Anna Tyro „Ewa”
Anna Tyro z domu Stasicka, urodzona 14 lipca 1927 roku. Byłam łączniczką i tylko łączniczką w batalionie „Iwo”.
- Proszę opowiedzieć trochę o swojej rodzinie.
Mój ojciec był oficerem zawodowym, kapitanem, który został w 1939 roku w Haliczu internowany przez Rosjan, przez żołnierzy Związku Radzieckiego, był w Starobielsku, z którego nigdy nie wrócił. Mieszkałam w Warszawie, jestem jedynaczką, więc z mamą i z ojcem, mama nie pracowała jak to zazwyczaj przed wojną bywało, mama już nie żyje.
- Co pani robiła przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Najpierw chodziłam do szkoły podstawowej na Solcu, to chyba był numer 59, potem do panien Goldmanówien na Filtrową, to było część gimnazjum Słowackiego, do którego już uczęszczałam w ramach tajnych kompletów.
- Ile lat szkoły skończyła pani przed wojną?
Sześć klas szkoły podstawowej.
- Czy przed wojną należała pani do harcerstwa lub jakiejś innej organizacji?
Nie, nie należałam.
- Jak pani ocenia, co najbardziej wpłynęło na pani późniejsze losy, na pani postawę: dom, szkoła, czy może coś jeszcze?
Myślę że otoczenie, że koledzy, koleżanki, wszyscy byli w harcerstwie albo w innych podziemnych organizacjach, no to ja też. Na jakieś specjalne patriotyczne uczucie byłam za młoda.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina wrzesień 1939r.
Wrzesień 1939? Okropnie. Moja mama była osobą niezaradną, chociaż z zawodu była nauczycielką, ale nigdy nie pracowała, w każdym razie jako mężatka. Bardzo źle znosiła ojca, konieczność opieki, żywności, naloty, w końcu wylądowałyśmy w Śródmieściu u znajomych, bo mama sama sobie nie dawała rady. Były bombardowania, był zupełny wody, co łączyło się nie tylko z jedzeniem, co najważniejsze, ale z myciem. Jednym słowem, to nie są przyjemne wspomnienia.
- Co się działo z pani mamą i z panią już po kapitulacji?
Wróciłyśmy do swojego mieszkania na ulicę Wilanowską, gdzie na Powiślu niestety Niemcy postanowili zrobić dzielnicę niemiecką i w ciągu dwudziestu czterech godzin w roku 1940 wyrzucono nas z naszego mieszkania, co prawda pozwalając wszystko zabrać. Ale co można zabrać w ciągu dwudziestu czterech godzin? Potem już mieszkałyśmy w wynajętych pokojach. Mama pracowała jako kierowniczka kuchni na budowie, jakoś sobie radziła, ja chodziłam do szkoły.
- Czy otrzymywała pani i pani mama jakieś wiadomości na temat ojca?
Tak, mam nawet dzisiaj kilka kartek ze Starobielska, w których ojciec prosi żeby mu nie posyłać żadnych paczek, bo nie warto, znaczyło to że po prostu do niego i tak nie dojdą. To było do momentu mniej więcej daty katyńskiej, gdzie Starobielsk został nazwijmy to brzydko „zlikwidowany”. Nie wiadomo do dzisiaj, podejrzewa się że gdzieś w piwnicach Urzędu Bezpieczeństwa w Charkowie. Ale do dzisiaj tego nikt nie wie.
- Proszę powiedzieć, gdzie pani chodziła do szkoły w czasie okupacji?
Pierwsza klasa gimnazjalna była pod płaszczykiem siódmej klasy szkoły powszechnej. Można było po szóstej klasie wówczas już iść do gimnazjum. Gimnazjum było niedopuszczalne przez Niemców. Polacy mogli tylko skończyć szkołę podstawową. Panny Goldmanówny na ulicy Filtrowej założyły szkołę, która była częścią gimnazjum Słowackiego. [tam się uczyłam w] siódmej klasie szkoły podstawowej.
Mniej więcej normalnie, to były normalne klasy, potem dalsze klasy gimnazjalne, to już były komplety po prywatnych mieszkaniach.
- Skończyła pani szkołę średnią?
Tak, skończyłam.
Zdałam małą maturę, resztę robiłam już po wojnie.
- Jak wyglądało pani zaangażowanie konspiracyjne?
Nie było to wielkie zaangażowanie, zajmowałam się zuchami, kilkoma małymi dziewczynkami, młodszymi jeszcze ode mnie, robiłyśmy normalne zabawy harcerskie, nie było to wielkie patriotyczne [działanie], nie było to naklejanie ulotek, żadna niebezpieczna działalność.
- To było grono koleżanek ze szkoły?
Nie, to były koleżanki skierowane do mnie przez związek harcerski.
Nie pamiętam, wiem że to była drużyna „czarna”, która działała na terenie gimnazjum Słowackiego, ale jak się nazywał mój zastęp, nie pamiętam po prostu.
- Czy pracowała pani w czasie okupacji?
Nie, chodziłam tylko do szkoły.
- Czy w harcerstwie było jakieś przygotowanie do Powstania, czy przechodziła pani jakieś szkolenia?
Nie, w 1943 roku wycofałam się z wszelkich działań, ponieważ wyszłam za mąż i byłam w ciąży i po prostu nie pozwolono mi dłużej brać udziału.
Nie tyle mąż, ile rodzina męża i moja, bo ja miałam szesnaście lat a on dziewiętnaście, więc trudno sobie dość jego jako wielkiego wodza naszej rodziny. Dziecinada i tyle, która się po dziesięciu latach rozpadła.
- Dziecko urodziło się przed Powstaniem?
Dziecko się urodziło w pierwszych dniach Powstania, w straszliwych mękach, rodziło się trzy dni, urodziło się nieżywe.
- Proszę powiedzieć jak pani pamięta lipiec 1944. Czy coś się działo w Warszawie, czy czuć było że będzie Powstanie?
Pamiętam pierwszy dzień Powstania, poszliśmy wtedy z moim pierwszym mężem do banku, ponieważ była wymiana banknotów pięćset złotowych tego dnia i na Bielańskiej zastała nas godzina „W”. Siedzieliśmy w piwnicach banku chyba ze dwa dni zanim udało nam się wrócić na Krochmalną, gdzie wtedy mieszkałam. Z Krochmalnej uciekaliśmy dalej, bo już było wiadomo, że Niemcy zajmą tą dzielnicę. Oni szli od strony Woli. Uciekaliśmy do rodziców męża na Plac Zbawiciela. Oni mieszkali w tym domu, gdzie jest teraz zarząd Polskiego Czerwonego Krzyża, na rogu Mokotowskiej i Placu Zbawiciela.
- Jakie były reakcje, jakie pani widziała, na wybuch Powstania, zaskoczenie, entuzjazm?
W piwnicy było mnóstwo ludzi zaskoczonych przez wybuch Powstania i wszyscy tylko myśleli o tym, aby się jakoś dostać do domu. Żadnej euforii nie było.
- Jak pani trafiła do batalionu „Iwo”?
Kiedy dostaliśmy się do rodziców męża na ulicę Mokotowską, postanowiliśmy że wszyscy ludzie młodzi są w Powstaniu i że my chcemy też być. Poszliśmy na Hożą, gdzie wówczas było kierownictwo Batalionu „Iwo” i poprosiliśmy o przyjęcie do oddziału. Dowódcą naszym był porucznik „Rarańcza”, już nie żyje.
- Jak wyglądały pani obowiązki?
Każdego dnia inaczej. Chodziłam na Stare Miasto z meldunkami. Tam, gdzie mnie posłano, tam chodziłam. Jakiś czas zajmowałam się jeńcami, którzy byli w kinie na Hożej, nie wiem jak się to kino nazywało. Niemcy wzięci do niewoli byli w dawnym kinie na Hożej, jakiś czas tam koło nich kazano mi być i pilnować. Śmieszy mnie to dzisiaj bardzo. Takie były czasy.
Dozorować żeby nie uciekli, to było wojsko, nie żadna SS. Niemniej, dzisiaj mnie to bardzo śmieszy.
Nie... Pejcz, z którego nigdy nie zrobiłam użytku.
- Jak oni się zachowywali? Bali się, byli przestraszeni?
Nie byłam tam sama, tam było więcej osób dozorujących. Czy się bali? Oni byli zrezygnowali. Uważali, że my ich rozstrzelamy, że to jest ich koniec, żadnych wyskoków nie było.
Głód był powszechny, więc i oni byli głodni, ale jakoś bici czy źle traktowani nie byli, absolutnie nie. Głodni byliśmy także my, pozjadaliśmy przecież wszystkie psy i wszystkie koty.
- Przez całe Powstanie, czy dopiero bliżej końca?
Nie, powiedzmy w drugim miesiącu Powstania. W pierwszym miesiącu jeszcze była jakaś kasza, jakiś miód chłopcy przynieśli. [Nie było] wtedy jeszcze bardzo źle, ale było co jeść. Natomiast z biegiem czasu stało się tragicznie i wtedy, kiedy z ulicy Hożej przeniesiono cały oddział w Aleje [Jerozolimskie] 21/23 to głód nasz sięgnął zenitu.
Nie, wody nie było. Była woda w punktach, w których były studnie, ale do tych studni stał potworny ogonek, przede wszystkim ludności cywilnej. Oczywiście, że my mieliśmy pierwszeństwo w braniu wody, co nie spotykało się z aplauzem tejże ludności cywilnej i naprawdę nie byliśmy traktowani jako bohaterowie.
- Spotkała się pani z jakimiś negatywnymi reakcjami?
O tak, nie tylko ja, wszyscy się spotkaliśmy, jeśli inni o tym nie mówią, to znaczy, że nie mówią prawdy. Spotykaliśmy się tylko z przekleństwami: „To przez was, to przez was umarło moje dziecko, to przez was nie mamy co jeść”. I tak dalej, żadnych oznak patriotyzmu wśród tej ludności cywilnej nie było, przykro mi, że muszę to powiedzieć.
- Tak było przez całe Powstanie czy tylko na końcu?
Ten drugi miesiąc, kiedy się zaczęła tragedia z jedzeniem. Właśnie Śródmieściu nie było żadnych magazynów, bo powiedzmy koledzy, którzy byli na Starówce, mieli wszystkiego w bród. To znaczy było o wiele gorzej, jeśli chodzi o samą walkę, o naloty o zniszczenie, natomiast mieli co jeść. To wiem od nich, więc to jest na pewno prawda.
- Jak wyglądały pani obowiązki codzienne?
Służbę miałam w wyznaczonych mi godzinach. Wtedy nie mogłam opuszczać, nazwijmy to, sekretariatu dowództwa. Byłam posyłana w różne części Warszawy z meldunkami. To było całe moje zajęcie.
- W części Warszawy czy Śródmieścia?
Nie, Warszawy, bo na przykład na Starówkę chodziłam wzdłuż barykady przy Nowym Świecie, piwnicami.
- A tylko do połowy sierpnia, potem to szybko się skończyło?
To się skończyło z momentem przeniesienia całego oddziału w Aleje Jerozolimskie 21/23, wtedy już nie było gdzie chodzić. Śródmieście stało się taką oazą powstańczą a inne dzielnice, nie wiem czy wszystkie, ale w większości były już przez Niemców zajęte.
- Czy miała pani jakieś umundurowanie?
Nie, skądże.
- Proszę powiedzieć ile osób liczył pani oddział?
Nie wiem.
- Czy miała pani tam jakieś koleżanki, bliskie znajome?
Było nas pięć, łączniczek i sanitariuszek. Bardzo chciałam odnaleźć którąś z nich, ale niestety nie udało mi się to.
- Nie znała ich pani wcześniej?
Nie.
- Czy miała pani w czasie Powstania kontakt z matką?
Nie, moja mama była wtedy w Brwinowie. Wyjechała do Brwinowa i tam ją zastało Powstanie. Ona tylko widziała palącą się Warszawę. Tak że nie miałam żadnego kontaktu.
I umierała ze strachu, tak.
- Proszę powiedzieć czy interesowało panią wówczas, co się dzieje w całym mieście oraz poza Warszawą??
Interesowało, ale myśmy nie wiedzieli nic.
- Nie było żadnych informacji?
Nie... Nawet co się dzieje w Warszawie było trudne [do ustalenia], jak przyszła Batalion „Zośka” do Śródmieścia to już wiedzieliśmy, że Starówka padła, ale to w ten sposób właśnie.
- Proszę powiedzieć, gdzie dokładnie walczył pani oddział?
Dowódca wydawał rozkaz i gdzieś chłopcy chodzili, nam nie mówili gdzie. Jeśli chodzi o jakieś bitwy z Niemcami, to jedynie była wymiana [ognia], bo my byliśmy w Alejach Jerozolimskich 21/23, a Niemcy byli [w Alejach Jerozolimskich] 25/27 to jest tuż koło Marszałkowskiej, idąc w kierunku Ochoty po lewej stronie.
- To jest ta strona, gdzie jest Dworzec Centralny?
Dworzec Centralny jest dalej, to jest przed Marszałkowską, między Nowym Światem a Marszałkowską. I tam przez mur przerzucaliśmy sobie drobne prezenty w postaci granatów, ale to raczej było z nudów. Owszem parę razy chłopcy przez wykute przejście atakowali te niemieckie oddziały, ale kończyło się na tym, że ktoś ginął w tym przejściu.
- Dużo ofiar było w pani oddziale?
Dużo to nie, ale na pewno były ofiary, myśmy tam byli jednak ponad miesiąc.
- A później gdzie zostali państwo przeniesieni?
A później to był koniec. Tam zastał nas koniec Powstania i 5 października był wymarsz. Broń składaliśmy przed Politechniką.
- Proszę powiedzieć, czego się pani najbardziej bała, co było największym zagrożeniem?
W czasie Powstania? Musi pani pamiętać, że miałam siedemnaście lat, najbardziej bałam się rozłąki z moim pierwszym mężem, który był także w tym samym oddziale. Był w batalionie razem ze mną, z tym że ja miałam swoje zadania, on swoje, nie było to takie razem, ale było wiadomo co się dzieje z tą osobą.
- Czy były częste bombardowania?
Były, ale nie tak bardzo częste. Śródmieście, jak pani wie, nawet nie było bardzo zniszczone, ulice Skorupki, Hoża, gdzie byłam najpierw, a potem Aleje Jerozolimskie, tam już było gorzej. Tam przy Marszałkowskiej już były większe zniszczenia, ale to nie były takie permanentne bombardowania jak na przykład w 1939 roku jak byłam koło Placu Napoleona.
- Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym w czasie Powstania?
Nie. Były możliwości, bo wiem, że koledzy chodzili do spowiedzi przed pójściem do niewoli. Nie uczestniczyłam po prostu.
- Jak pani wspomina już koniec Powstania, jak zmieniała się atmosfera?
Atmosfera ogólnego przygnębienia, przy czym, jak to zwykle w życiu bywa, ponieważ było źle, to bardzo wiele skupiło się na nas, to znaczy na dziewczynach w oddziale. Między innymi poproszono nas o wypranie koszul, bo idziemy do niewoli, przygotowania się do tej niewoli. Myśmy robiły co mogłyśmy, ale się potem okazało że niewiele mogłyśmy, koszule pofarbowałyśmy, była wielka awantura: „Cały czas nic nie robiłyście a teraz jeszcze taka strata”. To było tylko wynikiem ogromnego zawodu, ogromnej przykrości, każdy już nie wiedział gdzie szukać winnego tego wszystkiego.
- Czy udział dziewczyn w wojsku był wówczas źle widziany, uznawany za dziwny?
Źle widziany w żadnym przypadku. Dziewczyny naprawdę robiły, co mogły, tylko tak jest w życie, że jak są jakieś duże napięcia, to zawsze winne są kobiety. Jeszcze się pani przekona.
- Kobiety raczej zajmowały się domem?
To były młode dziewczyny, które już na owe czasy były wyemancypowane.
- Czy ma pani jakieś dobre wspomnienia z okresu Powstania?
Dobre wspomnienia? Nie mam dobrych wspomnień, naprawdę nic radosnego nie mogę powiedzieć. Mam takie śmieszne wspomnienia, na przykład do naszego oddziału przyszedł Fogg, który chodził po Warszawie i śpiewał w różnych oddziałach. Miałam wtedy służbę, ale bardzo go chciałam zobaczyć i uciekłam. Zostałam złapana i ukarana długą służbą. Ponieważ tam przy Foggu był [mój] bezpośredni zwierzchnik, powiedział, że mam iść z powrotem. On z takim żalem: „Spotkała panią przykrość przeze mnie”. To pamiętam jako wydarzenie śmieszne. Oczywiście to nie znaczy, że uważam, że dobrze zrobiłam. Nie, proszę tego tak nie rozumieć.
- Nie miała pani okazji posłuchać tego koncertu?
Nie.
- A jakieś tragiczne, czy złe wspomnienia szczególnie?
Tragiczne... Bardzo się przeraziłam jak mi powiedziano, że mój mąż został ranny, ale to nie były ciężkie rany, to były odłamki tylko, które zostały wyjęte i szybko się to zagoiło. W ogóle najtragiczniejsze to było chodzenie po piwnicach, widok dzieci, szczególnie niemowląt, które nie miały co jeść, strach matek. Gdyby kiedykolwiek zależało to ode mnie, nigdy nie należy robić takich rzeczy. Żaden patriotyzm nie uświęca cierpienia tych ludzi. Tym bardziej że ten patriotyzm nam bokiem wyszedł, ale to już jest z innej bajki.
- Proszę powiedzieć jak oddział wychodził z Warszawy, kiedy to było?
5 października 1944 roku.
Z Alei Jerozolimskich szliśmy chyba przez Nowowiejską, broń składaliśmy przed gmachem głównym Politechniki.
- Czy tej broni było dużo pod koniec Powstania??
Nie, skądże, prawie wcale nie było. Oficerowie mieli, trochę było wśród żołnierzy, ale tego nie było dużo. Ale natomiast pamiętam, szczęk tej kładzionej broni. To było straszne, nie wiem akurat dlaczego to mi tak utkwiło w pamięci, może jako koniec wszystkiego. To był moment dla mnie też straszny. Potem szliśmy do Ożarowa, przez Nowowiejską, przez Górczewską i gdzieś tak udało mi się w pola uciec. Koło nas nawet szedł taki jakiś Niemiec, zupełnie młody, on wiedział, że co jakiś czas się ktoś urywa i znika w tych polach szybciuteńko. Nie reagował. Po drodze stali ludzie z chlebem... Udało mi się uciec, poszłam do Brwinowa, do mamy. Byłam pod Warszawą, mój mąż też razem ze mną był. Jakiś czas byłam u mamy. Handlowałam bułkami żeby było z czego żyć. Rano biegliśmy o trzeciej w nocy do piekarni i po domach roznosiło się bułki. Na tym był jakiś drobny zarobek, z którego udawało się żyć. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy do piekarni kolejką, Niemcy weszli i zabrali nas, i na tym się skończyło. W ten sposób znalazłam się na pracach w Niemczech.
Trebsen an der Mulde [fonet.] Mam stamtąd papiery, nawet dostałam jakieś grosze z organizacji, która zajmuje się przymusowo wywiezionymi do Niemiec na roboty.
Pracowałam w fabryce papieru. Ponieważ ja jedna w tym transporcie mówiłam po niemiecku jako tako, gdyż od dziecka moi rodzice kładli ogromny nacisk na języki obce, to zostałam tłumaczem. Dzięki temu moje życie było dużo lżejsze. Poza tym pracowałam w pakowni papieru, jak byłam potrzebna to mnie stamtąd wołali. To była fabryka papieru i wielkie bloki papieru pakowało się i wysyłało nie wiem dokąd.
- Jakie tam były warunki, czy był głód?
Głód był okropny, ale żadnego bicia, prześladowań, przynajmniej tam gdzie ja to widziałam. Tam było jeszcze wielu Rosjan, którzy wyładowywali drzewo na papier, tam podobno dochodziło do bicia. Ale tu gdzie byłam, w pakowni i jeszcze przy kotłach, też różnie bywało... Ale to już jest długa historia, bo oni sami między sobą też walczyli.
To był obóz międzynarodowy, byli Rosjanie, Ukraińcy, byli także Francuzi, Czesi. I znowu strasznie przykra historia, tydzień po wojnie po Anglików, po Czechów, po Francuzów przyjechały transporty, które zabrały ich do domu, nas nikt nie zabierał.
- Kiedy została pani wyzwolona i przez kogo?
Nagle 12 maja 1945 [roku], weszli do Trebsen Amerykanie. Walk tam nie było. Niemcy się wycofali bez jakiejkolwiek walki. Pewnego dnia zobaczyliśmy Murzynów rozdających czekoladę. Tak weszli Amerykanie, oczywiście nie byli sami Murzyni, ale dużo, bardzo dużo.
- Jak potoczyły się pani dalsze losy?
Moje dalsze losy... Zostałam w Niemczech do 1947 roku, mieszkałam w Deggendorfie nad Dunajem. Jak większość Polaków w tym czasie w Niemczech, zajmowałam się
schwarzhandlem, to znaczy nielegalnymi zakupami od armii amerykańskiej i sprzedażą na przykład uciekinierom z Węgier, bo akurat do Deggendorfu przyjechała arystokracja węgierska, która uciekała z kolei przed Rosjanami. Oni sobie nie wyobrażali życia na przykład bez kakao czy innych luksusowych, dla nas wówczas, przedmiotów. W 1947 wróciłam do Polski. Na Śląsku byli rodzice mojego męża, którzy byli dla nas oparciem i tam właśnie skończyłam studia na Akademii Ekonomicznej w Katowicach.
- Czy była pani represjonowana?
Nie, nikt się nigdy nie zajmował osobą, która naprawdę mało znaczy.
- Czy jest może coś, z czego jest pani naprawdę dumna w czasie swego udziału w Powstaniu?
Nie ma takiej rzeczy. W ogóle nie jestem dumna i uważam, że w żadnym sensie nie zasługuję na żadne uznanie.
- Proszę powiedzieć, jak pani dzisiaj, po sześćdziesięciu kilku latach ocenia Powstanie?
Uważam, że to był wielki nonsens. Jak już mówiłam, gdyby ode mnie to zależało, nigdy bym czegoś podobnego nie zrobiła. Zresztą jak państwo wiecie, lepiej ode mnie, Powstanie wybuchło właściwie przez pomyłkę, bo nie można go było już odwołać. W obozie pracy w Trebsen spotkałam Czechów, którzy mówili: „O, u nas też było Powstanie, trzy dni trwało! Wody nie było, światła nie było!”. Takie powstanie można robić, ale to co tutaj się stało, z miastem, z ludźmi, z najlepszą młodzieżą jaka była, bo przecież do Powstania poszli ci najlepsi... Uważam po prostu za zbrodnię. Przykro mi, że to mówię.
Warszawa, 30 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek