Barbara Komorowska „Basia”
Komorowska Barbara, data i miejsce urodzenia: Lwów, 8 grudnia 1921 rok. Pseudonim w Powstaniu: „Basia”. Stopień: starszy szeregowiec. Przynależność do oddziału: „Kiliński”, Śródmieście.
- Co pani może powiedzieć o swoim dzieciństwie?
Dzieciństwo było naprzód we Lwowie. Mój ojciec był oficerem wojska polskiego i pracował w Szóstym Szpitalu Okręgowym we Lwowie. Szpital mieścił się przy ulicy Łyczakowskiej. W 1932 roku przenieśli ojca z Szóstego Szpitala Okręgowego do Siódmego Szpitala Okręgowego w Poznaniu. Już w Poznaniu chodziłam do szkoły średniej, do Gimnazjum i Liceum imienia Dąbrówki przy ulicy Młyńskiej. [...]
- Jaki wpływ wywarła na panią, na pani wychowanie rodzina, szkoła?
Bardzo duży wpływ. Wychowałam się w adoracji Piłsudskiego. Piłsudski był moim idolem, można tak powiedzieć. Wychowanie patriotyczne w związku z tym, bo pokolenie moich rodziców, to było to pokolenie, które tworzyło II Rzeczpospolitą. Mój ojciec był jeszcze z zaboru austriackiego i jego rodzina była spokrewniona z Wyspiańskimi. Jego stryj to był, jego matka to była właśnie Wyspiańska i stryj też był bratem Wyspiańskiego. Byłam wychowywana w tradycji galicyjsko-patriotycznej.
- Jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej?
Matka dowiedziała się, że będzie wybuch drugiej wojny światowej i wojna będzie trwała do października, więc matka przezornie mnie i siostrę wysłała do znajomych mego ojca pod Warszawę. To było na parę dni przed wybuchem wojny. To było przy końcu miesiąca sierpnia. Myśmy się z siostrą znalazły [pod Warszawą], a matka została w Poznaniu. Jak wojna miała trwać tak krótko, więc po co było się wynosić, a ponieważ bała się o nas, to nas wysłała, ale sama została. Niemcy zdobyli Poznań i matkę aresztowano i matka siedziała w więzieniu. Jest sławne więzienie w Poznaniu przy ulicy Młyńskiej. Jeden z tych pseudosędziów, bo to byli przecież esesmani, był niestety podoficerem mego ojca i ponieważ mój ojciec był dosyć demokrata, mimo wojska, i [ten człowiek] powiedział do matki, że musi się wynosić do Generalnej Guberni. Dał jej czas dwie godziny. Matka poszła do naszego mieszkania. Matka notabene mówiła tak po niemiecku, jak i po polsku, ponieważ kończyła pensję w Salzburgu, bo to był zabór austriacki. Spakowała dwie walizki i udała się w podróż do nas, pod Warszawę. Ponieważ pociągi nie chodziły, to różnymi środkami lokomocji, przeważnie [to były] furmanki. W międzyczasie matkę obrabował żołnierz niemiecki. Tak, to jest cała legenda, że to byli tacy uczciwi. Oni też. Podważył matce walizki. Matka miała tam trochę biżuterii, więc zabrał to i już. Matka do nas dobiła po długich perturbacjach. Wynajęła furmankę z Wołomina, bo to było w Wołominie i przejechałyśmy do Warszawy. Mama pierwszy pokój w Warszawie wynajęła na Górnośląskiej u akademiczek, bo tam był Dom Akademicki, kobiecy. Ponieważ w związku z umową kapitulacyjną Niemcy oddali [teren] dla szpitala polowego, który przedzierał się przez Kampinos, gdzie byli koledzy [ojca], to był właśnie dawny Siódmy Szpital Okręgowy, ojciec już nie żył, i [szpital] przedzierał się przez Kampinos i Niemcy dali możliwość osiedlenia się na terenie Ujazdowa. Oni, lekarze wszyscy, mało tego, Niemcy pozwolili, żeby oficerowie chodzili z tak zwaną białą bronią, czyli przy szabli. To były pozory, jacy to oni są humanitarni. Moja matka poszła tam do komendanta. Wtedy komendantem tego szpitala polowego był pułkownik doktor Kucharski i poprosiła o pracę. On powiedział, że tu tyle żon oficerów i że on matce nie może dać pracy, może tylko za zupę. Matka przyszła z powrotem do nas i powtórzyła to, że można pracować za zupę. Powiedziałam do matki: „Nad czym to jest się zastanawiać? Ja idę pracować za zupę!” Ja [poszłam] z takich warunków, bo nawet był ordynans i służąca, taka była rzeczywistość przed wojną, i pięć pokoi. Potem jak matkę stamtąd wyrzucono, to tam się wprowadził, dlatego ta [...] ta, co chce, stowarzyszenie założyła…
Steinbach, tak. [...], to tam właśnie wprowadził się oficer niemiecki, do naszego mieszkania. To było pięciopokojowe mieszkanie przed wojną, ponieważ jeszcze takie były przepisy w wojsku, że osoba, kobieta wychodząca za mąż za oficera, to musiała mieć pewien poziom wykształcenia i mieć posag. Matka wniosła ojcu posag. To było jeszcze we Lwowie i kamienicę [wniosła jako posag]. Jak ojca przenieśli ze Lwowa do Poznania, to wyposażenie pięciopokojowego mieszkania, meble, zastawy, [przyjechało do Poznania], tam na to wszystko położył łapę oficer niemiecki. Więc co pani Steinbach? Powinna oddać? Powinna przestać się wygłupiać!
Do mnie, do mojej opowieści. Ale nie! O tym trzeba głośno mówić, głośno mówić. Dlaczego? Dlatego, że nas nie stać na to, żeby te Niemczury, które zniszczyły nam całą Warszawę i trzeba było ją odbudowywać, żeby miały jeszcze czelność. To się ciągnie od 1939 roku, jak oni wysiedlali Polaków z Wielkopolski, bo to był
Warthegau. Jaki tam
Warthegau?! To była po prostu stara dzielnica polska. To tyle. Więc chodzi o to, że poszłam pracować do Szpitala Ujazdowskiego i pielęgnowałam rannych. Byli to ranni z 1939 roku – żołnierze i oficerowie tych armii, które zostały przez Niemców zagarnięte. Byłam na oddziale szóstym. Tam była podchorążówka lekarska, farmaceuci, lekarze, bo to się nazywało CEWUSAN, przed wojną Centrum Wyszkolenia Sanitarnego i tam kształcono lekarzy, farmaceutów, dentystów dla wojska. Tam były normalnie sale wykładowe, podchorążówka była, były oddziały. Było całe wojskowe. W CEWUSANIE umieścił się szpital polowy. W szóstym oddziale przychodziłam rano do pracy. Trzeba było sprzątnąć salę chorych. Niektórym chciało się siusiu, to trzeba było dać baseny i kaczki, na to nie było rady. Potem w sali opatrunkowej trzeba było pomóc w zakładaniu opatrunków, bo nie miałam żadnego przygotowania i przeszłam z pierwszej [klasy] licealnej do drugiej. Miałam rok przed dużą maturą. Jak tam pracowałam, odnalazła mnie tam dyrektorka z Gimnazjum i Liceum [imienia] Dąbrówki z Poznania, pani Świderkówna, to krewna tej profesor Świderkównej. Zamożni obywatele Warszawy opodatkowali się, potem stworzyli RGO i stworzyli tak zwane internaty dla sierot po wojskowych, to znaczy tych, którzy zginęli w 1939 roku i tych, którzy byli w oflagach. Dziewczyny, myśmy mogły przez pewien okres czasu znaleźć spanie, jedzenie i możliwości uczenia się w Ateneum. Tam prócz tego, że tam był kiedyś teatr przed wojną, to był hotel. W hotelu stworzono internat. Chłopcy mieli internat na Królewskiej, w prywatnym mieszkaniu. Ponieważ Niemcy wyrzucili nas, dziewczyny, z Ateneum, to zamożni obywatele wynajęli mieszkanie vis á vis byłego Ministerstwa Spraw Wojskowych, na 6 Sierpnia. Tam na parterze było wielkie mieszkanie i w tym mieszkaniu zrobiono nam internat. Nami opiekowały się harcerki, ale instruktorki, nie dzieciaki, tylko instruktorki były naszymi opiekunami. Myśmy mogły w ten sposób zrobić maturę, to znaczy uzupełnić swoje wykształcenie na tajnych kompletach. W ten sposób uzupełniłam drugą licealną i zrobiłam dużą maturę. Jak zrobiłam dużą maturę, to te osoby, które były w RGO, ci zamożni obywatele Warszawy, to oni stworzyli państwo, Delegaturę Rządu, państwo podziemne. Mnie zaprzysiężono jako łączniczkę w Delegaturze Rządu w tajnym Ministerstwie Komunikacji. Były wszystkie ministerstwa, łącznie z Ministerstwem Oświaty. W ten sposób mogłam zrobić dużą maturę. Zaprzysiężono mnie jako łączniczkę. Łączyłam inżynierów, członków Ministerstwa Komunikacji z Komendą Główną, bo kolej podlegała w czasie okupacji Komendzie Głównej. Dostałam torbę z podwójnym dnem, żebym mogła przenosić pocztę. Oni przeważnie mieli swoje lokale. Najważniejszy lokal Ministerstwa Komunikacji był na Emilii Plater. Tak [było] do wybuchu Powstania.
- Jak panią zastał wybuch Powstania? W jakim miejscu i co było pani zadaniem?
Wybuch Powstania zastał mnie w moim domu, to znaczy, z getta wyłączono pewne [ulice], między innymi Bonifraterską, vis á vis stadionu „Polonii” i tam matka dostała pożydowskie mieszkanie, zrujnowane i myśmy tam [mieszkały]. Tam zastał mnie wybuch Powstania. Przede wszystkim zmierzałam ku Emilii Plater do moich szefów z Delegatury Rządu. Nie dotarłam, dotarłam tylko do Szpitala Dzieciątka Jezus. Tam odczekałam swoje. Widzę, że tu dalej [nie da się przejść], bo Niemcy w wieży Filtrów strzelali do tych, którzy chcieli dalej się kierować. Widzę, że nic z tego nie będzie, to cofnęłam się na Złotą i włączyłam się w budowę barykadę na Złotej. Rozwalono tam sklep spożywczy, były worki z cukrem. Myśmy z tego cukru, z tych worków budowaliśmy barykadę na Złotej. Cofnęłam się na Zielną. Na Zielnej był punkt sanitarny. I czwarty atak na PAST-ę.
- Pani już wtedy była w „Kilińskim”?
Tak.
- Dostając się do tego punktu sanitarnego, włączając się w działania sanitarne, weszła pani do „Kilińskiego”.
Tak. Czwarty atak na PAST-ę. Niemcy byli w Ogrodzie Saskim, a punkt sanitarny był na Zielnej, a chłopcy atakowali PAST-ę, aż ją zdobyli, ale trzeba było gdzieś lokować rannych. Więc myśmy tam na Zielnej [działali]. Potem, jak PAST-a została zdobyta, to dali mi przydział na rogu Wareckiej i Nowego Światu i tam był wyłaz z kanałów. Naprzód w nocy, jak padła Starówka, trzeba było zejść do kanałów i tych biedaków wyciągać, bo tam szli, rannych. Ci co mogli iść w kanałach, to wlekli swoich najbliższych. Myśmy ich rozlokowywali w Śródmieściu po różnych szpitalikach, najwięcej na Chmielnej. Główny szpital był w PKO, dopóki Niemcy nie wpuścili bomby w windę. Jak Niemcy wpuścili w windę bombę, to było kupę rannych i trupów. Trzeba było trupy chować, a rannych też rozlokowywać, więc myśmy nosili rannych między innymi na Powiśle, przez Tamkę po schodach. Następnie przydzielono mnie, jak Mokotów padł, to na rogu Alei Ujazdowskich i Wspólnej była wyłaz z kanałów i tam trzeba było wyciągać ludzi z Mokotowa. Oni byli bardziej poturbowani, bo Niemcy już skonstatowali, że Polacy przesuwają się z dzielnicy w dzielnicę za pomocą kanałów, a ponieważ kanały z Mokotowa szły przez Aleję Szucha, to oni wpuszczali granaty, przede wszystkim granaty i gaz do kanałów, w przejściu. W ten sposób przejście było bardziej [trudne], bo wchodzili, jeśli chodzi o Starówkę, to na Placu Krasińskich był właz, a gdzie był właz na Mokotowie, to już nie pamiętam.
- Czy zetknęła się pani z żołnierzami niemieckimi, czy to w szpitalu czy to w innych warunkach?
Jeśli chodzi o PAST-ę, to tak.
- Czy mogłaby pani o nich coś opowiedzieć.
Nie. Po prostu się niosło na noszach, wzięło się takiego rannego, jak był ranny albo jeżeli mógł chodzić, to się ich podciągało na Zielną, ale nie znałam języka niemieckiego. Mnie jako pannę z dobrego domu to posyłano na francuski. Od dziecka, prawie że od przedszkola uczyłam się języka francuskiego. Niemieckiego w ogóle nie znałam, mimo tego, że rodzice byli z Galicji i znali język niemiecki. Jeśli chodzi o dalsze [wydarzenia], to znaczy wyjście z kanałów biednych rannych i innych różnych, którzy się zdecydowali na przejście z Mokotowa do Śródmieścia, to był wyłaz na rogu Alei Ujazdowskich i Wspólnej, tam. Jak się skończył exodus z Mokotowa, to mnie przydzielili, i to była moja ostatnia placówka, na Lwowskiej. Tam był już szpitalik, zdecydowany. Myśmy tam mieli naprzód lekarzy, którzy jak była już kapitulacja, to oni nas zostawili, pięć pielęgniarek, w tym ja byłam. Nie miałam żadnych zobowiązań, to znaczy nie miałam ani dzieci, ani żony, ani męża. A tutaj byli lekarze, był Dega, ten profesor z Poznania, on wtedy jeszcze nie był profesorem, i inni, których nazwisk już nie pamiętam. Zostawili nas i poszli ze swoimi dziećmi. Niemcy kazali nam rozebrać barykadę na Lwowskiej, vis á vis Politechniki. Ludzie zbierali się przede wszystkim na placu przed Politechniką i tam podjeżdżały sanitarki niemieckie i zabierały [rannych]. Ponieważ to było po kapitulacji, to myśleli, że my im pomożemy, tym Niemczurom. Jak już rozebrałyśmy barykadę na Lwowskiej, vis á vis Politechniki, to niemieckie sanitarki wjeżdżały w Lwowską. Kazano nam naprzód do sanitarek poznosić rannych AK. Myśmy naprzód, bo w tym szpitalu to już było paręset rannych, zostało stu dwudziestu rannych cywilów, z dziećmi, takich cywilów nawet, którzy byli w szoku, mieli pewne zaburzenia umysłowe. Zostało sto dwadzieścia rannych cywilów. Kiedy sanitarki niemieckie podjeżdżały we Lwowską, już zbliżał się październik, bo to już był wrzesień, druga połowa września i było już ciemno, ciemno się robiło, wieczorem. Kiedy tak raz przyjechał sanitariusz niemiecki sanitarką, myśmy tak trochę stały, pięć pielęgniarek, na zewnątrz, bo to Lwowska 10 i on do nas mówi: „To panie niech wsiadają.” To musiał być Ślązak, mówił z akcentem, ale po polsku. Zapytałam go: „A co będzie z tymi rannymi, z tymi sto dwadzieścia cywilami?” „A co mnie to obchodzi?” Mówię: „Nie, proszę pana, nas to obchodzi.” Dzisiaj może by tak nie powiedziano, ale wtedy to powiedziałam do niego, co to takie gadanie: „Co mnie to obchodzi?” Ranni, sto dwadzieścia osób, odchodziło od zmysłów ze strachu, dlatego, że przyszła do nas wiadomość, że na Starówce była sytuacja, w którym to miejscu, to już nie wiem, [że] personel opuścił rannych, a Niemcy zlikwidowali ich. Więc nasi ranni ze strachu szaleli, od zmysłów odchodzili. Wróciłyśmy do nich, powiedziałyśmy, że niech się nie boją, że my ich nie zostawimy. Byli ranni, którzy mieli w porządku nogi, mogli chodzić, a byli ranni w ręce, w kończyny górne. Ponieważ niedaleko było Pole Mokotowskie i tam można było wyskoczyć, bo przecież nie było co jeść, nie było światła, wody nie było, więc wyprawy robili na Pole Mokotowskie i przynosili tam trochę ziemniaków, trochę pomidorów. Można było rannym coś dać do zjedzenia. Myśmy się starały, jak mogły. Prócz tego miałyśmy dyżury, w nocy też. Ponieważ nie było światła, to się karbidówkami świeciło. Miało się karbidówki, lampy. Kiedyś, żeby odetchnąć, a dookoła paliły się domy, znowu pani Steinbach mi się przypomina, wyszłam trochę, żeby się przejść, odetchnąć trochę. W Politechnice, która była częściowo rozwalona, a były dziury, w których Niemcy zainstalowali sobie karabiny maszynowe i była obsługa. Nagle naprzeciw mnie idzie esesman. Zatrzymuje mnie i zaczyna ze mną rozmawiać po polsku. To byli niestety Ślązacy też wzięci do wojska niemieckiego. Zaczął mnie od tej strony, bo mówię, że jestem sanitariuszką w szpitalu tutaj, na Lwowska 10, czy my byśmy nie mogli im pomóc w walce z bolszewikami. Mówię: „Wie pan, jestem sanitariuszką, mnie dają polecenia, rozkazy i to czy wam pomóc czy nie pomóc, to nie ode mnie zależy. To już nie moja sprawa.” I poszedł. Wróciłam do swoich. Niemcy podstawili nam na Dworcu Zachodnim pociąg sanitarny. Dali nam sanitarki do przewozu stu dwudziestu rannych i zawieźli nas na Dworzec Zachodni. To były wagony towarowe, które miały prycze. Myśmy poukładali rannych na pryczach. Pociąg zaczął się kierować na Kraków. Stanął na dworcu w Krakowie. Społeczeństwo krakowskie wyszło na dworzec i rannych zaczęło rozbierać do swoich mieszkań. Prócz tego Niemcy wyrzucili jezuitów na Kopernika, tam był ich dom i nas tam zlokalizowali z naszymi rannymi. Ranni do mnie [mówią]: „Siostro, światło się pali! Woda je, woda idzie! Siostro!” Bo nic nie było. Wszystko było straszne, ruiny, paliło się. Przecież sama widziałam Niemca, który nie wiem z czym, co to było, jak to się nazywa?
Tak, z miotaczem ognia na klatkę schodową i dom stawał w płomieniach. Przecież po co mu to było? Po co mu to było? To było już po kapitulacji.
- Może wróćmy jeszcze na jakiś czas do Powstania. Przenosiła się pani ze Śródmieścia-Północ na Śródmieście-Południe. Czy przechodziła pani barykadą w Alejach Jerozolimskich, tym przekopem?
W Alejach Jerozolimskich? Tak, parokrotnie.
- Czy mogłaby pani powiedzieć o samym przekopie? Co pani zapamiętała z niego?
Tam była centrala telefoniczna i tam moja koleżanka miała dyżury w tych kamienicach, które jeszcze stoją. Ponieważ to była moja koleżanka, która mieszkała piętro wyżej ze mną w kamienicy pożydowskiej przy Bonifraterskiej, to ona do mnie mówi, już po kapitulacji: „Baśka, zostaw swoich rannych i chodź ze mną!” Mówię: „Gdzie mam tych ludzi zostawić? Jak mogę tych ludzi zostawić?” Ona dostała się do Oberlangen i tam Dywizja Maczka ich zdobyła i ona wyszła za mąż za maczkowca. Z Anglii przejechali do Kanady. Znaleźli w Kanadzie azyl, ale on się rozpił i ona go zostawiła, i on popełnił samobójstwo, biedaka. Nie poszłam z nią i nie znalazłam się w Oberlangen, tylko ze swoimi rannymi znalazłam się w Krakowie. Potem w Krakowie, prócz tego, że nas ulokowali w domu pojezuickim i społeczeństwo krakowskie nas rozebrało, to jeszcze Niemcy nas wyłapywali i [wywozili] do Oświęcimia. Mnie uratowało to, że dostałam zapalenia mięśnia sercowego.
Warszawa, 23 maja 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciek Piasecki