Wiesław Piórkowski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wiesław Piórkowski.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

W tym czasie przebywaliśmy akurat na tak zwanym letnisku pod Warszawą. Mieliśmy [informację] przez kuriera, żeby się stamtąd nie ruszać. Wyruszamy z tajnymi papierami z 22. komisariatu, gdzie ojciec był funkcjonariuszem. Tam gdzie wynajęliśmy, to taki przewiewny był [budynek], do gospodarza przenieśliśmy się, że był ogacony. Pewnego dnia przyjechała ciężarówka wojskowa [marki] Ursus. Ojciec [szedł] jak na wojnę z mauzerem, następnie maska przeciwgazowa i cztery [ładownice], gdzie znajdowały się naboje. Maska przeciwgazowa, bo obawiali się, że może Niemcy użyją gazu. Kto się jeszcze znajdował? Ojciec przyjechał umundurowany z mauzerem, uzbrojony, od razu jakiś okoliczny mieszkaniec przyszedł, że prawdopodobnie dwóch panów idzie, że to szpiedzy. Mój ojciec [wyszedł] z mauzerem do nich, sprawdzili dokumenty, puścili, wszystko było w porządku. Załadowaliśmy się na ciężarówkę, na której poza naszą rodziną byli: ojciec, mama, ja, siostra, brat z żoną, szwagier brata. Na drogę troszeczkę zjedliśmy i w drogę. Zatrzymaliśmy się w Węgrowie przy herbaciarni żydowskiej, wysokie schodki były, zeskoczyłem, bo wysoki trap był w tej wojskowej ciężarówce, ojciec do tego Żyda, Żyd nas grzecznie przyjął, herbatkę podaliśmy w górę, bo wysoko było, panie nie chciały schodzić, przekazaliśmy, zapłacone było. Na koniec w Węgrowie (niedaleko od Warszawy Węgrów): „Panie władzo, co z nami będzie”, ojciec dwa razy powtarzał temu właścicielowi wyznania mojżeszowego: „Uciekać! Uciekać!”. I [ruszyliśmy] w drogę. Staraliśmy się jechać nocą, bo był obstrzał. Po drodze, gdzieś za Węgrowem (już było ciemno) zapaliły się latarnie, pełno wojska na drodze, zaczęli gasić. Jak gasić? Wyjmowali pistolety czy karabiny, zaczęli gasić, nie wiem, czy jakiś szpieg włączył i wygasili te lampy, po ciemku jechaliśmy. Ciężarówka miała światełko stop, co chwila pełno wojska na drodze, co chwila światełko stop się zapalało. „Proszę zasłonić –jeden z dowódców akurat przy nas, zatrzymał się – bo będziemy strzelać do tego światła”. Zeskoczyłem, chusteczką zasłoniłem, zatrzymuje się tylko – w tym czasie akurat jedno światło było z lewej strony, zasłoniliśmy się. Dojechaliśmy do miejscowości Mordy, gdzie było jakieś dowództwo na ten teren i dostaliśmy skierowanie do wsi Zawady. Ojciec wyjął zza pazuchy jakieś dokumenty, wszedł do środka, do pomieszczenia, gdzie było dowództwo, gdzie dostał skierowanie [na jakieś lokum]. Dojechaliśmy i dostaliśmy lokum u wójta, nazywał się pan Wojewódzki, pamiętam jeszcze. [Zostaliśmy] u tego pana z rodziną, ojciec, mama, siostra, ja, brat z żoną, jeszcze brat żony, [zamieszkaliśmy] w następnym budynku.
Któregoś dnia, to jeszcze nie był wybuch [wojny], to było raczej przed wybuchem, wyszliśmy na ganek, ojciec w umundurowaniu, miał tą „szóstkę”, VI Okręg Warszawa, jechały samochodziki, nieduże z policją: [Ktoś krzyczy] „Uciekaj z nami!”. Do ojca „Uciekaj z nami! Jedziemy na Rumunię, do Rumunii uciekaj z nami!”. Ojciec się tylko uśmiechał. Dosyć dużo fiacików jechało. Przejechali, cała kawalkada fiacików. Po pewnym czasie zwrócił się do ojca pan wójt: „Proszę pana, zbliżają się bolszewicy”. Ale przedtem jeszcze przyjechały do wsi tabory dowódcy generała Kleeberga, wcześniej wysłane, bo to był koński powóz … Wójt do rodziny naszej [mówi]: „Niech ktoś przyjdzie, bo nie wiadomo, jak się dalej wojna będzie toczyć, mamy konserwy”. Udałem się do taborów, [oni mówią] do mnie: „Z czym ty przyszedłeś? Mamy dosyć dużo tych konserw”. Miałem spodenki, akurat pies wójta mi rozszarpał, mama pościągała jakoś, chyba dziesięć konserw [wsadziłem do nogawek], dobre konserwy… „[Bierzcie], bo my tu długo nie postoimy z tymi konserwami”. Jak przyjechaliśmy, to brat z żoną, jeszcze krewniak żony brata, po długiej jeździe ciężarówką wyszli sobie tak poza wieś [na spacer]. W pewnym momencie do ojca przybiegł [sąsiad i mówi], że jacyś szpiedzy za wsią spacerują. Ojciec z mauzerem, wójt, jeszcze całą zgraję ściągnął z cepami, z widłami i do nich [pobiegli]. Też miałem jakiś drągal. Biegniemy [na nich] i patrzymy, idzie brat z żoną, jeszcze krewniak, wyszli sobie na spacer. Niewiele owało, a poturbowalibyśmy ich. To tak na początek. Któregoś dnia po [rozdaniu] konserw tabory odjechały. Pewnie generał Kleeberg wcześniej (bo to były pojazdy zaprzężone w konie) [wydał rozkaz], żeby uciekali, bo kończy się amunicja podobno generałowi Kleebergowi. „Polesie” nazywał się, taki specjalny oddział. Wójt Wojewódzki miał taką rozmowę z ojcem: „Proszę pana, zbliżają się bolszewicy, mam we wsi sympatyków bolszewików”. Wyraził się trochę inaczej, ale nie wiem, czy tak, jak się wyraził czy mogę zacytować?

  • Proszę.

„Mam we wsi kilku komunistów. Jak przyjadą bolszewicy, mogą zadenuncjować pana do NKWD. Mam w okolicznej wsi rodzinę, tam córka. Niech pan jedzie z synem – starszy brat, jeszcze krewniak bratowej – niech jadą i przebywają [u mojej rodziny], bo nie wiadomo, jak to może się zakończyć”. Dostali jakieś odzienie, ojciec pozostał w butach policyjnych, a dostał jakieś łachy. Żeby trochę pomieszkiwać, to trzeba było trochę na wikt zapracować. Akurat kopali ziemniaki. Któregoś dnia po palbie armatniej, patrzymy [jedzie] trzech ze szpicami na koniach, trzech konnych bolszewików przejechali przed domem wójta, najbardziej okazały budynek we wsi, rozglądali się. Umówiliśmy się, że nie będziemy podchodzić do okien, bo nie wiadomo, jak oni zareagują. Gdzieś po pół godzinie patrzymy, a trzech [bolszewików] i jeszcze kilku eskortują grupę policjantów, rowery prowadzili obok. To była grupa piętnastu policjantów ubrana jeszcze w letnie mundury, takie zielonkawe. Z początku myślałem, że to żołnierze, ale to na rowerach policja. Przeprowadzili ich przez wieś, akurat przechodzili obok drogi, gdzie ojciec kopał ze swoimi krewniakami ziemniaki. Zatrzymali się przy ojcu (bo łachy jak łachy, które dostał, żeby nie być w policyjnym mundurze), zaczęli patrzeć na ojca [buty], to były cholewy policyjne, ale były okropnie ubłocone, a oni mieli takie przeważnie oficerki płócienne. Nie wiem, czy ojciec im się w tych butach wydał podejrzany, czy im by się przydały takie buty, ale były usmarowane od ziemi. Ruszyli dalej. Ruszyli, aż do Siedlec dotarli (ta linia Curzona). Po drodze zabierali z posterunków, które się znajdowały w większych wsiach policjantów na rowerach, oni mieli w terenie do poruszania się rowery. To co wiózł ojciec, to była kancelaria tajna 22. komisariatu, z dzielnicy robotniczej. Można sobie wyobrazić, co mogło tam być. Gdyby to wpadło w ręce enkawudzistów… Ci kawalerzyści to grupa Budionnego, kawaleria. Gdyby te papiery znalazły się w rękach NKWD, to gdzie byśmy znaleźli się? Ojciec pewnie Katyń czy gdzieś jeszcze indziej, my gdzieś w głąb w stronę Sybiru. Ale jakoś szczęśliwe [wójt] przestrzegł [ojca], że we wsi taka sytuacja jest, że on ma we wsi kilku komunistów, nie może ręczyć za nich, niech uciekają.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?

Do Warszawy to nieprędko wróciliśmy. Ojciec nie skorzystał [z propozycji] policjantów z Rumunii, którzy jechali, to [byli] przeważnie oficerowie w policyjnych fiacikach (takie małe samochodziki). Nie skorzystał, bo gdyby skorzystał, to z tymi papierami pod sąd wojenny [mógłby trafić], że uciekł, to musiał z powrotem dowieźć. Tam przezimowaliśmy. Jak nas skierowali do wsi, nie wiedzieli o pakcie Ribbentrop-Mołotow.

  • Czym zajmował się pan w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?

Przezimowaliśmy, czekaliśmy. Później wkroczyła jakaś jednostka wojskowa niemiecka w ramach pewnie paktu [Ribbentrop-Mołotow]. Szykowali się do napadu na Związek Radziecki już później. Tak jakoś przezimowaliśmy. Jak oni maszerowali na Związek Radziecki, przyjechał kurier z Warszawy [z informacją], że podpisane są jakieś pertraktacje na temat policji w czasie okupacji. Ale gorzej było z powrotem, bo ciężarówka wojskowa, która nas przywiozła, zostawiła nas i odjechała. Po drodze jak ciężarówka jechała do Warszawy, została ostrzelana, zbombardowana, ledwo kierowca uszedł z życiem. Jak kurier przyjechał [zdecydowaliśmy, że] wracamy do Siedlec ze wsi Zawady. Jeszcze jak Rosjanie przybywali, to jedna lokomotywa ciągnęła multum wagonów, oni po drodze to co mogli, to [zabierali] nawet krowie stołki, bydło na wagony [ładowali], powoli to jechało. Akurat znalazłem się przy torze, gdzieś się ukryłem, i patrzyłem, jak ten pociąg jedzie. Bardzo powoli jechał, bo dużo wagonów było. Ojciec zwrócił się do wójta, kto by mógł podrzucić nas z kancelarią tajną, [którą miał ze sobą]. Broń, którą miał [ojciec], swój prywatny pistolet (brat miał prywatny pistolet) mauzer, pakunki z nabojami, maska, to wszystko zostało, ojciec przekazał to wójtowi. [Wójt powiedział]: „Nam się przyda niedługo ten mauzer”. (Pistolety ojca, prywatny brata pistolet.) W międzyczasie Niemcy obrzucili [granatami], bo to przy torze kolejowym, wieś i zaczęła się palić. Uciekaliśmy. [Baliśmy się], że akurat [ostrzał] dosięgnie budynku wójta, u którego się znaleźliśmy. Gasiliśmy [ten pożar]: ojciec, ja, brat. Ojciec nie znalazł nikogo, [kto mógłby nas zawieźć]. W tej wsi znajdowała się karczma, Żyd miał chabetę okropnie zabiedzoną, on się zgodził [nas zawieźć]. Żaden z gospodarzy nie chciał [zawieźć nas] do Siedlec, bali się [jechać] do Siedlec, później do Mord, później z Mord do Siedlec, jak powrócą czy nie powrócą? Karczmarz Żyd [wyglądał] tak jak z „Pana Tadeusza”, obrośnięty, z synem [nas wiózł]. Pod górkę jak jechaliśmy, to musieliśmy schodzić, bo chabeta ledwo ciągnęła nasze toboły, z tymi papierami gdzieś tam pochowane. Patrzymy, nadciąga kawaleria niemiecka. Syn karczmarza z tego wrażenia, jak zobaczył Niemców, kawalerzystów, zaczął siusiać. Co chwila zeskakiwał z tego kozła (z ojcem prowadzili) gdzieś na bok wlazł, siusiał, Niemcy to zobaczyli, zaczęli rechotać, że już się boi. Dojechaliśmy do Siedlec, tam już perony, chodniki, już Niemcy zagarnęli Żydów do sprzątania takimi miotełkami jak się w domu. Patrzymy, nadszedł transport, [to były] wagony do przewożenia bydła, załadowaliśmy się. Przyjechaliśmy na Dworzec Wschodni z tymi tobołami. Po drodze jakaś pani do ojca… Ojciec był w tym mundurze policyjnym, ale już bez mauzera, który został u tego wójta. [Pewnie] ta broń im się przydała. Załadowaliśmy się do wagonów przy nasypie, już nie pamiętam, gdzie z takiego nasypu schodziliśmy, jak dalej z tymi tobołami ściągnęliśmy do domu. To mogło się tak zakończyć, gdyby nie przestrzegł nas [wójt], a ci sprzymierzeńcy tych bolszewików czy „budionnistów” mogliby donieść, to nie wiem, jakby to się zakończyło.
  • Jak pan pamięta później samą okupację?

Przyjechaliśmy, budynek Wawelberga, pierwszy budynek od Górczewskiej, bo trzy ogromne budynki… Przyszedł jakiś „lotczyk” Niemiec, chciał zobaczyć, jaka celność była z jego sztukasa, żeby rozbić ten budynek, rozbił o parę metrów od budynku. [Ludzie], którzy znajdowali się w piwnicy, to mówili, że jak ta bomba wybuchła, to budynek aż podniosło w górę. On tak podziwiał, że nie trafił, a wokół kilka budynków w tym rejonie zostało zbombardowanych, spalonych. Ojciec, jak w czasie pierwszej wojny światowej… Jak [ojciec] wrócił z niewoli niemieckiej, bo dostał pobór Rosjan nie bolszewików… [Został] wzięty do wojska, matka została z bratem, jeszcze drugim, który umarł później, musiała gdzieś jeździć z Tadkiem, przywozić żywność. Jak [ociec] wrócił, starał się o pracę, złożył podanie o pracę na stanowisko do Poczty Polskiej i do policji. O dzień czy dwa od brata starszego, który już nie żyje, dowiedziałem się, że wcześniej przyszło z policji zawiadomienie. Trafił do 19. komisariatu, który też się mieścił na Woli, ale miał do obchodu inny rejon. Policja w tym czasie nie miała tak, jak teraz mają: radiostacje, komórki i tak dalej. Na rogach budynku przy głównych ulicach były skrzynki z telefonem, co jakiś czas ojciec musiał się zgłaszać. Zgłosił się, bo telefon dzwonił, że na pałacyk Ulricha ogrodnika (gdzie jest obecnie „Auchan”, stoi taki pałacyk) był napad. Ojciec miał dyżur na ulicy Młynarskiej, w ten rejon pobiegł czy tramwajem [pojechał], nie wiem, to było wczesnym rankiem. Zjawił się, to byli bandyci, mieli konie zaprzęgnięte dwie furmanki, ograbili Ulricha. Ojciec wdał się w strzelaninę, a miał rewolwer nagan. Ojciec później mówił, że nie nadawał się do ciągłej strzelaniny. [Bandyci] mieli pistolety, gdzie szybko można było załadować, bębenek w rewolwerze nagan to trzeba było każdy nabój oddzielnie ładować. [Ojciec] został ciężko ranny, trafił z ulicy do biura do 22. Komisariatu. [Pracował] jako urzędnik, tak, ale [załatwiał] sprawy papierkowe, jak się wykurował.
W czasie okupacji ojciec prowadził sprawy meldunkowe, bo mógł takie sprawy prowadzić za zgodą swego dowództwa, między innymi w firmie „Dobrolin” na Woli, naprzeciwko Redutowej. Fabryka, gdzie produkowali pastę, środki czystości, to wszystko na benzynie, ekstrakt do podłóg „Tempo”, między innymi pastę do obuwia. Jak Niemcy wkraczali na Wolę, to [w fabryce] w beczkach znajdowała się benzyna czy terpentyna, spuścili te beczki akurat w dół na wkraczających Niemców. Spuścili i popłoch został zrobiony, beczki były zapalone i spuszczone na nich. Widocznie nie dowiedzieli się, skąd pochodzą płonące beczki. Na krótko przed Powstaniem pułkownik Miller zagarnął część garaży, które były zajmowane przez trzech właścicieli fabryki, trzech braci Adolf Pall, Gustaw Pall, trzeci już nie pamiętam, jak miał na imię. Budynek, w którym mieszkam to właśnie jednego z najmłodszych Palli, drugi budynek w Alejach Jerozolimskich, trzeci gdzieś jeszcze w rejonie placu Zbawiciela, gdzie mieści się teatr. Stamtąd była benzyna. Jak dostarczyłem te zbiory, które miałem przekazać, pani Pawelec mnie zagadnęła: „A skąd ta benzyna była i jak była przywieziona?”. Przecież Niemcy nie dawali właścicielom różnych instytucji, które jeszcze pozostały za Niemców. Na tak zwany Holzgas samochody ciężarowe jeździły, to takie coś w rodzaju kotła za przodem ciężarówki, gdzie siedział kierowca, jeszcze ktoś drugi takie kostki jakiegoś drewna liściastego wrzucali z góry, takie okieneczko paliło się, gaz powstający ze spalania drzewa liściastego napędzał motor. Benzynę dostaliśmy, przygotowanie to już było do Powstania. Ciężarówka z benzyną kiedyś przyjechała. Na butelkach z benzyną czy ze środkami palącymi, nie było etykiet, że to z firmy „Dobrolin”, bo w razie wpadki były czyste butelki i to do nas. Rodzice odkupili drugi pokój od strony ulicy i za firankami, za komodą to wszystko stało. Kiedyś Niemcy zrobili nalot na budynki. Wyciągali do robót do Niemiec – kto nie ma zaświadczenia, że pracuje. Mieszkaliśmy na parterze przy administracji, jedne drzwi akurat była zdjęta klamka i w jedne drzwi zaczęli walić i w drugie. Ojciec dostał w komisariacie nalepkę na drzwi, w razie gdyby przyszło do jakiejś kontroli, to był tekst po polsku i po niemiecku, że tu zamieszkuje taki a taki policjant. Jak zaczęli walić kolbami ci Niemcy w drzwi, to mama straciła głowę, gdzieś miała schowaną nalepkę na drzwi, nie przyczepiła. Weszli. Sąsiadka, która miała panienki w wieku [nadającym się] na roboty do Niemiec, to cztery córeczki przyprowadziła, jeszcze koleżanki córę, w tym mniejszym pokoju sześć panienek znajdowało się. Ale był taki rozkład mieszkania, że jak się otworzyło drzwi od przedpokoju, zasłaniały drzwi do tego mniejszego [pokoju]. Otworzyliśmy drzwi, on tylko sprawdził, dlaczego jak wali w drugie drzwi, gdzie klamka była zdjęta, [nikt nie otwiera] (odkupiony był jeden pokój). Sprawdził, że znajdowały się jakieś gospodarcze rzeczy, poszli do drugiego pokoju. Na stoliku leżała ojca czapka policyjna, tygodnik niemiecki „Die Woche”. Dwóch było czy trzech [Niemców było], już nie pamiętam. Mówię: Vater – do nich, uczyłem się niemieckiego w czasie okupacji, specjalna książka była do nauki niemieckiego, Vater, czapka. Ja, ja. Zobaczyli „Die Woche” i zaczęli przeglądać. Jeden z korytarza przyszedł: Komm, komm – żeby już dalej [Niemcy] poszli. Sześć panienek nie pojechało na roboty do Niemiec. Ale w razie, gdyby chcieli dokładnie sprawdzać, to można było [wpaść]. Kredensy były w czasie okupacji takie, że można było przesunąć, ale był załadowany talerzami, to byśmy nie dali rady.
Ojciec w czasie okupacji w butach, o których wspominałem, w cholewach codziennie przynosił bibułę, codziennie w cholewach. Godzina piąta, szósta znajomi lokatorzy, do których miał zaufanie, przychodzili na czytanie, dostawali to pod warunkiem, że będzie z powrotem przyniesione. Czasami nie było przyniesione i już jak wyłączyli światło, bo było wyłączane światło po godzinie policyjnej, biegałem po starszych osobach, ścigać, bo nie można było zostawić. Ojciec nie kupił latarki, z zapałkami krążyłem po mieszkaniach. W trzech budynkach Wawelberga – w pierwszym budynku mieszkał ojciec, który z początku mieszkał w trzecim budynku, który był gorzej wyposażony. Wawelberg dosyć dużo robotników [lokował], pracowników różnych fabryk, czasami przychodzili w stanie nietrzeźwym. Wawelberg chciał mieć bezpieczne zaplecze. To znaczy, że jak ktoś przyszedł w stanie [nietrzeźwym], to ojciec miał interweniować. Jeszcze ojciec prowadził sprawy meldunkowe w wielu budynkach na Woli, karty meldunkowe, jeszcze przychodzili z administracji, że taką a taką kartę [potrzebują]. Z trzeciego budynku przyszła młoda osoba do ojca: „Proszę pana, zwracałam się do tego policjanta, który mieszka w trzecim budynku, w drugim budynku, żaden nie chciał…”. Była w którymś miesiącu ciąży, już nie pamiętam, trzeba było [iść] do szpitala, się okazało, do Szpitala Świętej Zofii na Żelaznej. Tamci nie chcieli, bo akurat jeden gdzieś w terenie na rowerze jeździł z karabinem, drugi też nie chciał, więc przyszło ojcu. Grubo się namyślał ojciec, bo to w nocy po godzinie policyjnej, wreszcie zdecydował się. [Mówi] do tej pani: „Niech pani idzie ubrać się porządnie, bo to zimno”. [Poszedł z tą panią] Górczewską do Leszna, później Żelazną. Już na Lesznie stacjonowali „własowcy” i Niemcy, taki oddział niemiecko-własowski. Zatrzymali ojca z tą panią [i pytają,] co oni robią o tej porze? Ustalali, gdzie ojciec [pracuje], z którego komisariatu, ojciec trochę po niemiecku, bo w niemieckiej był niewoli, trochę po niemiecku wyszprechał im, że z takiego a z takiego komisariatu. Puścili [ich] do Szpitala Świętej Zofii, obecnie zdaje się nazywa, gdzieś akurat tak poza gettem szpital [się znajdował]. Z powrotem to już nie było problemu, bo ci sami [Niemcy stali i] zauważyli, że to oni, machnęli ręką, że może iść. Szpital Świętej Zofii był niedaleko wjazdu do getta. Ta pani była świadkiem, że ojca tak sprawdzał. Jak wrócili [do domu], przychodzi ta pani z talerzem, ser przyniosła biały: „Proszę pana, chciałam się zrehabilitować, bo nie wiadomo, jakby się ta moja ciąża zakończyła, tamci nie chcieli…”. Sera białego w ogóle nie było można dostać.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Ojciec był w kontakcie z komórką AK w trzech budynkach. Ci, co mieli otrzymać od ojca broń, pistolety czy granaty, zgłaszali się do ojca. Jak znajomi moi [przychodzili], to musieliśmy uciekać stamtąd, wpuszczałem ich do drugiego pokoju, gdzie znajdowały się pistolety, pudełeczka, następnie granaty… Kiedyś, jak ojciec przyjechał wcześniej z komisariatu i niósł teczkę, to na rogu Wolskiej jest szpital, mykwa była, przywozili jeńców rosyjskich do mykwy. Ojciec wykorzystywał moment, że jest zbiegowisko, bo przywozili i odwozili, w tej teczce [miał granaty i mówi do nas]: „Musicie wyjść do mnie, będę szedł z tyłu za wami, wy będziecie tą teczkę nieśli, nie zaglądajcie do środka, bo w razie jakiejś wsypy, to się może nieprzyjemnie zakończyć”. Jak się okazało, to były granaty okrągłe, jajowate, z tym że zapalniki do nich ojciec niósł, a my same korpusy przenieśliśmy, bo zaraz w następnym budynku róg Działdowskiej papierosy sprzedawali, zawsze kolejka przy papierosach była. [Ojciec] nie chciał, żeby widzieli, że z takim pakunkiem wraca.
W otomanie przywieźli do nas oskardy, kilofy, łopaty, to było do budowania barykady, była masywna barykada [budowana] – „szesnastka” jeździła na Ulrychów i tam była barykada.
Po rozpoczęciu Powstania ojciec został, nie mógł wrócić, już odwrót był, Niemcy obsadzili wiadukty kolei obwodowej, nie można się było przedostać. Ja, siostra, mama wydawaliśmy Powstańcom butelki z knotami do zapalania, same butelki z benzyną czy terpentyną i środek zapalający. Na kilka godzin przed wybuchem Powstania zgłosiło się trzech w cywilu, miało być czterech czy pięciu, czwarty się spóźniał. Tamci zostali uhonorowani, okoliczni mieszkańcy przyszli, dowiedzieli się, że to Powstańcy, a to byli oficerowie policji. [Mama poczęstowała ich] herbatą, oni [opowiadali] swoje wrażenia, mama do nich: „Dlaczego męża [nie ma?]”. – „Już powinien być”, ale coś przeczuwała. Z Grochowa kuzynka do mamy mówi: „Ciociu, przywiozę do cioci artykuły żywnościowe do piwnicy, boczki i tak dalej, bo tam nie jest pewne, a u cioci będzie pewne”. Czwarty spóźnił się, hasło było umówione, nie zapytałem tego, który się spóźnił, oficer wyjął pistolet, otworzyliśmy, zobaczył swoich kolegów, tylko zwrócił uwagę, żeby na dane hasło ten odzew był zachowany.
Butelek było mnóstwo, to trzeba było wynosić. Powstańcy, którzy przychodzili, zabierali butle na Działdowską, na Wolską przez budynki, przez spaloną piekarnię Michlera. Jak mama zobaczyła, siedzieli w pokoju większym, gdzie nie używaliśmy go ze względu na opał, bo się go nie opalało, pod oknem za firankami butle jeszcze stały. Doszliśmy do wniosku, że jak zaczną strzelać, jakiś granat wpadnie w butle, to wylecimy w powietrze. Ojciec, jak przywieźli benzynę… Z trawników zrobili działki, gdzie koperek się sadziło. W nocy wziąłem łopatę, ojciec tą bańkę z benzyną w nocy zakopał. Baliśmy się, że jak wpadnie jakiś granat, to wylecimy w powietrze, było tyle benzyny. Oni po rozpoczęciu Powstania wynieśli się. Po zdobyciu barykady [wynosiliśmy] to, co przywiozła kuzynka z Grochowa ze sklepu, bo prowadziła sklep, te boczki na barykadę wynosiliśmy. Jak wychodziliśmy już z Wawelberga, Niemcy wpadli: Raus, Raus! Gdzieś wrzucali granaty do piwnic. [Stoję] z podniesionymi rękami, miałem przewieszone dwie teczki, stał Niemiec, do mnie skinął Komm, Komm, żeby mu otworzyć, co tam jest Aaa, Speck, Speck – kiwnął ręką, że mogę iść dalej. Nas przepędzili na Działdowską i była segregacja. Mnie do młodzieży, matka z siostrą do innej grupy, gdzie „własowcy” ściągali obrączki i precjoza. Przeprowadzili nas na teren Szpitala Wolskiego, obecnie teren szpitala instytutu gruźlicy. Na podwórzu zgromadzili nas z trzech budynków, wyszedł do nas wataszka Kamiński, zdjął tą esesowską czapę, przemowę [powiedział] czystą polszczyzną: „Chcieliście bolszewików, damy wam bolszewików, barykady wam damy, popamiętacie nas” – i dali. Zaprowadzili przez teren szpitala korytarzami szpitalnymi, po bokach siedzieli żołnierze z erkaemami, z nabojami, taśmy, patrzyli na nas jak na zbirów. Wyprowadzili nas przez plac. Szliśmy Górczewską. Jak wpadli do szpitala, to od razu dyrektora szpitala zastrzelili, jego zastępcę, dalej nas prowadzili, ja w grupie młodzieży. Prowadzili nas Górczewską w stronę wiaduktu. Po prawej stronie znajdowała się apteka, taki budyneczek jednopiętrowy, przed budynkiem pełno trupów leżało, a na forteklapie (jakieś pianino czy fortepian) grał tą melodię niemiecką, co żołdacy niemieccy śpiewali Heili Heilo, a tu pełno trupów, po których pędzili nas, musieliśmy przeskakiwać, dalej do takiej budy kolejowej, gdzie dalej wyciągali pod pretekstem, że do rozbierania barykad, żeby pierwsza grupa… Dolmetscher się zgłosił, trzech się zgłosiło, dwóch mężczyzn, jedna kobieta, to zostawili dwóch, darowali im życie kobiecie i Dolmetscherowi, chodzi im o co, że potrzebują do rozbierania barykad grupę dwudziestu pięciu mężczyzn. Mężczyźni wyszli, pamiętam, szedł administrator tego budynku, z którym sąsiadowaliśmy z administracją, starowina ledwo człapał. Sobie pomyśleliśmy: „[Akurat] –do rozbierania barykad” – a [słychać było, jak] terkotał karabin maszynowy. Jak tamtych rozwalili pod nasypem kolejowym przy wiadukcie, to Niemiec zwrócił się do Dolmetschera, żeby przetłumaczył, że następna grupa. Jak wszystkich wygarnęli, to z tym „szpekiem” w jednej z teczek miałem chusteczkę siostry czy mamy, wpadłem na pomysł, chusteczkę na łeb, tu druga chusteczka [ubrałem się jak] dziewczyna. Takie rury leżały, w tą rurę [się schowałem], zaczęli sprawdzać, czy wszyscy mężczyźni wyszli. Następna grupa [przyszła] z ulicy Staszica. Przyprowadzili, mężczyzn już nie rozstrzeliwali.
  • Czy ktoś z pana rodziny brał udział w Powstaniu jako żołnierz?

Mój stryj, właściciel restauracji „Orłówka” na rogu Żelaznej i Chmielnej, brał udział [w Powstaniu] i zginął przywalony. [W restauracji] strop się zawalił, wpadł coś uratować, jakieś pewne cenne rzeczy zabrał ze sobą, ale obrażenie było tego rodzaju, że umarł od tego obrażenia, a rzeczy, które jemu udało się ze skrytki wynieść, to w szpitalu, gdzie leżał, zniknęły.

  • W otoczeniu jakich osób przebywał pan w czasie Powstania?

Zacząłem chodzić do szkoły na Młynarską 2, tak samo nazywała się szkoła i liceum tramwajarzy. Jak Niemcy weszli [w czasie okupacji], to im ładne budynki były potrzebne. [Szkoła miała] dwa boiska ogromne, sala teatralna w środku (szkoła powszechna z jednej, gimnazjum z prawej), to idealne warunki. Wyrzucili nas. Wędrówka później na Karolkową róg Wolskiej, stamtąd też [nas wyrzucili], Niemcy zajęli budynek, też duże boisko, budynek, sale dla nich. W trzecim miejscu i później jeszcze w czwartym budynku takim pożydowskim, gdzie znajdowało się akurat getto, jak zaczęli zawężać getto, to Żydzi – zapomniałem, jak się ten budynek nazywał, róg Żelaznej, naprzeciwko Szpitala Świętej Zofii, tam był wjazd do getta – szkolili żandarmów „własowców”. Któraś z koleżanek lusterkiem zaświeciła jednemu z nich, to wyjął pistolet i strzelił w okna. Przyszedł do dyrektora szkoły [i powiedział], że jeśli się to jeszcze raz powtórzy, to wyciągną konsekwencje. Tak że Młynarska, Karolkowa, Sienna, później róg Żelaznej i nach Hause.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?

Tramwajem przez getto przejeżdżaliśmy do szkoły. Kiedyś Niemcy zatrzymali tramwaj i: „Wszyscy wychodzić!”. Ja i siostra chodziliśmy do jednej szkoły – „Teczki otworzyć!”. Zobaczył podręczniki… Podręcznika do nauki niemieckiego kiedyś zapomniałem, to taki folksdojcz z Poznania [pyta]: „Dlaczego zapomniałeś?”. Przytrzymał mnie, jak huknął w twarz, to przyszedłem do domu, siostra jeszcze mówi: „Oho, Wiesiek pewnie bił się z chłopakami i ma taką pręgę na twarzy”. Za to, że zapomniałem podręcznika, to dostałem w twarz, ale okropnie mnie [potraktował], potężne chłopisko, folksdojcz, uczył nas niemieckiego. Jak huknął mnie w twarz, to myślałem, że oberwie mnie głowę.

  • Jak w czasie Powstania zaopatrywali się państwo w żywność, w wodę?

Dostawaliśmy kartki. Kartka żywnościowa z niemiecką gapą i kolor dla dorosłych inny, dla dzieci inny. W jakiś sposób mama starała się kupić chleba. Przychodziła do nas z drugiego budynku Lodzia z getta, ona się jakoś przedostawała do nas i przychodziła, bo mama wynosiła jej [chleb]. Woda znajdowała się w tym budynku, nie było specjalnych wygód, był zlew, był zakamarek i [mama] przynosiła dla niej chleb. Określonego dnia, o określonej porze ten chleb na nią [czekał]. Ona mówi, że ma braciszka, a braciszek głodny, ten chleb będzie dla [niego]. Później wchodziła do getta między jednym tramwajem wjeżdżającym do getta a wyjeżdżającym, środkiem. To później Niemcy się zmądrzyli i postawili policjanta granatowego (albo Niemca) w środku. Robili jeszcze w ten sposób, że jak te zakupy, które zrobili po stronie aryjskiej… jak przejeżdżał tramwaj przez getto, to z pomostu rzucali po prostu. Ale któregoś dnia ojciec przychodzi [i mówi, że] coś się wydarzyło. Dotarło do komisariatu, że jakąś rodzinę rozstrzelano na terenie dzielnicy Wola. „Czy ty jeszcze dajesz tej Lodzi chleb? Nie dawaj, bo nam grozi śmiertelne niebezpieczeństwo”.

  • Jaki był państwa stosunek do Powstania, do samych Powstańców?

Jak oficerowie, akowcy wynieśli się, to znalazła się chorągiew, wywiesiliśmy, euforia: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Dwie lokatorki sanitariuszki z pierwszego budynku, z drugiego, z trzeciego piętra… Ojciec jeszcze przynosił w butach bibułę. Prosił osoby, które przychodzą po gazetki, czytają, żeby [dały datki] na cele organizacyjne, coś na druk, bo to różnie było. „Biuletyn Informacyjny” w książkach z taką szablą, pamiętam. Pani Jasia, którą wyrzucili z Gdyni, przyjechała tu do matki…

  • Jaka była pańska wiedza na temat tego, co działo się w innych częściach Warszawy?

Jeszcze opowiem, jak okupanci wkroczyli, to trzeba było zdać odbiorniki radiowe, nie wolno było słuchać [radia] i do komisariatu z dzielnicy Wola znoszone były odbiorniki. Niektórzy mieli odbiorniki lampowe i kryształkowe na słuchawki. Oddawali te kryształkowe odbiorniki, dostali potwierdzenie, że lokator z ulicy, z takiego budynku oddał do komisariatu policji odbiornik. Ojciec wśród tych [odbiorników], które znajdowały się na terenie budynku komisariatu XXII, mówi: „Tak mi się jeden odbiornik podobał, Super Herold, który ktoś oddał, ale nie skorzystam z niego”. Po wkroczeniu, jak Niemcy zaczęli likwidować Powstanie, jeszcze von dem Bacha nie było, dopiero później przyjechał i scywilizował te rozstrzelania, jeśli to można nazwać scywilizowaniem, wszystkich na rozwalanie… Z komisariatu wyciągnęli ojca w gronie piętnastu kolegów i rozstrzelali ich. Telefon był w komisariacie, dzwonili, brat mówił, że ksiądz Krygier dzwonił z kościoła Świętego Wawrzyńca, że tam znajdują się ranni. Jak „własowcy” wpadli do komisariatu, rozbroili, doprowadzili do tego okopu (taki okop z okresu powstania listopadowego) i ich piętnastu rozstrzelali, ojciec jako szesnasty. Na wiosnę [brat] akurat się znalazł pod Warszawą i od kogoś ze świadków dowiedział się, że tam rozstrzelali policjantów. W tym miejscu, gdzie kopali i później następnych zagrzebywali, ziemia zaczęła się zapadać. Brat ściągnął ekipę PCK, przyjechali i w rękawiczkach, z bosakami, i zaczęli ciągnąć policjantów za umundurowanie. Brat mówił, że rozpoznał [ojca] jeszcze po numerze okrągłym, policyjnym, miał jeszcze dowody, z których wynikało, że to jest ojciec. Trzeba było szybko chować, bo zwłoki rozkładały się. Firma Dobrolin skleciła pudło i zawieźli [zwłoki] na cmentarz Powązkowski do grobu rodzinnego, tam jest pochowany. Później, już w czasach PRL-u robiłem nagrobek, mówię, że [tu leży] policjant rozstrzelany, kamieniarz mówi: „Proszę pana grób Rydza-Śmigłego zdewastowali, niech pan o tym policyjnym [nie wspomina], że to policjant”. − „To co pan radzi?”. − „Żołnierz AK, zginął w Powstaniu Warszawskim”. Te dokumenty ekipa PCK do worka [zebrała] i później, jak z grubsza oczyścili, dostał brat i to przez całe lato leżało na balkonie. Zbliżała się zima, zabrał to kiedyś na noc do łazienki. Na drugi dzień nie mógł wejść do łazienki, bo trupi zapach, i mówi, że musiał to wyrzucić. Miałem pretensje, bo jakieś dokumenty papierowe, to niestety nie potrafił [ich przechować], w Katyniu jakoś potrafią konserwować, a tu mówię: „Ten numer policyjny aluminiowy okrągły mogłeś z grubsza oczyścić i do piwnicy, jakaś pamiątka dla nas”.

  • Co się działo z panem i z pana rodziną po kapitulacji?

Do budynków, [w których mieszkaliśmy,] przywoziła mleko mleczarka. Jak się wydostaliśmy na Jelonkach, matka udała, że zemdlała, to my mamę wnieśliśmy. Podobno Austriak stał na bramie, odwrócił się i wynieśliśmy. Akurat tak się złożyło, że do [jednego gospodarza] zgłosiliśmy się, trzeba było kartkę podać, do kogo chcemy się udać. Dał nam takie pomieszczenie, gdzie trzymał kozy. Szczury biegały po nas, w nocy spaliśmy, a mama goniła te myszy, szczury. Stamtąd trzeba było uciekać, bo on wszystko zajmował, miał trochę pola, zbiory z pól wszędzie tam, gdzie można było, to lokował. Uciekliśmy stamtąd do mleczarki, która przywoziła mleko i sprzedawała rano w budynku. Pasłem krowy, mama z siostrą [poszły] do kopania i zbierania ziemniaków. Dostałem takie bydlę jak wielki czołg, a wychudzony [byłem], nie było co jeść, jak mnie pociągnął w szkodę, ta krowa mnie wciągnęła, dostałem. Wtenczas miała pretensję, że dałem się wciągnąć tej krowie w szkodę, a to wielkie bydlę, ogromne krowisko, dałem się wciągnąć. Do jesieni czekaliśmy od brata jakiejś wiadomości. Później już dalej nie można było, coraz więcej jeszcze [ludzi mieszkało], gospodarz musiał dwóch „własowców” zapakować z rannymi. Mieliśmy posłanie takie i na słomie spaliśmy. Sapożników, dwóch szewców, akurat nam trochę poreperowali te obuwie: „Ale wy jesteście z Warszawy”, to jak przechodziliśmy… „Własowcy” z jednego domu wyciągnęli takie jaśki, jeden jasiek nam dał ten „własowiec”. On pytał mnie podchwytliwe: „Jaką broń mieli Powstańcy?”. Nie mówiłem, bo dostawali od ojca różną broń. Znaleźli jeszcze z 1939 roku złamany karabin bez kolby, [mówili], że taki bez kolby. To ten drugi do niego po rosyjsku, żeby mnie nie pytał o to. Ale powiedział, że tu stacjonują Niemcy i kuchnia jest niemiecka, wydają jedzenie Niemcom, że jak coś im zostanie, to idźcie tam z jakimś garnkiem, to może wam dadzą jakąś repetę. Raz, drugi dostaliśmy. Stamtąd trzeba było też uciekać do Grodziska.
W Grodzisku na terenie garbarni jakaś dalsza rodzina ojca, pani Matie, współwłaścicielka garbarni w Grodzisku nas przyjęła. Spałem na kozetce, nogi mnie wystawały, mama z siostrą jeszcze gdzieś. [Pani Matie] nas żywiła do momentu, jak któregoś wieczoru słychać było strzelaninę od bramy. Słyszmy człapanie, wchodzi dozorca, który przy bramie miał do dyspozycji trzy wielkie brytany jak lwy, gestapo przyszło. Ktoś sypał, że w tym budynku zbiera się komórka AK. Podejrzewali kogoś, wygarnęli mnie, akurat w spodenkach myłem głowę, lała mi się woda, jak weszli, powoli szedłem, bo woda leciała mi do oczu z mydłem, to mnie popchnął pistoletem, żebym szedł prędzej do dużego pokoju. Córka pani Matie rozłożyła pasjansa sobie na stole, mnie wywróżyła, że… Ustawili nas pod ścianą: „Nazwisko?”. − „Piórkowski”, ale tylko mężczyzn, [zapytali o] nazwisko męża córki tej pani. Później wszedł na górkę, szukał tam Bóg wie czego i cały czas staliśmy [z rękami w górze]. Pytam się: „Czy można [na pierś] założyć ręce?”, kiwnął głową, tak staliśmy mniej więcej godzinę. Słyszymy, że ktoś idzie, a to jeden z tych gestapowców: „Możecie opuścić ręce”. Córka [tej pani] mówi: „Proszę pana, już jest zimno, chciałabym może przekazać marynarkę, coś ciepłego mężowi”. − „Nie potrzeba, oni zaraz wrócą”. Wrócili… Gdzieś pod Grodziskiem rozstrzelali ich, ktoś ich sypnął. Nie mogę tego powiedzieć, kogo tam posądzali, jeden z tych, których pani Matie żywiła. Jak się okazało z tych najwyższych władz, brat, kogo nie powiem, on sypnął. Później jego zobaczyli gdzieś w nasiadówce jakiejś przed Pałacem Kultury, stał w gronie przyjmujących defiladę i sobie skojarzyli, że to on był kapuś. Stamtąd trzeba było uciekać.
Dowiedzieliśmy się od brata, że moja bratowa urodziła w Pruszkowie dziecko. Jak urodziła w halach fabrycznych, to dziecko wsadzili do jakiegoś pudła, w ligninę, jakoś karmiła, ale niewiele miała pokarmu. Chłopiec [trafił] do jakiegoś sierocińca, to choroby [dostał] takiej, jak dzieci w sierocińcu przebywają. Jak jego zabraliśmy, to on tak się kiwał, jak na szabas Żydzi się kiwają. Z Grodziska trzeba było uciekać. Umówiliśmy się, że o tej i o tej porze zabiorą dzieci, nawet nie wiedzieliśmy, że jedziemy w tym samym pociągu, i rozmawialiśmy, że jakieś tam dziecko cały czas płakało. Do Piotrkowa dojechaliśmy. Dziecko zmarło na wygnaniu, [dostało] zapalenia opon mózgowych. [Mieszkaliśmy] w takim letniaku, jak to w Józefowie pod Piotrkowem miejscowość letniskowa, wynajęliśmy, bo już w Piotrkowie było [dużo] warszawiaków. Zgłosiliśmy się do komisariatu w Piotrkowie na dwie noce, to dziecko płakało, przeszkadzało, nie było warunków. Szukaliśmy jakiegoś lokum. [Trafiliśmy] do browaru – pomieszczenia jakieś browarowe, mieszkaliśmy u kogoś. Na wygnaniu nie było czym opalać, w pokojach myszy, szczury biegały po dziecku, po pledziku. Szpital Karola i Marii z Leszna akurat się znajdował w Przygłowie pod Piotrkowem. Jakieś rzeczy dostała bratowa, ale [dziecko] umarło, zapalenie opon mózgowych. Akurat z tego szpitala pani profesor Dega z Poznania zrobiła dziecku punkcję, nie do uratowania. Brat [poszedł] do wójta, żeby dał podwody i te zwłoki [pochował], jakąś trumienkę wykombinował, nikt nie chciał [pomóc]. To jakiś wózek od kogoś dostał i [włożył] na wózek, [przewiózł] do tej ciuchci, która dojeżdżała z Piotrkowa do Sulejowa. [Wsiadł] do wagonu, było podejście i przewiózł na cmentarzyk. Zakopali i tam był pochowany. Później Zalew Sulejowski robili, zawiadamiali kogoś tam, żeby zabrać zwłoki, ale tam [został] pochowany.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?

Wróciliśmy w 1949 roku. Współwłaściciel firmy Dobrolin, do lokum, gdzie przebywaliśmy za Piotrkowem, osada Przygłów, nie chciał wchodzić, bo wiedział, w jakich warunkach koczujemy, podszedł do okna i zastukał: „Proszę pana, Niemcy się już wycofali, musimy wracać, żeby nam w Alejach Jerozolimskich [pozwolili przejść], żeby akurat dla żony znalazł jakieś lokum”, bo żona lekarz dentysta. Takie pomieszczenie dla dwojga dzieci, gabinet dentystyczny, poczekalnia. Jeszcze w Przygłowie z czegoś trzeba było żyć, to jak [Rosjanie] wracali spod Berlina, to do bratowej zwrócił się [jakiś], że on ma mnóstwo złoto, ale żeby ona załatwiła mu, bo on złapał chorobę weneryczną, że on ma mnóstwo złota, że on zapłaci za to. [Myślał, że] lekarz dentysta [go wyleczy]. W Przygłowie zajmowaliśmy inne znów pomieszczenie po dawnej poczcie, jeden pokój był nasz, dwa pokoje, gabinet, dostała wiertareczkę do borowania z tego Szpitala Karola i Marii. Pojechali, żeby zająć lokum, żeby ktoś inny nie zajął, a zostawili mojej mamie i nam dwoje dzieci, Tadzio i Zosia, jeszcze Tadzio po rozszczepie kręgosłupa. Później już, jak się zadomowili, to zabrali dzieci, a my zostaliśmy na koczowaniu. Dojeżdżałem ciuchcią do Piotrkowa, roznosiłem gazety do kiosków, coś trzeba było zarobić. Później rodzina, która mieszkała w Warszawie, zaczęła suszyć bratu [głowę], że były trzy budynki Palla, żeby w jednym gdzieś brat wykombinował [mieszkanie], bo był administratorem w tych budynkach. Naprzeciwko drukarni „Czytelnika” znajduje się teatr, to już tam miał lokum załatwione, niespalone. Zabrali ten budynek w Alejach Jerozolimskich, niedaleko placu Starynkiewicza też już nie było można [zamieszkać. Pozostał] ten trzeci budynek, tego najmłodszego Palla, z tym że lokum, które ewentualnie moglibyśmy [otrzymać], było spalone. Tak sposobem gospodarczym (nawet tynki poodpadały, nie było stolarki, centralne nie działało) jakoś uruchomiliśmy to mieszkanie. Mama nie żyje, ożeniłem się, mam syna, mieszka taka trochę hołotka na czwartym piętrze, dokucza nam trochę.
  • Gdyby miał pan wybierać, to jakie byłoby pana najważniejsze wspomnienie z czasów Powstania?

Ta euforia. To, co ta krewna z Grochowa, z tego sklepu dwie dorożki przywiozła do Piórkowskich i dwie dorożki przywieźli. W jednej jakieś artykuły przemysłowe, w drugiej była żywność, słonina, boczki. To wszystko dawaliśmy, bo wiedzieliśmy, że [były] domy Wawelberga (Wawelberg Żyd), na barykadę zanosiliśmy, tak jak przez tych Powstańców dawaliśmy granaty, butelki i ten szpek.

  • Jak po latach ocenia pan Powstanie Warszawskie?

Pozytywnie, chociaż na cmentarzu, obok [grobu ojca] jest [czyjś] grób i mówię; „Ojciec był tu i tam”. − „A po co to Powstanie, dla kogo?!”. Dwa lata służyłem w wojsku w Ciechanowie, w piechocie, to jak nas tak z hukiem oswajali, rzucali petardy gdzieś obok, to ja drygałem. Mój plutonowy mówi: „Co ty tak drygasz?”. Siostra po tych przejściach leczy się psychicznie, ona najbardziej [przeżyła] rozstrzelanie ojca. Nie byliśmy na pogrzebie, bo nie było pieniędzy i trzeba było chować od razu ojca. Pudło takie zbiliśmy, pochowany był do grobu rodzinnego. Corocznie na rocznicę Powstania ubieram kwiaty biało-czerwone, goździki, mieczyki, chorągiewki i akurat te sześćdziesiąt trzy dni trwania Powstania trzymam te chorągiewki na grobie. Tak że różnie… Kilka grobów dalej, nie wiem, co za jeden [przychodzi]: „Komu to Powstanie było potrzebne!?”. Nabrałem wody w usta, już nikomu nie mówiłem, że żołnierz AK. Jak pracowałem, bo pracowałem w „Domu Książki”, to była taka instytucja, że ewentualnie… W ankietach personalnych co jakiś czas trzeba było pisać życiorys, kim był ojciec. Ojciec zginął w Powstaniu, był robotnikiem. W następnej napisałem znów, [że ojciec był] urzędnikiem. Kiedyś pan personalny wzywa mnie: „Proszę pana, niech pan się zdecyduje, kim pana ojciec był, robotnikiem czy urzędnikiem?”. Uznaliśmy, że urzędnikiem. A personalny był zwolniony [z innego stanowiska], były ubek – jak zmiany na górze były, to akurat trafił się jako personalny, ale jeszcze z nim można było się dogadać. W księgarni imienia Stefana Żeromskiego, obok Sądów, między innymi pracowałem, a ostatnia księgarnia, w której byłem kierownikiem, to księgarnia w Domu Chłopa.

  • Czy Powstanie miało później jakiś znaczący wpływ na pana życie?

Na wygnaniu byłem niczym… Gazety roznosiłem, ale nie byłem przeciwnikiem Powstania. Ta euforia była. […].

  • Może chciałby opowiedzieć pan jakąś historię?

Mieszkaliśmy przez ścianę z administracją. Administracja, jako że to były domy pożydowskie, dostała nadzór okupanta. Tam, gdzie kiedyś Wawelberg urzędował, to usiadł Reichsdeutsch ze swastyką „pana z przedziałkiem”. Kiedyś przychodzi pani z administracji: „Proszę pana, tu jest taki lokator, przyszedł płacić czynsz, ale zaczyna przemeblowywać, to boimy się”. Mama nie chciała otwierać, żeby interweniować, czasy niepewne i to się na tym skończyło, że urzędował ileś godzin i później wracał do niemieckiej dzielnicy. Akurat tak się złożyło, że przyszli o tą interwencję, mama mówiła zawsze, że nie ma takich w domu. Akurat otworzył drzwi i wyszedł w ubraniu cywilnym, w bonżurce, w kapciach, jak przyszedł do niego, to lokator do bicia. Biurka poprzestawiał, awanturował się, że podnieśli czynsz, ale oni się tłumaczyli, że to teraz Niemcy tu gospodarują, jest nadzorca Niemiec. Ale to jego nie obchodziło i wezwali ojca, on z biciem do ojca. Ojciec założył swój płaszcz cywilny i mówi do niego: „Proszę pana, niech pan przestanie się awanturować i proszę zapłacić ten czynsz, który ma pan zapłacić, i niech pan opuści”. On do bicia. Ojciec nie chciał na lokatora z tych budynków brać jakieś pały, coś, tak po ojcowsku przyłożył mu tym pasem. To później mama dostała cynk, że on się odgraża, jak przyjdą bolszewicy, to on się rozprawi z ojcem. Była taka rozmowa w domu: „Jak przyjdą bolszewicy, co ja mam zrobić − do Wacka na Żurawią, gdzie jego żona gabinet dentystyczny prowadziła − a zresztą pod płotem mogę leżeć”. Pod płotem na cmentarzu obok cerkwi leżał w tych dołach zasypanych. Wywróżył sobie.





Warszawa, 9 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Ciostek
Wiesław Piórkowski Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter