potem cały czas przeżywając obronę Helu. W Gdyni pracowałam w kuchni polowej dla ludności cywilnej.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Gdy padł Hel. Wtedy była możliwość [dostania się do] pociągów ewakuacyjnych z Gdyni do Warszawy i wtedy wróciłam.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji przed Powstaniem?
W czasie okupacji pracowałam – ponieważ znałam język niemiecki, załatwiałam różne sprawy w urzędach niemieckich dla polskich firm, dla drukarni, które musiały mieć zezwolenia czy to na benzynę czy na inne towary potrzebne do produkcji. Potem zaczęłam pracować w przemyśle farmaceutycznym, w administracji.
Całkowicie legalna.
- Proszę opowiedzieć o pracy w konspiracji.
Zaczęłam od działalności jako łączniczka, w komórce więziennej, która wchodziła również w skład Biura Informacji i Propagandy.
To był koniec 1939 roku, początek roku 1940. Tam przez kilka miesięcy pracowałam ze wspaniałym człowiekiem, Kazimierzem Gorzkowskim, pseudonim „Andrzej”, harcmistrzem. Następnie zostałam przeniesiona do Działu Kolportażu „Biuletynu Informacyjnego” i tam współpracowałam znowu ze wspaniałym człowiekiem, profesorem Aleksandrem Kamińskim, „Kamykiem”.
Początkowo byłam kolporterką, a już wkrótce, ponieważ nakład „Biuletynu Informacyjnego” ciągle wzrastał i zapotrzebowanie na ten Biuletyn było coraz większe, stworzono drugi zespół kolportażu na Warszawę i zostałam kierowniczką tego drugiego zespołu.
- Pamięta pani, ile kobiet brało udział?
W zespół wchodziło pięć – sześć osób, nie mogło być więcej, bo to każdorazowo zwracało uwagę, gdy byłoby więcej. Przywożono nam co tydzień worek „Biuletynu Informacyjnego”, kilka tysięcy egzemplarzy, które trzeba było rozdzielić, natychmiast wszystko zlikwidować w ciągu dwóch godzin, rozwieźć pod podane adresy i jeszcze tego samego popołudnia cały ten kolportaż tygodniowy musiał być zakończony. Największym problemem było zawsze znalezienie lokali, dlatego że często lokale konspiracyjne były używane do bardzo różnych celów i [przez] różne organizacje. Ci ludzie, którzy się decydowali [na udostępnienie lokalu], to często jednego dnia mieli kolportaż, drugiego dnia było tajne nauczanie, a trzeciego dnia jeszcze jakieś inne zadania, dlatego więc znalezienie takiego lokalu było zawsze pewnym problemem. Lokale oddawano nam do dyspozycji całkowicie bezinteresownie. Jednym z takich lokali, z którego korzystałam przez dłuższy czas, był właśnie lokal pani Anny Kodelskiej, którą poznałam na obozie PWK w Wiśle.
Dostawałyśmy adresy, pod które należało je dostarczyć.
Był szereg różnych sposobów noszenia… Nosiło się je zazwyczaj w torbach ze skrytkami… Każdy myślał na swój sposób, jak przenosić „Biuletyn”.
- Pamięta pani, czy zdarzały się wpadki?
W moim zespole wpadka nie zdarzyła się. Ale na pewno były wpadki pojedynczych osób, tak jak to się dzieje w kolportażu, w całej konspiracji. Czasami wpadki były zupełnie przypadkowe, podczas rewizji w tramwaju czy łapanki na mieście.
- Do kiedy pani pracowała w kolportażu?
Do końca 1942 roku. Wtedy dostałam propozycję i zapytanie, czy nie przeszłabym do służby kurierskiej, ze względu na to, między innymi, że znałam obce języki.
Znałam niemiecki i znałam francuski. Wtedy właśnie otworzyły się możliwości szlaków kurierskich na zachód przez terytorium Niemiec. Przedtem poczta szła głównie na południe, poprzez Budapeszt, ewentualnie część poczty szła na północ. Natomiast nie było jeszcze takich dróg wypracowanych, żeby kurierzy jeździli na zachód przez Niemcy. Wtedy powstały właśnie pierwsze możliwości i propozycję pracy kurierskiej przyjęłam z entuzjazmem, bo byłam młoda, była to praca dla Polski, ale również ogromna życiowa przygoda, która się otwierała się przed nami, wszystkimi kurierami. My kurierzy, zresztą, nie znaliśmy się między sobą. Przechodząc do Działu Łączności Zagranicznej, do „Zagrody”, zmieniłam swój pseudonim „Krystyna” i w „Zagrodzie” zostałam „Mają”.
- Dlaczego akurat taki pseudonim?
Nie wiem. Wtedy mi się taki podobał. Teraz pewnie bym wybrała inny.
Mój ojciec nie żył, mieszkałam z matką, a matka współdziała ze mną w każdych moich działaniach konspiracyjnych, pomagała ogromnie. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu, przy małej, cichej uliczce. Stykałam się z młodzieżą żoliborską, a wszyscy z nich, których znałam, byli zaangażowani konspiracyjnie. Wydawało mi się wtedy, że cała młodzież, w całej Polsce, wszyscy są zaangażowani konspiracyjnie. Moja matka u nas w piwnicy zakopywała granaty… Była wtajemniczona w to wszystko co się działo.
Mieliśmy taki wypadek, że z Pawiaka… nie pamiętam nazwiska, ale jeden ze strażników Pawiaka, ułatwił ucieczkę więźnia i uciekł razem z nim. Tego strażnika trzeba było przechować. On chyba ze dwa tygodnie pod opieką matki mieszkał u nas. A potem, ponieważ zaczęła się jakaś większa obława na Żoliborzu, to znów moja matka tego strażnika gdzieś lokowała, żeby przetrwał w ukryciu, dopóki nie dostanie nowych papierów na nowe nazwisko.
- Kiedy miała pani wyjechać z Polski, matka nie miała żadnych wątpliwości?
Wiedziała, że wyjeżdżam, ale nie wiedziała dokąd.
- Chodzi mi o to, czy się nie denerwowała, nie próbowała pani odradzić?
Nie próbowała odradzić, ale przeżywała na pewno i czekała na powrót.
Specjalnego szkolenia nie było. Przed wyjazdem, otrzymałam instrukcje co do ewentualnej trasy, zaopatrzenie w odpowiednie papiery – jeździłam na dokumentach folksdojczowskich, jako pracownica firmy niemieckiej, która załatwia w niemieckich firmach na terenie Niemiec odpowiednie sprawy firm pracujących w Polsce. W rozwiązywaniu problemów w drodze kurier był zdany tylko na siebie.
- Gdzie pani zazwyczaj jeździła?
Jeździłam nad granicę szwajcarską. Niedaleko Strasburga. Tam był węzłowy punkt przerzutu poczty, bo chodziło o przerzucanie poczty do Szwajcarii. Zwykle dojeżdżałam do Miluzy, a stamtąd do takiej maleńkiej miejscowości Wittelsheim. Na terenie Wittelsheim była kolonia polska, dawnych emigrantów polskich sprzed wielkiej wojny z 1914 roku, ludzi całkowicie oddanych Polsce, i mimo, że byli tak oddaleni od Polski, to u nich, u pani Ludwiki Zawierty, która została zakatowana potem w więzieniu niemieckim w Alzacji, stworzył się taki punkt kontaktowy dla przerzutu poczty.
- Czy pani znała treść tej poczty?
Nie. Treści poczty nie znałam. Poczta była zakonspirowana w różnych przedmiotach codziennego użytku.
Ponieważ to był jeszcze okres, kiedy paliłam papierosy, więc część poczty miałam zakonspirowaną w cygarniczce i gdy zostałam aresztowana, udało mi się z Pawiaka tą cygarniczkę przerzucić poza Pawiak, z powrotem do „Zagrody”. Tak to było dobrze zakamuflowane, że nie budziło podejrzenia, że coś może być w takim przedmiocie. Zresztą inne przedmioty, znane teraz, bo powszechnie pokazywane, gdzie to się chowało, w jakichś szczotkach, pod podwójne dna w walizkach, okładki książek, to wszystko są metody powszechnie stosowane w przewożeniu kurierskiej poczty.
- Jak długo trwała taka podróż?
Bardzo różnie – zależnie od warunków podróży. Na obszarze Niemiec nie było żadnych punktów kontaktowych, gdzie można by się zatrzymać, różnie było z połączeniami kolejowymi, tak że podróż mogła trwać dwa dni i więcej.
- Jak pamiętała pani same Niemcy, jak pani przez nie przejeżdżała?
Niemcy było ponure, zastraszone. Były bardzo częste alarmy lotnicze. Gdy jeździłam nocą pociągiem, to były nieoświetlone, mijało się małe stacyjki i większe stacje, które były całkowicie zaciemnione. Pociąg widmo [przejeżdżający] przez takie ciemne stacje, tutaj alarm… Było dużo dość silnych wrażeń. Czasami [jechałam] samotnie w przedziale, czasami ktoś jechał. Wszędzie w przedziałach oprócz napisów, że wszystkie koła kręcą się ku zwycięstwu Niemiec, były też napisy: „Strzeżcie się przed szpiegami”, to też robiło niemiłe wrażenie. To były takie dwa zasadnicze plakaty i napisy, które pamiętam z moich wypraw.
- Jak zapamiętała pani Niemców, których spotykała podczas drogi?
Bardzo różnie. Starałam się nie nawiązywać żadnych specjalnych rozmów. Najgroźniejszą przeprawą było przejście przeze stację Kutno, tam był punkt kontrolny – graniczny i była najściślejsza kontrola papierów. I rzeczywiście, jeżeli się przeszło przez tę kontrolę papierów, można było mieć nadzieję, że jako tako szczęśliwie się dojedzie do punktu docelowego. Ta kontrola trwała dość długo, czasami nawet wypraszano z wagonu i papiery jeszcze dokładniej gdzieś sprawdzano. To był punkt, gdzie było ogromne napięcie nerwowe.
Jeśli chodzi o Niemców, to zawsze opowiadam, jak kiedyś jechałam, wciśnięta w kąt przedziału i jechali ze mną oficerowie niemieccy, którzy jechali na urlop. Byli zajęci sobą, nie rozmawiali ze mną na szczęście i zaczęli opowiadać o kobietach Polkach. Ja tak słucham, co oni mówią, czy te kobiety są piękne, czy interesujące – a oni mówią: „Jakie dzielne są te kobiety Polki, mężowie albo polegli albo są w obozach jenieckich, a kobiety muszą sobie dawać radę i z utrzymaniem dzieci, domu”.
To byli starsi ludzie. Wtedy wysłuchałam hymnu pochwalnego na cześć kobiet [Polek]. Ale nie zawsze tak było. Raczej nikt nigdy nie rozmawiał, ponieważ były ostrzeżenia, żeby strzec się rozmów, bo może wróg słuchać, więc na ogół rozmów nie było.
Były takie przygody, że na przykład jechałam kiedyś na Kraków, kilka kilometrów przed Krakowem pociąg zatrzymano, kazano nam wysiąść z wagonu niemieckiego. Ja byłam młodą osobą, kobietą i jakiś Niemiec, wojskowy, koniecznie chciał mi pomagać nieść walizkę, a ta walizka była obciążona pocztą, więc trzeba było pewnego podstępu i kunsztu, żeby się jednak pozbyć takiego towarzystwa.
Ponieważ mój mąż był pilotem, ja zawsze porównuję sytuację kuriera, do sytuacji pilota na myśliwcu, który znajduje się sam w przestworzach. I tak samo kurier znajdował się sam w jakimś morzu niemieckości. Gdyby cokolwiek się zdarzyło – zatrzymanie, choroba, nieszczęście, wypadek – można by przepaść bez wieści, ponieważ jechało się na paszportach na nazwisko obce, nic nie byłoby wiadomo, gdzie się zginęło, co się stało.
Opowiem również o takiej przygodzie kartkowej. Dostawaliśmy zwykle kartki żywnościowe. Był okres, że w Niemczech bez kartki żywnościowej nic nie można było zjeść w żadnej restauracji i niczego nie można było kupić, więc nas zaopatrywano w kartki żywnościowe i one bardzo dobrze zdawały egzamin. Kiedyś wracam z podróży, a tu w Warszawie mnie pytają, czy nie miałam problemów z kartkami żywnościowymi, ponieważ okazało się, że część kartek miała jakiś poważny błąd i że przez to można było wpaść. Nie wiem, czy moje kartki żywnościowe nie miały takiego błędu, bo z nimi dojechałam.
Powiem jeszcze, że na całej trasie, która trwała kilkanaście godzin, było kilka kontroli. Ciągle kontrolowano dowody osobiste, nigdy ta kontrola nie była może tak dokuczliwa jak w Kutnie, ale kiedyś przetrzymano mój
Ausweis ponad pół godziny. Czekałam więc, co się stanie, czy wrócę z tym paszportem, czy też dopatrzą się jakichś niewłaściwości, że mogę być zatrzymana. Ale to było ryzyko pracy kurierskiej.
- Pamięta pani jeszcze jakieś niebezpieczne sytuacje?
Cała droga była niebezpieczna. Wtedy, kiedy były alarmy, w mieście trzeba było się chować, a w pociągu trzeba było czekać, czy coś spadnie na głowę czy nie. To był stan napięcia, z tym, że zawsze był szczęśliwy moment powrotu, kiedy już się dojeżdżało na Dworzec Gdański albo na Dworzec Główny i już tutaj można było odetchnąć, że już prawdopodobnie niedługo będzie się w domu. No i czekało się na następną podróż z zainteresowaniem.
- To była tylko poczta czy to był czasem jakiś specjalny ładunek?
Nie. To była poczta.
- Jak długie były te przerwy w Warszawie?
Bardzo różnie. To były [czasami] dwa miesiące…, bo nie można było zbyt często jeździć, bo na przykład z małej miejscowości, gdzie się wszyscy znali, gdy się jechało po raz pierwszy, to z bardzo dokładnym objaśnieniem, jak wysiąść, jak iść, żeby nikogo nie zapytać o informację, bo wtedy już się budzi zainteresowanie. Tak że pierwszy raz tam przyjeżdżając trzeba było iść pewnym krokiem tak jakby tu się mieszkało i bywało wiele razy. Ta pewność siebie była konieczna.
Do marca 1944 roku, bo wtedy w „Zagrodzie”, kierowanej przez „Marcysię”, Emilię Malesę, która prowadziła „Zagrodę” od początku wojny aż do końca, nastąpiła tak zwana wsypa, spowodowana przez zastępcę „Marcysi” konfidenta gestapo Jaracha, o którym do chwili obecnej nie wiadomo, kim był naprawdę. Było bardzo dużo aresztowań. Miałam jeszcze ostatnie zlecenie pojechania tylko do Krakowa, uprzedzenia jednego z naszych współpracowników właśnie o tej wsypie i przekazanie jeszcze poczty dla niego.
- Kiedy zdaliście sobie sprawę, że to jest wsypa?
Wiedziałam już po powrocie z ostatniej niemieckiej podróży do Warszawy. Powiadomiono mnie [wtedy], że będę musiała się już ukrywać, całkowicie zmienić powierzchowność, zmienić adres i ukrywać się. Od Emilii Malesy dostałam jeszcze ostatnie zlecenie pojechania do Krakowa. Przed podróżą byłam odprawiana przez tego konfidenta gestapo, który wiedział, że jadę. Więc, gdy jak przyjechałam do Krakowa, już na dworcu w Krakowie czekano na mnie, zostałam aresztowana, przetrzymano mnie w gestapo krakowskim, a po dwóch dniach przetransportowano do Warszawy. Jechał specjalny wysłannik po mnie, który pilnował mnie w wagonie niemieckim. Wszyscy patrzyli na mnie, jak na zbrodniarza, że tutaj jedzie wróg wielkich Niemiec. Dojechałam na Dworzec Zachodni, tam już czekała limuzyna z gestapo i znalazłam się w gestapo na bardzo ciężkich przesłuchaniach.
- Chce pani opowiedzieć o tych przesłuchaniach?
Nie. Potem znalazłam się na Pawiaku, gdzie mnie ulokowano w izolatce i przesiedziałam w tej izolatce pięć miesięcy całkowicie odcięta od świata.
- Nie miała pani żadnych kontaktów ze współwięźniami?
Nie, nie miałam. O tyle miałam kontakt, że mogłam przez wspaniałą kobietę, lekarkę więzienną, doktor „Nono” przesłać grypsy na zewnątrz.
- Pamięta pani nazwisko tej kobiety?
Doktor Irena Kononowicz odznaczona krzyżem Virtuti Militari. Należała do zespołu wspaniałych lekarzy na Pawiaku, którzy pomagali i ratowali więźniów. Tak doczekałam ewakuacji więźniów Pawiaka na dzień przed wybuchem Powstania 30 lipca 1944 roku.
- Wiedziała pani, że zbliża się Powstanie?
Nie wiedziałam, że będzie Powstanie, ale był taki moment na Pawiaku, gdzie nas izolatki przeniesiono na drugi oddział męski, ponieważ robiono jakiś remont. Na tym oddziale męskim jeden z więźniów, adwokat, który zresztą zginął, jednego dnia powiedział nam: „Czekajcie, za parę dni – albo wszyscy będziemy wolni albo wszyscy zginiemy”. To był lipiec 1944 roku. Skończono wtedy remont na Serbii, czyli na dziale kobiecym Pawiaka i izolatki – kobiety wróciły na Pawiak i rzeczywiście za dwa dni był bunt i walka na Pawiaku męskim i ci wszyscy, którzy próbowali wyłamać się, uwolnić z Pawiaka, zginęli. Widać było, że są już takie nastroje, ale o wybuchu Powstania Warszawskiego nie wiedziałam. Wsadzono nas do wagonów i zawieziono do Ravensbrück. Ale muszę powiedzieć, że z wagonu towarowego wyrzuciłam kartkę na nazwisko mojej matki, że jedziemy, nie wiadomo dokąd i nie wiadomo, co z nami się stanie. Tę kartkę znalazł jakiś kolejarz i doniósł mojej matce. Tacy byli ludzie u nas, wzajemnie siebie wspierający. Znalazłam się w obozie w Ravensbruck, dwa tygodnie w centrali obozu, potem w komando w Neu Brandenburgu, gdzie była fabryka części do V-2. Pracowałam między innymi w tej fabryce. Tam często były alarmy lotnicze, bo to była fabryka bardzo interesująca aliantów.
- Pamięta pani, na czym polegała pani praca?
Byłam murarzem, różne funkcje wykonywałam, na tak zwanym „ausenie”, czyli na zewnątrz, potem w kontroli V-2, ale nie o tym chciałam mówić. Niemcy dostarczali nam niemieckie gazety, między innymi:
„Ferkischer Beobachter”, ponieważ znałam niemiecki czytywałam współwięźniarkom i właśnie czytałam, że w Warszawie jest Powstanie, że bandyci Polacy walczą i tak dalej… Jak to przeczytałam, poszłam sama gdzieś tam w kąt wielkiego obozu, koło drutu, rozpłakałam się, że ja tutaj siedzę w obozie, a nie jestem w Powstaniu. Dotrwałam w obozie aż do jego ewakuacji.
- Czy do tego obozu były jeszcze później transporty?
Były transporty cywilnych kobiet z Powstania.
- Tam się dopiero pani dowiedziała o upadku Powstania?
Pierwsze transporty kobiet po upadku Powstania widziałam jeszcze w Ravensbrück, bo jak było selekcjonowanie kobiet, uczestniczyłam w tym jako widz. To było jedno z tych bardziej okrutnych wspomnień.
Potem, jak na wiosnę 1945 roku nastąpiła ewakuacja obozu, bo zbliżał się front, więc zaopatrzono nas wszystkie w bochenek chleba i pieszo wędrowałyśmy. W czasie tej wędrówki był już bałagan na drogach, jakieś niemieckie tabory jechały, ludność cywilna pchała się na zachód. Ja i kilka koleżanek uciekłyśmy z transportu, do jakiejś wsi, miejscowości na terenie Niemiec i potem zaczęłyśmy się już kierować ku Polsce. Natrafiłyśmy na oddziały radzieckie. Różne to były groźne przygody, ale szczęśliwie udało nam się dotrzeć do granic Polski, do Gorzowa.
To był maj [1945 roku]. I [przyjechałam] do zniszczonej Warszawy, gdzie nic nie było.
- Co się z Panią działo po maju 1945 roku?
Ponieważ dowiedziałam się, że moja matka jest w Krakowie, pojechałam tam. W Krakowie miałam też rodzinę. Szukałam jakiegoś nowego sposobu na życie po różnych trudnych przejściach wojennych. Znalazłam go w studiowaniu medycyny zmieniając całkowicie mój kierunek prawniczy na zawód lekarski, o którym zresztą myślałam i przed wojną.
Skończyłam medycynę i potem już jako lekarz robiłam całą drogę lekarską aż do stopnia profesora doktora habilitowanego, w tym spędzając około dwudziestu lat na uczelniach afrykańskich i w dzieląc moje losy z mężem.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Nie z mojego powodu, ale z powodu mojej dalszej rodziny, która była zaangażowana w różne powojenne procesy, miałam do czynienia z Urzędem Bezpieczeństwa. Z powodu akowskiej przeszłości, miałam trudności w życiu zawodowym. Droga była trudniejsza, ale jakoś ją przebrnęłam.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać?
Chyba nie. Muszę powiedzieć, że jak patrzę na dzisiejszą młodzież, znudzone pokolenie, to myślę, że nasza młodość była wspaniała, pełna jakiegoś celu, entuzjazmu. Myśmy naprawdę żyli naszymi zadaniami, tym, co mamy do zrobienia, jak będziemy walczyć o Polskę.
Nie, nie żałuję.
Warszawa, 4 luty 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski