Taida Barbara Wiktoria Krzemińska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Taida Barbara Wiktoria Krzemińska z domu Trafisz. Urodziłam się 15 listopada 1934 roku. Wkrótce kończę siedemdziesiąt osiem lat.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo jeszcze przed wybuchem II wojny światowej?

Moje dzieciństwo przed wybuchem wojny było bardzo szczęśliwe, to był okres dwudziestolecia międzywojennego. Nie lubię tego określenia. Już było po wielkim kryzysie, tak że w latach od 1930 roku do 1939 roku Warszawa się pięknie rozwijała i w ogóle już było dobrze. Było już czternaście, szesnaście lat po odzyskaniu niepodległości. Mieszkałam na Woli, tam było duże gospodarstwo ogrodnicze istniejące od 1860 roku. Mamy to udokumentowane. Położone było między obecnym Szpitalem Wolskim, a dawnym szpitalem starozakonnych i szkołą przy ulicy Laskowej. Adres mój był: Przyokopowa 13/15, po drugiej stronie ulicy, która wówczas nazywała się Dworską, a obecnie nazywa się Kasprzaka. Był tam według mnie piękny dom, przebudowany, przełożony jakby z innej kamienicy, dom, gdzie były na dole trzy pokoje, kuchnia i gabinet, na górze były dwie sypialnie i też gabinet.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Babcia i dziadek ze strony mamy, których nie znałam, bo zmarli (babcia w 1928 roku), byli ogrodnikami warszawskimi. Przy czym wtedy nie nazwano ich jak potem pogardliwie badylarzami, tylko to był pewien rodzaj… Jak byli kupcy, tak byli ogrodnicy. Najbardziej znani ogrodnicy to byli Ulrichowie (to jest nawet dzielnica), później Hoserowie (biskup jest z tej rodziny), potem byli Zajkowscy, potem byliśmy my, Kubalscy. Moja mama była z domu Kubalska, z męża Trafiszowa. Tatuś, Tadeusz Trafisz, pochodził z rodziny kupieckiej. Dziadkowie mieszkali na Marszałkowskiej i mieli na Marszałkowskiej dość słynną owocarnię. Nasze gospodarstwo i sklep są opisane we wspomnieniach pana Jerzego Kasprzyckiego „Warszawskie pożegnania”. Tam nawet jest szerzej opisane. Dom był otoczony ogrodem, a dalej znajdowały się pola uprawne, przy czym u nas nie było typowego rolnictwa, jak zboże, tylko było właśnie ogrodnictwo. Uprawiano, sama pamiętam, pomidory na palikach, kalafiory, kapustę i zbiory tego pamiętam. Był duży basen, w którym kiszono kapustę i beczki, w których kiszono ogórki. W chwili wybuchu wojny miałam niepełne… W listopadzie się urodziłam, więc w 1939 roku miałam prawie pięć lat.

  • Ma pani rodzeństwo?

Tak. Mam młodszego o dwa i pół roku brata z 1937 roku i pięć lat młodszą siostrę z 1939 roku. Miałam nianię bardzo miłą, bardzo się lubiłyśmy, zaledwie szesnaście lat ode mnie starszą. Dokąd jeszcze żyła, to się bardzo lubiłyśmy. Dzieciństwo upływało nam na zabawach w ogrodzie pod czujnym okiem mamy i niani. Tatuś został zmobilizowany w 1939 roku i walczył między innymi w bitwie pod Kockiem (w samodzielnej grupie operacyjnej „Polesie” u generała Franciszka Kleeberga.) Szczęście, można powiedzieć, w cudzysłowie, że dostał się do niewoli niemieckiej, bo dzięki temu przeżył. Gdyby dostał się do niewoli radzieckiej, to pewnie podzieliłby los innych oficerów i żołnierzy. Tatuś był w oflagu, to jest oficerski łagier. Mieli tam dość dobre warunki, Niemcy ich traktowali jako jeńców wojennych, oficerów. Oczywiście byli zamknięci.

  • W jakiej byli miejscowości?

Nie zdążyłam z tatusiem wiele potem rozmawiać, a brat wie dokładnie, bo dłużej był z tatusiem niż ja. Wiem, że między innymi był też w miejscowości Prenzlau, w której potem pracował mój mąż w cukrowni. Mówiono, że tam był przejściowy, ich jakoś przemieszczali – Gross-Rosen być może, Rogoźnica… Nigdy tam nie byłam, [wiem] tylko z tego, co tatuś pisał. Oni mieli specjalne karty (zachowały się, mama wyniosła z Powstania), jakby blankiet, na którym pisali. Było napisane: Kreigsgefangenenpost. Wolno im było pisać tylko ołówkiem. Przychodziły te listy i myśmy odpisywali. Przesłałam tatusiowi swoje zdjęcie, jak byłam w pierwszej klasie. Z tym że małe dzieci, to każde ma swoją mowę i ja mówiłam na tatusia: ojuś (od ojca). Wtedy mnie nazywano jeszcze nie Taidą, bo to za poważnie brzmiało, tylko Basiunią, Basieńką. Tatuś przysłał mi intarsję, wykonaną przez współjeńca, z Matką Boską Ostrobramską. Wyniosłam ją z Powstania. Dwie rzeczy tylko wzięłam.

  • Gdzie mieszkała pani mama?

Mieszkała w tym pięknym ogrodzie. Tata też mieszkał, ale wyjeżdżał do dziadków do sklepu i pracował. Tatuś i wujek skończyli Wyższą Szkołę Handlową WSH. Mama miała maturę i różne kursy ogrodnicze. Wujek wówczas jeszcze był nieżonaty, też zajmował się gospodarstwem. Wujek Tadeusz Kubalski był założycielem Warszawskiej Spółdzielni Warzywników. Chodziło o to, żeby producenci ogrodnicy dookoła Warszawy mieli swoją spółdzielnię, gdzie mogliby bez pośredników sprzedawać swoje produkty. U nas była też cebula, wujek pisał pracę magisterską na temat eksportu cebuli.

  • To było przed wojną?

To wszystko działo się przed wybuchem [wojny]. W czasie wojny też to ogrodnictwo wujek prowadził. Mama zajmowała się nami i domem. Pracowali (wtedy się mówiło: ludzie) pracownicy. Przyszli do pracy, mieli przerwę na obiad, takim gospodarstwem zajmowała się mama. W 1939 roku, jak tata został zmobilizowany, to już nie wrócił. Sam 1939 rok… Jak pamiętam, mieliśmy zaprzyjaźnione siostry na Grochowie, te od Faustyny, czyli Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia zwane Magdalenkami. Nie bardzo lubię remonty, dlatego że w 1939 roku dużo się remontowało i budowało. Było lato, zaczęto prace, kwiecień, maj (w Warszawie, nie tylko u nas), i potem przyszła 1 września wojna. Jak widzę taki wielki ruch, to się boję. Tak samo, jak się ludzie bardzo bawią. Jest w Muzeum Historycznym film (nie oglądałam tego filmu) nakręcony w Warszawie przedwojennej. Córka, która jest też przewodniczką, oglądała to. Mówi, że oni się w fantastyczny sposób bawili. I znów [wydaje mi się], że jak się tak bawią i jest wesoło, to będzie wojna. Ponieważ był remont, więc się przemieściliśmy. Na Grochowie u sióstr byliśmy i już padały bomby chyba, na początku września zaczęły się bombardowania. Pamiętam (siostra i brat byli oczywiście młodsi ode mnie, mieli dwa i pół, i roczek) scenę, kiedy siostra zakonna ma na ręku (widocznie mama na czas remontu nas tam dała) naszą małą siostrę Małgorzatę, mnie za rękę, a biegnie za nami brat i mówi do tej siostry: „Pani, a ja?”. Też chciał być bliżej. Tak że to jest takie wspomnienie. Potem musieliśmy wrócić do domu.

  • Długo pani była na Grochowie?

U sióstr parę dni byliśmy, ale już w czasie wojny, wtedy już padały bomby. Na Grochowie też było gospodarstwo ogrodnicze, to może on nie był celem. Bardziej Warszawo lewobrzeżna, a Grochów jest po drugiej stronie. Nie pamiętam tego momentu, jak mamusia nas zabrała z powrotem, ale pamiętam bombardowanie. Schodziliśmy do piwnicy. Przy czym dawne warszawskie piwnice były murowane z cegły i w tych piwnicach przechowywało się ziemniaki i węgiel, bo się paliło węglem, nawet kuchnia była węglowa. Potem, kiedy były w czasie okupacji przerwy w dostawie prądu, oświetlało się mieszkanie karbidówkami. Pamiętam, jak się lasowało wapno, ale nas odsuwano od tego, bo było niebezpieczne. Później wujek (taty już nie było) zainstalował oświetlenie gazowe. Pamiętam płonący na ścianach gaz, musiały być przerwy w elektryczności. Myśmy w czasie bombardowań siedzieli w piwnicy. Potem dość szybko przyszły wiadomości o oflagu ojca. Wtedy się bardzo modliłam i bardzo się bałam, bo w Niemczech były też naloty, i to naloty radzieckie i alianckie. Bywało, że oflag był bombardowany i wtedy będący tam oficerowie ginęli. W stalagu byli żołnierze, a w oflagu byli oficerowie. Bywało tak, że się całą okupację martwiłam o tatusia, ojusia, czy tam nie zginie. Potem mama cały czas zajmowała się trojgiem dzieci i domem, a wujek prowadził gospodarstwo ogrodnicze.

  • Czy ktoś z rodziny był represjonowany w czasie okupacji?

Z najbliższej nie. Mieliśmy bardzo zaprzyjaźnioną dyrektorkę szkoły, panią Wandę Lewandowską z małżonkiem, którego imienia nie pamiętam, i bardzo zaprzyjaźnioną ciocię Martę, którą nazywaliśmy ciocia Marcia Gizaczyńskia, już wówczas wdowę z dorosłym synem w wieku mojej mamy. Mama była 1905 rocznik, w 1939 roku miała trzydzieści cztery [lata]. To, co mówię o państwu Lewandowskich, jest ważne. Później, jeszcze w czasie oblężenia Warszawy, byłam z mamą w odwiedzinach u cioci Marci Lewandowskiej i jej syna w wieku mojej mamy. Nie wiem, dlaczego on nie był w wojsku. Wtedy był nalot, było ogłoszenie i myśmy się schowali w podziemiach kościoła Matki Boskiej Ostrobramskiej, duży kościół w stylu klasycystycznym. Teraz Rodzina Rodzin tam się mieści, pozostał fronton kolumnowy, ale to jest już zupełnie inny kościół. Myśmy byli w tym kościele. Nie wiem, czy w podziemiach, czy w samym kościele. Było straszne bombardowanie. Byliśmy z ciocią Marcią, z jej synem Tadeuszem, mama i ja. To na Łazienkowskiej, pamiętam, ale jak szłyśmy do tej cioci, jak wracałyśmy, jechałyśmy, tego już nie pamiętam. To było bardzo duże wrażenie.
Momentu kapitulacji Warszawy też nie pamiętam, już radia nie było. Nie wiem, co się stało z naszymi radiami, czy były zakopane, tego nie pamiętam.
Potem nastał czas okupacyjny, którego my jako dzieci tak bardzo nie odczuwaliśmy oprócz niepokoju o tatę. Był ogród, wujek znał niemiecki, ale też były jakieś honorowe sprawy. Mama też znała niemiecki, co jest bardzo ważne później. Wujek rozmawiał, jeśli przychodzili Niemcy do gospodarstwa ogrodniczego (im też płody rolne były potrzebne, a sprzedawane były na Zieleniaku albo pod Halą Mirowską), zawsze przez tłumacza. Rozumiał, ale nie rozmawiał po niemiecku. W czasie okupacji, jak to nazwaliśmy, pracowali ludzie. Były konie bardzo dobrze utrzymane. U nas koni się nie oddawało się do zakładu mięsnego, do rzeźni, tylko konie żyły do końca życia. Raz tylko był straszny przypadek, o którym opowiadano. Jechało się ulicą Przyokopową, potem Kolejową i były tory kolejowe. Koniowi ugrzęzła noga w zwrotnicy. Koniowi już się nie nastawi nogi, musiał być uśmiercony. To nie było przy mnie, ale słyszałam, pod wielkim wrażeniem byłam. Jeździliśmy po mieście bryczką albo wolantem. Wolant jest podobny do taksówek. Powoził albo wujek, albo pan Muszyński. To nie stangret, nie lokaj, bo nie jestem z arystokracji, tylko z rodziny mieszczańsko-ogrodniczej. Jeździliśmy w ten sposób do znajomych. Było strasznie fajnie. Koło kościoła Świętego Karola Bromeusza na ulicy Chłodnej była drewniana kostka, żeby było cicho od kopyt końskich. Na ulicy Koszykowej, gdzie był Szpital Dermatologiczny, też. Pamiętam, bo nam się to strasznie jako dzieciom podobało, jak kopytka końskie stukały po drewnie. Powinno to być zachowane, bo to była wspaniała rzecz. Dbano o ciszę.

  • Czy pani się uczyła?

Uczyłam się. Mama miała przyjaciółkę z czasów gimnazjum (mama chodziła jeszcze do gimnazjum ośmioklasowego). Owa pani, w wieku mamy, nie mogła znaleźć pracy w czasie okupacji. Byliśmy dość zamożni, broń Boże się tym nie afiszując. Nie jadaliśmy czekolady. Może i byłoby stać nas na czekoladę, ale patriotycznie nie jadaliśmy czekolady. Jadaliśmy kaszę jaglaną, dynię (wiele lat nie lubiłam dyni), jakieś powidła z buraków. Byliśmy bardzo surowo chowani, tak że musieliśmy wszystko jeść, nic nie zostawiać.
Mama poprosiła ciocię Elę Rzepkowską, żeby mnie uczyła, bo wchodziłam w wiek szkolny. Uczyłam się w domu z elementarza, później czytała mi ciocia „Starą Baśń”. To była moja pierwsza lektura czytana przez ciocię Elę (tak ją nazywaliśmy). W ogrodzie był kort tenisowy. Na zimę był zamieniany w ślizgawkę. Cudowny wujek, którego kochałam jak ojca, bo nie miałam ojca od 1939 do 1947 roku, ożenił się w 1941 roku, pierwsza jego córka urodziła się w 1944 roku, natomiast druga w 1945 roku, już po jego śmierci, tak że on nawet nie wiedział, że ciocia jest przy nadziei. Mnie szczególnie lubił, kocham nade wszystko tego wujka. To świetne było, muszę opowiedzieć, bo siedziałam, lekcje odrabiałam, pisałam litery, a wujek mówi: „Chodź, Basiu, na ślizgawkę”. Mówię: „Wujku, ale nie mogę, mam lekcje”. – „Chodź, chodź”. Nie wiem, jak wujek to zrobił, jeździłam na ślizgawce i wracam, a jest napisane: „Ala ma kota, As ma Alę” czy co innego. Spytałam wujka: „Co to się stało?”. Myśmy mówili wujcio na niego. Wujcio, śmiejąc się, odpowiedział: „Krasnoludki”, to już się więcej nie pytałam. Ciocia Ela była zbyt pedagogiczna, bo słyszałam, jak mówiła: „Panie Tadeuszu, tak nie można. Nie można jej uczyć lenistwa, a tym bardziej żeby ktoś za nią odrabiał lekcje”. Później, jak oni grali w tenisa… Wujek prawdopodobnie w tymi panami był w konspiracji, o czym nam się nie mówiło. Niektórzy folksdojcze i Niemcy znali język polski. Byli o tyle nieprzyzwoici… Ja nigdy nie pytam dzieci o to, co się dzieje w domu, oni niestety pytali dzieci. Brat lubił samochody. Podbiegał do samochodów niemieckich: „Tu, tu, tu” – wołał. Niektórzy się nawet wzruszali, ale to było niebezpieczne. Na lato wyjeżdżaliśmy do Kazimierza z mamą, z ciocią Elą, jeszcze z jedną ciocią na letniaki i tam mieszkaliśmy na ulicy Czerniawy 57. Wjeżdżaliśmy w maju. Dwa razy byliśmy. Wujek nie, tylko mama z nami. Chodziliśmy na basztę zamkową, ruiny zamku, co robiło na mnie wrażenie. Była tam restauracja Berensa przy rynku, z werandą szklaną. Doskonale pamiętam farę kazimierską z tych czasów i kościół (uciekło mi, jakich ojców), gdzie była Matka Boska w srebrnej sukience. Teraz, po wojnie, nie jest w tej sukience, ale wtedy była i jako dziecku też mi się to bardzo podobało. Widziałam też przykre sceny. Dużo ludności żydowskiej było w Kazimierzu, Niemcy ich prowadzili kolumnami do budowy promenady nad Wisłą. Szli w szeregach, na czarno ubrani, z brodami, jak pamiętam, mężczyźni. W takiej grupie mogło być ze dwadzieścia osób, potem następne dwadzieścia. Szli eskortowani przez Niemców z odbezpieczoną bronią. Promenadę zrobiono piękną, jak to Niemcy potrafią, ale to był bardzo przykry widok.
  • W Warszawie pani też spotykała społeczność żydowską?

Przed wojną przychodził szklarz do inspektów, a do mamusi przychodziła fryzjerka-manikiurzystka, z tym że ona zdążyła wyjechać w 1939 roku do Australii. Potem, w czasie wojny już szklarze chyba nie przychodzili. Inspekty się tłukły. W ogrodzie u nas (potem się dowiedzieliśmy) była przechowywana Teresa, nazwisko mi uciekło. Myśmy jej nie widzieli, ona gdzieś była ukrywana. Przeżyła okupację, została zakonnicą, zakonne imię: Teresa. Jak mówią starsze kuzynki (ona też mogłaby opowiedzieć, ona jest 1928 rocznik, sześć lat starsza ode mnie), ona wtedy wiedziała, że była jeszcze druga pani, Żydówka, która podobno nie posłuchała się i w czasie okupacji wyszła poza teren ogrodu, i nie wróciła. Myśmy w czasie okupacji w ogóle o tym nie wiedzieli. Z Teresą do niedawna jeszcze się kontaktowaliśmy. Wstąpiła potem do zakonu. Był słynny działacz komunistyczny Leon Kasman, był redaktorem „Trybuny Ludu”, była mowa, że będzie zamiast Bieruta. Jego żona była rodzoną siostrą Teresy, która się u nas przechowywała.
Potem wyjeżdżaliśmy, bo mieliśmy też domek w Jabłonnie, to cała historia, ale w skrócie mówię. Wyjeżdżaliśmy tam na sianokosy nad Wisłą koniem zaprzężonym, cała fura. W tamtych czasach było fajnie. W tej chwili, jak jest moja cała, dość duża rodzina, to jest tylko jedno dziecko szesnastoletnie. Na zdjęciach, których nie wynieśliśmy z Powstania, ale znajomi mieli i nam dali, było nas dwadzieścioro dzieci. Piękne czasy były. Mieli ludzie po troje (jak nas), po dwoje, przychodzili do nas. W ogrodzie pod okiem cioci Eli bardzo miło upływał [czas]. My jako dzieci nie wiedzieliśmy o egzekucjach i stosunkowo rzadko wychodziliśmy poza ogród – uliczką do znajomych, po zakupy nie. Przerabiało się ubrania, oni nosili po mnie.
Czasami tylko z mamą do pani dentystki jechaliśmy tramwajem. Nie pamiętam numeru tego tramwaju, ale jeździł z Woli w kierunku Śródmieścia. W każdym razie przejeżdżał przez getto. Bramy getta odsuwanej nie pamiętam. To były takie tramwaje, gdzie pomosty były, dwie pionowe poręcze, wysiadało się, trzymając się dwóch poręczy. Jak wjeżdżaliśmy do getta… Był przedział, drewniane ławki były i na przodzie było napisane: Nur für Deutsche. Tam było puste miejsce albo żołnierze, albo cywilnie ubrane osoby, ale widocznie Niemcy. Wtedy jeszcze chodził konduktor. Nie było biletów, tylko chodził konduktor i tego pilnował. Niemcy wskakiwali (było wyjście z wagonów na jedną stronę, a może i na dwie), pamiętam, na stopnie obiema rękami trzymali tych poręczy. Patrzyli na nas. Nie strzelano, bomb nie rzucano, chodziło im o to, żeby czegoś nie wyrzucić dla ludności. Z tym że pamiętam, w którym miejscu tramwaj wjeżdżał, ale nie pamiętam, w którym miejscu wyjeżdżał ani jak wyglądała brama. Oczywiście ludność nie mogła wchodzić do tego tramwaju. Ich też nie pamiętam, bo raczej Niemcy [chcieli], żeby się nie gapić.

  • Szyby nie były zasłonięte?

Nie były zasłonięte. Ale nie wiem, czy mama z nami rozmawiała w tym czasie. Jak pamiętam ludność w Kazimierzu, tak tu przejazdu nie pamiętam. Tak mniej więcej upływało życie.
Byliśmy zaprzyjaźnieni z ciocią Marcią i z jej synem Tadeuszem, wówczas trzydziestoczteroletnim. On był z kolei zaprzyjaźniony z państwem Lewandowskimi. Ona była dyrektorką szkoły, pani Wanda. Miała dwoje dzieci, Zbyszka i córkę Krysię, troszeczkę starszych od nas. Jej syn, kawaler pan Tadeusz, urzędnik przed wojną, zajmował się kolportażem (musiał być w organizacji) niedozwolonej prasy. Kiedyś to też zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Mówi do swojej mamy, z którą mieszkał na Łazienkowskiej): „Idę do Lewandowskich, bo mam tam zanieść bibułę”. Ona powiedziała: „Tadziu, proszę cię, nie idź dzisiaj”. Ale on: „Ależ mamo, byłem umówiony i idę”. Poszedł i wtedy ktoś ich zdradził. Mieszkali pięknie w Alejach Ujazdowskich, bywaliśmy u nich na kinderbalach, było kakao z pianką. To są piękne kamienice w Alejach Ujazdowskich, gdzie powiększało się salon, z jadalnią były suwane, szklane drzwi. Co najmniej ze dwa razy tam byliśmy. Weszło nie wiem, gestapo czy SS, wszystkich troje ich aresztowano. Cioci Marci nie, tej starszej pani. Jej zresztą tam nie było, tylko syn poszedł. Tacy byli strasznie perfidni, że zabrali Tadzia Gizaczyńskiego i obydwoje państwo Lewandowskich. Zostawili te dzieci, z których jedno miało czternaście, drugie dwanaście, w domu. Dzieci tam płakały, ciocia Marcia, która nie doczekała się powrotu syna, wieczorem czy rano, nie wiem, poszła tam i te dzieci to opowiadały. Ich ojciec (imienia nie pamiętam) i Tadeusz Gizaczyński zostali rozstrzelani w maju w Magdalence obaj, a pani Wanda Lewandowska była w Oświęcimiu, nawet znała tam Cyrankiewicza, tak przynajmniej jak opowiadała. Natomiast tymi dziećmi zajęła się ciocia Marcia z wielkim poświęceniem. Nie zginęła, po wojnie zmarła, jest jej grób na Powązkach, gdzie jest napisane (bo to przejęła po synu), że była najstarszą łączniczką Armii Krajowej – owa ciocia Marcia, elegancka pani w lisie srebrnym.
Wujek bardzo lubił Zbyszka Lewandowskiego. Wujek był harcerzem, instruktorem harcerskim zresztą. Zbyszek, wówczas czternastoletni, też należał do harcerstwa, ale myśmy o tym nie wiedzieli. Nie wiem, czy wujek go czegoś uczył, on miał zaledwie czternaście lat, a do Powstania bardzo niechętnie przyjmowano młode osoby. One sobie dodawały lat, bo dopiero do osiemnastu lat [przyjmowali]. A przecież i dwunastoletnie dzieci… Jedenastoletni Jędruś Fajker leży w kwaterze. Oni pocztą się zajmowali, nawet nie byli łącznikami.

  • Z jaką organizacja był związany pani wuj?

Z Armią Krajową, z Batalionem „Wigry”. Przed wojną bardzo dużo młodzieży należało do baden-powellowskiego harcerstwa, właściwie cała młodzież. Mieli cudowne obozy, wyjazdy i byli kształceni we wszystkich cnotach harcerskich: sprawności, finka harcerska, sznur, zastępowy, podzastępowy, hufcowy, drużynowy, harcmistrz, podharcmirz. Cudowne życie. Oni w czasie wojny byli prawdopodobnie „Szarymi Szeregami” i myślę, że Zbyszek też był, ale o tym się nie rozmawiało. Przed wojną wujek też należał do harcerstwa, chyba zaraz po odzyskaniu niepodległości. Wujek to 1907 rocznik, w 1920 roku miał trzynaście lat. Muszę wrócić: wujek od dzieciństwa kochał konie. Nie wiem, czym się teraz żywi konie. Konie jedzą sieczkę, czyli słomę. Była sieczkarnia, gdzie się kręciło i sieczkę drobno mieliło. Wujek jako małe dziecko czteroletnie chodził pomagać i posuwał słomę. Sieczkarnia ucięła mu dwa palce. Przez to nie został zakwalifikowany do wojska w 1939 roku. Wtedy to było bardzo surowe. Wujek nauczył się strzelać z lewej ręki i był nawet mistrzem Polski w strzelaniu z lewej ręki. Ale na wojnę, tak jak tatuś został powołany, to wujek nie został.

  • Na czym polegała jego działalność konspiracyjna w czasie okupacji?

Jeszcze muszę wrócić do przedwojnia. Wtedy były różne frakcje polityczne i między innymi harcerstwem zajmował się wojewoda śląski, chyba Michał Grażyński. On troszkę szedł w kierunku upolitycznienia harcerstwa, a oni się nie bardzo zgadzali. Nie wiem, czy on był związany z obozem sanacji, czy z narodowej demokracji. Chciał upolitycznić owo harcerstwo i część instruktorów, jak mój wujek, się z tym nie zgadzała. Pojechali (tylko nie wiem, czy przed wojną) nad jezioro Wigry, gdzie utworzyli paraharcerską organizację „Wigry” Tam jest nawet obelisk na pamiątkę. Potem, w czasie Powstania tworzyli harcerski Batalion „Wigry”, który [poniósł] bardzo duże straty. Ich na początku było pięciuset. Myślę, że trzysta pięćdziesiąt osób zginęło. Wujek też [należał], ale w czasie okupacji tego nie wiedzieliśmy. Do wujka przychodził bardzo znany pan Władysław Ludwig. Dziwiłam się, dlaczego. Przecież Ludwik się pisze przez „k”. Dlaczego przez „g”? A to nazwisko. Ów pan Ludwig był znaną postacią w harcerskim Batalionie „Wigry”. Zginął chyba od obstrzału pociągu pancernego pod Jaktorowem.
Myśmy nie wiedzieli o Powstaniu, byliśmy w Jabłonnie. To było po drugiej stronie Wisły. Wróciliśmy 31 [lipca] do Warszawy. My jako dzieci, nie wiem, czemu bawiłyśmy się… Innych dzieci 31 [lipca] nie było, tylko nas troje było. Braliśmy święte obrazki, stawialiśmy je w ogrodzie i jakieś kwiatki w wazonikach małych. Teraz byśmy powiedzieli: dziwna zabawa. Ołtarzyki robiliśmy. Może gdzieś widzieliśmy takie kapliczki, więc to robiliśmy. Też fajne zabawy… I to bawiła się cała Polska, mój późniejszy mąż, który mieszkał na wsi czterdzieści kilometrów od Warszawy (nie było łączności ani radia, ani telewizji) w takie same rzeczy się bawił. Mianowicie była fajerka, do niej był wygięty drut i myśmy tę fajerkę toczyli. Druga zabawa była, że było duże koło, mały patyczek i też to koło się toczyło. Później (ja chyba jeszcze nie) grało się z „zośkę” z kawałkiem cyny i futrem, grało się w cymbergaja, czyli grzebieniem blaszanym i monetami. To były nasze zabawy. Teraz patrzę na dzieci z zazdrością. Mieliśmy jamnika, który składał się z drewnianych części z gumą, i ciągnęliśmy tego jamnika. Poza tym były jeszcze fajne kubki, tak jakby w tęczę, mieniące się, malowane. Ja takiego kubka nie miałam i całe życie marzyłam o takim kubku. Jak go teraz zobaczę, to sobie chyba kupię, chociaż teraz takich się nie robi. Poza tym były lampy bardzo fajne, sowy z zielonymi oczami (tam była żarówka). Też marzyłam o takiej sowie. Nie miałam też misia, tylko miałam małpkę, którą bardzo kochałam. Takie wspomnienia dziecinne.

  • W czasie Powstania Warszawskiego rodzina była cały czas w tym samym miejscu?

Tatuś w oflagu, my z mamą i z wujkiem, potem z jego żoną i z matką żony. Siedem miesięcy przed Powstaniem urodziła się wujkowi córka Anna. Wtedy ciocia i jej matka zamieszkały na górze. My na dole z mamą. Taty nie było, nie były wszystkie pokoje potrzebne.
Pierwszego sierpnia… Dziwnie, bo Iwaszkiewicz pisze, że padał deszcz, a ja pamiętam piękną pogodę. Siostra z bratem jakoś odeszli, byłam sama przy ołtarzyku w ogrodzie. Wtedy przyjechał na rowerze wujek. Nosiło się podkolanówki, one się wtedy nazywały selfiksami, a spodnie miał spinaczem spięte. Nawet spytałam: „Gdzie wujek jedzie?”. Ale on jeździł na tym rowerze, to więcej nie dopytywałam. Testament wujek mi przekazał: „Basiuniu, żebyś była zawsze taka, jaka jesteś dzisiaj”. Staram się ten testament wypełniać. Potem nie wiem, jak było. Gdzieś wujek odjeżdżał. Myśmy nie mieli zegarków. Wtedy dla dzieci zegarek, to ho, ho! Co to było! Wiem, że potem znalazłam się w domu. Też nie wiem, skąd mama i ciocia wiedziały. Żona wujka z siedmiomiesięczną Anną wyjechała do Podkowy Leśnej przed Powstaniem, tak że byliśmy tylko my: nasza gosposia zwana Dadą, ciocia Wandzia (mama żony wujka) i mama z nami dziećmi. Zeszliśmy do piwnicy, co pamiętam doskonale, bo tu gdzie później był Dworzec Główny… Dworzec Główny był bliżej Marszałkowskiej, w Alejach Jerozolimskich, przy Towarowej był Dworzec Towarowy i tam Niemcy ustawili pociągi pancerne i było to, co potem nazywaliśmy (nie umiem określić po wojskowemu) „krowy” albo „szafy”, bo wydawały taki dźwięk. Myśmy się tego strasznie bali, może i niepotrzebnie, bo myśmy byli w bliższym zasięgu, ale hałas było słychać. Dom był w ogrodzie, odsunięty od ludzi. Myśmy słyszeli bombardowania. Strasznie się baliśmy (kiedyś to opowiadałam, będąc na Woli przy Poległych Niepokonanych), że nas zasypie. Powiedziałam po dziecinnemu, nie nikt „nie odkopie”, tylko „nie odsypie nas”, bo nikt nie będzie o tym wiedział. Do piwnicy zeszliśmy i pamiętam, „Kto się w opiekę odda panu swemu” Kochanowskiego odmawialiśmy.
W pewnym momencie (tam był węgiel i kartofle, myśmy siedzieli w kilka osób) w drzwi wejściowe domu (godzina koło szóstej) straszne bębnienie. Ludzie z pola zeszli, oni tam mieszkali, nie w barakach, tylko w jakichś domach, albo skądś przychodzili, tak że na polu ludzi nie było. Straszne tarabanienie, więc mama wyszła i zziajany… Myśli: jakiś robotnik w skromnym ubraniu, ale był z opaską i z granatem. Nasze gospodarstwo, jak mówiłam, mieściło się między szpitalem a szkołą. Z naszego terenu Powstańcy zaatakowali i szkołę, w której byli Niemcy, i szpital. Chyba wielu Powstańców poległo w naszym ogrodzie, ale mama nam nie pozwalała: „Nie dla dzieci widoki”. Tutaj ten Powstaniec, mama go puściła. Zbiegł do nas do piwnicy, ściągnął biało-czerwoną opaskę, a granat włożył w węgiel. Widziałam to. Za chwilę zaczęło się straszne łomotanie do drzwi i mama wyszła do nich znowu. Cioci Eli, naszej wychowawczyni, nie było, bo ona do nas tylko przychodziła. Ciocia Wandzia nie znała ani inne osoby nie znały niemieckiego, mama na szczęście znała. Był oficer niemiecki i jakiś (pierwszy raz widziałam człowieka z pianą na ustach) podoficer albo zgoła żołnierz, że tutaj bandyta: Banditen, Banditen! Wpadli, a mama powiedziała: „Żadnych bandytów nie ma. Jeżeli, to ludzie z pola przyszli”. Przecież widzieli, że gospodarstwo ogrodnicze. Oni wpadli do piwnicy i wyciągnęli, szczególnie tego żołnierza, mamę i nas. To też pamiętam do tej pory. Staliśmy przed pięknym domem porośniętym winem (lubię do tej pory wino) i on na trójnogu ustawił karabin maszynowy. Tak że kobiety z dziećmi (dziesięć, siedem i pół i pięć lat) do rozstrzelania. Mama zaczęła rozmawiać z tym oficerem (dobrze jest znać język wroga), że skądże bandyci, przecież widzi: kobieta z dziećmi, człowiek z pola przyszedł. Tamten już ustawiał. Potem rozrzewniali się, że on też zostawił w domu żonę z dziećmi. Krzyknął na niego i on schował ten karabin maszynowy. Tak że gdzieś o godzinie szóstej 1 sierpnia już byśmy nie żyli prawdopodobnie.
Potem znowu siedzieliśmy w piwnicy, ale na obiad wychodziliśmy do kuchni, której okna wychodziły na zachód, w kierunku szpitala. Do dzisiaj pamiętam, jak piękne, czerwone zachody słońca przez to okno widzieliśmy. Jeść mieliśmy co, jeszcze pewne rzeczy były w spiżarni. Poza tym były płody rolne już w sierpniu, to coś było. Z tym że wszystko to trwało, można powiedzieć, krótko. Na Woli straszne mordy zaczęły się 4, 5, 6 sierpnia. Oni ręcznie zabijali wszystkich, pięćdziesiąt tysięcy. Najmłodszy to dziesięciomiesięczny syn przedsiębiorcy Franaszka. Zabili wtedy ojca i dziadka arcybiskupa Henryka Hosera. On miał wtedy dwa latka, 1942 rocznik. A nas, ponieważ myśmy byliśmy bliżej miasta, już nie wiem, albo im zało broni, albo alianci zakazali im tak mordować ludność cywilną, tak że myśmy byli do 13 sierpnia.
Jedliśmy obiad 13 sierpnia, jakoś też na górze, w środku dnia. Gosposia Dada coś tam gotowała. Pamiętam rosół. Siedzieliśmy przy stole. Nawet mnie wzruszył [niezrozumiałe], bo ta kawiarnia jest podobnie urządzona (też jest taki zegar). Tyle że wtedy byliśmy albo w kuchni, albo w pokoju przy stole. Wówczas weszli Niemcy i powiedzieli, że mamy natychmiast wychodzić, tak jak stoimy. Miałam majteczki na sobie i letnią sukienkę, sandałki, warkocze (albo byłam ostrzyżona). Wzięłam swoją książeczkę do nabożeństwa od chrztu (mam ją) i wzięłam obrazek od ojca. Mama wzięła tylko torebkę, w której chyba miała kenkartę czy ausweis i miała jakieś świadectwa szczepienia nasze (niemieckie), puderniczkę. Najmłodsza siostra była najsprytniejsza, bo pobiegła do szafy i wzięła swoje futerko. Tak że w ten sposób wyszliśmy. Byłyśmy my, Dada i ciocia Wanda, teściowa wujka. W ogrodzie były platformy ciągnięte przez konie robocze, na których wywoziło się płody rolne. Pamiętam, jak kapustę się układało. Niemcy nas na tę platformę wygnali. Siedzieliśmy w zamkniętej platformie. Jak ciężarówka to wyglądało, tylko ciągnięta przez konie. Pan Muszyński, który nas woził, [zawiózł nas] na Dworzec Zachodni, tak że myśmy tam nie szli, tylko dojechaliśmy. Oni na wszystko się łaszczyli. Nawet potem, jak na Dworcu Zachodnim wsiadaliśmy do pociągu… Tam jest rampa. Ponieważ jestem przewodniczką, to kiedyś, w 2004 roku odtwarzaliśmy dzieje obozu pruszkowskiego i obozu w Ursusie. Wtedy pojechaliśmy tam, gdzie jest bocznica, skąd nas ładowano. To nie jest ściśle obecny Dworzec Zachodni. Nas zegnano, a pana Muszyńskiego razem z końmi zarekwirowali. Myśmy go znaleźli dopiero po wojnie. Byliśmy dosłownie tak, jak staliśmy.
Potem byliśmy w wagonie, ale nie wiem, czy to był wagon towarowy. Raczej były to wagony towarowe. Mama z nami trojgiem (gosposi nie pamiętam) i ciocia Wandzia, która się opiekowała, pomagała mamie przy małej siostrze. [Jechaliśmy] przez Kanie, nie wiem, gdzieś pociąg się zatrzymał. Siostra zaczęła płakać, że siusiu, i oni wypuścili. Trzynastego sierpnia wprawdzie mordowali Wolę, dzieci [też], ale jak myśmy byli w tym pociągu i przestali mordować, to już kobiety z takim drobiazgiem… Raczej wyłapywali mężczyzn. Tak że ciocia Wandzia z Małgorzatą wysiadły z pociągu, a pociąg ruszył. Ciocia udała się do swojej córki, do Podkowy Leśnej, z naszą Małgorzatą. Tak że już była tylko mama z nami dwojgiem.

W Skierniewicach wypędzili nas z pociągu. Potem w szpalerze żołnierzy (nie SS ani gestapo, tylko zwykłych żołnierzy) szliśmy kolumną. Spotkaliśmy tam znajomych z Woli, pana profesora muzyki Marka i jego małżonkę. To cała historia o nich, ale już odrębna. W Skierniewicach był Instytut Sadownictwa, słynny wtedy profesor Emil Chroboczek, profesor Szczepan Pieniążek. Wujek był bardzo nowoczesny, miał to gospodarstwo, więc był zaprzyjaźniony z profesorem Emilem Chroboczkiem. Mama opowiadała, że później Krzysztof, brat, zaczął wołać siusiu, jak to dzieci wołają. Mama powiedziała do żołnierzy: „Dziecko chce się załatwić, tu się nie załatwi”. Żołnierze nas przepuścili, konkretnie mamę mnie i brata, i profesorostwo Marków. W pięcioro poszliśmy. Profesorostwo w Skierniewicach mieli kogoś, poszli do nich, natomiast my poszliśmy do pałacu w Instytucie Sadownictwa. Tam nas przyjęli profesor Emil Chroboczek i jego małżonka. Było dwoje dzieci, ale ich nie pamiętam. Profesorowa mi dała swoją koszulę nocną z milanezu. Takie historie.
Pominęłam obóz w Pruszkowie, od razu do Skierniewic przeszłam. Byliśmy dowiezieni, to były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego w Pruszkowie, tam jest napis: „Tędy przeszła Warszawa”. Byliśmy w tej hali z betonową posadzką. Właściwie nie wiem, na czym myśmy tam spali. Byliśmy trzy dni w obozie. Była kuchnia żołnierska, to dopiero był początek. Potem mieli gorzej, 13 sierpnia jeszcze było lepiej. Mieliśmy blaszane talerze i chodziliśmy do kuchni. Z tym że przez trzy dni był kapuśniak, a ja zachorowałam pod koniec pobytu w Warszawie na krwawą dyzenterię, którą nazywano wtedy czerwonką. Większość dzieci chorowała. W domu było czysto, ale lato, upał. Mimo to (nie było co innego) jadłam też kapuśniak. Potem to się odzywało, nie mam najlepszego przewodu [pokarmowego], ale człowiek rośnie i w wieku dojrzewania ta choroba się zaogni albo przejdzie. Byliśmy w obozie trzy dni. Pamiętam, kratownice na górze były. Potem z obozu w Pruszkowie załadowali nas, jednym [pociągiem] jechaliśmy do Pruszkowa z [Warszawy] Zachodniej, a potem z obozu znowu załadowano nas i w Skierniewicach uciekliśmy.
Byliśmy zaprzyjaźnieni z siostrami, które miały swój dom na ulicy Żytniej, później miały na Grochowie i miały też majątek Walendów, który im ofiarowała chyba księżna Czetwertyńska. One miały całe gospodarstwo rolne. Nie wiem, jak mama się z nimi skontaktowała, czy ktoś przyjechał. Znaleźliśmy się u tych sióstr i one nas przechowywały aż dwa lata. W tym czasie tatuś stale był w oflagu. Był wyzwolony, ale nie wracał, bo się bali tu wracać. Tatuś wrócił dopiero w 1947 roku. My byliśmy u sióstr. Owa księżna Czetwertyńska mieszkała na górze i nawet siostra jej przynosiła herbatę i jedzenie, natomiast my… Nie mamy pretensji, bo byli dobrodziejami, ale było z tysiąc osób w Walendowie. Wszyscy ojcowie jezuici z Rakowieckiej i inni, dużo księży, sióstr zakonnych i zwykłej ludności. Tam było jakieś pomieszczenie piwniczne z okienkiem u góry i myśmy tam mieszkali. Potem jakoś mama się skontaktowała. Ciocia Wandzia z Małgorzatą doszły do Leśnej Podkowy. Tam był duży głód, siostry były tak dobre, że dawały jedzenie, i ja z mamą z Walendowa dziewięć kilometrów chodziłyśmy na nogach do Podkowy, żeby im tam zanieść jedzenie. Ciocia była przy nadziei drugiej, może w drugim czy trzecim miesiącu. Wtedy USG nie było, więc zdaje się, że wujek nawet tego nie wiedział.
Wujek zginął 4 sierpnia, przy czym my cały czas nic nie wiedzieliśmy. Zginął róg Młynarskiej i Okopowej, jak Młynarska przechodzi w Okopową. Wujek miał już prawe 37 lat, 23 sierpnia kończył. Był z młodzieżą. Wujek miała stena, które to steny miały tę wadę, że się zacinały. Niemcy nacierali z zachodu, nie wiem, czy to [dywizja] Hermana Göringa, w każdym razie von dem Bach-Zelewski. Myśmy mówili: Zalewski, ale on jest Zelewski. Nadchodziły do Warszawy ich posiłki z zachodu. [Powstańcy] byli przy cmentarzu ewangelickim. Z opowieści Eugeniusza „Trzaski” Konopackiego, z ich zapisków i z zapisków Powstańców (ale tam większość wyginęła) [wiadomo, że] bywali u pana Szulca, który był zarządcą cmentarza. Już 1 sierpnia zaczęto tam wykonywać trumny i pan Szulc wskazywał na wszelki wypadek miejsca, gdzie oni mogą być pochowani. Bardzo ładnie pisze pan Trzaska-Konopacki, że wykonano kilka trumien, ale pan Szulc powiedział, że może będzie potrzeba więcej. Był tam zegar, który bił, to też jest w tych wspomnieniach. Rano 4 sierpnia było natarcie wojsk niemieckich. A jeszcze byli [Powstańcy], z tego co wiem, jak się jedzie ulicą Młynarską w kierunku cmentarza Ewangelickiego. Po lewej teraz są nowe bloki Muranowa czy Młynowa, a były zwykłe chałupy, bo to już były peryferie Warszawy. Powstańcy prosili tych ludzi, żeby spalili swoje domy, żeby oczyścić przedpole. To są wielcy bohaterowie. Taki był entuzjazm (w tym czasie tego nie wiedziałam, teraz się dowiaduję, jako że bardzo się interesuję), że oni spalili swoje domy. Był atak niemiecki. Wujek biegł pierwszy ze swoim stenem, a za nim ci młodsi, dwudziestoletni, osiemnastoletni Powstańcy. Ten [sten] zaciął się. Znałam pana (w tej chwili już nie żyje), który był przy wujku, pan Janusz Łapiński, potem w Gdańsku mieszkał. Mówił, że wujek złapał go i usiłował strzelać, ale tam byli strzelcy wyborowi, których warszawiacy nazywali „gołębiarzami”. Po tym się między innymi poznaje osoby z Warszawy, że inni nie wiedzą, co znaczy „gołębiarz”. Wujek dosłał serię, która urwała mu całą szczękę, i zginął. Był pierwszym z poległych z Batalionu „Wigry”. Później jeszcze jakiś inny był. On był, Tadeusz Kubalski pseudonim „Gryf”, jeszcze z nim zginęło dwóch Powstańców, których jeden był „Biały”, a drugi „Szary”, ale byli NN. Jeszcze dla wujka i dla nich dwóch były trumny, z tym że stolarz się pomylił i były za krótkie. Tak że odbito deskę i nogi wujka wystawały. Był pochowany na skwerze przy ulicy Młynarskiej, pewnie coś było napisane, nie wiem. Zostali trzej pochowani. W każdym razie pierwsi polegli Batalionu „Wigry”.

  • Kiedy polegli?

Zaraz 4 sierpnia. Wtedy jeszcze wierzył, że Powstanie zwycięży. Z drugiej strony podobno wujka powiedzenie było, że woli zginąć od Niemców, bo Niemcy zabijają tylko ciało, a Rosjanie zabijają duszę. Z tamtych czasów pamiętam to powiedzenie. Był pochowany. Potem oni się ewakuowali na Stare Miasto, to już znam tylko z opowieści.
My natomiast byłyśmy u tych sióstr i siostry były dla nas bardzo dobre. Mama pomagała przy obieraniu kartofli. Tam było duże gospodarstwo rolne, wiec przybyszów żywili kartoflami i zsiadłym mlekiem, ale pysznym, bo z własnych krów. Krowami zajmowała się siostra Placyda i te dzieciaki do nich biegały. Siostra robiła masło maselnicą. Jak była maślanka, to w tej maślance pływały kawałki masła. Siostra dawała nam dzieciakom te kawałki, maślankę z kawałkami masła i z ziemniakami. Ale to wszystko, co siostry mogły zrobić. Nie zdążyłam być u komunii świętej przed wybuchem Powstania, wtedy dzieci szły troszeczkę później, miałam iść na przyszły rok. Jak się zakończy wojna, miałam iść do szkoły, do tej, która jest do tej pory, pływalnia „Delfin” jest tam dorobiona. To też Przyokopowa, tylko po drugiej stronie. Siostry powiedziały wówczas, że dobrze by było, żebym poszła do komunii świętej i modliła się za Powstańców i za życie wujka. Miałam bardzo ciekawe przygotowanie do owej komunii świętej. Tam były piękne stawy rybne. Mnie przygotowywało do komunii świętej aż trzech księży, prowincjał jezuitów i jeszcze dwóch wybitnych księży. Nie mieli katechizmu, chodziliśmy dookoła stawu i z pamięci mówili. Musiało to świetnie wyglądać. Trzech dorosłych, poważnych księży w sutannach i dziecko między nimi, albo przed nimi. Tak że przygotowałam się do komunii świętej i [przystąpiłam] 28 października 1944 roku. Siostry uszyły mi sukienkę z wełny, jaką noszą nowicjuszki, one w białych są. Żadnych prezentów, żadnego fotografa. Nawet nie wiem, czy jakiś wianuszek miałam, bo to październik. Tylko tyle że szłam pierwsza przed wszystkimi siostrami. Nie mam zdjęcia. Pierwsza ja, prawie dziesięcioletnia, za mną siostry do komunii świętej. Też na mnie robiło to wielkie wrażenie. [Modliłam się] przede wszystkim o życie wujka i potem o powrót taty. Tak że u sióstr byłam u komunii świętej, bardzo miło to wspominam.
Ów przyjaciel, pan profesor Antoni Marek, miał po siostrze domek w Radości, drewniak. Potem się z mamusią skontaktował i dał nam tam mieszkać – w Radości, po drugiej stronie Wisły. Mama jeszcze sama, bez ojca, zrobiła remont. Potem się znaleźliśmy z Małgorzatą, ciocią Elą, z innymi i zamieszkaliśmy w Radości od 1946 roku. Pan Lewandowski i Tadzio Gizaczyński zginęli w Magdalence, ale pani Wanda Lewandowska przeżyła Oświęcim i wróciła. Oni też mieli dom w Radości i mieli szkołę w Radości. Ona tę szkołę odtworzyła.
Teraz musimy wrócić do losów Zbyszka Lewandowskiego, który był w czasie Powstania, ciocia Marcia mu widocznie pozwoliła. Tego już dokładnie nie wiem. On był przy wybuchu czołgu i zginął przy tym czołgu. Jest wymieniony na kolumnie, to jest Zbigniew Antoni Lewandowski, lat piętnaście, pseudonim „Wanda” (po swojej mamie). Chodzę zawsze na uroczystości związane z czołgiem. Tam ich podobno zbierano łopatami do wiader. To było 13 sierpnia. Kiedy myśmy byli wypędzeni z Warszawy, tam wybuch czołg. Inni z „Wigier” mi opowiadali, jak to było.

  • Ten chłopiec też był w „Wigrach”?

On był w oddziale „Gustaw”. Nie wiem, czy „Gustaw Harnaś”, w każdym razie jego symboliczny grób jest na Powązkach wojskowych, pokazała mi pani z „Wigier”. […]
Jeszcze trzeba powiedzieć, że cały czas nie wiedzieliśmy, co się dzieje, była moja intencja. Trzydziestego pierwszego grudnia jacyś ocaleli koledzy przyszli do cioci do Leśnej Podkowy. Powiedzieli, że wujek zginął. Wtedy urodziła się przedwcześnie cioci druga córeczka, Joanna, którą zabrano (to już był 1944 rok, 31 grudnia) do szpitala w Milanówku. Nie była w żadnym inkubatorze, tylko była obłożona watą, ale widocznie było zdrowe dziecko, bo wyrosła. Potem była ekshumacja wujka, na którą myśmy już nie pojechali, była tylko ciocia i moja mamusia. Jest pochowany w grobie rodzinnym na Powązkach. Ten grób mamy od końca XIX wieku, jeszcze pradziadkowie, prapradziadkowie byli pochowani w tym grobie, potem dziadkowie, potem babcia, potem wujek tam dołożony. Teraz dalej tam jest nasz grób rodzinny, mój mąż tam spoczywa i ja też tam będę. Tylko tyle że muszę być w urnie, bo tyle jest chętnych osób. Teraz bywam na pogrzebach Powstańców.
Wujek ponoć był odznaczony Krzyżem Virtuti Militari klasy piątej, który jest dla osób fizycznych, ale nigdzie tego nie można znaleźć. Myśmy z bratem jeszcze próbowali u generała Nałęcz-Komornickiego. Może teraz coś się znajdzie, bo podobno doszły jakieś inne informacje o orderach Virtuti Militari, więc spróbujemy z bratem to znaleźć. Ktoś z Archiwum Akt Nowych też prosił o wiadomości o wujku.
Teraz będzie moje zakończenie. Nie byłam na pogrzebie wujka. Tam jest tablica, z tym że nie napisane było, że AK, tylko: pseudonim „Gryf”, poległ w Powstaniu. Teraz bywam na [pogrzebach] kobiet łączniczek, różnych. Zawsze jest kompania honorowa i są oddawane strzały, i pogrzeb z ceremoniałem wojskowym, a wujek był po prostu zagrzebany w ziemi. Trzaska-Konopacki pisze, że odmówił „Ojcze Nasz”, to całe nabożeństwo było. Jeżeli jestem na wojskowym pogrzebie, to dla mnie jest to pogrzeb wujka. Człowiek musi być na pogrzebie, żeby tę osobę pożegnał.



Warszawa, 29 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Taida Barbara Wiktoria Krzemińska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter