Tadeusz Baczyński „Damian”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Baczyński. Jestem inżynierem. Urodziłem się w 1923 roku. W chwili wybuchu wojny miałem szesnaście lat i chodziłem do gimnazjum. Naukę w gimnazjum przerwała mi wojna. Kontynuowałem naukę na tajnych kompletach.
Po uzyskaniu matury rozpocząłem naukę w technikum drogowo-kolejowym, które zostało uruchomione przez profesorów Politechniki Warszawskiej, dlatego że wyższe uczelnie zostały przez Niemców zlikwidowane. W styczniu 1943 roku naukę w technikum przerwało mi aresztowanie mnie przez gestapo i przewiezienie na Pawiak, a następnie do obozu koncentracyjnego na Majdanek. Zostałem aresztowany wraz z bratem, młodszym ode mnie, który wówczas pracował w fabryce prowadzonej przez Francuzkę, hrabinę de Lavaux i hrabiego rumuńskiego Mazarakiego. Fabryka ta naprawiała samochody dla armii niemieckiej. Po kilkunastodniowym pobycie na Majdanku Niemcy rozpoczęli zwalnianie pracowników zakładów. Tych, którzy pracowali dla Niemców.
Ponieważ mój brat miał zaświadczenie, że pracuje w firmie naprawiającej samochody dla Niemców, został zwolniony. Mnie natomiast esesman, który sprawdzał papiery, zapytał, gdzie pracuję. Jak dowiedział [się], że nie pracuję, tylko jestem uczniem technikum, niestety musiałem wrócić. Tak było kilka razy. Wzywano mnie kilkakrotnie, co parę dni i za każdym razem, kiedy usłyszałem pytanie, gdzie pracuję, odpowiadałem, że jestem uczniem technikum. Za trzecim czy czwartym razem Niemiec zapomniał zapytać, gdzie pracuję i po sprawdzeniu moich personaliów, to znaczy daty urodzenia, imion rodziców, miejsca zamieszkania, nie zadał pytania, gdzie pracuję i zostałem przesunięty na miejsce tych, którzy wraz ze mną byli zwolnieni z obozu. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że moja matka uprosiła hrabinę de Lavaux, aby na moje nazwisko również wystawiła fałszywe zaświadczenie, na podstawie którego zostałem zwolniony.
Naukę w technikum ukończyłem latem 1943 roku uzyskując dyplom technika drogowo-kolejowego. Rozpocząłem od razu pracę w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych w Warszawie. Wstąpiłem wówczas do podchorążówki AK na Woli, ale po kilku miesiącach okazało się, że nastąpiła wsypa. Aresztowali naszego oficera i musiałem natychmiast się ukrywać. Musiałem się wyprowadzić z domu, nocowałem u znajomych, wyjechałem nawet poza Warszawę, do Małogoszcza, gdzie mój kuzyn był komendantem policji. U niego byłem bezpieczny przez miesiąc.
Ponieważ kontaktowałem się z rodzicami listownie, dowiedziałem się, że gestapo mnie nie poszukuje. Zdecydowałem się wrócić do domu, ale w dalszym ciągu byłem niepewny. Pracowałem tak do okresu Powstania. Ukrywałem się w różnych miejscach – u kolegi, który mieszkał na ulicy Wilczej 51, u znajomego inżyniera, który pracował w tramwajach i mieszkał również w tym samym domu przy ulicy Wilczej 51. Ponieważ to był dobry znajomy, mogłem mu śmiało powiedzieć o powodzie ukrywania się, a z kolei dowiedziałem się, że on już współpracuje z Armią Krajową. Był to późniejszy mój dowódca, inżynier Sobiesław Dajkowski, pseudonim „Florek”.

  • Jak pan się dostał do konspiracji? Przez rodzinę?

Nie, przez kolegów. Przez serdecznych przyjaciół. W chwili wybuchu Powstania inżynier Dajkowski „Florek” od razu znalazł się na terenie przy ulicy Hożej 51, gdzie, jak się okazało później, była grupa, w której brałem udział w Powstaniu. Grupa ta nazywała się grupą kapitana „Mechanika” i wchodziła w skład kwatermistrzostwa VII Obwodu Armii Krajowej „Obroża”. Teren przy ulicy Hożej 51 był miejscem postoju sztabu „Obroży”. Komendantem „Obroży” był podpułkownik inżynier Kazimierz Krzyżak o pseudonimach „Kalwin” i „Bronisław”. Na terenie tym znajdowały się magazyny Związku Spółdzielni Mleczarsko-Jajczarskich zwanych potocznie wówczas Jajczarnią albo Mleczarnią. Dyrektorem Związku Spółdzielni Mleczarsko-Jajczarskich był major Tomasz Dziama, pseudonim „Roman”, który był kwatermistrzem „Obroży”. Miejsce to było więc nieprzypadkowo wybrane, dlatego, że [magazyny te były] bogato zaopatrzone [w liczne] produkty żywnościowe. Z produktów żywnościowych wyliczyć należy przede wszystkim znaczne ilości serów topionych i twardych żółtych, mleka sproszkowanego, masła, miodu sztucznego, miodu naturalnego oraz cukru.
Ze względu na to, że na tym terenie produkowano żywność, a jednocześnie przechowywano ją w magazynach, teren posiadał laboratorium chemiczne wyposażone w odczynniki. Na terenie znajdowały się znaczne zapasy saletry potasowej. Jak się później okaże, nieprzypadkowo major Dziama, kwatermistrz, [postarał się], żeby saletry potasowej w magazynach Jajczarni było wiele. Saletra potasowa to jest utleniacz, który zmieszany ze sproszkowanym cukrem stanowi materiał wybuchowy. W procesie spalania następuję gwałtowny wzrost objętości i tym samym wysokie ciśnienie. Materiał ten jest zwany szedytem i własnościami technicznymi zbliżony jest do trotylu.
Od pierwszych dni Powstania na terenie przy ulicy Hożej 51 główny saper „Obroży” Michał Bucza pseudonim „Mechanik” rozpoczął produkcję materiałów wybuchowych, właśnie z saletry zmieszanej z cukrem oraz zapalników, które również wykonywano na miejscu. Zapalniki były robione z niewielkich rurek szklanych przewężonych w połowie długości, zasklepionych z obu stron, wypełnionych kwasem siarkowym. Z chwilą uderzenia granatu wyposażonego w taki zapalnik, rurka szklana pękała i następowała reakcja chemiczna, która wywołała wybuch. Napełniano szedytem granaty, skorupy granatów, które były produkowane w odlewni braci [Łopieńskich], znajdującej się w niedalekim sąsiedztwie, przy ulicy Hożej 57. Firma braci [Łopieńskich] była znana ze względu na to, że w tej odlewni wykonano szereg pomników, zarówno dla Warszawy, jak i dla innych miast.
Pracownik odlewni, szeregowiec [„Wilga”], który należał również do grupy kapitana „Mechanika”, wykonał najpierw formy do produkcji granatów, a następnie odlewał w specjalnych piecach dołowych z cynku skorupy granatów. Zapas cynku, który znajdował się wówczas w odlewni, wynosił ponad dwieście kilogramów. Było to jednak stanowczo za mało, w związku z tym stworzono specjalne drużyny, które z ruin wyciągały blachę cynkową, która stanowiła pokrycie dachów zburzonych domów. Blachę cynkową przetapiano na cynk i uzyskiwano dalej materiał służący do produkcji granatów. Skorupy były przetransportowane na Hożą 51, gdzie na parterze i na pierwszym piętrze głównego magazynu Jajczarni kobiety należące do Wojskowej Służby Kobiet napełniały skorupy szedytem, umieszczały w nim zapalnik i w ten sposób powstawały granaty. Praca ta była bardzo niebezpieczna i 2 czy 3 sierpnia trzy z kobiet zostały ciężko ranne i poparzone, w wyniku czego jedna z nich zmarła.
Materiał wybuchowy uzyskiwano również z niewypałów niemieckich pocisków. Ta praca była również bardzo niebezpieczna. Należało usunąć zapalniki, wydobyć materiał, który był następnie używany przy produkcji granatów. W pierwszych dniach sierpnia do dowódcy saperów, kapitana „Mechanika” zgłosił się inżynier Mieczysław Łopuski, pseudonim „Konstruktor”, który przed wojną pracował jako konstruktor w Polskich Zakładach Lotniczych na Okęciu. Zaproponował on „Mechanikowi” wykonanie granatnika z rur wodociągowych średnicy dziesięciu centymetrów, z pociskami wykonanymi również z rur wodociągowych o nieco mniejszej średnicy. „Mechanik” tę propozycję przyjął. Inżynier Łopuski przystąpił do wykonania prototypu. Obróbki maszynowej rur wodociągowych dokonywano na obrabiarkach Fabryki Dźwigów przy ulicy Emilii Plater 10. Fabryka ta należała do Graniowskiego. Próbę prototypu wykonano w obecności przedstawicieli Komendy Głównej Armii Krajowej. Ponieważ wynik był zadowalający, przystąpiono do seryjnej produkcji. Granatnik tego typu, pomysłu inżyniera Łopuskiego, wyrzucał po stromym torze pociski na odległość kilkuset metrów. Wybuchy tych pocisków wywołały panikę wśród Niemców.
W czasie Powstania wykonano dwadzieścia pięć sztuk tych granatników i kilkaset pocisków do granatników. Niestety, w połowie września „Konstruktor” przy ulepszaniu granatnika doznał bardzo ciężkiej rany, utracił ramię, został ponadto ranny w nogę i do końca Powstania przebywał w szpitalu. Zastąpił go w rusznikarni inżynier Eugeniusz Żochowski, pseudonim „Eugeniusz”.
Po pierwszych dniach Powstania, po pierwszych dniach walk stało się jasne, że Powstanie nie zakończy się szybko. Zachodziła poważna obawa, że Niemcy mogą odciąć dopływ energii elektrycznej z elektrowni miejskiej na Powiślu i dopływ wody z sieci wodociągów miejskich. W sztabie „Obroży” zapadła decyzja zbudowania na terenie przy ulicy Hożej 51 elektrowni polowej i uruchomienia studni głębinowej. Zadanie to otrzymał również kapitan „Mechanik”, dowódca grupy. Akcją budowy elektrowni kierował inżynier Sobiesław Dajkowski „Florek”, u którego również jakiś czas się ukrywałem przed Powstaniem. Późniejszy dowódca elektrowni. „Florek” był specjalistą budowy maszyn elektrycznych. Po wojnie był wykładowcą na Politechnice Warszawskiej. Z terenu Politechniki „Florek” wraz ze swą drużyną przeniósł między innymi prądnicę elektryczną i liczne materiały, które mogły posłużyć później przy budowie elektrowni. Były to materiały elektrotechniczne.
W jednym z zakładów prywatnych na ulicy Poznańskiej znaleziono agregat prądotwórczy firmy niemieckiej „Phaenomen”, który został prawdopodobnie przez Niemców na krótko przed Powstaniem oddany do naprawy. Agregat oczywiście przewieziono natychmiast na teren Jajczarni. Z pobliskiego zakładu Strójwąsa, który produkował znane przed wojną zupy w proszku, a szczególnie barszcz Strójwąsa, przeniesiono również prądnicę elektryczną i silniki wymontowane z samochodów. Na terenie zakładu Strójwąsa znaleziono również pięć beczek wypełnionych benzyną. Stanowiło to olbrzymi zapas benzyny.
Równocześnie trwały roboty związane z uruchomieniem studni głębinowej. W rynsztokach ulic Wilczej, Poznańskiej i Hożej układano rury wodociągowe średnicy jednego cala lub trzy czwarte cala i stworzono w ten sposób sieć zaopatrzenia w wodę mieszkańców okolicznych domów. W wyznaczonych miejscach utworzono miejsca poboru wody. Sieć wodociągową doprowadzono do okolicznych szpitali powstańczych i do punktów dowodzenia. 20 sierpnia Niemcy zdobyli ostatecznie teren całej Politechniki Warszawskiej, a w kilka dni później ta część miasta została całkowicie pozbawiona energii elektrycznej i wody z wodociągów miejskich.

Elektrownia kapitana „Mechanika” przystąpiła do działania. Agregat niemiecki „Phaenomen” zainstalowano w piwnicy głównego magazynu, w niewielkim pomieszczeniu. Jednocześnie przygotowano pompę elektryczną, zasilaną tym agregatem, która pompowała wodę ze studni głębinowej i rozprowadzała ją siecią wodociągów naziemnych. Pozwoliło to w niewielkim jeszcze stopniu, ale zabezpieczyć zarówno w energię elektryczną, jak i w wodę. Okazało się, niestety, że sam silnik pompy wodnej pochłaniał niemal całkowicie energię, jaką posiadał agregat prądotwórczy. Agregat ten miał moc piętnastu kilowoltoamperów [kVA] i wytwarzał prąd zmienny o napięciu trzysta osiemdziesiąt i dwieście dwadzieścia wolt, co pozwoliło na zasilanie zarówno odbiorników siłowych, jak maszyny, obrabiarki fabryki Graniowskiego, jak i pompę wodną oraz odbiorniki o napięciu dwieście dwadzieścia [wolt], w tym przeważnie oświetlenie. Przystąpiono więc natychmiast do budowy drugiego agregatu.
Agregat ten „Florek” zbudował z prądnicy przeniesionej z terenu Politechniki i z wymontowanego z samochodu silnika. Wykonany w ten sposób agregat prądotwórczy miał podobne parametry techniczne, co agregat „Phaenomen”. Oba agregaty pracowały oddzielnie, nie były ze sobą zsynchronizowane. Obsługiwali te agregaty szeregowi – szeregowiec Henryk Kuligowski, pseudonim „Michał” i tu obecny szeregowiec Tadeusz Baczyński, pseudonim „Damian”. Wkrótce zasilił nas jeszcze kierowca samochodowy, szeregowy Józef Zielonka, pseudonim „Gryf”. O wielkości zapotrzebowania na energię elektryczną może świadczyć fakt, że w rejonie tym powstało wiele powstańczych szpitali.
I tak od pierwszych dni Powstania zorganizowano szpitale przy ulicy Hożej 39, Hożej 41, Hożej 53 na terenie sióstr zakonnych, (szpital był prowadzony przez siostry zakonne), na terenie przy ulicy Emilii Plater 18, w zakładzie „Macierzyństwo” prowadzonym również przez siostry na terenie przy ulicy Wilczej 61 oraz na terenie przy ulicy Wspólnej 50, w introligatorni pani Wandy Michalskiej. Główny Punkt Opatrunkowy stanowiły szpitale przy ulicy Poznańskiej 11 i Poznańskiej 15. Przy ulicy Poznańskiej 17 działała pracownia rentgenologiczna pułkownika profesora Witolda Zawadowskiego, słynnego polskiego rentgenologa. W szpitalach tych były urządzone sale operacyjne. Szpitale posiadały około trzystu łóżek i obsłużyły w czasie Powstania ponad tysiąc pięciuset rannych, zarówno Powstańców, jak i osoby cywilne.
W pierwszych dniach września została zniszczona przez Niemców Elektrownia Miejska na Powiślu. Całe miasto, a właściwie resztki miasta, broniącej się jeszcze Warszawy, zostały pozbawione całkowicie dopływu prądu. Radiostacja Komendy Głównej Armii Krajowej „Błyskawica” nie mając zasilania, musiała być przeniesiona do Śródmieścia Południe, ponieważ Komenda Główna Armii Krajowej posiadała informacje, że w Śródmieściu Południe działa niewielka elektrownia polowa grupy kapitana „Mechanika”. Na rozkaz Komendy Głównej w nocy z 5 na 6 września żołnierze [kompanii] „Chwaty” przenieśli aparaturę radiostacji do Śródmieścia Południa i zainstalowali ją w budynku na tyłach posesji przy ulicy Poznańskiej 13, w bezpośrednim sąsiedztwie terenu Hoża 51, gdzie znajdowała się elektrownia.
Tej samej nocy radiostację „Błyskawica” podłączono do elektrowni kapitana „Mechanika” i rankiem 6 września „Błyskawica” wznowiła nadawanie normalnych audycji w nowym miejscu. Ponieważ w tym samym czasie przeniosły się również do Śródmieścia Południe zarówno Komenda Główna Armii Krajowej, jak i Komendy Obszaru i Okręgu Warszawskiego, wraz z nimi przeniesiono do Śródmieścia Południe kilka radiostacji obsługujących te komendy. I tak, przy ulicy Poznańskiej 12, gdzie mieściło się dowództwo zgrupowania, porucznik Kazimierz Mirski z dowództwa Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej, zorganizował sieć przekaźnikową wyposażoną w radiostacje krótkofalowe, które posiadały bezpośrednią łączność z bazami naszymi, krótkofalowymi, radiotelegraficznymi na południe od Londynu, w Anglii i w południowych Włoszech, w okolicach Brindisi.
Oczywiście, jeśli idzie o „Błyskawicę”, to „Błyskawica” była radiostacją foniczną i nadawała cztery razy na dobę audycje foniczne, natomiast wszystkie radiostacje krótkofalowe pracowały w systemie radiotelegraficznym, były to więc depesze z użyciem znaków alfabetu Morse’a, szyfrowane lub deszyfrowane. Jednocześnie na ulicy Poznańskiej 12 porucznik Strachalski pseudonim „Orawski” prowadził całodobowy nasłuch radiostacji fonicznej BBC, która nadawała zakodowane informacje dotyczące planowanych zrzutów na terenie Polski i na terenie Warszawy w okresie Powstania. Po prostu po wiadomościach nadawano ustalone utwory muzyczne, które stanowiły zaszyfrowane wiadomości dla Powstańców. Radiostacja „Błyskawica” została wkrótce namierzona przez Niemców i 8 września, więc w dwa dni po umieszczeniu jej na ulicy Poznańskiej, budynek został zbombardowany. Na szczęście radiostacja nie uległa zniszczeniu. Jeszcze tego samego dnia przeniesiono ją do budynku Biblioteki Publicznej przy ulicy Koszykowej 26, gdzie pracowała już do końca Powstania. Ostatnią audycję nadała 4 października wieczorem i została zniszczona przez Powstańców. Elektrownia kapitana „Mechanika” pracowała nadal, nawet po kapitulacji Warszawy.
Po opuszczeniu Warszawy przez oddziały powstańcze i większość ludności cywilnej w piwnicach na wpół zniszczonych domów pozostawała jeszcze znaczna ilość ludzi starych, chorych, niedołężnych, bądź rannych, którzy nie byli w stanie o własnych siłach opuścić Warszawy. Tymi ludźmi opiekowali się wolontariusze Polskiego Czerwonego Krzyża. Dla tych ludzi była potrzebna żywność, a więc i woda, a tym samym prąd elektryczny. Nasza elektrownia pracowała do 5 listopada, obsługiwana przez naszych operatorów. 5 listopada Niemcy załadowali agregaty na samochody ciężarowe i wywieźli do Sochaczewa. To najlepiej świadczy, że nawet i dla Niemców agregaty naszej elektrowni posiadały jakieś znaczenie i wartość.
Jestem ostatnim żyjącym jeszcze żołnierzem elektrowni powstańczej grupy kapitana „Mechanika” i moim obowiązkiem jest wzbogacenie wiadomości o działaniu elektrowni powstańczej i rusznikarni kapitana „Mechanika. Zwłaszcza, że na ten temat niewiele się mówi i niewiele się pisze. Cieszę się, że i w tej chwili mam okazję, żeby tę wiedzę wzbogacić. Jestem przekonany, że działalność elektrowni i rusznikarni grupy kapitana „Mechanika” zasłużyła na odpowiednie odnotowanie w historii Powstania Warszawskiego.

  • Czy mógłby nam pan jeszcze opowiedzieć o jakiejś akcji, w której brał pan udział w czasie Powstania?

Nasza grupa nie była przewidziana do prowadzenia akcji. Jeśli idzie o teren przy ulicy Hożej 51, to tak jak powiedziałem, teren ten był planowanym z góry miejscem postoju sztabu „Obroży”. Sztab „Obroży” posiadał kompanię osłonową w sile około dwustu żołnierzy, bardzo dobrze uzbrojonych i ci żołnierze zdobyli pierwszego dnia Powstania teren Jajczarni po krótkiej, ale zażartej walce ze strażą niemiecką. W czasie tej walki zginęło kilku Niemców, kilku zostało rannych, reszta dostała się do niewoli. Kompania osłonowa „Obroży” stanowiła później zalążek powstałego w dniu 2 sierpnia zgrupowania pod dowództwem rotmistrza Romualda Radziwiłłowicza „Zaremby”. Rotmistrz Radziwiłłowicz został ciężko ranny 25 sierpnia i utracił zdolność dowodzenia zgrupowaniem, przekształconym już w batalion.
Dowództwo nad tym batalionem przejął cichociemny, kapitan Franciszek Malik, pseudonim „Piorun”. Stąd też nazwa tego zgrupowania, do którego należała później również i grupa kapitana „Mechanika”, brzmiała Batalion „Zaremba-Piorun”. Teren działania batalionu obejmował część zachodnią Śródmieścia Południe w granicach ulic Emilii Plater, Wspólnej, Poznańskiej, Żulińskiego, Świętej Barbary, Nowogrodzkiej, Marszałkowskiej, Wilczej i Hożej. Na tym terenie znajdowały się dwa potężne bastiony niemieckie. Pierwsze to Urząd Pocztowo-Telekomunikacyjny u zbiegu ulic Nowogrodzkiej i Poznańskiej, który był wyposażony w bunkry, stanowiska cekaemów i to był obiekt nie do zdobycia przez skromne siły Powstańców, stosunkowo słabo wyposażone w broń.
Drugim bastionem był teren Szkoły Drogowej, w której Niemcy zorganizowali koszary, w kwartale ulic pomiędzy Hożą, Emilii Plater, Wspólną i Chałubińskiej, tak zwane Frontleitstelle. Ten teren był również bardzo licznie broniony przez Niemców. Ataki w pierwszych dniach Powstania nie powiodły się. W późniejszych dniach Powstania organizowano wypady, w czasie których plutony szturmowe naszego batalionu wznieciły ogień, pożar, podpaliły koszary, podpaliły baraki, garaże samochodowe, ale musiały się wycofać, ponieważ ze względu na uzbrojenia niemożliwe było zdobycie tego bastionu. Ponadto Niemcy mieli poważny bastion w hotelu „Polonia”. Niemcy, którzy tam przebywali, w nocy przebywali na terenie hotelu, ale w dzień zajmowali ulicę Wspólną, Żulińskiego, Nowogrodzką i o te ulice trwały ustawiczne walki. Niemcy atakowali pozycje Powstańców, na przykład przy ulicy Wspólnej, przy pomocy „goliatów”. Granatami wykonanymi przez naszych żołnierzy trzy z takich „goliatów” zostały zniszczone w dniu 17 sierpnia podczas szturmu niemieckiego. Jedna strona ulicy znajdowała się w rękach niemieckich, druga w rękach Powstańców. To samo było na ulicy Emilii Plater, jedna strona ulicy była w rękach Powstańców, druga w rękach Niemców. W nocy tereny wokół tych ulic były ziemią niczyją, w dzień rozgorzała walka.
Nasza grupa nie miała zadań bojowych. Zadaniem naszym była produkcja broni i przede wszystkim zabezpieczenie [dostaw] energii elektrycznej. Bez energii elektrycznej nie byłoby w ogóle możliwe życie w powstańczym rejonie Warszawy. Energia elektryczna był potrzebna szpitalom, gdzie bez przerwy były prowadzone operacje, energia elektryczna była potrzebna dla radiostacji powstańczych, które bez przerwy utrzymywały łączność z Anglią i z Włochami i przekazywały informację o ciężkich walkach toczonych przez Powstańców. Energia elektryczna była potrzebna również dla rusznikarni i dla zakładów, które produkowały granatniki i pociski dla granatników.
Służba w elektrowni była bardzo odpowiedzialna i uciążliwa. W niewielkim pomieszczeniu w piwnicy pracowały bez przerwy trzy silniki spalinowe. Temperatura powietrza w tym pomieszczeniu przekraczała pięćdziesiąt stopni. Hałas silników powodował to, że myśmy nie słyszeli wybuchów bomb, myśmy nie słyszeli przeraźliwego ryku miotaczy moździerzy zwanych „krowami” czy „szafami”. Myśmy czuli tylko, że ziemia unosi się pod naszymi stopami. Służba była niezwykle odpowiedzialna, dlatego, że mieliśmy świadomość, że ani na chwilę nie mogą stanąć silniki agregatów naszej elektrowni. Co kilka godzin każdy z nas musiał wyjść na kilkanaście minut, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Mnie nie było dane walczyć z bronią w ręku. Niemniej czuję, że swój obowiązek również w jakiś sposób spełniłem.
  • Z pewnością. Czy pamięta pan stosunek ludności cywilnej do Powstania?

Stosunek ludności cywilnej do Powstania z początku był entuzjastyczny. Ludzie się cieszyli, dlatego, że ta część miasta, powiedzmy sobie szczerze, Niemcy nie próbowali zdobyć tej części miasta, oni chcieli wówczas przebić główne arterie przebiegające wzdłuż Warszawy. Ten teren spoczywał nieco na uboczu. Niemniej w miarę zniszczeń, w miarę silnych bombardowań, szczególnie lotniczych, które nasiliły się we wrześniu, ludność cywilna nie była już tak entuzjastycznie nastawiona do Powstania. Nie ma się co dziwić. Niemniej z tego rejonu nie przypominam sobie, żeby odbywały się masowe wyjścia ludności cywilnej, do czego nakłaniali Niemcy swoimi ulotkami.

  • Czy miał pan osobisty kontakt z żołnierzami nieprzyjaciela?

Powiem taką rzecz, na ulicy Wspólnej, strona nieparzysta, była w naszych rękach, Powstańców, po stronie parzystej, w nocy, była to ziemia niczyja, ale w dzień przychodzili tam Niemcy i pod koniec Powstania zaskakująca rzecz, Niemcy wywiesili na transparencie duży napis Kammerade nicht schiessen. „Koledzy nie strzelać”. To świadczyło o tym, jak Niemcy, jaki mieli stosunek. Co prawda ci Niemcy, o których mówię, byli luzowani co kilka dni, urlopowani na froncie wschodnim i oni tu raczej przychodzili jak na ćwiczenia, bo dla nich bój o Warszawę, to był właściwie czymś w rodzaju ćwiczeń. Oni mieli wszelkiego rodzaju broń, najcięższą, wraz z samolotami, a myśmy właściwie nie dysponowali prawie niczym.
Jeszcze mogę powiedzieć jeden ciekawy fragment z mojego okresu w czasie Powstania. Mój brat należał do zgrupowania „Radosława”, do batalionu „Czata 49”. Przeszedł całkowity szlak od walk na Woli, na cmentarzu na Młynarskiej, wzdłuż ulicy Chłodnej cofając się przez Saski Ogród na Stare Miasto. Cały czas walczył na Starym Mieście, kanałami przedostał się później, następnie był na Czerniakowie, był na Mokotowie. Będąc na Czerniakowie dwukrotnie przeprawiał się przez Wisłę do „berlingowców”. Przeprawiając się z powrotem przywiózł łodzią kilkanaście pepesz. Jedną z tych pepesz zatrzymał dla siebie, oczywiście. Po upadku Czerniakowa i przeniesieniu się, ustąpieniu na Mokotów, kanałami przedostał się później do Śródmieścia. I los tak sprawił, że 26 czy 27 września przyszedł do naszej rusznikarni, żeby naprawić swoją uszkodzoną pepeszę. Wówczas spotkałem się z bratem.

  • Pan nie wiedział, gdzie on jest?

Nie wiedziałem nic. Od niego dowiedziałem się, że dom, gdzie mieszkaliśmy, gdzie mieszkali moi rodzice i my, przy ulicy Działdowskiej 3a został spalony i nic o losie rodziców, ani ja, ani on nie wiedzieliśmy. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie, bo rodzice również ocalili życie po Powstaniu.
Chciałem powiedzieć jeszcze, że ponieważ moja obecna żona, a wówczas narzeczona, mieszkała w czasie Powstania na ulicy Noakowskiego 16, zresztą w domu, w którym mieszkał również Janusz Kusociński, po zdobyciu Politechniki wymogłem na żonie i jej matce, żeby się przeniosła na Wilczą 51 do mieszkania mojego dowódcy, „Florka” i tam przez cały okres Powstania aż do końca przebywała. Pod koniec Powstania chcieliśmy pobrać się w kościele Zbawiciela. Zresztą w tym kościele byłem ochrzczony. Ksiądz odradził nam zawarcie małżeństwa, mówiąc że nie wiadomo, jaki los nas spotka, możemy być po Powstaniu rozdzieleni, będziemy mieli życie związane.
Zdecydowałem się wyjść razem z cywilami. Mój brat wyszedł razem z wojskiem. Wyszedłem wraz z moją narzeczoną podając ją za moją żonę. Zostawiliśmy wywiezieni najpierw do Pruszkowa i tam Niemcy potrzebowali kolejarzy i tramwajarzy, dlatego że ci ludzie byli im potrzebni do pracy. Traktowano nas znacznie lepiej. Przewieziono nas razem z rodzinami, niektórzy tramwajarze czy kolejarze mieli żony i dzieci.
Przewieziono nas do miejscowości Halle. Tam jak na targu niewolników jakiś niemiecki kolejarz, majster kolejowy wybrał sobie trzydzieści osób z naszej grupy tramwajarzy i kolejarzy i przewieziono nas do miejscowości Beutersitz nad rzeką Elsterą, gdzie był obóz pracy kolejarzy. Pracowałem jako robotnik torowy przy podbijaniu podkładów, przy wymianie szyn. Moja żona, wówczas narzeczona, pracowała również przy robotach torowych podrzucając mi na widłach, tak zwanych gablach, po niemiecku, tłuczeń do podbijania podkładów. Praca była niezmiernie ciężka. Nie mieliśmy żadnej odzieży ochronnej. Wyszedłem z Powstania tylko w marynarce, bez żadnej jesionki, w lekkich półbutach. Miałem tylko czapkę tramwajarza, dlatego że pracowałem w tramwajach. Buty po kilku dniach spadły mi z nóg. Musiałem bardzo często pchać platforemkę z narzędziami i po tłuczniu, po torach kolejowych. Niemcy dali nam tylko drewniaki. W drewniakach nie potrafiliśmy z początku w ogóle chodzić. Ręce moje były poodbijane do krwi na skutek tego, że musiałem ciężkim oskardem bez przerwy uderzać w tłuczeń. Na szczęście jakoś szczęśliwie przeżyliśmy.
Przed wyjściem z Warszawy, a właściwie wcześniej jeszcze, przed Powstaniem, przed wybuchem Powstania spodziewaliśmy się, że z chwilą, kiedy front się zbliżał, możemy się w sposób niewiadomy rozstać ze sobą, możemy utracić łączność pomiędzy sobą. Ponieważ mieliśmy kuzyna w Małogoszczu, u którego się ukrywałem, postanowiliśmy, że ktokolwiek z nas będzie, gdziekolwiek, będziemy pisać list przede wszystkim list do Małogoszczy, do kuzyna.
Nie wiedzieliśmy już, że kuzyn, który był komendantem policji, miał kontakt z Armią Krajową, a właściwie z „Jędrusiami”, bo tak ich na Kielecczyźnie nazywano i musiał opuścić dom i pozostawił w domu tylko żonę i dwie małe, dwunasto-, trzynastoletnie dziewczynki. Pierwszy list z Beutersitz, z obozu pracy, wysłałem do Małogoszcza. Tam się dowiedziałem, odpowiedziała mi starsza z dziewcząt, że moi rodzice żyją. Ojciec dostał się do Wrocławia, gdzie został zatrudniony w fabryce „Famo-Werke”. Ojciec, który był ekspedytorem, a więc urzędnikiem tramwajowym, musiał się nauczyć w fabryce niemieckiej pracy na obrabiarce. Pomogli mu w tym Jugosłowianie, którzy byli bardzo serdeczni. Ojciec przyuczył się do tego stopnia, że później został tokarzem.
Moja matka jakoś ocalała, wydostała się z Warszawy i po pobycie w Piastowie pod Warszawą przedostała się szczęśliwie do Małogoszczy. Nawiązaliśmy znów kontakt z matką. Mój brat dostał się do niewoli w Markt-Pongau. Również nawiązaliśmy kontakt listowy. Szwagier mój, który również był oficerem, on się ukrywał, przedostał się zagranicę. Również nawiązał z nami kontakt, tak że wszyscy w zasadzie szczęśliwie ocaleliśmy. Matka żony i siostra, ponieważ w Pruszkowie nas rozdzielono, my jako niby małżeństwo przewidziani do robót na kolei, zostaliśmy pozostawieni i przewiezieni później do Halle, natomiast matka, starsza osoba i siostra, zostały wywiezione do wioski pod Krakowem, gdzie musiały przebywać u rolników.
Ze wszystkimi nawiązaliśmy kontakt. Pisałem do każdego po dwie karty pocztowe, sądząc że jedna może zaginąć i prosiłem, żeby adresaci zachowali karty. Wszystkie karty pocztowe, które wysłałem i które otrzymałem, zachowały mi się. Tak że po wojnie skompletowałem sto dokumentów, które właściwie odzwierciedlały cały mój pobyt w obozie i jednocześnie pobyt moich najbliższych w różnych miejscach, nie tylko Polski. Całość tej dokumentacji opracowałem w formie albumów i przekazałem do Archiwum Akt Nowych, gdzie przyjęto to z dużym zadowoleniem jako cenny materiał. W kartach tych opisywałem szczegółowo, co robiłem, w jakich warunkach żyjemy, jak nędzne wyżywienie otrzymujemy. Mogłem to pisać bez obawy, że ktokolwiek to sprawdzi, dlatego, że Lagerführer to był człowiek prosty, który przystawiał tylko stempel na moim liście i właściwie wszystko ograniczało się do tego.
Jako ciekawostkę mogę jeszcze powiedzieć, że zaprenumerowałem, będąc w obozie w Niemczech, gazetę wydawaną dla Polaków w Berlinie i dostałem od nich potwierdzenie przyjęcia zamówienia na karcie z pozdrowieniem na końcu Heil Hitler! To była jeszcze taka ciekawa pocztówka, jaka mi została z okresu pobytu w Niemczech.
  • Kiedy pan powrócił do Warszawy?

Powrót do Warszawy był mocno skomplikowany. 20 kwietnia, a więc w dzień urodzin Hitlera wysłano mnie jako robotnika kolejowego do odległej o kilka kilometrów stacji z pewnym zadaniem do wykonania. Tam spotkał mnie dywanowy nalot amerykański. Nie wyobrażałem sobie, jak to mogło wyglądać. Dzisiaj mówię o tym z przerażeniem. Setki bombowców amerykańskich zrzucały jednocześnie ładunki wybuchowe, bomby na określone cele, tak że przez ponad godzinę ziemia drżała pod nogami. Schowałem się w rurze pod torami, w przekopie pod torami i z przerażeniem patrzyłem, co będzie się działo dalej. Moja żona, która była wtedy w obozie i wdziała to z daleka, i czuli zresztą olbrzymie wstrząsy, bo nawet w odległości kilku kilometrów odczuwało się znaczne wstrząsy, była przerażona, bo myślała, że zginąłem. Po powrocie płakaliśmy ze szczęścia.
Kilka dni później, 24 kwietnia pojawiły się oznaki, że Niemcy opuszczają już ten teren. Wzdłuż szosy, która przebiegała obok naszego baraku, widzieliśmy ciężarówki niemieckie, które przejeżdżały w popłochu raz w jedną, raz w drugą stronę. Słychać już było również strzały armatnie. Wiedzieliśmy, że front zbliża się szybko. Następnego dnia nie było już śladu po Niemcach, wkroczyły pierwsze oddziały Armii Czerwonej. Niestety, spotkało nas wielkie rozczarowanie. Myśmy wyszli witać Armię Czerwoną. Byli to przeważnie młodzi chłopcy, byle jak ubrani, byle jak uzbrojeni. Dowódca jednostki maszerującej miał w ręku budzik, reszta żołnierzy miała słoiki z konfiturami, które pozabierali od gospodyń niemieckich. Widok żałosny i przerażający. Jedna z naszych kobiet podeszła do któregoś z żołnierzy witając go, podając mu rękę. Ten żołnierz radziecki zdjął jej z ręki zegarek. Straszne! Inny żołnierz pokazał nam banknoty polskie i wypowiedział charakterystyczne dla niego słowa: „Przedtem byliście wrogami, kazali nam bić was, a teraz jesteście przyjaciółmi, więc drużba”. Ale zegarek wziął.
Jak tylko wkroczyła Armia Czerwona z pobliskiej wioski zarekwirowaliśmy wóz i konia i natychmiast spakowaliśmy się, co kto miał. Mieliśmy bardzo niewiele. Wybraliśmy się w drogę do Polski. Podróż trwała ponad trzy tygodnie. Przejeżdżaliśmy przez tereny, gdzie były walki. W niektórych miejscach trwały jeszcze walki do tego stopnia, że myśmy byli w okrążeniu. Nad nami przelatywały samoloty, przeganiając samoloty niemieckie i strzelając do nich. Nie byliśmy bezpieczni. W drodze zatrzymały nas również jednostki wojsk radzieckich i chciano z nas utworzyć kołchoz. Musieliśmy wymknąć się, korzystając z tego, że oni byli przeważnie pijani.
Bardzo nieprzyjemny przypadek zdarzył nam się, gdy przekraczaliśmy Odrę. Jeden z żołnierzy radzieckich podszedł do mojej żony mówiąc, żeby poszła z nim. Na jej powiedzenie, że ona ma męża, odpowiedział, że to mu nie przeszkadza. Na szczęście odczepił się od nas. Był również pijany. Po kilku tygodniach dotarliśmy do Sławy Śląskiej. Tam trafiliśmy już na względny spokój. Przyjął nas poznaniak, który objął w posiadanie tartak. Powiedział nam, że dalsza podróż wozem z koniem nie ma sensu i że on od nas odkupi konia i wóz. Pamiętam, że dał nam za to niewielką sumę pieniędzy, za którą później, po podzieleniu między rodziny, za którą mogłem kupić zaledwie bochenek chleba. Niestety i nasz rodak okazał się niezbyt do nas przychylnie nastawiony.
W Sławie Śląskiej mieliśmy jeszcze jedno bardzo przykre zdarzenie. Mianowicie udaliśmy się do leżącego nieopodal ośrodka dla dzieci niemieckich, oczywiście już opuszczonego, po to, żeby znaleźć ewentualnie trochę żywności czy odzieży. Wychodząc z ośrodka zauważyliśmy poza ogrodzeniem postać, która przypominała mi jednego z kolegów, z tych, którzy z nami wracali do Polski, więc nie wiedząc, czy to jest on, krzyknąłem do niego, machając do niego ręką. W tym momencie zza ogrodzenia wyskoczył Niemiec z rewolwerem w ręku, z drugiej strony wyskoczył drugi Niemiec. Byliśmy przerażeni, Niemcy ci jednak byli tak samo przerażeni.
Później dowiedzieliśmy się, że oni chcą się po prostu przedostać do siebie, a pochodzili niestety z bardzo daleka, z Alzacji i Lotaryngii. Ponieważ i ja i żona znaliśmy język francuski, z gimnazjum, porozumieliśmy się z nimi w języku francuskim, w niemieckim również mogliśmy to uczynić. Niemniej Niemcy okazali się dla nas bardzo serdeczni później i widząc, że mam w kieszeni mapę, wzdłuż której przebiegała nasza podróż, poprosili, żeby im podarować tę mapę. Skończyło się na tym, że prosili tylko, żebyśmy nikomu nie mówili o tym, kogo żeśmy spotkali. Na szczęście skończyło się tak, jak mówiłem.
Do Częstochowy dotarliśmy około 10 maja. W Częstochowie postanowiliśmy z żoną wziąć ślub. Ponieważ ślubu nie mogliśmy uzyskać na Jasnej Górze, przeszliśmy do kościoła świętej Barbary, znajdującego się nieopodal Jasnej Góry. Tam ksiądz udzielił nam ślubu w podróży. Mieliśmy na szczęście, wychodząc do Powstania, przy sobie potrzebne dokumenty w postaci i dowodów osobistych, wówczas kenkarta, jak i świadectwa urodzenia. Już jako małżeństwo powróciliśmy pociągiem do Warszawy. Spotkaliśmy tu rodziców. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, że ocaliliśmy życie, choć nasze mieszkania zostały zrujnowane. Trzeba było rozpoczynać nasze nowe życie już od nowa.

  • Rodzice byli już w Warszawie?

Rodzice byli już w Warszawie.

  • A brat?

Brat nie. Brat przedostał się do Anglii i wrócił dopiero w roku 1946. Brat w Anglii spotkał się również ze szwagrem, bratem mojej żony.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany przez władze czy z racji tego, że wyszedł pan z cywilami udało się uniknąć represji?

Trzeba zacząć od tego, że w Polsce Ludowej nie przyznałem się do tego w ogóle, że byłem żołnierzem Armii Krajowej. Tak samo nie przyznałem się do tego, że byłem więźniem obozu koncentracyjnego na Majdanku, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że dla tych władz mogło się wydawać podejrzanym, że mnie się udało wydostać z obozu koncentracyjnego. Tak że o tym wszystkim nikomu nie mówiłem i nie pisałem w życiorysach, których od nas zawsze żądano. Dopiero w późniejszych czasach, kiedy już można było o Armii Krajowej mówić inaczej, a nie tak, jak poprzednio, o „zaplutych karłach reakcji”, ujawniłem te fakty.

  • Nie żałuje pan, że był pan w Powstaniu?

Jak mogę żałować. Całe moje młode życie niestety przebiegało w nadzwyczajnych warunkach, w niezwykłych warunkach. Było bardzo urozmaicone. Każdego dnia w Majdanku groziła mi przecież śmierć. Każdego dnia w Powstaniu groziła mi śmierć. Udało się przeżyć. [Zapomniałem wspomnieć o ważnym moim zdaniem wydarzeniu.
Po zniszczeniu przez Niemców elektrowni miejskiej na Powiślu do Śródmieścia Południe przedostało się kilku pracowników elektrowni – monterów elektrycznych. Wśród nich byli: szeregowiec Hieronim Borkowski „Pigoń”, szeregowiec Stanisław Ryszkowski „Węglarz”, szeregowiec Zdzisław Kwieciński „Skuliga” i inni. Zasilili oni wydatnie obsadę drużyny elektrowni powstańczej przy ulicy Hożej 51].



Warszawa, 16 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogumiła Burzyńska
Tadeusz Baczyński Pseudonim: „Damian” Stopień: szeregowiec Formacja: obwód VII „Obroża” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter