Anna Rajchert

Archiwum Historii Mówionej

W czasie Powstania Warszawskiego nazywałam się Anna Sosnowska. Mieszkałam na Woli, Czyste, ulica Krzyżanowskiego, wzdłuż płotu Gazowni Warszawskiej.

  • Proszę opowiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?

Wybuch… Miałam wtedy siedem lat, za dużo może nie pamiętam, ale pamiętam, że siedzieliśmy w piwnicy ze strachu przed bombami. Oprócz mieszkańców, wśród których było dużo Żydów, my byliśmy tylko Polacy, rodzina moja była Polacy.

  • W całym czteropiętrowym budynku?

Tak, w czteropiętrowym. I byli uciekinierzy z innych stron Polski, przed Niemcami, na przykład z Katowic, z Wielkopolski. Zapamiętałam, ponieważ ci panowie po prostu mnie nosili, żeby zająć się dzieckiem jakoś, to się mną opiekowali. Nosili mnie na ręku, dlatego może zapamiętałam. Też pamiętam, że ktoś mnie oszukał i powiedział, że jest zawieszenie broni, no i że ta broń będzie na bramie. Uciekłam więc z tej piwnicy, pobiegłam na ulicę, patrzę, a tej broni nie ma na bramie. To było dla mnie takie naiwne może, ale… To najwięcej to pamiętam.

  • Czy widziała pani Niemców?

Wtedy nie, wtedy nie widziałam. Widziałam Niemców, jak kazali nam się wyprowadzić, już po skończeniu działań wojennych, z ulicy Sierakowskiej, to jest okolica Stawki. Z ulicy Sierakowskiej musieliśmy się wyprowadzić do innego mieszkania, ponieważ tam powiedzieli, że będzie getto.

  • W jaki sposób znalazła się pani na Sierakowskiej, jak pani mieszkała na Krzyżanowskiego?

[Na ulicy Sierakowskiej mieszkaliśmy przed wojną i pierwsze lata okupacji]. Właśnie to może dojdę do tego. Nie, nie, nie. Bo na Krzyżanowskiego to dopiero w 1941 roku. A tak to myśmy mieszkali od przed-wojny tam i…

  • I tam byli ci Żydzi?

Tam byli ci Żydzi, tam byli ci Żydzi, tak. Najpierw się przeprowadziliśmy na Bonifraterską, potem na Stawki i tam widziałam, jak prowadzili chyba Żydów. Tam była stacja chyba. Prowadzili ulicą Stawki, my mieszkaliśmy tam właśnie, gdzieś… Wtedy nie widziałam, gdzie ich prowadzą, tylko widziałam sznury ludzi na ciemno ubranych. To widziałam. Stamtąd znowu musieliśmy się wyprowadzić właśnie na ulicę Krzyżanowskiego, na Wolę. Już od 1941 roku mieszkaliśmy na Woli – przez wojnę, po wojnie.

  • Do momentu wybuchu wojny, czy pani wiedziała, że ci inni ludzie, którzy tam mieszkają, to są Żydzi? Że oni się jakoś inaczej zachowują?

Wiedziałam. Wiedziałam, dlatego że mojej mamie i babci lepiej się, powiedzmy, powodziło, więc moja babcia pomagała… Tam biedota mieszkała, naprawdę biedota mieszkała w tym domu. Nie pamiętam numeru, bo to przecież tyle lat. No to babcia pomagała. Tak że wiem, że ta pani miała Fajga na imię, miała rodzinę, miała męża, syna, synową i wnuczka, na którego byłam bardzo zła, ponieważ on się dobrze uczył i babcia powiedziała mi tak: „Patrz, ten to się dobrze uczy, a ty nie chcesz do szkoły chodzić”. Na tego siedmiolatka więc byłam zła, że za przykład mi tego chłopca dają.

  • Ale nie było wrogich stosunków?

Nie. Nie, nie, nie. Nawet babcia pomagała w ten sposób. Oczywiście pani Fajga może pracowała u mojej babci, ja tego nie pamiętam, przecież to jest tyle lat i za mała na to byłam, żeby to może ocenić. Były bardzo dobre stosunki. Na przykład w piwnicy, w czasie działań wojennych, ponieważ babcia miała kartofle, miała kasze, to było gotowane w kociołku jedzenie i to było dla wszystkich – i dla znajomych Żydów, cośmy razem w piwnicy [przebywali], i dla uciekinierów z Polski. Tak że póki miała jedzenie, to się dzieliła. Wiem, że jak odchodziliśmy, to znaczy myśmy musieli odejść, to ci sąsiedzi płakali. Pamiętam panią Fajgę, jak ona płakała, bo my się już nie zobaczymy. Do babci mojej tak mówiła przecież.

  • Czy później pani, w czasie okupacji, gdzieś się znajdowała w pobliżu getta, czy pani widziała mur?

Mur widziałam. Mur widziałam, ale chyba to było w okolicach tak zwanego Kercelaka – to chyba tam gdzieś był. To widziałam, ale bezpośrednio nie mieszkałam blisko, ponieważ Krzyżanowskiego to jest teraz, jak jest Kasprzaka – dawniej się Dworska nazywała ta ulica. Płocka, Krzyżanowskiego to jest dosyć daleko chyba od Żelaznej – nie wiem, gdzie ten mur dokładnie był. Jeszcze po wojnie chyba był ten mur, ale tego już nie pamiętam.

  • Czy warunki życiowe pani rodziny zmieniły się w czasie okupacji, w porównaniu do czasu z przed wojny?

Krótko przed wojną było nam dobrze. Mama pracowała, jedną pracę miała, drugą pracę miała, babcia się domem opiekowała, mną. Właśnie mogła kupić ziemniaki, zabezpieczyć się jakoś na wojnę. To było nam dobrze. Potem pewne rzeczy sprzedawała, jakieś tam to sprzedawała, czy obrączki czy [inne rzeczy]. Tak jak każdy się ratowała. Było dosyć ciężko, z tym że nigdy nie byłam głodna, ponieważ była babcia, mama i ja. Jako najmłodsza w rodzinie głodna nie byłam. Nawet w czasie okupacji, co było, to było, ale nie byłam głodna – nie mogę narzekać.

  • Wie pani, z czego się rodzina utrzymywała w czasie okupacji?

Wiem. Moja mama, jeszcze przed wojną, pracowała w fabryce karabinów, która w tej chwili jest na Kasprzaka, dawniej się Dworska nazywała. Tam pracowała ileś czasu, właśnie tam dobrze zarabiała też, i jak wróciła z ewakuacji, fabrykę karabinów – nie wiem, czy w sierpniu… No w sierpniu to nie, we wrześniu ewakuowali w stronę wschodu.

  • Razem z pracownikami?

Razem z… Może nie wszyscy pracownicy byli, ale moja mama była w Biurze Studiów, akurat też pojechała. Zostałam tylko z babcią w Warszawie, mamy nie było. Prawdopodobnie jak Rosja się włączyła 17 września, teraz sobie tak tłumaczę, oni musieli szybko wracać. Oni wrócili z całym majdanem tak zwanym, z dokumentacją, z… No, z różnymi rzeczami wrócili. Moja mama pracowała całą okupację w dawnej fabryce karabinów, właśnie w Biurze Studiów. Pracowała do Powstania. W czasie Powstania tam niewiele zarabiała, no bo wiadomo, ale tam był „konsum”. Wiem, że tam chodziłam po chleb jakiś, po marmoladę. Marmolada nawet dobra była, mi smakowało jako dziecku. A babcia, ponieważ potrafiła szyć, wywiozła maszynę w czasie nalotów do Szymanowa, pod Warszawę, do rodziny i szyła. Z tym że nie brała pieniędzy, tylko rzeczy potrzebne do przeżycia. Przywoziła, raz na tydzień przyjeżdżała ze śmietaną czy z masłem, czy z chlebem, mąką, nawet z ziemniakami przyjeżdżała. Przywoziła to i z tego mieliśmy po prostu co jeść. Do Powstania tak było.

  • Chodziła pani do szkoły?

Chodziłam.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Chodziłam na Woli do szkoły. Najpierw chodziłam do szkoły na Bema. Potem Niemcy zajęli budynki szkolne, to byliśmy porozrzucani po prywatnych domach. Po południu była nauka… Prawda, rano się jakoś… Nie mogliśmy się uczyć wszyscy, więc i po południu się uczyliśmy. Po prywatnych domach. Nauczyciele byli z nami i to pamiętam właśnie z czasów okupacji jeszcze, jak pan (Szydlik się nazywał) od śpiewu, on prosił, żeby coś zaśpiewać, kolejno, na stopień. Zaczęłam śpiewać piosenkę harcerską: „Płonie ognisko i szumią knieje”. Nie wiem już, jaki stopień dostałam, bo nie pamiętam, ale on mi powiedział tak: „Dziecko, tego nie wolno śpiewać. Tego nie wolno śpiewać. A skąd ty to umiesz?”. – „Umiem, bo mnie sąsiadki córka nauczyła” – która była w harcerstwie, starsza ode mnie. To pamiętam.

  • Czy w domu, w szkole, mówiono: tego nie wolno, tamtego nie wolno? Czy pamięta pani takie zakazy i nakazy?

Raczej tego nie pamiętam, tego nie pamiętam. Wiem, że chodziłam na komplety z historii i z geografii – mama gdzieś tam płaciła, prywatnie, w domu jakimś na Chłodnej. To pamiętam. Pamiętam, że często głowę rozbijałam, jak nie nogę to głowę, bo nie wiem. Byłam trzymana w domu jako jedyne dziecko. Miałam dwa lata jak mój ojciec umarł, na płuca. Tak się babcia i mama o mnie bały, że po prostu… Może mnie krótko trzymały, a jak się wyrwałam, to jak nie nogę rozbiłam, to głowę – ciągle coś. Mama miała ze mną krzyż pański pod tym względem.

  • Czy pamięta pani takie uczucie zagrożenia, strachu, jak wychodziła pani na ulicę?

Tak. Może na ulicę to nie, ale bardzo się bałam, jak były naloty, ponieważ słyszałam alarm – alarmy wyły, syreny wyły – i zamiast… Mama mnie obudziła, że schodzimy do piwnicy a ja tak: posiedziałam, mama odeszła na chwilę, a ja się kładłam, a potem się trzęsłam. Pamiętam też z czasów okupacji, to były nocne naloty, jak były naloty chyba… Chyba, nie pamiętam dokładnie, ale chyba i w dzień były naloty też. Ponieważ myśmy się modlili, na półpiętrze był zrobiony ołtarzyk – to niby miało być z okazji majowych nabożeństw, ale on potem już został na długo, na stałe był – to myśmy się też modlili, no i uciekaliśmy do piwnicy też. To pamiętam, jeśli chodzi o okupację.

  • Czy pamięta pani, widziała pani jakieś łapanki albo Niemców w dużej grupie?

Widziałam dwa takie przypadki. Jakaś była… Znaczy Podziemie wykonało wyrok, nie pamiętam, na jakim Niemcu, jakimś ważnym.

  • Gdzieś niedaleko pani miejsca zamieszkania?

Nie, nie, nie. Nie wiem, gdzie. W Śródmieściu. A potem przywieźli chyba z więzienia Polaków i wieszali ich. To była ulica… Jak jest Krzyżanowskiego, przedłużenie strony Wolskiej, jest Płocka. To była właśnie Płocka i blisko Dworskiej, teraz jest Kasprzaka. Tam ich wieszali. Jako dziecko akurat wracałam ze szkoły i ciekawa byłam, patrzyłam. Zobaczył to żandarm i mi pogroził karabinem, i przegonił mnie, powiedział: „Raus”. Czy coś, już nie pamiętam, co. Żeby nie patrzeć po prostu. Ale widziałam jakieś zaklejone twarze. Ale może tego tak nie przeżyłam, bo to nie było bezpośrednio mnie dotyczące. Drugi przypadek był, że w naszym domu mieszkał zawiadowca, podobno to był zawiadowca stacji Warszawa Zachodnia. Niemiec. Kiedyś wracał z pracy do domu i gonili go. Nie wiem, czy Powstańcy? Jakieś Podziemie. Gonili jego, no i dogonili jego koło naszego domu. On już wszedł do bramy i chciał wejść do domu drzwiami i tam go zastrzelili. Ponieważ moja mama na tyle znała niemiecki – pogotowie przyjechało, lekarze, Niemcy – więc tam coś tłumaczyła tym Niemcom. Oni powiedzieli, że moją mamę zabiorą do szpitala na Kasprzaka. Dawniej to nie był Kasprzaka, tylko mówili, że to Żydowski Szpital – w czasie okupacji, to wszystko sobie zapamiętałam. Mama się nie zgodziła, powiedziała że jeżeli, to razem ze mną. Pojechałam z mamą do tego szpitala. Tam trzymali nas ileś czasu. Mama wytłumaczyła, jak i co, co i jak, no i wypuścili nas. Wszyscy mężczyźni uciekli z domu wtedy, no bo bali się odwetu. Tylko kobiety zostały przez jakiś czas, tylko zostały wtedy kobiety. Dlaczego to przeżyłam? Ponieważ on był zabity przy wyjściu. Zawsze się wychodziło, wchodziło koło tego miejsca. Nie wiem, co sobie wykombinowałam, że mnie też zastrzelą. Nawet jak byłam w domu, to bałam się, że mnie przez dziurkę od klucza zabiją. Wyjściowe drzwi, normalne, z dziurką od klucza. Że mnie zabiją. To szłam na czworakach do łazienki. Do tej pory to pamiętam. Inne dzieci miały na pewno dużo gorzej, były głodne i to, ale przykre wspomnienia też mam, pomimo że głodna nie byłam. Nieraz byle co zjadłam, ale głodna nie byłam. Nawet moje koleżanki nieraz przychodziły i jadłyśmy chleb polany wodą i posypany cukrem. To było coś. Coś pysznego. Ale dzieliłam się tym z koleżankami, bo one tego nie miały. Mówię, głodna nie byłam. Nawet marmolada mnie smakowała z „konsumu”.
  • Czy pamięta pani jakieś dziecięce zabawy, bo przecież był pewien czas, kiedy dzieci zapominały o wojnie?

Oczywiście. W berka to wiadomo, w klasy to się grało. Dawniej, w czasie okupacji, może i po okupacji, ale chyba już po okupacji, to nie pamiętam, żużel – wyrzucali żużel i spalony koks, wypalony koks, przez płot, leżał na… Może ludzie sobie brali, czy jeszcze do palenia czy coś, nie wiem. Może i koks też wyrzucali. Miałam przykre wspomnienia, bo nogę sobie [zraniłam] – ślad mam po żużlu. Tak że mama miała kłopot ze mną, bo ciągle sobie coś tam robiłam, jakąś krzywdę.

  • Czy w 1944 roku, przed wybuchem Powstania zapamiętała pani jakiś niezwykły ruch czy coś takiego innego niż przedtem się działo w Warszawie?

Nie, nie. Dlatego, że mieszkałam tu, gdzie mieszkałam. Miałam do czynienia… Powiedzmy, że gazetki nosiłam, bo brat babci był w AK, więc nosiłam gazetki…

  • Jak pani te gazetki nosiła?

W czym? Niosłyśmy, bo z siostrą szłyśmy – nie moją siostrą, ale cioteczną – jajka się niosło czy chleb jakiś, czy coś. Niby się niesie jedzenie. W koszyczkach takich – jedna miała koszyczek i druga. A i gazetki były w tym…

  • A adres?

To na pamięć dostawałyśmy, do kogo mamy zanieść. Ale to było na Mokotowie. Tutaj mało. Ale pamiętam też taki przypadek, że moja babcia pozwoliła sąsiadce… Sąsiadka czy sąsiad przeniósł karabiny, do nas. Też był rozum, z drugiego piętra na trzecie – im się zdawało, że to wystarczy. U nas były schowane… Nie wiem, czy państwo wiedzą, jak wygląda otomana? To nie wersalka, nie łóżko, tylko otomana. Spałam na tym. Kiedyś mnie licho podkusiło, bo byłam bardzo ciekawska, za długo sama byłam zresztą w domu, babcia wyjechała, żeby zarobić coś, mama poszła do pracy, miałam widocznie za dużo wolnego czasu. Zajrzałam, patrzę, karabiny są. Ale szybko zamknęłam, bo przecież bym jeszcze po tyłku dostała, lanie bym za to dostała, że nos wsadzałam tam, gdzie nie potrzeba. Oni potem to zabrali, jak już uważali, że nie ma takiego niebezpieczeństwa. Bo się bali rewizji u siebie, no to na trzecie piętro przenieśli te karabiny.

  • Też zastanawiające, że osoby – kobieta, babcia – zgodziła się, żeby…

Babcia była zawsze uczynna. Nie tylko uczynna, taka… Nie miała wykształcenia dużego, ale zawsze wyprzedzała, była ciekawa świata, wiadomości i tak dalej. Zawsze była na poziomie, pomimo że nie miała wykształcenia takiego jak trzeba.

  • Czyli wybuch Powstania zaskoczył pani rodzinę?

Tak, tak.

  • Czy mama zdążyła z pracy wrócić?

Mama była w domu, była w domu ze mną. Czy to nie był piątek?

  • Wtorek, mi się zdaje.

Nie wiem. W każdym razie babci wtedy nie było, babcia była poza Warszawą. Ponieważ widocznie taka już była atmosfera, że może coś będzie czy wybuchnie, czy coś, to babcia trochę słoniny nam przywiozła, mąkę, cukier, żeby… No i miała wrócić, ale nie wróciła spod Warszawy. Do Włoch tylko dojechała i już potem nie puścili ludzi. Jak już było Powstanie, to nie wpuszczali. Powiem właśnie na temat jedzenia. Jak siedzieliśmy w piwnicy, w Powstanie, nie wiem już, na czym spaliśmy, chyba jakieś piernaty nie-piernaty, z walizkami jakimiś siedzieliśmy i jak byliśmy głodni, to mama chyłkiem leciała na górę, żeby coś ugotować i przyszykować. Tak że głodni nie byliśmy. Ale pamiętam właśnie, jeśli chodzi jeszcze o… Tak że jak wychodziliśmy z Warszawy, to jest mniej więcej do 10 sierpnia, „ukraińcy” nas wyprowadzili z domu, całą Krzyżanowskiego… Jak więc wychodziliśmy z jedzeniem, to mama uszykowała taką skórzaną teczkę, bardzo przyzwoitą, a ciężka była, to w serwetę mi zawiązała i na plecach miałam tą teczkę. A tam było trochę cukru, trochę jedzenia, trochę jakiegoś chleba, trochę kaszy, bo nie wiedzieliśmy przecież, gdzie nas wyganiają. Pod brodą miałam zawiązaną serwetę i niosłam tak jak plecak właściwie.
O Powstaniu chcę powiedzieć. Któregoś wieczoru przyszli młodzi ludzie, chcieli się u nas schować. Walili jakoś w drzwi, w końcu ktoś im otworzył, przyszli do piwnicy. Jeden czy dwóch było rannych, więc jedna sąsiadka (od karabinów) udzieliła im jakiejś pomocy, bo znała się na tym – jakieś bandaże czy coś miała – no i oni chcieli zostać. Ale jak zwykle są różne zdania na każdy temat, i takie, i takie – ludzie się nie zgodzili, większość ludzi się nie zgodziła, bali się, że Niemcy przyjdą i wszystkich rozstrzelają, i że muszą sobie iść. Oni nad ranem gdzieś poszli. Nie wiem, gdzie. To, to pamiętam.
A drugi przypadek to był właśnie z Gazownią Warszawską, dlatego zadzwoniłam, ponieważ z tego domu już z czasów okupacji nikt nie żyje. Nie mówiąc już, że moja mama umarła już w 1988 roku, ja tylko zostałam – wszystkie sąsiadki poumierały też. Dlatego chciałam powiedzieć na temat Gazowni. Komuś przyszło do głowy, że ponieważ na Woli rozstrzeliwują ludzi, bo to był wtedy jeszcze okres, że na Woli bardzo dużo ludzi było rozstrzelanych, nawet z rodziny naszej…

  • To od razu pani w czasie Powstania wiedziała już, co się tam dzieje?

Tak. Jedni drugim opowiadali. Taki strach nas tam ogarnął i komuś przyszło do głowy, że my przedostaniemy się na teren Gazowni i tam są przecież jakieś kanały, można się stamtąd wydostać. Wtedy uciekniemy z Warszawy. Jakoś przebiegliśmy ulicę, przeszliśmy przez płot, który był nie taki, jak w tej chwili przy Gazowni jest, bardziej przychylny, to [wtedy] były takie płyty betonowe. Nie wiem, ile płyt było, ale nie mogłam tego przejść. Jedni drugich podsadzali, powiedzmy, i przeszliśmy. Zainteresowali się pracownicy Gazowni, przecież tam ileś osób poszło, bo to nie jedna osoba była, tylko ileś osób. Powiedzieliśmy, o co chodzi, jakie mamy plany, a oni powiedzieli: „Ludzie, przecież tam jest gaz, przecież może się ulatniać. Idziecie na pewną śmierć. My się nie zgadzamy. Wracajcie do domu”. To trzeba było z powrotem wrócić przez ten płot. Wtedy miałam już nauczkę, pierwszą nauczkę, jak to każdy tylko dba o siebie. Z dorosłych. Ani mnie nie pomogli, ani mojej mamie, ani w ogóle innym kobietom z dziećmi.

  • A byli tam mężczyźni?

Byli mężczyźni. Byli mężczyźni i kobiety. Najpierw się z tego [wycofali] i pouciekali. Trzeba było przejść przez płot z powrotem, przebiec ulicę. Niemcy strzelali od Zachodniego Dworca, bo zobaczyli, że jakieś postacie biegną. No i wróciliśmy. Wróciliśmy, no i zapamiętałam to, że właściwie dzięki pracownikom… Nie znam ani nazwiska, ani nic. Nie wiem, czy to może już ktoś mówił o tym, ale naprawdę nie zmyślam, tak było. Oni nam pomogli w tej decyzji: „Wracajcie do domu”. Potem przyszli, pewnego – nie wiem, po 6 czy po 7, czy 8 sierpnia – „ukraińcy” i nas wygonili. Cały sznur szedł.

  • Jak to wyglądało?

Najpierw prawdopodobnie chodzili i zawiadamiali, prawda? Nie wiem, czy tam byli tylko „ukraińcy” czy i Polacy, czy Niemcy, ale „ukraińców” zapamiętałam.

  • Dlaczego pani ich tak zapamiętała? Czymś się wyróżniali?

Dlatego, że mi zabrali rower. W czerwcu 1944 roku dostałam rower. Do sierpnia ile się nacieszyłam? Moja mama mówi: „Wiesz, tę teczkę, te tobołki, to my sobie na rower powiesimy – będzie nam lżej”.

  • Bo panie już były przygotowane, że trzeba będzie się spakować?

Bo mówili tak, że niedługo już… Płocką już wyprowadzili, to teraz na nas kolej. Oni zabrali mi ten rower. Oczywiście te tobołki musiałyśmy zabrać, nieść już potem w ręku czy na plecach.

  • Tobołki były na rowerze i oni zabrali rower?

Były i oni to zabrali. Dlaczego ich zapamiętałam? Zaprowadzili nas do kościoła Świętego Wojciecha na Wolskiej. To jest bardzo ładny kościół, bardzo okazały. Byłam trzy dni w warunkach, powiedzmy, na ziemi. Nie wiem, jakieś stare poduszki tam były, bo ludzie pozostawiali widocznie. Byliśmy tam, ale przecież trzeba było za swoją potrzebą wyjść. Jedna kobieta nie wychodziła, bo tam byli „ukraińcy”. Nie wychodziła kobieta z dziećmi za swoją potrzebą czy jak. Tylko ileś tak było. Postarzały się kobiety – chustkę jakoś tego – na stare baby się robiły, żeby po prostu „ukraińcy” nie zaczepiali. Trzy dni tam byliśmy. A potem nas wyprowadzili na Dworzec Zachodni, chyba przez palącą się ulicę Bema, tam koło kościoła, tam jest kościółek Świętego Stanisława do tej pory, no i potem nas wywieźli do Pruszkowa. Pruszków to był inny rozdział. Wywieźli nas.

  • Czy widziała pani Powstańców w czasie Powstania? Oprócz tych rannych, którzy wtedy do was przyszli?

Nie, nie widziałam.

  • Mieli opaski czy nie?

Nie, nie, nie.

  • Nie pamięta pani?

Nie pamiętam, tego nie powiem – nie mogę, bo nie pamiętam tego. Tych pamiętam, co musieli od nas, z naszego domu iść. Moja mama i pani Daukszowa, co im udzielała pomocy, ponieważ tam byli ranni, mówiły: „No niech oni zostaną”. Czy coś. Nie i już. Musieli po prostu… Wygonili, inni mieszkańcy.

  • Czy zetknęła się pani z jakimiś aktami przemocy ze strony Niemców czy „ukraińców” podczas wypędzania z domu? Jak to się odbywało? Czy to się spokojnie odbywało czy była przemoc?

Trzeba było iść w szeregu, przecież to ileś osób było w szeregu. Tam te rowery, bo nie tylko mnie zabrali rower, bo inne rowery też zabrali. Ale nie, tego nie powiem. Największy strach był w kościele. Jeżeli się wychodziło z kościoła… To trzy dni było.

  • W środku, w kościele, czuła się pani bezpieczniej?

Tak, tak, tak.

  • Czy wiedziała pani o zabójstwach ludzi na Woli?

Wiedzieliśmy. Nie wiem skąd, ale jedni drugim mówili. Dlatego myśmy się tak bali i pomysł z Gazownią był, dlatego. Bo wiedzieliśmy, że są ludzie rozstrzeliwani. Ale dopiero po Powstaniu dowiedzieliśmy się, że… To nie wiem, jest od ulicy… Między Wolską a Kasprzaka w tej chwili jest ulica, tylko nie wiem, Grabowska czy Grabowskiego, nie pamiętam. Tam rodzina mojej mamy mieszkała. Część właśnie została wyprowadzona na tak zwane [Moczydło]. Zostali rozstrzelani. Tylko ci, co byli w takich ziemiankach… Tam były jakieś ziemianki wykopane, zakryte jakoś, żeby… To część, dwie czy trzy osoby ocalały, a resztę wszystko rozstrzelali. To jest właśnie ulica Wolska i [okolice]. Tak że myśmy wiedzieli o tym, nie wiem skąd – jedni drugim mówili. Dlatego myśmy się tak bali.
  • Jak pani zapamiętała Pruszków? Jakie tam warunki były?

W Pruszkowie były hale, to co zapamiętałam, hale. Była bardzo ładna pogoda, było ciepło. Mama chciała, żeby cały czas przy niej siedzieć, a dzieci jak to dzieci. Mnie się w Pruszkowie podobało, bo było towarzystwo, dzieciaki jakieś były, dlatego mnie się podobało. Ale moja mama dowiedziała się, że z RGO chyba panie wyprowadzają z obozu ludzi. Ileś osób te panie wyprowadziły, wyprowadziły stamtąd. Moja mama poprosiła… Tak jak mama miała na przykład trzydzieści parę lat, to pięć lat więcej na karteczce pisała. Sosnowska Melania, tyle a tyle, starsza oczywiście była niż miała te lata, a dziecko było młodsze. To ileś nas na tej kartce, chyba było cztery rodziny. Ale nie pomogło nam. Już wtedy zorientowali się Niemcy, że za dużo osób ucieka z obozu, jakoś wyprowadzane są osoby. Już potem zabronili, jak z Pruszkowa nas dzielili potem na takie grupy, że będą nas wywozić stamtąd po prostu. Były matki z dziećmi, były jakieś tam… Wiem, trzy grupy. Jedna były pracujące osoby, były matki z dziećmi. Moja mama sobie wykombinowała, że zawsze pracujące osoby, to będą miały lepiej i ze mną poszła do tej grupy dla pracujących. A oni do bydlęcych wagonów nas zapakowali i gdzieś wieźli. Wszyscy, bo sąsiedzi, którym się nie udało uciec w Skierniewicach, nam się udało, pojechali do Niemiec. Wrócili potem z Niemiec.

  • Na roboty?

Na roboty. Nam się udało… W RGO znowu było tak, dobrze zorganizowane w Skierniewicach, jak był postój, pociąg stanął, to chodzili od wagonu do wagonu i mówią tak: „Kto chory, gdzie dzieci, niech wysiądzie”. No i ja z mamą wysiadłam. Miałyśmy coś tam do niesienia, [nasze tobołki – trochę jedzenia i ubrania].

  • Mama zmieniła w czasie drogi zdanie, że już nie chce jechać z pracującymi, tak?

Tak, tak, tak. Nie, nie, bo oni powiedzieli, że chorzy, że można wysiąść, że… Jak się wsiadło do takiego wagonu, się zorientowało, że wiozą w nieznane, no to każdy wolał uciec z takiego wagonu. Najpierw trafiliśmy do tak zwanej cegielni w Skierniewicach, to taki punkt był, gdzie potem rozdzielali właśnie z Powstania ludzi w różne miejsca. Ale nam się udało gdzie indziej. Szłyśmy ulicą do cegielni, a potem uciekałyśmy już z cegielni, bo zobaczyliśmy, jakie tam są warunki i w ogóle. Jakaś pani podeszła do nas, chyba z Instytutu Sadownictwa, bo to jakaś szkoła była, jakieś duże budynki, pałacyki – nie pamiętam dokładnie – wyszła i powiedziała, że ona może nam załatwić nocleg. No i się nami zaopiekowała. Najpierw byliśmy w jednym miejscu, to była chyba rodzina lekarzy, potem właśnie u tej pani. Aż do września, tak się nami zaopiekowała ta kobieta, nieznajoma. Ona chyba była pracownicą tego Instytutu, o ile sobie przypominam. A we wrześniu zaczęliśmy szukać mojej babci, bo wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie ona jest. Dowiedzieliśmy się, że nas szukała w Skierniewicach, ale nas tam nie znalazła, bo jej nie przyszło do głowy, że my możemy być w takim miejscu, gdzie są Niemcy – na warcie.

  • W Instytucie Sadownictwa byli, tak?

Tak, tak. Oni pilnowali wyjścia, a myśmy tam w środku byli.

  • Jakim sposobem babcia się dowiedziała, że jesteście w Skierniewicach?

Bo ktoś powiedział. Bo część sąsiadów, co też uciekła, to powiedzieli, że widzieli mnie na zewnątrz, poza budynkami, że mnie widzieli. Babcia już wiedziała, ale nie wiedziała, gdzie jesteśmy. We wrześniu się już potem kierowałyśmy chyba, nie wiem – przez Jaktorów, wieś Strumiany, tam szliśmy – do wsi Kaski, która jest właściwie [blisko Niepokalanowa]. Nie wiem, czy to jest Niepokalanów, czy Teresin – blisko Szymanowa, bo stacja jest Szymanów. Stacja kolejowa to jest Szymanów. Tam się z babcią znalazłyśmy. Babcia w dalszym ciągu szyła. Miałyśmy malutki pokoik, no i miałam spanie na łóżku z babcią, a mama spała na glinie, bo gospodyni nie pozwoliła, nie pozwoliła, bo się łóżko nie zmieści już inne. No, może było tak, już nie pamiętam – miałam dwanaście lat. Dla mnie to nie było ważne wtedy. Bardzo pomagali bracia zakonnicy z Niepokalanowa, franciszkanie. Jak mogli, się opiekowali. Wstawiali się, na przykład za mamą się wstawili. Przywieźli łóżko żelazne, rozkładane, ale to nie było polowe – jakieś te łóżko było rozkładane. Na dzień się składało. Na dzień się składało i mama już nie spała wtedy na ziemi. Na przykład dla dzieci paczuszki robili ze słodyczami na Boże Narodzenie. Co mogli, czy trochę mąki czy trochę kaszy – jedni drugim pomagali. Przecież oprócz nas to w tej wsi, to było dużo osób z Warszawy, to nie tylko my byliśmy. Myśmy mieli o tyle lepiej, że babcia szyła i jedzenie było, powiedzmy.

  • Pamięta pani, czy tam szukali Niemcy warszawiaków? W wielu miejscach się zdarzało, że szukali.

Nie pamiętam, tego nie pamiętam, żeby szukali. Ale ludzie różnie traktowali, bardzo różnie traktowali. Mój mąż był niedaleko, we wsi Kampinos – nie Puszcza Kampinoska, tylko wieś Kampinos – to tam różnie traktowali warszawiaków. No bo ich dużo było, dużo było. Tam zresztą widocznie może i biedota była. Ci gospodarze… Nie wiem. Mój mąż więc nie raz był głodny, bosy i nagi – mój mąż. Ja nie byłam, bo babcia szyła. Nawet miałam za dużo pewnych rzeczy, bo moja babcia uważała, że… kasza jaglana, ciągle była kasza jaglana i kluski z żytniej mąki. W kółko. Do tej pory tego nie jem.

  • Czy pani pamięta, jeszcze jak pani była na Woli w czasie Powstania, co ludzie mówili o Powstaniu, o tym co wam się przydarzyło przez Powstanie?

Bardzo różne zdania były, ponieważ pamiętam, że pani Daukszowa ciągle się [kłóciła], ciągle mieli do niej pretensje, bo widocznie ona była w AK i jej mąż też. Z tym że on nie był wtedy na Woli, tylko gdzieś w Warszawie był jako Powstaniec. To zawsze do niej coś mieli, po co, na co. Różne są zdania, różne. Ja na przykład nie wypowiadałam się, bo byłam za mała na to, ale moja mama się z Daukszową razem trzymała i jakoś tam ją broniła. Zresztą wiedziała, że wujek jest w AK.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Pamiętam jeszcze… Przepraszam, wrócę do… Jak chyba z Kampinosu Powstańcy gdzieś szli, nocą. Cała kolumna, było słychać. Mama mi nie pozwoliła, bo jak to dzieciak, zawsze ciekawy, chce [wszystko wiedzieć].

  • Pod koniec września?

Nie, to już chyba był … Nie wiem, czy to już był październik, czy listopad. Oni gdzieś szli. Czy z Kampinosu czy do Kampinosu, czy coś. To pamiętam, że było, bo słychać było jakieś tam [wojsko]. Nie wiem, co oni mieli. Karabiny było słychać czy coś, czy jakiś sprzęt wojenny? Nie wiem, co oni mieli, w każdym razie to pamiętam. Co jeszcze pamiętam? Chodziłam przecież do szkoły, miałam tam koleżanki jakieś czy kolegów. Nieraz poszłam w odwiedziny, do jednej dziewczyny chodziłam i u nich na podwórku była kuchnia niemiecka, był kucharz. Tam stacjonowali Niemcy. Myśmy jak tam poszli, to on (nie wiem, skąd ci ludzie wiedzieli, że on ma też dzieci) częstował nas budyniem. Pamiętam, jak mnie to smakowało. A mama się na mnie zdenerwowała, mówi: „To ty chodzisz do Niemców na budyń?!”. To taka reakcja. A dziecko było zadowolone, jak to dziecko. Pamiętam, jak oni już uciekali, to chyba był, nie wiem, czy grudzień czy styczeń. Jak młodzi chłopcy byli, niemieccy żołnierze, bardzo młodzi. Mama była zła, bo wyszłam… Byliśmy w pokoiku, a oni na podwórku stacjonowali i w pokoju pierwszym, przechodnim. Chłopak był taki młody i on mi pokazał nazbierane pieniążki, drobne, drobniaki różne, ale z różnych krajów. No i tam oglądaliśmy. Na stół wysypał i mama się zdenerwowała, mnie za pierze, jak to się mówi i [krzyczała]: „Z Niemcami się nie [zadawaj]! Co ty wyprawiasz?!”. Ale nie, to pamiętam. Przecież on mi krzywdy, nic nie zrobił. To jak dziecko.

  • Mógł mieć szesnaście lat?

Mógł mieć szesnaście lat, a ja miałam dwanaście. Potem pamiętam, jak oni… Strzelaninę. Rosjan jakoś nie widziałam, tylko leżących, zabitych Niemców, po rowach. Oni jak uciekali rowami, tymi – no gdzie mogli, uciekali. Na Zachód. To, to widziałam. Chodziłam… Aha, mama w styczniu 1945 roku wróciła już do Warszawy, oczywiście na pewno po wyzwoleniu, po tak zwanym wyzwoleniu. Wróciła właśnie do Warszawy, a ja z babcią wiem, że chyba dopiero w lecie 1945 roku. Jak jechaliśmy, to po drodze oddaliśmy to łóżko do zakonników z podziękowaniem. To pamiętam. Mama wynajęła ciężarówkę i jechaliśmy do Warszawy, i oddaliśmy łóżko z podziękowaniem.

  • Czy pani na przykład wtedy wiedziała, że ojciec Kolbe zginął w Oświęcimiu?

Nie, tego nie wiedziałam. To nie wiedziałam, nie, nie, nie.

  • Czy pani dom stał?

Jak wróciliśmy, domy na Krzyżanowskiego stały, z tym że były wypalone. Podobno nasz dom, ten 36, był wypalony tylko… Bo wiem, że był do drugiego piętra, ponieważ miał jakieś kleinowskie czy jakieś sklepienia – taka fama szła, że dlatego ogień nie doszedł do samej góry. Nasze piętro nie było wypalone. Na tym piętrze wszyscy, co przyszli spoza Warszawy, w styczniu, to wszyscy pokotem leżeli. Tam, gdzie było najcieplej, bo się paliło czymś, jakimś drewnem. Było wszystko potłuczone, zniszczone. Fotografie, jakieś pamiątki porozrzucane. Ale pamiętam też ludzi, którzy mieszkali w tym domu. To byli między innymi ci ludzie, co nie pomogli przez płot gazowni przejść, tylko o sobie myśleli. Ten pan przyjechał ze wsi z chłopem jakimś, wynajął sobie furmankę i zabierał to, co mu się podobało. To, co ocalało.

  • Czyjeś?

Tak. Między innymi akurat moja mama na to nadeszła, poznała swoje rzeczy. Ale zanim się zorientowała, to on już odjechał. Oni tyle lat chyba po wojnie, oni nie byli w Warszawie. Jeszcze żyli przecież sąsiedzi, no i myśmy żyli – oni się nie… Nie będę mówiła nazwiska, bo nie chcę ludzi krzywdzić, bo to już jest stara historia. Ale pamiętam to nazwisko. Jak można było przyjechać… Co „ukraińcy” zniszczyli? Co Niemcy zniszczyli? Ale jeszcze Polacy przyjeżdżali i zabierali to, co ocalało. Ale to stara historia.

  • Pamięta pani dzień zwycięstwa? Maj 1945 rok. Czy jakoś szczególnie się pani ten dzień utrwalił w pamięci?

Nie. Nie, nie, nie. Mnie to wtedy nie interesowało. Może mama pamiętałaby, ale mnie nie interesowało, absolutnie nie. To znaczy wiem, że się wojna skończyła i to, ale nie zapamiętałam…

  • Żadnych fajerwerków?

Nie, nie, nie, nie, nie. Nie pamiętam nic. Ale wiem, że się wtedy wojna skończyła.

  • Czy chodziła pani wtedy po Warszawie , po centrum oglądała pani Warszawę w 1945 roku, jak ona wyglądała?

Mało [pamiętam]. Mało, bo wiem, że przecież było dosyć trudno, nie można było chodzić, były zniszczone ulice i dosyć trudno było. A mama mnie samej nie puszczała. Nie puszczała, bo się po prostu bała, jeżeli miałam te dwanaście lat. Za bardzo więc nie pamiętam.

  • Kiedy pani poszła do szkoły? Od września?

Tak. Od września poszłam, tak, od września poszłam. Jakoś tak wyszło, że poszłam od razu do gimnazjum, a przecież… Nie wiem, jak to dokładnie było, bo na wsi chodziłam, w czasie jak było po Powstaniu – tą jesień, to znaczy do czerwca 1945 roku chodziłam na wsi do szkoły. Ale chyba miałam sześć klas czy ileś, a potem od razu jakoś, nie wiem, znalazłam się w gimnazjum. Gimnazjum było na ulicy Młynarskiej. Właściwie to Młynarska czy Siedmiogrodzka teraz – tam było gimnazjum.

  • Czy w klasie u pani byli też Powstańcy?

Nie, nie. Dwanaście lat, to były dzieci. Tego nie pamiętam, nie. Pamiętam następne lata, jak poszłam na WSI, miałam dwadzieścia z czymś lat, byłam jedną z młodszych. A byli panowie, co mieli czterdzieści-pięćdziesiąt lat. Bo oni w czasie okupacji nie chodzili do szkoły, bo byli zapóźnieni czy jak tam, nie mogli się uczyć z różnych względów i tak dalej. To pamiętam, że taka różnica wieku była. Ale w 1945 roku nie pamiętam.

  • Co pani teraz myśli o Powstaniu, o tym że ono wybuchło?

Wiem, że powinno się, jak to się mówi, powinno być Powstanie, w sensie że chcieli Powstańcy wywalczyć wolność, chcieli inną Polskę wywalczyć, chcieli wyrzucić Niemców, więc powinno być. Ale mi jest okropnie przykro, bo, powiedzmy… Czy znajomi, już po jakimś czasie, że dużo osób zginęło, że w Powstaniu tyle rodziny mojej zginęło. To znaczy ja to już byłam trzecie pokolenie, ale to z rodziny mojej mamy, z rodziny mojej babci tyle osób, tyle osób zginęło, tyle się zmieniło po Powstaniu. Stało się tak, jak stało się, że przyszli tak zwani „wyzwoliciele”, czy jak to można nazwać, i tak wyszło, jak wyszło. Pozabierali, powywłaszczali ludzi. Ale przede wszystkim mi jest całe lata… Teraz nie chodzę na cmentarz, po prostu nie daję rady, zresztą mam męża leżącego, on dzisiaj może nie leży, ale tak to całe dnie leży. Ale chodziliśmy ileś lat na Wolę pod Pomnik Powstańców. Teraz jest więcej pomników, dawniej tylko się na Wolę chodziło. To było może przez władze komunistyczne tolerowane, no i pozwolili to wystawić… Ale tam całe lata myśmy chodzili. Zresztą na groby tej rodziny. Teraz pozapominałam już sąsiadów… Na Woli właśnie dużo sąsiadów z Krzyżanowskiego leży i tak samo i rodziny. Przykro jest. Nie będę oceniała, czy to było potrzebne czy [niepotrzebne]. Czy ci zawinili, czy nie zawinili. Widocznie tak się miało stać. Nie będę oceniała, bo to nie na mój rozum. Może niewiele wtedy wiedziałam, ale teraz inaczej oceniam. Ale nie oceniam, nie… Przede wszystkim na minus nie oceniam. Jest mi tylko przykro, że niektóre osoby (teraz publiczne) wykorzystują Powstanie nie tak, jak potrzeba. Więcej nie powiem, bez nazwisk.


Warszawa, 20 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Anna Rajchert Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter