Barbara Ostaszewska-Chrzanowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Ostaszewska-Chrzanowska. Urodziłam się w Warszawie. Za wyjątkiem kilku lat po Powstaniu Warszawskim mieszkałam cały czas i do tej pory mieszkam w Warszawie. Urodziłam się w rodzinie inteligenckiej, moja matka była nauczycielką Gimnazjum i Liceum imienia Łabusiewicz w Warszawie, ojciec – najpierw radcą w Ministerstwie Skarbu, potem naczelnikiem wydziału w Izbie Skarbowej, skąd Niemcy go przenieśli na gońca. Chodziłam do ogrodu jordanowskiego i przedszkola przed wojną, jak również miałam w ostatnim roku przed wojną nauczycielkę, która mnie [zapoznawała] z językiem francuskim.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Wybuch wojny pamiętam bardzo wyraźnie. Spędzałyśmy z mamą wakacje w Jaworzu Śląskim. Trzydziestego sierpnia wracałyśmy do Warszawy. Była już bardzo silna gorączka uciekinierów z tamtych okolic Polski. Myśmy mieli zarezerwowany wagon sypialny, nie było go. Odstąpił dla mnie łóżko w wagonie sypialnym oficer Wojska Polskiego. Moja matka była bardzo piękną kobietą i podobała się, w związku z tym z mamą rozmawiał, cały czas przestali na korytarzu. Pamiętam ludzi czepiających się z zewnątrz okien i drzwi wagonu. To, co się pokazuje teraz w filmach o powrocie do Warszawy po wojnie, widziałam w 1939 roku.
Jak przyjechaliśmy do domu, ojciec powiedział… Zaraz w pierwszych dniach, jak wybuchła wojna, przyniósł maski gazowe. Dla siebie taką dużą, jakie są teraz używane. To znaczy czy teraz są takie same, trudno mi powiedzieć. Dla mnie i dla mamy były maseczki bardziej podobne do masek chirurgicznych. Tyle tylko, że były znacznie grubsze, nasączone jakimś środkiem. Wszyscy obawiali się gazu.
Moja mama nie chciała wyjechać z Warszawy. Natomiast w momencie kiedy generał Umiastowski wydał zarządzenie, że wszyscy mężczyźni mają opuścić miasto, powstał dylemat. Ale tego samego dnia przyjechał mój cioteczny brat. Mój ojciec był trzynasty z kolei w swoim rodzeństwie, miał jeszcze młodszą siostrę, było ich czternaścioro. Mój cioteczny brat był w wieku mojego ojca, razem zresztą chodzili do szkoły. Był inżynierem leśnikiem i nadleśniczym w Siedlcach. Przyjechał po odbiór swojego samochodu, który był w reperacji. Powiedział, że następnego dnia wraca do Siedlec, może nas zabrać. W Siedlcach jest idealny spokój, mają willę z ogrodem, możemy z mamą zostać, a oni się udadzą na wschód, do armii. Wyjechaliśmy. Droga była przez mękę, szosy były przepełnione, to zresztą oglądamy nieraz na filmach. Bombardowanie pamiętam, drogę ze swoją ukochaną, jedyną lalką. Nie lubiłam się bawić lalkami, tylko raczej z chłopcami chodziłam po drzewach, po płotach. Bawiłam się wojskiem z różnymi kolegami, ale miałam jedną lalkę, inne siedziały w szafie. Ta jedna lalka była ukochana, nazywała się Anula, była w pomarańczowej sukience. Mamie powiedziałam, że jak ona mnie zabiera, to ja muszę zabrać Anulę ze sobą. Z Anulą wyskakiwałam z samochodu na pole, kiedy było trzeba przed strzelaniem, bombardowaniem się kryć. Trzymałam Anulę do góry. Niemcy nie byli dobrymi strzelcami. Oczywiście trafiali w ludzi. Jak ich było tyle i nie było żadnej obrony przeciwlotniczej na drogach, na szosach, to im się udało kogoś trafić. Na szczęście nikogo z nas nie trafili. Dojechaliśmy. Gdzieś w drodze, w okolicach za Mińskiem Mazowieckim, zało benzyny. Samochody nie zatrzymywały się, ale wreszcie się któryś zatrzymał. Zdjęto paski skórzane od bielizny, którą mama dla mnie zabrała – całą pościel. Zostały przywiązane te paski. Nie wiem, jak było z myśleniem o fizyce, o wszystkich prawach. [Jak] skóra ma w pociągnąć za sobą samochód? Dzisiaj bym tego nie zrobiła, ale obaj panowie tak postanowili, tamten kierowca również. W każdym razie tamten kierowca ruszył, paski się urwały. Pojechał w siną dal, nawet nie wiem czy zauważył, że nas nie ma. Myśmy zostali na szosie. Panowie chodzili po chatach i zbierali naftę, płacili zegarkiem jednym, drugim, różnymi rzeczami cennymi, bo wtedy już pieniądz nie miał żadnej wartości, tylko obowiązywał – to był 8 września – handel wymienny. Zebrali tyle nafty, że koło północy dojechaliśmy do Siedlec. Siedlce stały w ogniu, były tego samego dnia zbombardowane. Na szczęście dom był poza [tym rejonem, to były] peryferyjne dzielnice willowe, które nie były zbombardowane. Tam nas umieszczono z mamą.
Panowie rano wyjechali samochodem, już mając benzynę. Myśmy zostały i po pewnym czasie, ponieważ były bombardowania… Chodziliśmy dalej, do innej willi, od której żona mojego kuzyna miała klucze, opiekowała się. [To było] poza terenem Siedlec, gdzie był wykopany rów pokryty gałęziami, niby przeciwlotniczy. Żeśmy się chowały, a ich gosposia robiła kurczaki. Stąd pamiętam wrzesień: nic innego się nie jadało, tylko były kurczaki. Tylko to się łapało, kurczaki były dostępne na podwórku. Myśmy z moim siostrzeńcem, miałam wtedy lat siedem, a on miał lat jedenaście, wyskakiwali ze schronu, patrzyliśmy na samoloty, które latały bardzo nisko. Widać było lotników, strzelali do nas, ale im się nie udawało trafić, a myśmy wygrażali im pięściami. Jak się zbliżał front, to wróciliśmy do domu, gdzie moja mama, pamiętając I wojnę światową, zarządziła wykładanie materacami okien, żeby nie wypadały, nie poraniły nas szyby. Moja kuzynka zaczęła jeść kompoty, weki robione na zimowe zapasy. Otwierała, po dwie łyżki… Powiedziała, że nie będą ani ruskie, ani Niemcy jeść jej roboty. Niczym innym się nie zajmowała, żadną organizacją. Wydawało się, że jest chora na głowę, bo otwierała jeden wek za drugim, jadła parę łyżek, byleby było napoczęte, żeby oni nie mogli [zjeść].
Pod koniec września z tułaczki wrócili obaj panowie, oczywiście bez samochodu, który im właściwie zaraz za Siedlcami zabrali. Przekradali się na wschód, byli już nawet za Bugiem, ale jakiś Polak mieszkający w tamtych okolicach, znający sytuację, powiedział: „Panowie, nie idźcie na wschód, bo tam się coś bardzo źle dzieje. Wracajcie. Żadnej armii nie ma, weszli ruscy. − Wtedy się operowało takim językiem, mówię tak, jak się wtedy mówiło. − Wracajcie, bo nie wrócicie żywi, jeżeli oni was złapią”. Lasami przedzierali się z powrotem do Siedlec. Udało im się przejść, kiedy Siedlce zajęli z powrotem Niemcy, bo Siedlce były oddawane z rąk do rąk między armią radziecką i wojskami niemieckimi.
Rodzice postanowili wrócić do Warszawy. Furką wracaliśmy, to oczywiście trwało. Nocowaliśmy w kurnej chacie, ze świniami, z drobiem, na słomie. Moja mama w ogóle nie spała, w kucki siedziała, ale wiem, że ja spałam. Dojechaliśmy do Warszawy 5 października, wtedy kiedy Hitler odbywał wjazd do Warszawy. Zatrzymano nas na Pradze, przy moście kolejowym. Mama proponowała tacie przenoszenie walizek przez most, żeby się jednak dostać do domu. Po raz pierwszy w życiu mój ojciec odmówił czegoś mojej matce, to znaczy pierwszy raz, którego jestem świadoma. Musieliśmy czekać do wieczora. Na szczęście jak żeśmy dojechali, to poza wiewającymi narzutami, kocami – w oknach nie było szyb – mieszkanie nie było zajęte, ponieważ w środku została gosposia. [Przetrwała] dzięki temu, że były przygotowane zapasy, które miały być przygotowane na tydzień, ale były na cztery osoby. Ona ten cały okres nie musiała wychodzić z domu, poza [tym, żeby] wodę zdobyć. To [było] w pobliżu Filtrów, bo mieszkaliśmy Filtrowa 68, dom, który prawie dochodzi do placu Narutowicza.
Pierwsza zima w czasie okupacji była bardzo ciężka, bo był mróz, nie było węgla. Odmroziłam sobie policzek i łydki we własnym domu. Mieliśmy mieszkanie, przez które przechodziła główna rura wodociągowa. Jeden pokój wymagał do ogrzewania pięć ton węgla. Węgla nie było, siedziało się tylko, żyło w kuchni. Jakoś się żyło. Szybko się zorganizowało, pamiętam, tajne nauczanie, w którym brała udział moja matka, chyba już od listopada. Wiem, że mama jeździła na Pragę, w różnych prywatnych mieszkaniach to wszystko [się odbywało]. Zaczęłam chodzić do szkoły, do której dawniej chodziły córki Piłsudskiego. Zdałam do drugiej klasy przed wojną, w czerwcu 1939 roku. Od jesieni w prywatnych apartamentach pani Szachtmajerowej były klasy. Niemcy wydali zgodę na naukę ze Sterna, naukę czytania, arytmetyki podstawowej, robótek różnych ręcznych dla dziewcząt. Sami zajęli główny budynek, przepiękną salę gimnastyczną z podłogą wyłożoną tartanem, garaże. Zniszczone zostały piękne urządzenia, ale mogłyśmy się uczyć. Lekcje przebiegały, to nic nowego, według programu przedwojennego, panie uczyły. Tak to wszystko wyglądało. To były oczywiście klasy nieliczne, bo to musiało być dla zaufanych ludzi, o których wiadomo było, że nie doniosą na nauczycieli, na przełożoną. W międzyczasie Niemcy pozbawili mojego ojca stanowiska, zaangażowali go jako gońca. Mam zaświadczenie – lekarz, który miał podpisaną umowę z Niemcami, wydał – że stan zdrowia mojego ojca nie pozwala na to, żeby był gońcem. W związku z tym rozwiązano z nim w ogóle umowę. Ojciec się utrzymywał przez pierwszy rok – i nas [utrzymywał] w związku z tym – z pisania podań. Był prawnikiem finansowym, podatkowym, w związku z tym, żeby chłopi nie płacili Niemcom tak, jak ci wymierzali, tylko jakieś obejścia… Byłam za mała, żeby wiedzieć dokładnie, jak to było. W każdym razie przez ten czas się tym zajmował. Potem pracował w magazynie papierów, który oczywiście współpracował z podziemiem, dawał [papier] na gazetki. Też nie byłam w to bardzo włączana, bo obawiano się dziecka. Pamiętam jeden dzień, który spędziłam na klęczkach, bo ojciec został wezwany na gestapo. Opowiadał tylko, że po drodze musiał wstępować do każdej bramy, ale wrócił.

  • Dlaczego do każdej bramy?

Tego nie wiem. Rewizja była raz u nas w domu, bardzo dokładna, ale też nie wiem, czego szukali.

  • Jak przebiegała rewizja?

Wywalali, podnosili moją pościel nawet, moje zabawki, rozpruwali misia na przykład, czy nie ma czegoś w środku, wywalali książki, wyrzucali garnki, różne rzeczy, papiery. Potem właśnie ojciec był wezwany na gestapo, ale jakoś się wytłumaczył. Jak to było, nie wiem.
  • W jaki sposób w czasie rewizji Niemcy traktowali ojca?

Nie było bicia, nie pamiętam, żeby coś takiego było. Moja matka była osobą, która wzbudzała zawsze wielki szacunek, to się kiedyś nazywało grande dame. Nawet nie z jakichś powodów, ale z samego swojego sposobu bycia. Nigdy w życiu nie podnosiła głosu, nigdy nie było żadnych krzyków. Wystarczyło, że patrzyła, człowiek pod tym spojrzeniem się zwijał. Jako dziecko musiałam robić to, co mi kazała, bo nie było innego wyjścia. Mając dziesięć lat, stałam przy stole i płakałam z bezsilności. Myślę, że w jakiś sposób to również tonizowało [sytuację].
Mama miała przygodę. Wracając z kompletów na placu Zawiszy wysiadła z tramwaju do przejścia Grójecką. Z narożnej restauracji wytoczyło się kilku pijanych Niemców, kolejarzy, którzy ją zaczepili. Po chwili wyszedł stamtąd oficer, który kazał im odejść. Matka się do niego zwróciła i poprosiła o pomoc, on tamtych odgonił, przeprowadził ją kawałek, ale matka mu nie podała nawet ręki. Powiedziała „dziękuję”, ale nie podała. Różnie mogło być w tej sytuacji. Stwarzała swoją osobą, będąc nauczycielką… Kiedyś byłam na jej lekcji, krótko miałam do czynienia, ale słychać było, jak mucha latała. To, co się teraz wyprawia w szkołach, to sobie nie wyobrażam na lekcjach prowadzonych przez moją matkę. Tak się wyrabia autorytet. Tak było w stosunku do wszystkich innych ludzi, ona ten autorytet w jakiś sposób posiadała.
Pamiętam, w momencie kiedy skapitulowała Francja, mój ojciec się załamał. Dopiero wtedy, 1939 rok go nie załamał. Wszyscy wierzyli w pomoc Francji. On nigdy już nie był tak wesoły, a był zawsze duszą towarzystwa. Nigdy już nie podniósł się, po wiadomości o kapitulacji do końca swojego życia nie był już tym samym człowiekiem. To były takie przeżycia. Ponieważ panowie jednak alkohol używali, czasem też mój ojciec. Nigdy nie spotykał się z żadnymi kobietami, natomiast z kolegami, owszem. Spotykali się na jakichś bankietach, takie miałam wiadomości. Pamiętam, z jakichś imienin w czasie okupacji prowadziłyśmy ojca, bo wymyślał Niemcom głośno na ulicy. Ale Niemcy – nie gestapowcy, ale tacy zwyczajni – mieli pewną wyrozumiałość dla ludzi, którzy byli podpici. Nie wiem, czym to było spowodowane, ale pamiętam, że nas mijali. Człowiek starał się zapanować: „Tatusiu − błagałam − nie mów nic przez chwilę!”.
Jakoś okupację przeżywaliśmy. Ponieważ [wychowywałam się] w duchu patriotycznym, cały czas duch marszałka Piłsudskiego w wychowaniu szkoły powszechnej się unosił, przynosiliśmy w bucie wiersze, których człowiek się uczył. Uczyliśmy się geografii, musieliśmy się nauczyć w domu rysować mapy, które potem się na lekcji rysowało. Nie było tego, co jest dzisiaj, że się bierze atlas. Myślę, że dlatego moje pokolenie znacznie więcej umiało – teraz jesteśmy już odchodzącym [pokoleniem] – że to było nam tak bardzo trudno zdobywać wiedzę. Wszystko to, co jest zabronione i trudne, jest bliskie Polakowi. Polak, jak mu wolno, to wtedy tego nie ceni.
Dalej przechodziły lata. Rodzice zawsze dbali o to, żebyśmy jakoś spędzali wakacje. Pierwsze lata spędzaliśmy nad Świdrem. W pierwszym roku w domu koleżanki. Rodzice mojej przyjaciółki wynajmowali zawsze drewniany domek. Domki w Józefowie i Świdrze były budowane przeważnie przez rodziny żydowskie przed wojną jako własność. Potem zostały zajęte przez Polaków, ale nieużywane. Tylko na lato, jako letniskowe, w jakiś sposób były wynajmowane.
Trochę miałam do czynienia [z ukrywaniem Żydów], bo rodzina czy przyjaciele, znajomi w każdym razie, ich ukrywali. Żydzi mający pieniądze… Było przed wojną wydawnictwo bardzo szmirowatych książek, Cukrowskiego. Pan Cukrowski zapłacił ludziom za przetrzymywanie swojej rodziny znaczy żony i syna. Gdzieś się ukrywali. W każdym razie myśmy wiedzieli o tym, że oni się gdzieś ukrywają, ale gdzie ani kto, nie powiem. Ale w każdym razie takie rzeczy do nas wszystkich dochodziły. Jak słyszę, wiem z literatury, wydawali [Żydów]. Ale też nie wszyscy granatowi policjanci byli na służbie Niemiec. Może byli. Wiem, że czasem przychodził do naszego dozorcy taki policjant i przed czymś ostrzegał. To mi się tylko obijało o uszy, bo naprawdę byłam wtedy jeszcze za mała. Owszem: „Zanieś coś, zeszyt z tymi papierkami zanieś do domu Wiesi” – leciałam, zanosiłam, ale nikt mnie nie informował, co to jest. Myśmy byli jakoś tak ustawieni, że dzieci się nie pytały. Atmosfera po prostu, coś było w naszym nastroju. W rodzinie było takie wychowanie. Mówiło się, że dobrze, że brat mojej babci umarł w lutym 1939 roku – podpułkownik Tadeusz Puszczyński pseudonim „Wawelberg”, współtwórca trzeciego powstania śląskiego. Na jego głowę była nałożona nagroda trzech milionów marek przed wojną. Zmarł na nowotwór mózgu, operowany na koszt rządu [niezrozumiałe] w Szwecji. Być może, że [w czasie rewizji] jakichś dotyczących jego papierów szukali, nie wiem.
Mój stryj Kutrzeba, będący lekarzem, majorem, dowódcą pułku strzelców podhalańskich w Cieszynie, walczący potem na południu, był wzięty do niewoli, a potem w okolicach Piotrkowa, skąd pochodziła rodzina mojego ojca, zorganizował najpierw Związek Walki Zbrojnej, a potem służby medyczne. W związku tym, że pomaga Żydom (bo dzieci żydowskie były karmione, jego mieszkanie dotykało przez płot do granicy dzielnicy żydowskiej, dokarmiali, dzieci przychodziły), ktoś doniósł, stryja wzięto. Może tych związków szukano, trudno mi powiedzieć. W każdym razie [stryj] najpierw miał palce rąk i nóg połamane przez gestapo w Piotrkowie, potem został przewieziony na Majdanek. Pomagał zorganizować [się] młodszym lekarzom, pomagał im przeżyć, dodawał otuchy. Wiem, bo profesor Sztaba, już nieżyjący, mi kiedyś opowiadał. Jak był młodym lekarzem, stryj ich wszystkich w jakiś sposób organizował. Potem został przeniesiony do Gross-Rosen, do Oranieburga, w końcu wylądował w Sachsenhausen, gdzie był wtedy, kiedy przeprowadzano Grota-Roweckiego, którego znał ze szkoły. Niewiele mógł pomóc, bo przecież byli Niemcy, cały czas go pilnowali, był jako więzień. [Stryj] w ambulatorium pracował, na to są dokumenty w książkach źródłowych. Taka była moja rodzina, takie było całe zaangażowanie domu.
Byłam uczona, literaturę całą przerabiałam, tak że nie straciłam w czasie okupacji jednego dnia nauki, jak duża część młodzieży w moim wieku, [która] nie mogła się uczyć. Całą okupację normalnie się uczyłam, normalny program przerabiałam, przeczytałam Trylogię, wszystkie książki, mama w jakiś sposób zdobywała wydawnictwa Arcta. Książki były kupowane prywatnie, wydawca, księgarz w jakiś sposób, gdzieś… Nic nowego nie było drukowanego, ale wszystkie książki dla młodzieży starszej były. Wszystkie książki miałam. Chyba nie mogę powiedzieć…
Oczywiście głodna nie byłam w czasie okupacji poza tym pierwszym rokiem, który był rzeczywiście ciężki. Mój ojciec starał się na wszystkie strony, żebyśmy miały co jeść. Tajne nauczanie właściwie niewiele przynosiło, to była raczej działalność patriotyczna, a nie dochodowa. Nikt nie patrzył, czy ktoś płaci za te lekcje, czy nie płaci. Po prostu trzeba było nauczać. Były wychowanki mamy, do których mama jeździła nawet do szpitala. Jak leżała, żeby nie przepadła jej możliwość zdawania matury, to ona do niej jeździła i robiła z nią lekcję w szpitalu. W związku z tym bywałam sama w domu, jak było bombardowanie, ale nie schodziłam nigdy do piwnicy sama. W nocy, jak zaczęły się bombardowania radzieckie Warszawy, to pamiętam, ojciec zawijał mnie w kołdrę, znosił w wejście do piwnicy. Dom był zabezpieczony na tyle, że miał sklepienia kleinowskie. Jak bomba uderzyła w oficynę, to zrujnowała tylko to piętro, odcinek, w który uderzyła. Już na następne piętro nie przeleciała. Niemcy poszczególne mieszkania podpalali po Powstaniu. Dom stoi, został wyremontowany. Brama z ołtarzem Matki Boskiej zachowała się w mojej pamięci jako olbrzymia brama. Ta brama dla dorosłej kobiety już nie jest taka olbrzymia, proporcje się zmieniają.
Były wakacje. Ponieważ zbliżał się front, moja mama stwierdziła, że nie wyjedzie na Pragę, na drugą stronę Wisły, nie zostanie odcięta. Może historycznie to kwestia rzezi Pragi, [nie] wiem. Do swojej śmierci nigdy nie chciała mieszkać na Pradze. W Ostoi Pęcickiej, to jest miejscowość przy kolejce EKD, między Tworkami a Komorowem, u pewnych państwa wynajęli rodzice pokój, żeby na świeżym powietrzu trochę posiedzieć. Ponieważ miało Powstanie wybuchnąć 29 lipca, wszyscy byliśmy wtedy w Warszawie.
Ponieważ Powstania nie było, odwołano, 1 sierpnia ojciec wyjechał z domu po kartofle, a myśmy z mamą [pojechały] do tejże Ostoi po zamówione wiśnie. Wyszłyśmy z domu o jedenastej, była piękna pogoda. Oczywiście, tak jak [się chodzi] po różne takie zakupy, miałyśmy najgorsze rzeczy na sobie. Pojechałyśmy, bardzo było miło, bawiłam się świetnie. Chociaż miałyśmy wracać do domu na obiad, to się przedłużyło. Wyjechałyśmy z Ostoi Pęcickiej po piątej. Nie zwróciłyśmy z matką na to uwagi, że w kolejce EKD jadą sami młodzi mężczyźni. Byłyśmy tylko we dwie poza młodymi mężczyznami. Na stacji Opacz wybiegła kobieta, mówi: „Ludzie, nie jedźcie, bo w Warszawie Powstanie”. Ale w Warszawie miał na nas w domu czekać ojciec. Moja matka w ogóle nie brała tego pod uwagę, że mogłaby gdzieś wysiąść, gdzieś się zatrzymać, tylko [jechała] do mojego ojca, musiała do niego dotrzeć. Dojeżdżając do skrzyżowania kolei normalnotorowej z kolejką EKD, w tym miejscu, [gdzie] się łączą, jest budka dróżnika. Przekłada się wszystkie tory, zwrotnice. Z daleka było słychać kolejkę EKD jadącą z Włoch. Nagle pojawił się… Trudno mi w tej chwili powiedzieć, jaka była wielkość tego oddziału Wehrmachtu, czy to była kompania, ilu ich było. W każdym razie dużo. Zaczęli strzelać do kolejki EKD. Kolejka jadąca z Włoch się cofnęła, natomiast [nasza] stanęła. Mężczyźni z tej kolejki zaczęli się ostrzeliwać. Wreszcie w jakiś sposób ranili motorniczego, kazali wysiadać. Wszyscy zaczęli wyskakiwać z kolejki. Matka wysypała wiśnie z menażki, w której były, wsadziła [mi ją] na głowę, rzuciła mnie na ziemię, sama swoim ciałem mnie przykryła. Była bitwa, strzelanina. Po pewnym czasie strzelanina umilkła. Żandarm, jaka to była formacja wojskowa, tego nie powiem, bo się na tym nie znałam, szturchnął butem: „Wstawać!”. Podniosłyśmy się. Kazali iść kierunku budki z podniesionymi rękoma, ja pierwsza. Przez moje podniesione ręce do góry wydawało mi się, że kule świstają przez moje palce. Oczywiście to było niemożliwe, dzisiaj zdaję sobie z tego sprawę, ale tak odczuwałam: że strzelają mi przez ręce. Rozstrzelali cały oddział AK, jak się potem okazało, chłopców jadących na pomoc do Powstania. Usiłowałam się w różnych miejscach dowiedzieć, jaki to był oddział. Niektórzy mówią, że to była część tych, którzy mieli dojść z lasów pęcickich. Nie wiem. W każdym razie oni wreszcie nas…
Nie byłam w stanie [mówić], straciłam mowę na dwadzieścia cztery godziny, nie mówiłam w ogóle. Kazali przy domku usiąść matce i mnie. Tak [nas] trzymali prawie że do zachodu słońca. Matka się wylegitymowała, że mieszka w Warszawie, że [jedzie] do męża. Ktoś z nich rozumiał po francusku, w każdym razie mama się jakoś z nimi po francusku dogadała, pozwolili nam iść do Warszawy. Poszłyśmy. Dalej szłyśmy przez Szczęśliwice. Na ulicy Szczęśliwickiej zrobiła się już głucha, ciemna noc. Przed jakiś domek wybiegła dziewczyna młoda, która zapytała: „Skąd idziecie? Jest noc, mój ojciec nie wrócił”. Okazało się, że to córka granatowego policjanta, który poszedł na służbę i już nie wrócił. [Powiedziała], że nas przenocuje, że rano pójdziemy.
Rzeczywiście, rano żeśmy dalej poszły. Były kałuże, w nocy musiał padać deszcz, [ale] nie w każdym odcinku Warszawy. [Mówią], że cały czas była ładna pogoda. Nieprawda, na Ochocie padał deszcz, to też jest w różnych innych wspomnieniach, do których potem dotarłam. Żeśmy szły. Na Grójeckiej padały strzały, a myśmy dalej szły. Mniej więcej w okolicach ulicy Wawelskiej, odgałęzienia Kaliskiej, zaczęły [się] bardzo gęste strzały. Mówię: „Mamusiu, zabiją nas!”. Plusk kul, które wpadały w kałuże, słyszę do dzisiejszego dnia. Wreszcie, gdzieś już tak za Wawelską, uklękłam przed matką, złapałam ją za nogi, powiedziałam: „Mamo, zmiłuj się, nie dojdziemy żywe!”. Jakoś do niej to dotarło. Wróciłyśmy do tego domku, do dziewczyny.
Nie miałyśmy nic poza wiśniami i kilogramowym bochenkiem chleba, który miałyśmy przez osiem dni. Mówiłyśmy jedna do drugiej, że nie jesteśmy głodne. Do ludzi, którzy byli w sąsiednich domach, dochodziły jakieś wieści, ale właściwie nic nie było wiadomo, co się dzieje w Warszawie.
Ósmego sierpnia na szczęście wpadła żandarmeria, wojsko, kazali: Raus! Zaprowadzili wszystkich mieszkańców do jakiegoś dworku na Szczęśliwcach. To był pałacyk. Zanim żeśmy dotarli, był wieczór. W tym pałacyku rezydował jakiś pułkownik niemiecki, który przyjechał świeżo z oddziałem. Był robiony cały bankiet. Córka granatowego policjanta, władająca biegle niemieckim, była zaproszona czy się sama wprosiła, nie mogę tego powiedzieć, bo po prostu nie wiem. Dość, że była tam z nimi. Czy stwierdziła, że się ofiaruje, czy robiła to z własnej woli, czy robiła to dla osób, które były jej sąsiadami, albo znajdowały się [w takiej sytuacji], jak my, nie wiem. To była ładna dziewczyna. Oczarowała pułkownika, pułkownik zgodził się przyjąć moją mamę na rozmowę. Władał językiem francuskim. Moja mama jakoś go uprosiła, żeby rano nam pozwolił iść. [Powiedziała], że ma meldunek, który w jest kenkarcie ojca, że na lato jest czasowe zameldowanie w Ostoi Pęcickiej, że tam ma rzeczy, że tam chce iść, że ona [jest] z dzieckiem, że sąsiedzi są tylko młodzi albo starsi, że tu nikogo nie ma.
Garstka mniej więcej kilkunastu osób została puszczona rano, żeby szła w kierunku Pruszkowa. Przypuszczalnie myśleli, że wszyscy zostaną wyłapani, odstawieni do obozu w Pruszkowie. Ale tymczasem gdzieś po drodze, w szczerym polu kolejka EKD dojechała. Kazali nam wsiadać. Żeśmy podjechały, wysiadłyśmy w Ostoi Pęcickiej. Moja matka calusieńki czas [była] załamana, że w ogóle nie wie, co jest z mężem, czyli z moim ojcem. Idziemy przez pola w Ostoi Pęcickiej. Zobaczyłam coś stojącego w oknie tego wynajmowanego pokoju. To był mój ojciec w piżamie. Na polu matka uklękła, a ja biegiem do ojca. Rzuciliśmy się sobie w ramiona.
Historia mojego ojca była też bardzo pełna napięcia, bo ojciec był w kolejce, która się cofnęła. Następnego dnia rano szedł po deszczu, w samej koszuli, z plecakiem kartofli. Myślał, że może my zostałyśmy w Ostoi. Ponieważ szedł od Warszawy, a nie do Warszawy, to kontrola niemiecka go przepuściła. Miał ausweis, machnął na niego ręką. Doszedł. W domu, w którym wynajmowaliśmy pokój, zastał cały sztab powstańczy Ostoi Pęcickiej. Była bitwa pod Pęcicami, tam był cały sztab. Ojciec był przemoczony do suchej nitki, nie miał właściwie żadnego ubrania ze sobą. Miał tylko spodnie i koszulę. Zdjął te rzeczy, założył piżamę. Powiedział, że będzie czekać, że nie pójdzie z nimi, bo nie wie, co ma zrobić dalej, że zostanie. Wszyscy mówili: „Panie, jak Niemcy pana zmoczonego zobaczą, to nie będą słuchać żadnych wytłumaczeń, tylko od razu będzie kula w łeb”. Ale nie było Niemców, Powstańcy sobie uciekli w lasy, była potem bitwa. Z tej bitwy, już jak myśmy były, uciekały niedobitki Powstańców. Chowali się w snopkach. Widziałam, Niemcy kłuli bagnetami te snopki, kto się gdzie [schował]. To było w drugim tygodniu sierpnia. Wszystkich, którzy tą drogą [uciekali], oni wymordowali.
Żeśmy się uratowali dzięki temu, że wuj mojej matki, który był w swoim czasie ordynatorem szpitala w Kulparkowie we Lwowie, przedarł się do Piotrkowa, pracował w RGO, w Czerwonym Krzyżu. Jako lekarz przyjechał z misją Czerwonego Krzyża do obozu w Pruszkowie, spotkał się z moim ojcem w Komorowie, jak ten poszedł coś kupić, załatwić. W związku z tym jakoś załatwił zgodę, że stamtąd wezmą dla nas przepustki. W końcu września dostaliśmy zgodę na przejazd do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie mieszkała siostra mojej matki. Taka jest historia mojego udziału w [wydarzeniach w] Warszawie. W Piotrkowie chodziłam dalej na komplety. Wejście Sowietów było równie dramatyczne, ale to już jest chyba inna bajka.
  • Pamięta pani?

Oczywiście. Trzy dni trwało zdobywanie Piotrkowa. Wtedy już [miałam] trzynaście lat, świeżo skończyłam. To były imieniny mojej matki, 19 stycznia. Jak schodami kuchennymi wpadli krasnoarmiejcy, moja mama robiła urodzinowe kopytka. Bardzo się tym zainteresowali. Ofiarowali mojej matce niebieski grzebień, ale przechodzili dalej. Siedziała babcia, matka mojego wujka. Jakoś na nią nie zwrócili uwagi. Weszli do gabinetu wujka, wujek był sędzią, na biurku stał portret Piłsudskiego. Natychmiast pepesze wyciągnęli i: Eto faszist! Ale jakoś wytłumaczono, że [Piłsudski] nie żyje, że to dawno, kiedyś, że to rodzina była, na pamiątkę. Na szczęście był wtedy mój ojciec. Bo ojciec nie był z nami, powiedział, że nie będzie mieszkał na łaskawym chlebie. Po odwiezieniu nas wrócił w okolice Warszawy, gdzie pracował, zatrudniał się, jakoś pomagał. W każdym razie na łaskawym chlebie u mojej cioci nie chciał być. Ale ponieważ to było świeżo związane ze świętami Bożego Narodzenia, na które przyjechał, zaraz potem front się ruszał, to został. Chwalić Boga, bo mój ojciec potrafił po męsku wypić. Po prostu usiadł, pił z nimi. Potrafił pić czysty spirytus, pił samogon z pułkownikiem. Była kobieta od NKWD, oficer polityczny, cały jeden pokój poświęcili. Kobiety zostały w małym gabineciku. Wujek nie bardzo to potrafił, ale jakoś markował, z moim ojcem siedzieli dzień za dniem, pięć dni. Używali wanny jako ubikacji, wszystko potem trzeba było usuwać.
Właściwie można by jeszcze chwilkę wspomnieć, jak po przyjeździe po Powstaniu do Piotrkowa trybunalskiego zaczęłam chodzić na komplety. Dzisiaj młodzież… Jak mam mówić o różnych sprawach, to [powiem, że] dzisiejsza młodzież nie wymyśliła okrucieństwa i [złego] zachowywania. Byłam bardzo stłamszona przeżyciami i nie byłam sobą. Jak mówiłam – straciłam głos. Pogorszył mi się bardzo wzrok, zaczęłam mieć problemy z widzeniem. Byłam cicha, jakaś zagubiona. Moje koleżanki nie mogły tego zrozumieć. Komplety były kilkuosobowe, sześć, siedem, osiem. Jak to? Nagle jest zainteresowanie tą [dziewczyną], przyszła, mówi się o tym, żeby jej pomóc. Moja ciotka była nauczycielką polonistyki, była organizatorką jednego z kompletów. Dlatego się dostałam nie na samym początku roku. Ta dziewczyna jest taka cicha! A może będzie korzystać z tego, że jest siostrzenicą pani dyrektorki. Zobaczmy, co ta dziewczyna będzie [robić]. W związku z tym pewnego pięknego dnia związano mnie i wlewano mi spirytus do gardła, czekano na moją reakcję. Nie było. Po kilku dniach zaszyto mi rękawy. Też nie było reakcji. Mieszkania przedwojenne były takie wysokie, miały powyżej czterech metrów wysokości. Piece były wieńczone galeryjkami z różnych ozdóbek. Wrzucono mi tam czapkę, szalik, rękawiczki – zimno już było – i dalej czekano na moją reakcję, której dalej nie było. Czekały, kiedy wreszcie odbije się od dna, czy też w ogóle jestem taka mało ciapcia-rapcia. Długo czekały, zanim się pozbierałam. Dla tych, którzy mają w tej chwili problemy w szkołach, jak należy podejść do młodzieży, [powiem, że] to nie jest żaden wynik dzisiejszych czasów czy czegoś innego, to jest po prostu wynik wychowania w domu. Mnie w domu było powiedziane, że mam sobie załatwiać wszystko sama, a na skargę się nie chodzi. Nie wolno się bić, ale jeżeli ktoś cię uderzy, to oddaj trzy razy. Potem, jak już było po wyzwoleniu i uzyskałyśmy możliwość pójścia do szkoły, jedna z koleżanek przypięła mi warkocze do ławki. Prawie że wyrwałam sobie [włosy] z głowy, jak się podniosłam. Złapałam krzesełko, na którym siedziałam, rąbnęłam w całą klasę z tyłu. Następnego dnia były wybory do samorządu klasowego i zostałam wybrana jednogłośnie przewodniczącą klasy. Uważam, że właśnie w ten sposób powinno się załatwiać [sprawy].
Wracając do przyjścia armii sowieckiej. Panie, które były w armii, paradowały w nocnych koszulach, które zdobywały. Uważały, że to są toalety. To widziałam na własne oczy, to nie są żadne opisy, naprawdę tak było. One tego wszystkiego nie miały w swoich domach. Starały się być mężczyznami. Nie umiały być kobietami walczącymi, tylko starały się być mężczyznami. To nigdy nie wyjdzie na to samo, trzeba po prostu być sobą, walczyć. Ojciec, wuj chronili nas, były mocno zamknięte drzwi, ale warunki spowodowały jednak, że rozchorowałam się. [Miałam] ropień piersi, nie będąc dojrzała płciowo. Potem, jak byłam już dorosłą kobietą, było podejrzenie, że może mam jakąś sprawę nowotworową piersi, bo zostały zbliznowacenia. Takie rzeczy się odbijają.
Moja matka pojechała zaraz na początku marca do Warszawy, gdzie brnęła, żeby dojść do naszego domu, bo ojciec jeszcze za czasów niemieckich uzyskał zgodę, żeby wejść. Ale dom był cały wyrabowany, z porąbanymi meblami. Mieszkanie, jako takie, stało. Mama chciała zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Na wiosnę przywieziono mnie. Dostałam wstrząsu, czterdzieści jeden stopni, zapaści. W szoku wywieziono mnie nieprzytomną z Warszawy. Lekarz kardiolog powiedział, że nie można mnie przywieźć do Warszawy w te warunki, chyba że rodzice chcą, żebym zginęła. Zrobiła mi się wada serca, niedomykalność zastawki. Nie wolno mi było podejść szybko do drzwi, przeróżne komplikacje zdrowotne wystąpiły po tych wszystkich przeżyciach. Ale po kilku latach jakoś się pozbierałam.
Oczywiście młodzież w większości wierzyła, że to jest wyzwolenie. Dopiero jak zaczęli ginąć nasi koledzy, którzy byli w AK lub w „Szarych Szeregach”, starsi, z męskiego gimnazjum, z którymi utrzymywaliśmy kontakty, to zaczęliśmy rozumieć, w 1948 roku dopiero, że coś jest nie tak. Wtedy zaczęły się rozmowy poza domem, tylko z osobami bardzo zaufanymi, że trzeba uważać, co się mówi i jak się mówi, z kim się mówi. Niestety się na tyle zorientowano, że będąc pierwszą uczennicą w szkole, miałam tylko dwie czwórki, reszta same piątki, taką maturę. Uważałam, że dostanę dyplom, który by upoważniał mnie do pójścia na studia bez egzaminów. Nie dostałam go z przyczyn natury politycznej. ZMP się sprzeciwiło, urząd powiatowy odrzucił moją kandydaturę. Powiedziano, że i tak bym nie zdała, gdybym była w grupie, która pojechała do Częstochowy. Też byłam w Częstochowie przed maturą, tylko ponieważ należę do tak zwanych intelektualistek, w związku z tym byłam w Częstochowie nie z koleżankami, tylko sama. Nikt nie miał mnie na liście w związku z tym. A grupa moich koleżanek, które pojechały razem… Czynnik społeczny, który był przy naszej maturze w 1950 roku, miał na liście, które mają nie zdać. Dostały tematy z nauki o Polsce i świecie współczesnym, na które nie były w stanie odpowiedzieć. Mnie ten czynnik społeczny na maturze powiedział: „Gdybym panią miał na liście, to też bym panią załatwił”. − „Ciekawe jak?”. − „Cośmy przypuszczali, że [z jakiego] powodu w 1920 roku armia radziecka poszła na Warszawę? Przecież nie były to rdzennie rosyjskie ziemie”. Prawidłowa odpowiedź powinna była brzmieć, że na pomoc radom robotniczym miasta Łodzi i Katowic. Drugie pytanie: „Cośmy przypuszczali, żeśmy wysłali w 1946 roku biuro informacyjne do Jugosławii?”. Nieodpowiednie załatwianie reformy rolnej marszałka Tito. Nikt tego nie uczył przecież w szkole. Trzecia rzecz: „Co się działo w kobiecym ruchu robotniczym w 1883 roku?”. Podał mi trzy [pytania], które miał dla mnie, gdybym też była na liście. Moja przyjaciółka [dostała pytanie]: „Kto wystąpił i wstąpił do WiN-u”. Na te wszystkie pytania był w stanie odpowiedzieć tylko mój ojciec, bo się orientował w polityce kraju. Nie uczennice, nikt nas [tego] nie uczył. Pięćdziesiąt sześć osób na dziewięćdziesiąt sześć z liceum żeńskiego i męskiego oblało maturę w 1950 roku. Chyba na tym skończymy.




Warszawa, 6 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska
Barbara Ostaszewska-Chrzanowska Stopień: cywil Dzielnica: Włochy

Zobacz także

Nasz newsletter