Barbara Domagalska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Domagalska. Urodziłam się w 1930 roku w Warszawie.

  • W czasie Powstania również była pani w Warszawie?

Tak, w czasie Powstania byłam w Warszawie na Starym Mieście, na ulicy Freta 48.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta okres przedwojenny? Jaka atmosfera panowała w domu, w szkole?

Przed wojną też mieszkaliśmy na Freta 48 mieszkania 18. Było nas czworo rodzeństwa: najstarsza siostra, brat, ja i młodszy brat. Tata pracował na kolei, w parowozowni na Dworcu Gdańskim. Był specjalistą od naprawy parowozów. Mama nie pracowała, bo była ciężko chora na serce. Praktycznie całą rodzinę utrzymywał tata, ale przed wojną pracował na kolei i ponieważ był zdolnym specjalistą, miał dobrą pensję (360 złotych miesięcznie), deputat węglowy, dodatki za odzież kolejarską. Pracował także w prywatnych warsztatach, wyrabiał tak zwane sznyty i sztance. Tej pracy nie miał codziennie, ale bardzo dobrze zarabiał. Pracował w trzech różnych warsztatach. Tak że przed wojną powodziło nam się bardzo dobrze, mama mogła nie pracować. Nie mogła w ogóle pracować, ale jeszcze mógł być ktoś do pomocy przy ciężkich pracach.

  • Czy w 1939 roku tuż przed wybuchem wojny czuło się atmosferę zagrożenia, czy to nie docierało do pani, bo była pani dzieckiem?

Miałam wtedy dziewięć lat, więc nie mogłam sobie tego jakoś wyobrazić. Jak już miał nastąpić wybuch wojny, to dzień wcześniej tata jako kolejarz został jak wszyscy kolejarze – zmilitaryzowany. Wszystkich kolejarzy wywieźli z Warszawy na wschód. Nie wiem, czy chcieli chronić tę grupę osób. Tatę wywieźli tak jak wszystkich pracowników – pracował [wcześniej] na Dworcu Gdańskim. Jak już były bombardowania i bombardowali transporty z [ludźmi] wywożonymi z Warszawy (na pewno tych pociągów było więcej), to każdy chował się przed bombami, gdzie mógł. Tata z Siedlec wrócił do nas pieszo, bo we czworo zostaliśmy tylko z mamą. Po zajęciu Warszawy przez Niemców tata znów był zatrudniony jako kolejarz w parowozowni na Dworcu Gdańskim. Z tym że naczelnikiem już był Niemiec, ale wszyscy pracownicy to Polacy.

  • Czy coś szczególnego utkwiło pani w pamięci z września 1939 roku? Zraniona osoba, ktoś zabity na ulicy, bomba?

Nie, akurat na Starym Mieście nie było takich przypadków. Z tym że pamiętam, jak inni lokatorzy schodzili do piwnic, a mama powiedziała, że nie zejdzie. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, ale w czasie nalotów siedzieliśmy na parterze u lokatorów. Mama powiedziała: „Jak bomba uderzy, to nas zabije, a w piwnicy, to może nas przysypać i nie wiadomo, co później z nami będzie. Czy zostaniemy kalekami, czy w ogóle możemy się nie wydostać, być przysypani”. Tak że to zapamiętałam, że w ogóle, ani chwili nie byliśmy w piwnicy podczas bombardowania.

  • Czyli jako dziecko przez większość września mieszkała pani z mamą i z rodziną, i właściwie nie wychodziła z mieszkania lokatorów z parteru?

Gdy nie było nalotów, byliśmy w swoim mieszkaniu. Podczas działań wojennych, dopóki były bombardowania, to nie wychodziliśmy na zewnątrz budynku.

  • Jak wyglądała nauka w czasie okupacji?

Jeżeli chodzi o naukę w czasie okupacji, to miałam dziewięć lat, jak zaczęła się wojna. Młodszy brat miał siedem. Starszy miał jedenaście, a siostra dwanaście. Wszyscy chodziliśmy do szkół podstawowych, tak zwanych powszechnych. Tata pracował na kolei w parowozowni, w dalszym ciągu naprawiał parowozy, bo przecież pociągi jeździły i parowozy musiały być sprawne. Jeżeli chodzi o warunki materialne, to już były niestety tragiczne, bo w dalszym ciągu tylko tata pracował. Mama wpadła na pomysł i zaczęła robić tak zwane swojaki, papierosy. To były gilzy napychane krojonym tytoniem. Na Starówce było mnóstwo małych sklepików. Wstawiała wiec [towar] do tych sklepików. Z tym że nie robiła sama, tylko jak przychodziliśmy ze szkoły, zasiadaliśmy przy stole i każdy z nas musiał zrobić jakąś porcję papierosów. Inaczej nie mielibyśmy z czego żyć. Później każde z nas odrabiało lekcje.
Byliśmy pod opieką instytucji zwanej RGO, to była Rada Główna Opiekuńcza. Dziwię się, że teraz o tej instytucji nic się nie mówi. Była bardzo pożyteczna, zajmowali się tymi, którzy byli w najcięższych warunkach materialnych. Byliśmy objęci opieką RGO i chodziliśmy do świetlicy na ulicę Starą 2. Tam mieliśmy bezpłatne obiady i ewentualnie mogliśmy tam przebywać – były jakieś zajęcia, byli wychowawcy. To było bardzo znaczące. Było czworo rodzeństwa i wszyscy mogliśmy zjeść tam obiad, to już mama nie musiała się martwić o posiłki podstawowe, takie jak obiad. Przy ulicy Zakroczymskiej był park Traugutta i tam był olbrzymi teren, trawnik, który przystosowali i zrobili działeczki. Każdy z nas miał swoją grządkę i uprawialiśmy różne warzywa. Tak że to było też bardzo przyjemne, bo wyhodowane już warzywa każdy mógł wziąć do domu. To wszystko organizowało RGO ze świetlicy.

  • Czy pani albo ktoś z rodziny miał styczność z Niemcami, jakąś nieprzyjemną, niebezpieczną sytuację?

Kiedyś zatrzymali tatusia przy Dworcu Gdańskim, jak szedł do pracy. Zabili tam Niemca i później zatrzymywali mężczyzn. Ponieważ miał tak zwaną kenkartę, okazał i powiedział, że idzie do pracy, więc go puścili. Mama musiała zawsze chodzić z kenkartą, bo była podobna do Żydówki, miała takie rysy twarzy. Nie mogła wyjść z domu, żeby nie wziąć, bo jakby zaczepili, to musiała się wylegitymować, że nie jest Żydówką.
Szkołę podstawową kończyłam, jak już byłam w szóstej klasie, ponieważ (nie chwalę się) miałam same piątki, miałam wybitne zdolności do matematyki i fizyki. W szkole było tak zorganizowane, że po lekcjach douczałam słabsze koleżanki czy kolegów, tłumaczyłam, jak czegoś nie wiedzieli. Tak zwana samopomoc koleżeńska. Jak kończyłam szóstą klasę, to wychowawczyni poprosiła mamę, że chciałaby mi załatwić tajne nauczanie w gimnazjum. Po szóstej klasie można było iść do gimnazjum. Starsza siostra chodziła już do średniej szkoły, brat (dwa lata ode mnie starszy) też już musiał iść do szkoły średniej – ale to były szkoły zawodowe. Jeżeli chodzi o gimnazjum czy liceum, to wszystko było tajne, więc po szóstej klasie wychowawczyni mogła mi załatwić gimnazjum tajnego nauczania. Ale tam za nauczanie trzeba było płacić, niestety. Wychowawczyni powiedziała, że chciałaby załatwić, a mama mówi: „Proszę pani, ale mnie nie stać na to, żebym płaciła. A niech jeszcze pochodzi do siódmej klasy, może się wojna skończy”. Bo ja poszłam od razu do drugiej klasy i miałam rok w zapasie. Niestety, skończyłam siódmą klasę, a wojna się nie skończyła. Wtedy wychowawczyni znów poprosiła mamę, ale sytuacja materialna przecież się nie poprawiła. [Nauczycielka] powiedziała, że załatwiła mi sponsorów, którzy za mnie płacili. Tak że pierwszą gimnazjalną [ukończyłam] w gimnazjum Emilii Plater pod przykrywką szkoły introligatorskiej. Za okupacji istniały średnie szkoły, ale tylko zawodowe. To było gimnazjum, ale jako szkoła introligatorska.

  • Przy jakiej ulicy było to gimnazjum?

To było w domach prywatnych. W jakiejś jednej sali uczyła się [jedna] klasa, inne klasy w innym miejscu, bo przecież to musiało być rozrzucone. Najpierw, pamiętam, chodziłam na Królewską, a później na Filtrową, w jakimś domu mieszkalnym. W tym gimnazjum była drużyna harcerska „Szare Szeregi”. Nie wszystkich tam wciągali, ale ja miałam to szczęście. Widocznie jakoś tam [odpowiadałam]. Inna rzecz, że jak byłam w pierwszej gimnazjalnej, to siostra cioteczna była już w czwartej. Już była w harcerstwie, tak że miałam poręczenie przez tę cioteczną siostrę.
Pamiętam, że składałam przysięgę chyba ostatniego grudnia. 1 stycznia już byłam [harcerką], mam nawet dokument, że od 1 stycznia 1944 roku do 1 sierpnia działałam w „Szarych Szeregach”. Dopiero od 1989 roku mam kombatanctwo, bo wcześniej mi nie przyznali. Dostałam odmowę, chociaż miałam wszystkie dokumenty złożone w ZBoWiD-zie. W 1989 roku, jak już się zmieniła sytuacja w Polsce, napisałam podanie, że proszę o zwrot dokumentów (bo miałam oryginalny dokument z harcerstwa i inne, co złożyłam), a wtedy się zdziwili, że nie dostałam kombatanctwa. W ciągu dwóch tygodni zwołali jakąś komisję i dostałam.

  • Pamięta pani jakieś zebrania harcerskie?

To było normalnie w prywatnych mieszkaniach. Prowadziłam nawet kronikę zastępu. Nasz zastęp to „Dęby”. Niestety cała kronika spłonęła w Powstaniu.

  • Pamięta pani pseudonimy koleżanek, zastępowej?

Zastępowa nazywała się Aniela Lau, mówiłyśmy na nią Nela, a drużynową była Maria Lenartowicz.

  • Co się działo na spotkaniach?

Przede wszystkim były omawiane akcje, które były później przeprowadzane. Mały sabotaż, pakowałyśmy paczki do obozów, przenosiłyśmy książki do tajnego nauczania, różne tajne pisma, które musiałyśmy dostarczyć w odpowiednie miejsce.

  • Meldunki czy podziemną prasę?

To były meldunki. Nawet miałyśmy kiedyś wyjazd naszego zastępu za Warszawę do Choszczówki. Pamiętam, że każda miała drugie śniadanie. Jedna koleżanka (to było strasznie śmieszne) przyniosła kozie mleko. Każda musiała tego koziego mleka spróbować. To był smak, który nie każdemu odpowiadał. W lesie w Choszczówce miałyśmy ćwiczenia, że tak powiem, polowe – orientacja i różne inne.

  • Czy miała pani wcześniej informacje, że Powstanie jest planowane?

Nie, dlatego że to wszystko było przecież trzymane w tajemnicy. Miałam wtedy czternaście lat. Tyle tylko, że w dniu Powstania z koleżanką, Haliną Domaradzką (która mieszkała niedaleko mnie, na Mostowej) byłyśmy wezwane na plac Unii Lubelskiej, ale nie wiedziałyśmy w ogóle po co. Zostałyśmy powiadomione, że mamy się stawić o tej i o tej godzinie u drużynowej na placu Unii Lubelskiej.

  • Czyli nie wzięły panie dodatkowych ubrań ani nic takiego?

Nie, w ogóle. Pojechałyśmy. Drzwi nie otworzyła nam drużynowa, tylko jej kuzynka, która była przyboczną. Otworzyła i [powiedziała] tylko tyle: „Już nie potrzeba” i zamknęła nam drzwi przed nosem. W ogóle byłyśmy zdziwione, o co chodzi. Ale jak już nie potrzeba, to wracamy do domu.

  • To było 1 sierpnia?

1 sierpnia. Jak wracałyśmy na Starówkę z placu Unii Lubelskiej (bo musiałam dojechać na Freta, a ona na Mostową), to dosłownie jechałyśmy na zderzakach, tak były [zapchane] tramwaje. To nie były takie tramwaje jak teraz, tylko były zamykane drzwi i tak zwane zderzaki. Tramwaje były oblepione jak winogrono.

  • Która to była godzina?

To było już po południu. Jak dojechałyśmy do placu Teatralnego, to już w pobliżu padły pierwsze strzały. Wysiadłyśmy z tramwaju na placu Teatralnym i przez pasaż, przez miejskie kino wybiegłyśmy na Długą 23/25. Dobiegłyśmy tylko do kościoła garnizonowego na placu Krasińskich. Nie byłyśmy w kościele, tylko w bocznym pomieszczeniu jak wejście na plebanię. Było tam kilka osób, schronili się, bo nie wiadomo, co się dzieje. Wtedy byłyśmy tam chyba ze dwie godziny, aż się ściemniło, ucichły strzały. Ulicą Długą pod murami dobiegłyśmy do Freta 48 (bo to było przy Kościelnej), a koleżanka do siebie do domu na Mostową. Już na Wąskiej, Freta były budowane barykady. Wtedy się zorientowałam, że jest jakaś akcja.
Jak przybiegłam do domu, to mama cała drżąca, że mnie nie było. Wyszłam z domu i tyle godzin mnie nie było. Jak mnie zobaczyła, to opadł z niej ten strach, że coś się ze mną stało. Wtedy już była organizacja, już byli powstańcy, w naszym domu już [organizowali] kwatery. Nawet w naszym mieszkaniu też mieli kwaterę. Normalnie powiedzieli, że jest Powstanie i jeżeli mamy się gdzie skryć, [to żebyśmy to zrobili]. Żebyśmy się skryli w piwnicach, bo nie wiadomo, jak ta akcja będzie przebiegała i co się może stać. Wtedy rodzice stwierdzili, że część najpotrzebniejszych rzeczy zniosą do piwnicy. Praktycznie całe Powstanie byliśmy w piwnicach. Muszę zaznaczyć, że nie było starszego brata.

  • Co działo się ze starszym rodzeństwem?

W piątek rano przed Powstaniem starszy brat wyjechał do znajomych do Chotomowa po ziemniaki. W piątek po południu wróciłam do Warszawy, bo w lipcu nie było mnie w Warszawie. Rok przed Powstaniem byłam wysłana na wakacje z RGO. To było zorganizowane dla dzieci objętych opieką RGO, które nie miały gdzie wyjechać. Rodzina taty była za Łodzią w tak zwanej Rzeszy, a mamy rodzina była za Ciechanowem i to też była Rzesza. Praktycznie nie mieliśmy gdzie wyjechać. Ponieważ byłam wątła, RGO wysłało mnie na wakacje do osób, które chciały przyjąć dzieci z Warszawy czy innych miast, żeby spędziły wakacje na świeżym powietrzu. Byłam wywieziona do Rozprzy. Była tam gmina, która później rozdzielała dzieci do różnych [rodzin]. Za okupacji mniejsze majątki były normalnie w rękach Polaków. Nie wszystkie majątki zagarnęli Niemcy. Małe, do pięćdziesięciu czy stu hektarów nie były zabierane Polakom. Część dzieci było umieszczanych w majątkach. Wykonywały małe prace, pasły gęsi czy coś takiego.
Miałam być przydzielona do takiego majątku. W Rozprzy było małżeństwo. On miał pracownię szewską, a żona była ze Śląska. Do czasów wojny on był wopistą na pograniczu, w Cieszynie. Jak już Niemcy zajęli te obszary, to część mieszkańców wcielili do wojska niemieckiego (nawet braci tej Ślązaczki). On, jako wopista, Polak, nie podlegał tym regułom, ale ona mogła podpisać folkslistę. Powiedziała, że nie, że wyjeżdża z mężem w jego rodzinne strony. Pochodził z Rozprzy. Wszyscy byliśmy zgromadzeni na placyku, Rynku. Zobaczyli mnie i widocznie im się spodobałam. Do nich miał być przydzielony chłopiec. Ponieważ brat szewca pracował w gminie (był Polakiem), to podeszli do niego, żeby zamienić, aby chłopca wpisać na moje miejsce do majątku, a oni chcą mnie. W 1943 roku przed Powstaniem byłam u nich w Rozprzy całe wakacje. Nazywali się Świstakowie. Na następne wakacje w 1944 roku powiedzieli, żebym się nie starała przez żadne RGO i sami, indywidualnie mnie zaprosili, żebym do nich przyjechała.
Tak rzeczywiście było. Jak tylko w czerwcu skończyła się szkoła, to mama kupiła mi bilet. Nie było problemu, bo tata kolejarz i za okupacji też była zniżka osiemdziesiąt procent dla rodzin kolejarzy. Pojechałam pod koniec czerwca. Byłam tam w lipcu i jak już zaczęły się bombardowania, zbliżał się front ze wschodu, dowiedziałam się, że Dworzec Wileński jest zbombardowany. Powiedziałam do moich opiekunów, że jadę do domu. Powiedzieli, że mnie nie puszczą. Powiedziałam: „Ja i tak pojadę”. Ostatecznie nie byłam przecież taka gapa, bo jak byłam w „Szarych Szeregach”, to nie byłam taka jak teraz czternastolatki – nie wiedzą, jak się poruszać, bo musi mama czy tata prowadzać. Miałam już dosyć duże doświadczenie.
  • Zdecydowała się pani wrócić.

Zdecydowałam się wrócić. Wreszcie jak się zorientowali, to powiedzieli: „No dobrze, to już [jedź]”. Odprowadzili mnie, bo do stacji od tego miasteczka było dwa kilometry. Odprowadzili mnie na dworzec, kupili bilet. Przyjechałam w piątek, to był… jeszcze lipiec. Przyjechałam do Warszawy po południu. Jak mówiłam, mój starszy brat rano wyjechał do Chotomowa po ziemniaki. Nie wiedział, że wróciłam. Całe szczęście, bo później po Powstaniu mogłam go odnaleźć.

  • W piwnicy była pani z całą rodziną, również ze starszą siostrą?

Ze starszą siostrą i młodszym bratem, i obojgiem rodziców.

  • Jak to się stało, że została pani w piwnicy? Wiele osób dołączało do Powstania już po jego wybuchu.

Moja mama, jak zaznaczałam, była strasznie chora na serce, starsza trzy lata siostra […] nie miała takiej inicjatywy, ja byłam bardziej prężna. W czasie okupacji byliśmy ze starszym bratem w świetlicy na ulicy Bielańskiej, [to było] z RGO. To już była starsza młodzież, z którą (jak później się okazało) dwóch instruktorów prowadziło takie zajęcia jak w harcerstwie. Byłam nawet przez nich oddelegowana na kurs sanitarny. Prowadzone było na Powiślu w pomieszczeniach u księży salezjanów […].

  • Jaki pani miała pseudonim?

Jeżeli chodzi o zastęp, to nie było pseudonimów. Zastęp [nosił nazwę] „Dęby”, a pseudonimów nie było. Pseudonimy miała starsza młodzież.

  • Pani była w „Zawiszakach”?

Byłam w „Szarych Szeregach”, w najmłodszej grupie. Nie dołączyłam do Powstania chociażby ze względu na mamę. U nas kwaterowali powstańcy. Atakowali Wytwórnię Papierów Wartościowych, Dworzec Gdański. [Jeśli] wracali z drobnymi ranami, to ich opatrywałam, bo miałam skończony kurs sanitarny. Nie byłam nigdzie w oddziałach.

  • To znaczy, że tam był jakby punkt sanitarny?

Tak.

  • Czy były jakieś środki?

Tak, oni mieli. Chodziło o to, żeby ktoś mógł im pomóc. Jak powstańcy zajęli magazyny żywnościowe na Stawkach, to przynieśli bardzo dużo na przykład mąki, cukru w kostkach. Mama wymieniała suchary. Ponieważ jednak wiedziała, że nie wiadomo, jakie mogą nastać czasy, to miała cały wór sucharów. W związku z tym, że robiliśmy „swojaki”, to mama miała też tytoń. Mężczyźni, wiadomo, szczególnie w sytuacjach bojowych chcieli tego papierosa zapalić. Za tytoń mama dostała więcej cukru – dostaliśmy cały wór cukru i mąki. Miałam za zadanie co drugi dzień przebiec przez ulicę Freta na Freta 49 (prawie naprzeciwko naszego domu), gdzie był przejściowy dom z przejściem na ulicę Koźlą. Na ulicy Koźlej był piekarz, który wypiekał chleb. Jak jednego dnia przyniosło się kilogram mąki, to następnego odbierało się bochenek chleba. To było właśnie moje bojowe zadanie – zdobywanie chleba. Przebieganie przez Freta (a przecież kule świstały) i z powrotem, żeby dostarczyć chleb. Mieliśmy przynajmniej kawałek świeżego chleba. Tak [było] właściwie do 31 sierpnia.

  • Proszę powiedzieć, jak było z wodą?

Woda była w kranach.

  • Do końca sierpnia?

Tego już nie pamiętam, ale chyba nie. Powiem jeszcze, że w każdym domu na Starym Mieście była tak zwana piwnica ogólna dla uciekinierów z innych domów. Jak inne domy były już zburzone, to ci ludzie musieli się przemieszczać. Pod naszą oficyną, gdzie mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, była olbrzymia piwnica, jakieś czterdzieści dwa metry. To była ogólna piwnica. Z naszą piwnicą [dzielił ją] tylko korytarz. Z tej ogólnej piwnicy był wybity otwór do domu na Nowe Miasto. W każdym domu musiał być przebity otwór, żeby w razie czego można się było ewakuować przez inne piwnice. Pamiętam, że wtedy było w piwnicy ze czterdzieści czy pięćdziesiąt osób. Leżeli na słomie jedno przy drugim. 31 sierpnia około godziny dziesiątej (może wcześniej) ludzie zaczęli wychodzić z piwnicy po schodach na podwórko. Mama mówi: „Dlaczego państwo wychodzicie?”. – „Proszę pani, tu coś się stanie dzisiaj, dlatego że codziennie myszy nam biegały po głowach, a dzisiejszej nocy ani jedna mysz się nie pokazała. Tu coś się musi stać”. Wszyscy się z piwnicy wynieśli. O godzinie dwunastej w południe tata był z sąsiadami na korytarzu, mama i ja z rodzeństwem byliśmy w piwnicy. Usłyszeliśmy tylko straszny huk. Byłam blisko drzwi i odruchowo je pchnęłam. Tuman kurzu w piwnicy i w ogóle nie wiadomo, co się stało. Słyszymy tylko głos taty zza drzwi: „Żyjecie?”. My mówimy: „Żyjemy”.
Okazało się, że właśnie w tę oficynę, gdzie była ogólna piwnica, uderzyły bomby. Ale zasypało też schody, którymi mogliśmy wyjść na podwórko. Ogólna piwnica została zasypana. Uważam, że to był cud, bo tam były tak zwane sklepienia kleinowskie, szyny. Drzwi do piwnicy nie było zasypane. Szyny tak się wygięły, że był tylko wąski korytarzyk do tego otworu. Cała piwnica zasypana, za otworem zasypane, a tylko było dojście, że pojedynczo można było przejść do otworu na Nowe Miasto. Gdyby nie to, to my i dwadzieścia parę osób by się udusiło, zginęlibyśmy przez uduszenie. Nikt nie został ranny. Z tym że tata z mężczyznami znaleźli jakiś łom i [podważyli] drzwi naszej piwnicy, bo się opuściły. Musiał je wyważać bardzo ostrożnie, bo nie wiadomo, co było ponad nami, mogło nas zasypać. Ale szczęśliwe nie [zasypało]. Trochę się tylko obsunął murek nad drzwiami, ale wyważono te drzwi. Wtedy już wszyscy sąsiedzi z piwnic pojedynczo, gęsiego do otworu i wyszliśmy przez piwnicę domu na Nowym Mieście. Dom praktycznie był wypalony, ale można było przejść. Wyszliśmy na parter do sklepu, który był naprzeciwko kościoła sakramentek. To był sklep tak zwany rzeźniczy, bo cały był wyłożony [kafelkami].

  • Gdyby ci ludzie, którzy wyszli sugerując się myszami, jednak zostali…

Wszyscy byliby zasypani, po prostu ponieśliby śmierć. [Bomba uderzyła] w tę oficynę, pod którą była ogólna piwnica. Tak że oni wszyscy ocaleli i my też ocaleliśmy, bo te szyny tak się wygięły. Ale ja mówię, że tak miało być, Pan Bóg widocznie stwierdził, że jeszcze nie powinniśmy zginąć. Siedzieliśmy w tym sklepie, a na Rynku Nowego Miasta było widać osoby z białymi płachtami, które szły się poddawać. W kościele Najświętszej Marii Panny przyszli od Cytadeli Mongołowie, Ukraińcy i Łotysze, którzy służyli w niemieckim wojsku. Ludzie z Rynku Nowego Miasta i sąsiednich ulic szli się u nich poddawać, bo oni już agitowali. Powiedzieli, że jak się nie poddadzą, to będą po prostu tych ludzi zabijać. Do sklepu, gdzie siedzieliśmy, przyszedł jakiś cywil i mówi: „A co tu państwo robicie?”. – „Siedzimy”. – „No to trzeba się [poddawać]. Co, nie idziecie się poddać?”. Mama mówi: „My jeszcze mamy czas”.
Moja siostra miała już siedemnaście lat, a wiadomo było, jacy to są ludzie. Powstanie w getcie żydowskim to przecież też nie Niemcy, tylko Łotysze, Ukraińcy i Mongołowie wykończyli. Mieszkałam niedaleko, mur przebiegał wzdłuż ulicy Bonifraterskiej, więc jak się nieraz tam chodziło, to widzieliśmy, kto jest pod tym murem, że to nie jest Wehrmacht niemiecki, tylko ci, którzy służą w ich wojsku z innych krajów, a szczególnie z tych, które wymieniłam – Łotysze, Ukraińcy i Mongołowie. „A, to jak nie wyjdziecie, to zaraz tu przyjdą i granaty wrzucą”. Moja mama mówi: „Jak tyle przeżyliśmy, że wyszliśmy, że nie zginęliśmy w tych piwnicach, no to trudno, no to nas zabiją”. Posiedzieliśmy, aż się ściemniło. Wtedy pod murami (tam pełno gruzów) przebiegliśmy i dobiegliśmy na Freta 5. To jeszcze był nasz teren. W tych piwnicach, normalnie na korytarzach przesiedzieliśmy dwie doby, do 2 września. Nie wszyscy mężczyźni walczyli z bronią w ręku, była też tak zwana… obrona cywilna. 2 września rano do piwnic przyszedł jeden z nich i mówi: „Proszę państwa, musimy wszyscy wychodzić. Idzie Wehrmacht od Krakowskiego Przedmieścia. Już w ogóle powstańców nie ma na Starówce, już wszyscy się przemieścili w inne dzielnice. Tak że już nie ma [szans], nikt nie ocaleje, jeżeli ktoś zostanie, dlatego że oni przez okienka piwniczne będą wrzucać granaty”.
Jak rodzice usłyszeli, że to Wehrmacht, to mama mówi: „No pewno, że wychodzimy”. Jak wyszliśmy z piwnic, nie tylko z tego jednego domu, bo i z ulicy Długiej, z Freta po przeciwnej stronie, z Mostowej (z całej dzielnicy Starego Miasta), to była kolumna ludzi na całą jezdnię, aż na chodnikach. Wtedy, jak już nas uformowali w kolumnę, w pewnych odstępach byli Niemcy (pilnowali porządku), pędzili nas przez Barbakan, ulicę Piwną. Ulicy Piwnej nie zapomnę nigdy. To była (i jest) wąska ulica, a domy były tak zbombardowane, że gruzy były pod pierwsze piętro. Szło się ścieżką po tych gruzach, a z dopalających się domów sypał się na głowy popiół. To było dla mnie tak przykre wrażenie, że jeżeli dożyję stu lat, to tego nie zapomnę. Później przez plac Zamkowy, ulicą Bednarską do ulicy Dobrej, do Karowej. Karową przez plac Piłsudskiego (za okupacji nazywał się inaczej, ale nie chcę wymieniać tej nazwy), przez Ogród Saski, Królewską do Grzybowskiej, a Grzybowską do Wolskiej. Po drodze dołączali jeszcze inni warszawiacy, którzy byli jeszcze w domach, jak nas pędzili. Na ulicy Wolskiej (a przecież to była szeroka ulica) kolumna ludzi była taka, że nie było widać ani początku, ani końca i [szła] całą szerokością. Trzeba przyznać, że nie było tak tragicznie, nie pędzili szybko. Były przypadki, że rodzina na noszach niosła chore osoby. Pamiętam, że jedną staruszkę rodzina niosła na fotelu.
Wzdłuż trasy w pewnych odstępach były polskie pielęgniarki z Czerwonego Krzyża, które rozdawały opatrunki, bandaże, gazę i takie najpotrzebniejsze rzeczy. Mama wzięła kilka bandaży i co tam dawali. Nawet wodę dawali, żeby nie zasłabnąć. Jeszcze z tatusiem doszliśmy do ulicy Sokołowskiej, gdzie jest kościół Świętego Wojciecha. Przed tym kościołem była już selekcja. Mężczyzn zdolnych do pracy w Niemczech oddzielali i wtedy właśnie oddzielili tatusia. Chyba przetrzymali w tym kościele, ale nie wiem, czy całą noc. Mama się z tatusiem umówiła, że gdziekolwiek tatusia wywiozą, to mają się kontaktować z jego siostrami, które były za Łodzią, w tak zwanej Rzeszy. My też napiszemy do sióstr, gdzie będziemy.

  • Ile państwo szli do Sokołowskiej?

Wyszliśmy rano, a [doszliśmy], jak była trzecia, może druga…

  • Cały czas na nogach?

Tak, cały czas szliśmy, bo przecież to była kolumna i trzeba było iść. Żadnych postojów nie było. Jak już nastąpił podział i oddzielili mężczyzn, to mamę i nas [poprowadzili] ulicą Bema na Dworzec Zachodni. Tam nas załadowali do pociągów elektrycznych. Z Dworca Zachodniego pociągami wywieźli nas do Pruszkowa. Pociągi nie wjeżdżały na teren parowozowni w Pruszkowie główną bramą, tylko bocznicą. Zatrzymywały się przed bramą, którą mógłby wjechać tylko jeden pociąg. Rozładowywali nas przed bramą i wchodziło się na teren parowozowni. Z tym że na tym terenie zaraz za tą bramą stał jeden Niemiec, a za nim stała pielęgniarka z Czerwonego Krzyża, Polka.
Jak wchodziliśmy, to mamę, mnie i młodszego brata Niemiec skierował na prawo, a siostrę na lewo. Jak mama zobaczyła, że siostrę oddzielają, to podeszliśmy do pielęgniarki i mama mówi: „Proszę pani, a dlaczego córkę oddzielili?”. – „A, bo córkę tam oddzielają i będą wywiezieni do Wiednia do pracy”. Mama mówi: „Ja jestem ciężko chora na serce. A pani widzi, to są małe dzieci jeszcze – ja miałam czternaście lat, ale miałam wzrost dwunastoletniego dziecka – a przecież to jest jedyna osoba, która może później pracować, jak gdzieś nas wywiozą, żeby nas utrzymać”. Ponieważ siostra stała blisko, nie odchodziła daleko, to pielęgniarka kiwnęła ręką, żeby przebiegła za jej plecami. Siostra przebiegła za jej plecami, a Niemiec był zajęty segregacją następnych, więc nawet nie wiedział, co się dzieje za jego plecami. Tam zaraz [obok] przebiegało ogrodzenie, bo to była, jak mówię, bocznica i były krzaki. Mama weszła z nią w te krzewy i zabandażowała jej całą głowę. Zostawiła jej tylko jedno oko, żeby widziała, żeby mogła iść, jak gdzieś nas będą później prowadzić. Jak już to zrobiła, to później kazali nam iść do jednego z hangarów, które były dla [więźniów]. To było tragiczne. Każde z nas (z mojego rodzeństwa) wyszło tak jak stało. To był sierpień, było gorąco, upał, tak że nie mielimy żadnych dodatkowych ubrań.

  • Proszę powiedzieć, jakie były imiona rodzeństwa.

Siostra Maria, Tadeusz i najmłodszy Norbert. Mama wzięła ze sobą trochę tytoniu, to co miała, co zostało. Mieliśmy suchary, cukier w kostkach, bo nie wiadomo gdzie i ile czasu jeszcze będziemy. Właściwie cukier w kostkach i suchary trzymały nas przy życiu. Poza tym [mama] miała też pieniądze, które później, jak nas wywieźli, też nas uratowały. To była Generalna Gubernia i te pieniądze, które były w Warszawie, były tu aktualne. Ponieważ mama była chora na serce, to zawsze była zmarzluchem, wzięła więc swoje zimowe palto. W hangarze był przecież beton i jedynie na tym palcie można było [siedzieć].

  • Nie mieli państwo okazji przed wyjściem zajrzeć do domu?

Nie, mama miała palto w piwnicy. Nie mogliśmy wrócić, bo nasze mieszkanie było już zburzone, spadły tam bomby. Na betonie byliśmy jedną noc. Mama rozłożyła palto i mogliśmy chociaż siedzieć, bo przecież nie było mowy o jakimś spaniu. Może któreś z nas się zdrzemnęło... 3 września o ósmej, może 9 rano przyszli i wygarnęli nas, i [załadowali] do pociągów towarowych. Z tym że jak Niemcy chodzili, a siostra całą głowę miała zabandażowaną, to [pytali]: Krank? – Krank. Nikt tego nie sprawdzał. Tam było tyle osób, że nikt się nie przejmował jedną osobą. Wagony towarowe były całe szczęście kryte. Jak nas załadowywali, to przy tym była jeszcze ostatnia [kontrola]. Znów [mówiliśmy], że chora. W wagonach byliśmy tak zbici, że jedna osoba stała przy drugiej. Jakby ktoś zasłabł, to i tak by nie upadł, bo nie byłoby możliwości. Pociąg ruszył. Nikt nie wiedział, dokąd jedzie. Jak nas dowieźli, to już było popołudniu, może godzina druga czy trzecia.
Zatrzymał się i okazało się, że jesteśmy w Rozprzy. Na dworcu, na peronie Ślązaczka Świstakowa, u której byłam na wakacjach. Wychodziła na każdy transport z Warszawy, który przychodził do Rozprzy. Wtedy właśnie jak już mnie zobaczyła i ja ją, to wielka radość, że wreszcie [jestem]. Myśmy byli zameldowani w Rozprzy tylko dzięki nim. Normalnie wszystkich warszawiaków, których przywozili na stację Rozprza, to nie wysyłali do miasteczka (jak zaznaczyłam, to było dwa kilometry od stacji), tylko wszystkich rozlokowywali później we wsiach, które leżały po lewej stronie torów kolejowych w kierunku Częstochowy, Krakowa. Te wsie leżały na granicy olbrzymich lasów. W lasach byli partyzanci, którzy Niemcom robili dużo szkód. Umieszczali warszawiaków w tych wsiach u gospodarzy jako żywe tarcze. Oznajmiali później przez tuby, że jeżeli będą im robić jakieś szkody, to oni będą rozstrzeliwać warszawiaków, w ten sposób będą się mścić tak jak robili w Warszawie – za jednego Niemca rozstrzelali dwudziestu albo trzydziestu Polaków. Ponieważ Ślązaczka znała język niemiecki, bo pochodziła z Cieszyna, jakoś załatwiła, że ci, którzy decydowali, pozwolili nas zabrać. Nie wiem, czy powiedziała, że jesteśmy jej rodziną…
  • Czy ona się was spodziewała, czy spotkała przypadkiem?

Oni wiedzieli, że przywożą warszawiaków, bo to nie był pierwszy transport. Nie mogła wiedzieć, że tam będziemy, ale po prostu wychodziła na każdy transport i czekała. Widać, jaka to fantastyczna kobieta, naprawdę. O nim (o jej mężu) nie mogę powiedzieć, że był taki kryształ, ale ona naprawdę. Była ewangeliczką, nie była katoliczką, ale w ogóle to nie ma znaczenia. Była tak wspaniałym człowiekiem, że niejeden, co się uważa za wspaniałego katolika mógłby się [na niej wzorować].

  • Jak się dokładnie nazywała?

Zuzanna Świstak, a jej mąż Józef Świstak.

  • Jak długo państwo tam byli?

Zabrali nas do siebie. Ponieważ to było miasteczko, trzeba było nas zameldować, więc zameldowali nas u siebie w mieszkaniu. Nie było problemu z zameldowaniem, bo brat tego szewca Świstaka pracował w gminie. Ponieważ oni mieli tylko pokój z kuchnią i warsztat szewski, więc nie było tam dużo pomieszczeń. Mama, ja i młodszy brat spaliśmy u nich. Starsza siostra spała u sąsiadów, mama załatwiła. Żeby mamie ulżyć, to wzięli mnie na swoje utrzymanie. Mama w miasteczku też się od razu zajęła wyrobem „swojaków”, papierosów. Z tym że mama nie mogła jeździć, bo była bardzo chora i raz tylko pojechała ze mną do Częstochowy. Z Rozprzy to było siedemdziesiąt kilometrów. [Chciała] znaleźć metę, jak to się nazywało, gdzie można kupić tytoń. To było na bazarze, a później sprzedająca tytoń zabrała nas do domu i ja ten adres znałam. Później już po następne porcje jeździłam sama, bez mamy. Nie można było tego dużo wieźć, bo to był tytoń i jak się jechało w pociągu, to był zapach, chociaż to było dobrze zapakowane. Nie mogłam dużo udźwignąć, bo przecież miałam te czternaście lat, a byłam drobna.
Pamiętam i tego też nie zapomnę, że mama mogła nam kupić tylko takie „okryjbiedy”, jakieś jesioneczki z koców i pantofle też byle jakie, bo przecież nie miała pieniędzy na to, żeby kupić coś dobrego, jakieś ciepłe rzeczy. Musiałam raniutko wstać, iść dwa kilometry na dworzec, a to już było zimno przecież, to szłam i nieraz płakałam z zimna. Musiałam jechać załatwić tytoń i przed wieczorem jeszcze tego samego dnia wrócić. Po tytoń obracałam dwa razy w tygodniu. Jak długo byliśmy u nich? To był wrzesień, październik… chyba do końca października byliśmy u nich w mieszkaniu.
Bardzo ważne jest, jak się odnalazł starszy brat, Tadeusz. On nie wiedział, że wróciłam do Warszawy, a mama opłakiwała go całymi dniami i nocami, że już prawdopodobnie [nie żyje], nie wiadomo, co się z nim stało. Przecież przez Chotomów, Legionowo przechodził straszny front, jak szli ze wschodu na Warszawę. Któregoś dnia przychodzi kartka pocztowa, odkrytka pisana ołówkiem, bo widocznie nie miał nic innego. „Kochana Basiu, czy wiesz coś o rodzicach? Bo ja nic”. Później wszystko zatarte i tylko podpis: „Tadek”. Wiedział, gdzie jestem i tam właśnie [wysłał], na ten adres, gdzie wyjechałam na wakacje. Całe szczęście na poczcie była przytomna osoba, że adres Świstaków ktoś pociągnął piórem, atramentem. Adres zwrotny, tam gdzie [Tadek] był, też był atramentem.
Jak kartka przyszła, mówię: „Mama! Tadek żyje, przecież kartkę przysłał!”. Mama mówi: „Ojej”. Przecież przy tej chorobie serca przeżycie, że może straciła syna było straszne. Mama mówi: „To trzeba napisać do niego, że jesteśmy tutaj i żeby przyjechał”. Mówię: „Mamo, przecież w ogóle teraz już front jest tak blisko Warszawy…”. On był z gospodarzami wysiedlony z Chotomowa do Krasnowoli koło Pyr – tam był majątek Krasnowola. Do tego majątku byli wysiedleni całymi rodzinami. Mówię: „Mama, tam w ogóle teraz nawet poczta nie dojdzie. Ja jadę po niego”. Mama mówi: „Gdzie?”. Pociągiem od strony Piotrkowa, gdzie byliśmy, można było dojechać do Grodziska. Bliżej Warszawy pociągi już nie dochodziły, kończyły bieg w Grodzisku. Później kursowała tak zwana kolejka EKD, ale tylko do Michałowic, dalej też już nie szła. Żeby dojechać z Grodziska dalej, trzeba było mieć przepustkę, bo to już był teren zastrzeżony przez Niemców. Tam nie wolno nikogo wpuszczać. Ci, co mieszkają, to mieszkają, ale nikogo więcej [nie wpuszczą], tylko ci z przepustkami. Też nie miałam problemu, bo brat Świstaka – Świstak z gminy – załatwił mi przepustkę.
Wsiadłam w pociąg, dojechałam do Grodziska, w Grodzisku przesiadłam się do kolejki EKD. Siedzę, kolejka jedzie, już robi się ciemno, bo to był koniec października albo początek listopada – tego to już nie pamiętam. Obok mnie siedzi starsza kobieta. Mówię: „Proszę pani, dokąd ta kolejka dojedzie?”. – „Do Michałowic tylko”. Mówię: „A czy pani wie, gdzie jest Krasnowola?”. Spojrzała na mnie i mówi: „Dziecko, a ty sama jedziesz?!”. Mówię: „Tak”. – „Przecież to jest jedenaście kilometrów od Michałowic, ta Krasnowola. Jak ty tam trafisz?”. Mówię: „No nie wiem”. – „No, ale masz szczęście, bo ja idę jeszcze za Krasnowolę. Tak że dojdziesz razem ze mną do Krasnowoli. A co ty tam masz?”. Mówię: „Tam brat jest mój, który był w Chotomowie i tam z tymi gospodarzami jest wysiedlony. Jadę po niego”. Głową pokiwała i mówi: „No, ale jesteś odważna. A jakbyś mnie nie spotkała, co byś zrobiła?”. Mówię: „No nie wiem, może kogo innego bym spotkała”.
Jak wyszłyśmy z kolejki, pamiętam, że było widno, księżyc świecił. Trzeba było uważać, bo były takie leje po bombach, że praktycznie szło się wężykiem. Jak doszłyśmy do majątku w Krasnowoli, to była godzina dwunasta w nocy. Ona wiedziała, gdzie są ci uciekinierzy, bo mieszkała blisko za Krasnowolą. Wiedziała, w którym pomieszczeniu są: „O, tu, gdzie się świeci”. Zastukała w szybę i przez okno wyjrzała ta znajoma, u której brat był po ziemniaki. Znała i mnie, bo całą naszą rodzinę znała. Jak mnie zobaczyła przez okno, to się przeżegnała. Pęknie podziękowałam tej pani, że mnie doprowadziła i jak gospodyni Grabowska otworzyła mi drzwi, brat mnie zobaczył (a miał szesnaście lat, chłopisko), to tak się rozbeczał jak małe dziecko. Nie spodziewał się, że mnie zobaczy i to o tej porze. Weszłam. W pomieszczeniu były w narożnikach trzy prycze dla rodzin z małymi dziećmi, a reszta przesiedleńców na podłodze, na słomie spali jedno przy drugim. [Gospodyni] mówi do mnie; „No, niestety, musisz tak samo tutaj się z nami położyć”. Mówię: „Ja jestem przecież przyzwyczajona, bo w piwnicach nie w takich warunkach musiałam przebywać”. – „No to dobrze”. Do brata: „Tadziu, tylko tę noc prześpimy i następnego dnia jedziemy, wyjeżdżamy stąd”. Gospodyni Grabowska mówi: „Baśka! Taką mamy prośbę do ciebie, bo kupiliśmy kapustę i szatkownicę mamy, i chcemy ukisić kapustę na zimę. A tu wszyscy [brudni], ty jesteś jedna czysta, możesz nam udeptać tę kapustę? Tak że zostań jeszcze jeden dzień i następnego dnia pojedziecie”. Tak zrobiłam, bo jak można było odmówić, żeby nie udeptać im kapusty na zimę.

  • Wróciła pani z bratem do Rozprzy?

Taką samą [drogą]. Jedenaście kilometrów pieszo do Michałowic, kolejką do Grodziska. Jak przyszliśmy, to pociąg osobowy już stał. Był tak załadowany, że w ogóle szpilki nie można było [włożyć]. Brat chciał mnie jakoś wepchnąć drzwiami i nie można było. Podsadził mnie i podał przez okno do wucetu. Wszędzie, gdzie było miejsce i ludzie mogli podróżować, to tam byli. Mężczyźni wciągnęli mnie przez okienko i wylądowałam w wucecie. Brat myślał, że się jeszcze drzwiami wepchnie. Niestety jakiś Niemiec go zgarnął, wypchnął i zatrzasnął drzwi. Zaczęłam płakać. Pociąg rusza i mówię: „Ojej, ja przyjechałam po brata, który pewno się nie zabrał do tego pociągu!”. Jakiś mężczyzna wyjrzał przez okienko z tego wucetu [i powiedział], że na peronie nikogo nie ma, nikt nie został, że na pewno wsiadł do innego wagonu. Tak było. Dojechaliśmy do Rozprzy. Pociąg szedł do Częstochowy czy nawet do Krakowa.
Jak przywiozłam brata, to szewc, pan Świstak powiedział, że już u nich nie ma miejsca dla tylu osób, że musimy sobie znaleźć jakieś inne pomieszczenie. Mama [załatwiła miejsce] w bocznej uliczce u gospodyni, bo tam mieszkali gospodarze, którzy mieli pola, gospodarstwa. To nie był samodzielny pokój, tylko jedno duże pomieszczenie przedzielone płachtą. Ona była wdową, miała czworo drobnych dzieci. [W tym pomieszczeniu] miała kuchnię, a drugą część my zajmowaliśmy. Mieszkaliśmy u niej, z tym że w dalszym ciągu kursowałam do Częstochowy po tytoń. Siostra ani brat nie mogli, bo by ich Niemcy złapali na okopy. Byłam jedyną, która mogła to załatwić, a poza tym nie miałam problemu, byłam na tyle rozgarnięta, już tyle razy byłam w tej Częstochowie. Utrzymywaliśmy się z tych „swojaków”.

  • Wspomniała pani, że w samej Rozprzy było bardzo niewiele osób z Warszawy…

W samej Rozprzy to była chyba jeszcze jedna sąsiadka z naszego domu, pracowała w kuchni u Niemców. Załatwili jej, bo to była samotna osoba, której mąż był oddzielony do Niemiec razem z tatusiem. Nie miała dzieci, była samotna, w starszym wieku. Zabrała ją też ta Ślązaczka. W samej Rozprzy więcej nie było.

  • Jak się do państwa odnosili ludzie z Rozprzy?

Nie było problemu, przyjaźnie. Muszę powiedzieć, że rok wcześniej na wakacjach w Rozprzy zaprzyjaźniłam się z córką Świstaka z gminy. Była w moim wieku i była moją koleżanką. Jak byliśmy już później po Powstaniu, to ona wiedziała, gdzie w lasach są partyzanci. Zabierała mnie ze sobą, bo donosiłyśmy do partyzantów ustne meldunki o przemieszczeniach wojsk niemieckich. Tak że jeszcze taka akcja była w Rozprzy.

  • Ile czasu byliście państwo w Rozprzy?

Rozprza została wyzwolona tak jak Warszawa, 17 stycznia. Z tym że też była śmieszna sprawa. Jak już zbliżał się front, to kiedy Rosjanie zajmowali [ten rejon], ci ludzie nie wiedzieli, co to jest wojna, nic nie przeżyli w 1939 roku i nie wiedzieli, jak się trzeba zachowywać. Gospodyni, u której myśmy mieszkali, miała dom przy ulicy, a dalej od ulicy, na górce, miała rodzinę. Mama mówi: „Gdzie pani z tymi dziećmi? Z czworgiem dzieci?”. To była wdowa, jej mąż był kolejarzem i zginął w wypadku. „Gdzie pani z tymi dziećmi ucieka?”. Ona miała kozę, kury, ale mamie nigdy nie chciała sprzedać żadnej kury, jak chciała kupić na rosół, bo jajka niosą.
W dniu, kiedy się właśnie zbliżał front, mama mówi: „Może mi pani dzisiaj kurę chociaż sprzeda?”. – „No dobrze”. Zabiła kurę, mama oskubała. [Gospodyni] uciekła z dziećmi gdzieś na górkę do rodziny, a my – jak już wchodziło wojsko, Rosjanie (pożal się Boże, jak oni wyglądali, ale to już wszystko jedno) – w najlepsze jedliśmy sobie rosół. Przynajmniej mogliśmy zjeść przyzwoity obiad. Niemców już tam prawie [nie było], pojedyncze osoby. Przez okno widziałam, jak jeden przez pola uciekał na bosaka. Praktycznie nie musieli ani jednego strzału [oddawać], szli kolumną, wozy, konie, karabiny na sznurkach i tak wyglądał front przechodzący w Rozprzy. Jak to się odbyło, to wiadomo, że Niemców już nie ma.

  • Czy państwo musieli odwdzięczyć się tej gospodyni za to, że byliście u niej?

Tak, tak, naturalnie. Mama jej płaciła, bo ona nam wynajmowała. Tylko jak uciekała z tymi dziećmi, to mówi do mamy: „Proszę pani, gdyby coś tutaj się stało, to niech pani otworzy komórkę i wypuści tę kozę, żeby się nie spaliła. I te kury niech lecą nawet na pole”. Później, jak przyszła, mówi: „Ale pani mądra kobieta. Po co ja z tymi dziećmi tam uciekałam, jak tutaj w ogóle nie było ani jednego strzału”. Mama mówi: „Tłumaczyłam pani, ale pani nie chciała wierzyć”. Później było tak, że jakieś dwa tygodnie po wyzwoleniu (które było 17 stycznia), początkiem lutego dowiedzieliśmy się, że już warszawiacy idą do Warszawy. Idą pieszo, bo nie było żadnej komunikacji. Jak wychodziliśmy z piwnicy, to cały majątek został, bo nasza piwnica nie była zasypana. Mama myślała, że może coś tam ocalało, jak wrócimy, to coś się jeszcze wydobędzie z tej piwnicy. Ustaliliśmy, że wobec tego ja ze starszym bratem idziemy. Z Rozprzy doszliśmy czternaście kilometrów do Piotrkowa Trybunalskiego. W Piotrkowie już była noc i trzeba było przenocować na dworcu, bo wojskowi nikomu nie zezwalali [iść]. Zatrzymali w Piotrkowie wszystkich warszawiaków, którzy szli, dlatego że w Tomaszowie były jakieś niedobitki Niemców i w lasach były jakieś boje, jeszcze Niemcy walczyli z Polakami. Myśmy chcieli cały czas iść, żeby jak najszybciej [dojść]. Dopiero następnego dnia powiedzieli, że już oczyścili teren, że już można iść.
Jak szliśmy, to praktycznie szli sami dorośli. Kolumna warszawiaków, którzy szli do Warszawy, to byli sami dorośli. Z dzieci byliśmy tylko my, ja z bratem. Robiliśmy czterdzieści kilometrów dziennie, to był luty. Było zimno, ale niestety, idzie się. Około południa, jak się dochodziło do jakiejś wsi, to taki jak gdyby przewodnik [mówił]: „Państwo idą do tego domu napić się herbaty, coś gorącego”. Pamiętam, nam się z bratem chciało śmiać, bo nas skierowali do najgorszej chałupiny w tej wsi, a sami rozlokowali się do murowanych domów. My trafiliśmy najlepiej, bo akurat u tych gospodarzy było świniobicie. Tak nas tam uraczyli, od razu wątróbkę na patelnię, bo to najszybciej, herbatę, jakieś pieczywo. Na posiłek było mało czasu, spotykamy się o tej i o tej godzinie. Byliśmy najedzeni, a w niektórych murowanych domach, to tylko wrzątkiem potraktowali warszawiaków.
Natomiast noclegi były albo w stodołach, albo w domach na słomie, w przedsionkach. Szliśmy cztery dni, ale tylko od Nadarzyna nam się trafiło, że podjechaliśmy. Jechał jakiś samochód z polskimi wojskowymi, zabrali nas z Nadarzyna i zawieźli na plac Zawiszy. Z placu Zawiszy poszliśmy najpierw do naszego domu, zobaczyć co [zostało] w piwnicy, ale niestety... Brat się wślizgnął przez jakieś okienko i stwierdził, że wszystko jest wypalone. Albo ci tak zwani szabrownicy wyszabrowali i podpalili, albo Niemcy wypalili miotaczami ognia. Jak nas wyrzucali ze Starego Miasta, to część ocalałych oficyn wypalali. Możliwe, że też tam wypalili piwnice tymi miotaczami ognia, trudno powiedzieć.

  • Jakie było wrażenie, jak państwo zobaczyli Warszawę?

My już wychodziliśmy z gruzów, więc wróciliśmy z bratem…

  • We wrześniu Warszawa nie była jeszcze tak zniszczona jak potem.

No nie, ale jak wychodziliśmy ze Starówki, to mówię – sypał się popiół na głowy i wyszliśmy właściwie z zasypanych piwnic. Tak że dla nas to nie było straszne wrażenie. Wiedzieliśmy, że jeżeli możemy się dostać do kogoś, to do wujka, który mieszkał na Pradze obok bazyliki, na Zachariasza. Wiadomo, że Praga nie była przecież tak zniszczona. Nie wiedzieliśmy, nie byliśmy pewni, czy podczas frontu nie była zniszczona, ale trudno. To był straszny mróz i Wisła była zamarznięta. Z bratem przeszliśmy po lodzie z Warszawy na Pragę. Mieliśmy szczęście, że mieszkanie wujka ocalało. Tak że byliśmy tam u nich parę dni, aż zaczęli przepuszczać przez most pontonowy. Już był wybudowany, ale był dostępny tylko dla wojska, cywile nie mogli przechodzić. Dopiero jak uruchomili dla cywili, to przeszliśmy przez ten most, który był naprzeciwko Karowej i poszliśmy zobaczyć, co się dzieje na Mokotowie. Tam na Rejtana mieszkał brat mamy. Tam ocalało. Mokotów był chyba mniej zniszczony, bo tam Niemcy byli długo i musieli gdzieś [mieszkać]. Poza tym nie było tam takich walk. Praktycznie najbardziej zniszczona była Starówka. Jak to się mówi, został tylko kamień na kamieniu.
Tam też mieliśmy szczęście, bo bratowa mamy (brat mamy był w Oświęcimiu, a w czasie Powstania już był w Dachau) ze swoją matką i z dwiema córkami zaraz po wyzwoleniu wrócili z Piaseczna. Jedna córka, która była w „Szarych Szeregach”, była w starszej klasie gimnazjum (nazywała się Irena Olszewska), to parę dni była chyba łączniczką w Powstaniu. Później to się chyba wszystko rozwiązało, że już normalnie z matką była w domu. Mieli znajomych w… Piasecznie, do których wyjeżdżali na wakacje. Jak jeszcze trwało Powstanie i mogli się jakoś stamtąd wydostać, to poszli do Piaseczna i tam byli. Jak tylko 17 stycznia Warszawa została wyzwolona, to następnego dnia przyszli do swojego mieszkania. Nie wiedzieli, czy to mieszkanie jeszcze jest ich, czy nie. Przyszli i już zajęli swoje mieszkanie. Jak dotarliśmy tam z bratem, to byliśmy parę dni i wtedy bratowa mamy mówi: „To jak już będzie mama mogła z wami wrócić, to będziecie tu u nas”. Ponieważ tam było dwa pokoje z kuchnią, a wiadomo, jak mało mieszkań ocalało, to później dokwaterowywali obce osoby.
Musieliśmy z bratem przecież wrócić do Rozprzy. Jak sprawdziliśmy, jaka jest sytuacja, to wróciliśmy. Z tym że czekaliśmy, bo przecież nie będziemy znów pieszo szli 160 kilometrów. Dowiedzieliśmy się, że już w kierunku Częstochowy chodzą pociągi z Pruszkowa. Do Pruszkowa doszliśmy pieszo, a w Pruszkowie już się ludzie lokowali na różne składy towarowe. Mój brat już wszedł na jakąś cysternę, bo tam też ludzie siedzieli, [myśleli], że pociąg towarowy też będzie szedł w tamtą stronę. Mówię: „Tadek, schodź z tej cysterny, bo ja tam nie wejdę. Przecież jak jest taki mróz, to jest luty. A wiadomo gdzie ten pociąg w ogóle będzie szedł, ten towarowy? Czekamy. Jak ma być podstawiony osobowy, to czekamy na ten pociąg, trudno. Parę godzin, ale poczekamy”. Posłuchał mnie i wreszcie podstawili pociąg osobowy. To był pseudoosobowy, bo wszystkie siedzenia były powyrywane, ale w każdym razie jakiś był, że człowiek nie siedział na zewnątrz na powietrzu, na mrozie. Wiadomo było, że ten pociąg jedzie w tamtą stronę. Powiedzieli, że pojedzie przynajmniej do Piotrkowa. Jechaliśmy całą noc. Rano dojechaliśmy do Piotrkowa, dalej już nie szedł. Z Piotrkowa czternaście kilometrów przeszliśmy do Rozprzy pieszo.
Jak już doszliśmy do mamy i do rodzeństwa, to stwierdziliśmy, że wracamy dopiero wtedy, gdy będą chodziły regularne pociągi do Warszawy. Moja mama nawet by nie przeszła kilometra ze swoim sercem. Czy to był początek marca, czy koniec lutego, nie potrafię powiedzieć. W każdym razie przyjechaliśmy wszyscy oprócz taty. Mieliśmy z nim kontakt listowny, tak jak się umówiliśmy. Wiedzieliśmy, że mamy lokum u bratowej mojej mamy na Rejtana, na Mokotowie. Wiadomo, że z czegoś trzeba się utrzymywać. Tyle osób, a mama nie nadawała się do pracy, nie była zdolna do pracy. Ustaliliśmy, że brat zawiózł siostrę do rodziny taty, do ciotek za Łódź, a ja ze starszym bratem pojechaliśmy do rodziny mamy za Ciechanów. To był na pewno marzec, bo jeszcze w kierunku Ciechanowa nie jeździły pociągi osobowe. Musieliśmy dojść pieszo do Legionowa i z Legionowa pociągiem towarowym na węglu dojechaliśmy do Ciechanowa. Z tym że wcześniej przyjechał siostrzeniec mojej mamy, bo siostra mojej mamy miała za Ciechanowem gospodarstwo rolne. Ten brat wracał z nami, bo wiadomo było, już było ustalone, że w tym i w tym dniu będziemy jechali i ciocia z wujkiem przyjechali po nas z wioski do Ciechanowa furmanką.
Podczas podróży na węglu co chwila otwierały się drzwi pociągu towarowego i Rosjanie [wołali]: Dziengi! Dziengi! [Chcieli], żeby im płacić, a jak nie, to wysiadać. Nikt się tam nie spieszył, [oni stali] z lufami nastawionymi. W tym wagonie jechało kilka osób, siedzieliśmy na mokrym węglu. Jak dojechaliśmy do Ciechanowa i otworzyli drzwi wagonu, to jeden i drugi brat wysiedli, wyskoczyli. Ja chcę zejść, a w ogóle nie mogę stanąć na nogę. Dosłownie miałam unieruchomione kolano. Zanieśli mnie na dworzec, położyli na ławce przy piecu, bo akurat było napalone węglem. Do Legionowa szliśmy w śniegu, a ja w pantofelkach, do połowy miałam mokre pończochy. Jeszcze całą noc [spędziłam] na mokrym węglu, myślałam, że już w ogóle nie będę chodziła na tę nogę. Ale jakoś mi zrobili przy piecu masaż, później ciocia przyjechała furmanką, przywieźli jakieś kożuchy.

  • Kiedy wrócił tata?

Tata wrócił w sierpniu. Mama z najmłodszym bratem zostali w Warszawie u cioci. Ja ze starszym bratem, jak mówię, za Ciechanowem. Brat pracował w szkółce ogrodniczej. Ponieważ umiałam robić na drutach, to chodziłam po rodzinie (bo tam była dalsza rodzina) i robiłam im na drutach to, co oni chcieli. Miałam tam jedzenie i za to, co zrobiłam, dostawałam wikt, żywność. Od marca do sierpnia były już uruchomione szkoły. Najmłodszy brat poszedł do pierwszej gimnazjalnej, żeby już chodził do szkoły, ale musieli się z czegoś utrzymywać. Brat zarabiał w szkółce pieniądze, a ja za to, co robiłam na drutach, [dostawałam] żywność. Przy końcu miesiąca brat przyjeżdżał i przywoził pieniądze i żywność, którą dostawałam. W ten sposób mama z bratem mogli się utrzymać. Tata wrócił w sierpniu.



Warszawa, 5 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Barbara Domagalska Stopień: cywil, sanitariuszka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter