Stanisław Kwiatkowski „Mróz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Kwiatkowski. Moje pseudo było „Mróz” i w czasie Powstania byłem w Zgrupowaniu „Chrobry II”, w 5. kompanii. Jeśli chodzi o przedwojenne historie, to urodziłem się w szpitalu Dzieciątka Jezus na Lindleya. Mieszkałem na Kolonii Lubeckiego, na Ochocie, na ulicy Mochnackiego. Mój ojciec pracował w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, a matka romanistka była tłumaczem. Miałem jedną siostrę, więcej rodzeństwa nie. Poza tym pierwsze, powiedzmy, kilkanaście lat ciągle chorowałem, byłem do niczego. W związku z tym nawet poszedłem do gimnazjum prywatnego, gdzie miały być lżejsze stosunki, do Kreczmara, i zrobiłem do czasu wojny pierwszą gimnazjalną. [3 września 1939 roku] całe ministerstwo pojechało na wschód, gdzie miało działać. Oczywiście nie działało, bo kampania się skończyła.

  • Zaraz przejdziemy do tego momentu. Jak nazywali się rodzice i siostra?

Ojciec nazywał się Stanisław, tak jak ja. Matka Teofila, z Gruszeckiech, a siostra Zofia.

  • Jakby pan ocenił wpływ, jaki wywarli na pana wychowanie rodzice?

Powiedziałbym, że byli bardzo dobrymi rodzicami. Może trochę matka przesadzała, bo jej lekarz, idiota, powiedział, że na pewno umrę, bo nie nadaję się, i wobec tego ona mnie pilnowała, że żadne sporty, żadna gimnastyka, w ogóle absolutnie do niczego. Tak mnie sterowała z obawy, bo dwóch moich braci umarło w niemowlęctwie i przez to była już bardzo przestraszona, co do mnie. Ale w ogóle bardzo dobrzy rodzice, a wpływ, no, to był. Obie rodziny, w zasadzie, pochodziły z Kresów – Berdyczów, Żytomierz, dalekie Kresy – i myślę, że to miało pewien wpływ na podejście trochę kresowe.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Wybuch wojny był taki, że już było wielkie podniecenie i napięcie. Pierwszego września zepsuło się nam nasze radio, philips, i nie słyszeliśmy nic o tym że wojna się zaczęła. Poszedłem z psem na spacer i w tym czasie zaczęły spadać bomby, niedaleko dosyć, i w ten sposób przekonałem się, że jest wojna. Potem, 5 czy 6 września, wszyscy urzędnicy ministerstwa razem z rodzinami wsiedli do pociągu i pojechali, aż dojechaliśmy do Równego, w ciągu kilku dni. Właściwie nie widziałem żadnej wojny, nie byłem, poza Warszawą, w żadnym bombardowaniu. Zatrzymaliśmy się pod Krzemieńcem u mojej ciotki. Ojciec, można powiedzieć, był ofiarą kampanii, bo umarł na serce. Potem aż do wojny czterdziestego roku, mieszkaliśmy znowu u innej ciotki, która była lekarką w Choroszczy, w szpitalu dla umysłowo chorych, pod Białymstokiem.

  • Jak się nazywały pana ciotki?

Ciotki? Jedna na Wołyniu, gdzieśmy się zatrzymali pod Krzemieńcem, Jadwiga Trylska. Jej mąż był szefem harcerstwa na całą Polskę, bardzo zagorzały piłsudczyk. Druga ciotka, Anna Gruszecka, siostra mojej matki, to była lekarka, docent psychiatrii i ona była zasadniczo w Poznaniu, ale uciekła najpierw do nas, a potem z nami razem i wylądowaliśmy ostatecznie w tej Choroszczy, a w maju czterdziestego roku była możliwość wymiany tak zwanych bieżeńców, czyli uciekinierów, między strefą radziecką a strefą niemiecką, i myśmy wrócili wtedy do Warszawy.

  • Pamięta pan, jaki był to dokładnie dzień?

Jaki dzień? To było w maju, ale którego dnia to nie wiem. Pojechaliśmy do Brześcia, tam była komisja. Cały tłum ludzi wracał do ówczesnej Generalnej Guberni. To było ciekawe, wśród wracających było bardzo wielu Żydów. Jechali sobie na śmierć, jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka, ale woleli to niż siedzieć, bo, no, były ciężkie warunki od razu w okupacji sowieckiej.

  • Może pan powiedzieć o tym coś więcej?

Na temat okupacji?

  • Tak, sowieckiej.

Proszę pani, było dosyć głodno i bardzo zimno. Nie było opału, jakimś torfem się paliło, było bardzo ciężko i, powiedzmy, nastrój był nieprzyjemny, dlatego że ta mieścina i szpital były pod nadzorem komisarza z NKWD i kolejno, zaczynając od dyrektora, polskich lekarzy aresztowano. Tak że nawet wiedzieliśmy, kiedy aresztują, dlatego że była elektryczność, do dziewiątej się paliła, a potem wyłączano. Natomiast w dni, kiedy kogoś zabierano, zawsze w nocy, to zostawało światło i wiadomo było. Tylko nie wiadomo było, kogo zabiorą. To już było bardzo przetrzebione towarzystwo, jak żeśmy wyjeżdżali. Podobno, ale to jest niesprawdzone, tylko takie mieliśmy sygnały, że po nas przyszli właśnie tej nocy po naszym wyjeździe. Dobiliśmy do Warszawy, do tego samego mieszkania, które zajął inny urzędnik, ale od razu umieścił się w jednym pokoju, a myśmy w pozostałych.
Dalej było w ten sposób. Matka pracowała jako tłumacz, bo niemiecki też znała bardzo dobrze, z tego żeśmy żyli i ze sprzedaży rzeczy, jakie były w domu. Siostra poszła do szkoły Zaorskiego, [szkoły] medycyny, to były właściwie wyższe studia, ale pod szyldem, że to jest szkoła zawodowa. Chodziłem na kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, tak to się nazywało, a to znowu było praktycznie gimnazjum. Z tym że historię i łacinę, zresztą łacinę dość kulawo, dorabiało się na kompletach, a nauka wszystkiego innego w zakresie gimnazjum szła na tym kursie. Tak to trwało, z tym że się zbuntowałem (zresztą nie było warunków, żebym siedział pod kloszem), zebrałem się, przez dwa lata codziennie się gimnastykowałem i doszedłem do jakiej takiej formy. Poza tym się ruszałem, chodziłem, pływałem kajakiem i tak dalej. W każdym razie się pozbierałem. Potem przez kolegę na kursach, który zdradził się, że jest w konspiracji…

  • Jak się nazywał?

On się nazywał Kowalczyk, na imię Bronek, Bronek Kowalczyk. On […] [zwerbował sześciu ochotników i potem awansował]. Dostałem się do… Nazywało się to 2. kompania cekaemów porucznika „Prawdzica”.

  • Kiedy dokładnie to było?

Bardzo dokładnie nie powiem, ale to był rok czterdziesty trzeci, wrzesień albo październik.

  • Wcześniej nie miał pan żadnych kontaktów z konspiracją?

Wcześniej mnie inny kolega przygotowywał do włączenia do jakiegoś harcerskiego oddziału, pokazał mi piąteczkę, pistolet, który rozbierałem i składałem, jakieś ćwiczenia zaczął ze mną robić i miał mnie przyjąć do swojego oddziału.

  • Jak on się nazywał?

On się nazywał [Zbyszek] Zambrzycki, ale skończyło się tragicznie. Przerwała się znajomość, bo jego aresztowano i pojechał do Oświęcimia. Nie wiem, czy przeżył, czy nie przeżył. Więcej z nim nie miałem kontaktu.

  • Wie pan, za co go aresztowano?

Proszę pani, nie wiem, ale mogę pani powiedzieć przy okazji, bo to jest charakterystyczne dla tych czasów, że myśmy mieli z u pieniędzy też lokatorów w naszym mieszkaniu. Brat z siostrą i brat z siostrą, dwie pary i jeden z nich [nazwiskiem Gołach] zajmował się wyłącznie robieniem drewniaków, siedział całe dni w domu, nigdzie nie należał, do żadnej organizacji. I któregoś dnia, jak poszedł kupować na placu Narutowicza (tam był targ), poszedł jakąś marchewkę kupić, to go zgarnęli do budy i za trzy dni go rozstrzelali na ulicach miasta. Im owało widocznie, bo mieli tych więźniów, których jeszcze trzymali, żeby z nich wiadomości wydostać i owało im do rozstrzału, tak że brali byle kogo i ładowali na rozstrzelanie. Byłem w tej kompanii cekaem, żadnego cekaemu nie widziałem. Były ćwiczenia takie [teoretyczne]. Największa broń, jaką widziałem, to był karabin. Były odprawy, zaprzysiężenie. Ponieważ pluton cekaemu dzieli się na tak zwane karabiny, po siedmiu ludzi w każdym karabinie. Dano funkcje, karabinowy, [taśmowy], celowniczy, amunicyjny pierwszy, drugi [pomocniczy, woźnica z biedką]. Byłem pierwszym amunicyjnym. To było wszystko czysta teoria. Właściwie nasza działalność była skromna. Raz szedłem jako ubezpieczenie właśnie Bronka Kowalczyka, który przenosił broń. Krótką broń, pistolet. Szło się przed nim dwadzieścia czy trzydzieści kroków w kapeluszu. Jak zobaczę żandarmów, to miałem kapelusz zdjąć i włożyć z powrotem, żeby w ten sposób zawiadomić Bronka, że trzeba zmieniać kierunek ruchu.
W początku kwietnia czterdziestego czwartego roku… A! I zrobiliśmy jeszcze, przepraszam, zrobiliśmy jeszcze kiedyś takie [zawody], cała kompania robiła zawody w szybkim marszu. To też było na trasie ulicy Grójeckiej, kawał za miasto i jakieś tam, nie wiem, sześć czy siedem kilometrów dwójkami. Co parę minut wypuszczano dwójkę i wszyscy dziarsko maszerowali. No więc na pięćdziesiąt kilka dwójek, mogę powiedzieć z dumą, że byłem w trzeciej dwójce, jak chodzi o tempo. Tak że już byłem w jakiejś formie fizycznej. Potem, właśnie wracając do tego, co już zacząłem, w kwietniu przyszedł do mnie kolega z mojego karabinu, pseudo „Szczór” (przez o z kreską) i oświadczył, że jest wsypa i że musimy natychmiast wszyscy wiać z domu, bo aresztowano dowódcę kompanii, porucznika „Prawdzica”, który miał – co jest raczej skandalem – listy imienne z adresami wszystkich w swojej kompanii. Cóż, musiałem powiedzieć matce, oczywiście. Wyniosłem się natychmiast do swojej ciotki, mieszkającej z kolei na Kolonii Staszica. U niej siedziałem, bez żadnej kwestii mnie przyjęto, narażając przecież [ją], jej dzieci i tak dalej, ale mieszkałem tam. Tylko że powstała głupia sytuacja, bo myśmy się umawiali i spotykali co kilka dni gdzieś na ulicy i Niemcy objechali wszystkie mieszkania, wyjąwszy moje i nikogo nie znaleźli już. Natychmiast po aresztowaniu „Prawdzica” złapali tylko od razu magazyn broni na Alejach Jerozolimskich.

  • Wie pan, co się później stało z pana dowódcą?

Nie wiem, ale w moim przekonaniu zasłużył na rozstrzelanie za trzymanie, czego nie wolno było robić, imiennej listy z adresami. Ja widziałem go raz przy tym zaprzysiężeniu. On przyszedł i zebranko się zrobiło. Jakieś kanapki, jakaś wódka. Teraz powstała głupia sytuacja, bo co robić. Zostało parędziesiąt ludzi spalonych, prawie niewyszkolonych chłopaków i ostatecznie, ratuj się kto może. Ludzie powłączali się do innych oddziałów, ale głównie z własnej inicjatywy, a w naszym plutonie dowódca plutonu, podchorąży „Radwan”, oświadczył, że on z całym plutonem w najbliższym czasie wyjedzie do lasu i będzie uprawiał partyzantkę. Po jakimś czasie oświadczył, że nie z całym plutonem, tylko wybrał sobie kilkunastu chłopaków, że z nimi pojedzie, a reszta zostanie, z tym że mnie odrzucił. Muszę powiedzieć, że wtedy – miałem lat siedemnaście – rozryczałem się ze złości. Ale trudno. Sytuacja bez wyjścia, tutaj siedzę i narażam [swoich krewnych], nikt mnie nie chce, co mam robić. Wtedy szczęśliwie zadziałali znajomi mojej matki, pani Stefanowska i jej syn Krzyś, który jest zresztą opisany we wspomnieniach Leskiego jako jego adiutant, który zresztą zginął. Krzyś Stefanowski, on był w „dwójce,” ale w każdym razie on oświadczył, że zaproteguje mnie do wyjazdu do lasu, że tutaj będzie oficer z lasu, który przyjeżdża, wyjeżdża i zabierze mnie ze sobą. Strasznie się ucieszyłem i poznałem tego [żołnierza], to był podchorąży nie oficer, Janusz Rajski. On mnie obejrzał, [stwierdził], że trochę taki chudy jestem, ale dobrze. Wyznaczył dzień i godzinę, kiedy mam być na dworcu i jedziemy pociągiem do lasu.

  • Kiedy to było?

To były końcowe dni kwietnia. Zawiadomiłem [rodzinę. Dano] rozmaite lekarstwa i żarcia do plecaka [dali], że jadę do lasu. Medalik mi zawieszono na szyi. Pożegnałem, idę na wojnę. Ale przyszedłem na dworzec, kupiłem jeszcze na jego polecenie dwa bilety do Rozprzy za Piotrkowem, bo to było w Piotrkowskim. Przychodzi z całym towarzystwem i powiada, że: „Nie, zmiana jest taka, nie dzisiaj, tylko jutro jedziemy”. Dobrze, wracam z plecakiem, jeszcze z niemieckim kolejarzem się kłóciłem na temat, […] żeby mi dali na drugi dzień bilet, ale nie. Musiałem drugi kupić. Drugie dwa. Wracam już z wojny, na drugi dzień znowu pożegnania, ucałowania i tak dalej. Idę znowu. Przychodzę, znowu ta sama historia. On w towarzystwie: „Nie, to jeszcze parę dni”, ale mówię: „Ale ja nie wracam do domu. Bierzcie mnie gdzie chcecie, już się trzeci raz nie będę żegnał”. Oni się roześmiali, zabrali mnie i miałem przyjemny tydzień czasu na ulicy Zielnej, w mieszkaniu, gdzie wszyscy byli. Przewijało się dużo ludzi, wszyscy byli w konspiracji, był skład broni i prasy, wszystko na miejscu. Bardzo niekonspiracyjnie, można powiedzieć, ale strasznie fajnie. W końcu pojechaliśmy do tego [lasu].
  • Może pan podać nazwiska kolegów, którzy byli wtedy z panem? Albo pseudonimy?

Kolegów, owszem. Znaczy, mogę podać tych, którzy byli w mieszkaniu, w którym siedziałem. Gospodynią była pani Halina Romanowa. Chyba ona była łączniczką, vhyba, głowy nie dam, Niepokólczyckiego. Wie pani, pułkownik Niepokólczycki, sądzony po wojnie, głównie z późniejszych [czynów]. Była jej córka, też Romanówna, bo syna już rozstrzelano, złapano, aresztowano. Był Janusz Rajski, z którym jechałem do lasu, był Krzyś Stefanowski, był Maciek i Marysia Urbańcowie. Marysia Urbańcowa to jest „Myszka” z „Zośki”, która jest w tej chwili Downarowicz, jest dość znana, dostała jakieś wielkie odznaczenie zresztą. Jeszcze byli rodzeństwo Kuczykowie, on, uczeń [profesora Kazury], był znakomitym pianistą, w wieku osiemnastu lat. W każdy razie, podobno miał by wspaniały, tylko że umarł na serce zaraz po wojnie. Był ranny w Powstaniu.
No dobrze, pojechaliśmy do tego… W lesie byłem w oddziale „Błyskawica”, dowódca „Piorun”. Muszę powiedzieć, mnie trochę traktowano [jako] takiego panicza z miasta. Raczej sympatii nie wzbudziłem. Skracając, żeby było na Powstanie więcej czasu, byłem raz nieuczestniczącym przy akcji, zaraz obok akcji, gdzie pomyślnie wystrzelano malutki oddział żandarmerii niemieckiej. Nie [działał] nasz oddział, tylko sąsiedni. Byłem akurat na warcie i słyszałem te strzały i polecieliśmy w stronę strzałów, ale już było po wszystkim, bo wystrzelali Niemców.
Potem byliśmy… Potem był właściwie koniec. W każdy razie bardzo ciężkie były przemarsze. Jak miałem, powiedzmy, karabin, naboje, plecak i tak dalej, gdzieś piętnaście do dwudziestu kilo, ale na zmianę dostawałem też jeszcze dwadzieścia kilo erkaemu, który targałem, to człowiek miał około czterdziestu [kilogramów] na plecach. Z początku myślałem, że się od razu przewrócę. Ale potem szedłem kilka tysięcy kroków, do pierwszego postoju, bo [panowała] zasada: godzina marszu, dziesięć minut postoju, i tak w kółko. Zresztą jedynie sensowna, bo jednak ciężko było. Byłem przy odbiorze zrzutu raz. Oddział w tych warunkach musiał być w ciągłym ruchu, żeby nie dać się złapać Niemcom, okrążyć ani nic, bo jeżeli był szpicel, to jego donos był opóźniony, bo już się było gdzie indziej. To było w ciągłym ruchu.

  • Co to był za zrzut?

Zrzut to był, proszę pani… Mam zapisane, bo nie znałem miejscowości [koło Siepietnicy]. Mam zapisane, bo znalazłem w literaturze. Kilka oddziałów przyszło, na wielką polanę w lesie, przy ustawieniu latarek w krzyż i przyleciał samolot, w nocy i zrzucił pięciu czy sześciu zrzutków i bardzo dużo zasobników. To były jakby beczki, jedne mniejsze, podobno pięćdziesięciokilowe, drugie większe, podobno trzystukilowe – tego nie wiem, bo nie ważyłem, natomiast je nosiłem. Załadowaliśmy to wszystko, wzięli furmanki z sąsiednich wsi, zarekwirowali, załadowali to na furmanki i więcej niż do białego rana, do późnego ranka, żeśmy to wieźli wszystko. Nawet dałem się wrobić, bo któryś mi dał lejce i: „Zaraz, na chwilę”, bo musi coś tam. Po czym zniknął. Pierwszy raz w życiu powoziłem furmanką, cholera, a jeszcze miałem zdychającą szkapę, która po prostu stawała co chwila. Musiałem tłuc to, obrzydliwe to było wszystko. Nawet jedziemy, a tutaj dół, jak ten pokój, w drodze. Myślę sobie: „Przecież ten koń nie wyjedzie do góry mi potem, jak wjadę w to i z powrotem w górę”. Stanąłem, ale „Piorun” przyleciał z pistoletem w łapie: „Jedź taki, a taki synu, bo cię zastrzelę”. No więc argument, przekonywujący i capnąłem konia, zjechaliśmy na dół i ja i kilku kolegów szczęśliwie w górę popchali wóz i dojechał na górę. Potem żeśmy władowali do rowów, wykopanych już z góry w lesie, pochowali te [pakunki]. Troszkę żeśmy się dozbroili przy okazji.

  • A co dokładnie tam było w tym zrzucie?

Były karabiny maszynowe, były niemieckie elkaemy, nawet z napisem, że jest to zdobycz we Włoszech na Niemcach naszego korpusu. Były koce, były pistolety, nawet jakieś ogromne colty. Jakaś czekolada, coś, ale większa część była w ogóle nieotwierana, tylko od razu wsadzana do rowów. Tak że nie wiem, co tam było. Kilka częściowo, wbrew rozkazom, zostało otwartych, częściowo z rozkazem. W każdym razie żeśmy się trochę dozbroili wtedy. Oddział był trzydziestu kilku ludzi, ale potem była historia, że ma być akcja na wieś niemiecką. Nie będę opowiadał, bo to by wyglądało na podchwalanie się.

  • Może jednak pan opowie?

To może wynikało z tego, że właśnie mnie nie kochano specjalnie i miałem ochotę się pokazać, jaki to jestem. Ale wyszła historia, żeśmy mieli mały taki patrolik kilkuosobowy, [który] poszedł ustrzelić przy tej wsi niemieckiej, trochę za wsią, żandarma niemieckiego, na którego był wyrok.

  • Co to była za wieś?

Proszę pani, nie wiem. Mogę poszukać, gdzie był zrzut, ale gdzie wieś była, to nie wiem, [ani] jak ona się nazywała. Chodziłem, bo ci ludzie byli miejscowi, znali wszystko. Spaliśmy w dzień albo w gajówkach, albo chata za wsią. Tak że żeby jak najmniej nas widziano. Znałem trochę nazw: Milejów, Antonielów, ale sam nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Musiałem się trzymać kurczowo oddziału, zresztą automatycznie wszyscy… A ten Niemiec, żandarm nawiał. Bardzo było nieprzyjemnie, że nam potrafił uciec, tylko że wydawało się podoficerowi, który nas prowadził, że on może być w piwniczce schowany, w domu. Wygłosił mowę, żeby ten wyłaził, że go nie zabiją, co [było] nieprawda zresztą, że go nie zabiją, żeby się poddał i tak dalej. Cisza na to i nastrój, że ludzie niby zaczęli wierzyć, że w piwnicy rzeczywiście siedzi facet. Mnie to zeźliło, powiedziałem: „Ja tam wejdę”. Wlazłem i nikogo nie było oczywiście i dobrze. Myślę, że to było [tak, że] chciałem się pokazać trochę, że nie jestem taki znowu paniczyk z miasta. Dobra. Z wsi pozbierano rozmaite łupy, po prostu, buty i różne rzeczy na dwóch furmankach i towarzystwo całe piechotą odeszliśmy. Za blisko w stosunku do wsi obrabowanej, niemieckiej. Doszliśmy właśnie do jakiejś gajówki i mnie od razu dali na wartę, a po dwóch godzinach (zmiany były co dwie godziny normalnie na wartach) też powiedziano: „Nie będzie zmiany”. No dobrze, [stoję] następne dwie godziny, od siódmej do dziewiątej, od dziewiątej do jedenastej. Jedenasta, przyszła zmiana na moją wartę w lesie, poszedłem do gajówki, rozkładam się na ziemi, płaszcz zdjąłem, plecak pod głowę. W tej chwili wlatuje facet, jeden z tych, co nas zmienili na warcie, bo po dwóch nas było. Kozacy – to nazywali Kozacy, ale to byli normalnie eksjeńcy rosyjscy w służbie niemieckiej – „Kozacy na szosie”. Tak zawróciło się, taki wir cały. Już nie ma nikogo, też gonię za tym. Widziałem ostatniego, który przez dziurę w płocie uciekał, więc za nim i wiejemy. Dogoniłem, idziemy. W lesie zupełnie głupio, bo nic nie widać, poza lasem, strzelają, owszem, gałęzie się sypią zestrzelone… W końcu wybiegliśmy na jakieś pole z lasu. To była dość długa bieganina. Niby szliśmy do jakiegoś natarcia, nie widząc nikogo – człowiek się gubi, ale robi to co inni, bo co innego. Przebiegliśmy przez pole i policzyli i jest nas raptem dwunastu, a było trzydziestu pięciu czy coś tego rzędu. Gdzieś [są] inni. Ale zaczyna się znowu strzelanina wściekła w lesie, z którego żeśmy wybiegli. Sarny uciekają z lasu. W końcu ucichła strzelanina. Na ochotnika, kto pójdzie na patrol. Znowu się zgłosiłem, poszliśmy w czwórkę. Nie ma nikogo. W jednym miejscu znalazłem kałużę krwi i mrówki na krwi, jedzące ją. Nic nie ma. Doszliśmy do gajówki – pusta, nie ma nikogo. Zawróciliśmy i szliśmy wtedy resztę dnia i całą noc i nad ranem doszliśmy do takiej chałupy, gdzie w stodole położyliśmy się spać. Do rana doszło tam już dość dużo. To był jednak, okazuje się, punkt, gdzie w wypadku rozproszenia oddziału wszyscy mieli się zebrać i zebrali się. Znaczy nie wszyscy, bo ośmiu zginęło. W każdym razie towarzystwo się rozleciało. Oni potem byli dalej w lesie, w konspiracji i tak dalej, ale wtedy rozeszli się. Po prostu nagle oddział zaczął się likwidować sam przez się. „Piorun” siedział i pisał raport do dowództwa z tego, co się stało. Ja miałem kilku takich bliższych, powiedzmy sobie, przyjacielskich i oni mnie namawiali, żebym szedł z nimi, pójdziemy do Piotrkowa i coś się skombinuje, a nie tego. Machnąłem ręką, oddałem, miałem francuskiego lebla, karabin, oddałem na stos broni w stodole, odmeldowałem się od „Pioruna” i poszliśmy.
Tam znowu sytuacja taka, że w rodzinie mojego [kolegi]… Mogę nazwisko podać, Czesław Słomka, bardzo fajny chłopak, tylko że tam [było] trzech braci, wszyscy w lesie. Tam przyłazili szukać ich co chwila i nie mogłem być w tym domu. Tylko się trochę przespałem na strychu. Potem, co tu robić. Szczególnie, że zgubiłem w którejś stodole dowód osobisty, tak zwaną kenkartę. Wobec tego, no nic – jadę do Warszawy i już. Pojechałem trochę w strachu, bo jak jechałem w tamtą stronę, do Piotrkowa z Warszawy, to była rewizja i żandarmi i wszystkich legitymowali, niektórych rewidowali i tak dalej. Jak teraz podpadnę, jeszcze w dodatku w płaszczu przemalowanym, ale wojskowym, nabitym słomą, z źdźbłami słomy, [wyglądało to] dosyć podejrzanie, jeszcze bez dokumentów. To był drugi dzień Zielonych Świątek i oni widocznie sobie świętowali, Niemcy. Tak że w Koluszkach, Skierniewicach wyglądałem, żeby się ewentualnie schować do klozetu, że jeszcze może to [mnie] uratuje, ale nikt nie wsiadał. Wobec tego dojechałem do Warszawy i doszedłem do domu. Niemców żadnych nie było przez cały czas w domu, tak że wszystko w porządku.
A potem poszedłem znowu do Krzysia Stefanowskiego i powiedziałem, że ja chciałbym być w dywersji. A on: „No to zaraz, tutaj przedstawiciel, dywersji, ciebie załatwi”. I wezwał „Myszkę”, Marysię Urbaniec. Ona miała może, nie wiem, nie więcej [lat] ode mnie, siedemnaście jakieś lat. Wyglądała tak właśnie z warkoczykami, blondyneczka taka zupełnie. Nikt by nie pomyślał, że to jest dywersantka. Faktem jest, że [była] w „Zośce” i mnie zaprotegowała i ja przez te dwa miesiące – czerwiec i lipiec – byłem w Batalionie „Zośka”. No ale w tym czasie byłem tylko w jednej akcji, bezkrwawej. To znaczy, zabrania opon ze sklepu z oponami na Miodowej. A potem były też alarmy i mogę opowiedzieć dokładnie pierwszy dzień Powstania. Do rana… Byliśmy po prostu w lokalu alarmowym na ulicy Grzybowskiej (chyba [numer lokalu] 68 albo 70, ale chyba 68), u matki jednego z kolegów. Zasadniczo sekcja w „Zośce” to był jeden plus pięciu, ale tam jeszcze u nas był zastępca dowódcy drużyny, drużyna była z dwóch sekcji, więc tutaj było nas siedmiu. No i potem przyszedł do nas z kolei dowódca tej drużyny i powiedział, że „Zośka” została podzielona w związku z iem broni na pierwszy i drugi rzut.

  • Jak się nazywał dowódca?

On miał pseudonim „Miś”, a jego nazwisko można w każdej chwili sprawdzić. To był dowódca IV plutonu 1. kompanii, ale nazwisko mi uciekło (mam sklerozę, zwłaszcza nazwiskową). No więc przyszedł i oświadczył, że my jesteśmy w drugim rzucie i mamy czekać na łącznika albo na to, jak przyślą nam broń, i wtedy dołączymy do pierwszego rzutu. Nam się to wcale nie podobało, no ale trudno, rozkaz to rozkaz, siedzimy. No i o godzinie gdzieś koło piątej zaczęła się strzelanina, granaty było słychać i rąbanina, wszelkiego rodzaju wystrzały, a my siedzimy i czekamy. Bez radości. No ale wtedy ta matka kolegi, gospodyni nasza, zastawiła stół, też jakaś wódeczka, śledzik, coś tam, i to trochę rozładowało sytuację. Wtedy ten nasz kolega mówi do swojej mamy tak (to mi utkwiło na resztę życia): „Pamięta mama, jak żeśmy przyjmowali przed kampanią w 1939 roku podchorążaków, iluś tam było”. – „A tak, tak. Wszyscy zginęli”. No zginęli, dobra, zdarza się. Ale w każdym razie jakby taki cień przeszedł przez pokój, jak żeśmy to posłyszeli. No i faktycznie, to był dzień 1 sierpnia, a 31 sierpnia z naszej siódemki żyło dwóch. Z tym że ten Andrzej miał jeszcze dwa dni życia przed sobą, a ja leżałem na noszach postawionych na ulicy i ksiądz mi dawał ostatnie namaszczenie. Tak że to była jakaś taka [intuicja], powiązało mi się to. Z tym że ja miałem to szczęście, że rano 2 [sierpnia]… Bo myśmy wtedy dołączyli do najbliższego oddziału. To był „Chrobry I”, nie II, z majorem „Sosną” i przedstawiliśmy się jako dywersja i on wobec tego nas wziął i byliśmy na placówkach na Grzybowskiej, na rogu Żelaznej i na rogu Wroniej, po trzech. Nie po trzech, po czterech, bo jeszcze się „przytulił” do nas jakiś cywil, taki chłopak, Łodzianin, który… Dwóch spośród nas miało idiotycznie białe kurtki, chyba żeby zginąć w pierwszym szeregu. Bo to jak dla kawalerzysty był biały koń, prawda – nie można z daleka dawać się koniecznie zobaczyć. No więc ten chłopak z Łodzi przyniósł jakieś ciemne marynarki, tak że się przebrali w to ci dwaj, nie pamiętam, już którzy spośród nas, i on się „przytulił”, [to znaczy] dołączył do nas i już był razem z nami.
Ale rano po prostu… No, tam ludzie bardzo rozczuleni zbudowali z wielkim zapałem barykady, z tym że barykady takie z jakichś stołków, gratów, to oczywiście nic nie warte, poza tym że przez nie nie wszystko widać, ale poza tym to dla obstrzału nie ma żadnego znaczenia. Postawili te barykady i wyjechał z Towarowej na Grzybowską – ja byłem na rogu Wroniej – wjechał czołg. No i rąbnął gdzieś między Wronią a Towarową, gdzieś tam w połowę i za chwilę… A mieliśmy broń taką dosyć umiarkowaną, [taką nam dali], to znaczy po jednej „filipinie”, (granacie), i jednej butelce zapalającej. I za chwilę wybuch. Ja do tej pory nie wiem, czy było tak, jak ja to odebrałem. Odebrałem w ten sposób, że lecę w powietrzu. Lecę w powietrzu i spadam, a jednocześnie tak jakby mnie ktoś kijem przyłożył z tyłu. Toczy się ta „filipina” i butelka po bruku, ja tutaj łapię się – no, krew. No jestem ranny, chwieję się, tego. No ale to była szczęśliwie lekka rana i oryginalna, bym powiedział. Mianowicie jakiś odłamek z tego pocisku z czołgu, wirujący, zawadził mi pięć czy sześć razy tutaj, w plecy, [nad łopatką]. Z tym że wyrwał takie dziury na paznokieć, takie dołki. One wszystkie się potem zagoiły, wyjąwszy jedną, [którą] tutaj mam, noszę, tutaj jest jedna dziura [na plecach]. W każdym razie nie mogłem tą ręką ruszać, bolało mnie i mnie załadowano… Lekka rana, ale cholera, ona mnie chyba uratowała życie, dlatego że właśnie ci moi koledzy poszli za dwa dni na Wolę i Starówkę i jakbym był razem z nimi, to by mnie [też zapewne] zastrzelili. Oni wszyscy zginęli, co do jednego, a ja tutaj zostałem i żyję.
Potem, od tego 2 do 7 sierpnia sobie leżałem i siódmego rano już się poczułem na tyle [dobrze]… Też ta ręka nie była za bardzo sprawna, ale poczułem się na tyle dobrze, że poszedłem szukać, no, dalej gdzieś wojować.
  • Może pan podać nazwiska kolegów, którzy byli wtedy z panem? Albo pseudonimy?

Kolegów, owszem. Znaczy, mogę podać tych, którzy byli w mieszkaniu, w którym siedziałem. Gospodynią była pani Halina Romanowa. Chyba ona była łączniczką, vhyba, głowy nie dam, Niepokólczyckiego. Wie pani, pułkownik Niepokólczycki, sądzony po wojnie, głównie z późniejszych [czynów]. Była jej córka, też Romanówna, bo syna już rozstrzelano, złapano, aresztowano. Był Janusz Rajski, z którym jechałem do lasu, był Krzyś Stefanowski, był Maciek i Marysia Urbańcowie. Marysia Urbańcowa to jest „Myszka” z „Zośki”, która jest w tej chwili Downarowicz, jest dość znana, dostała jakieś wielkie odznaczenie zresztą. Jeszcze byli rodzeństwo Kuczykowie, on, uczeń [profesora Kazury], był znakomitym pianistą, w wieku osiemnastu lat. W każdy razie, podobno miał by wspaniały, tylko że umarł na serce zaraz po wojnie. Był ranny w Powstaniu.
No dobrze, pojechaliśmy do tego… W lesie byłem w oddziale „Błyskawica”, dowódca „Piorun”. Muszę powiedzieć, mnie trochę traktowano [jako] takiego panicza z miasta. Raczej sympatii nie wzbudziłem. Skracając, żeby było na Powstanie więcej czasu, byłem raz nieuczestniczącym przy akcji, zaraz obok akcji, gdzie pomyślnie wystrzelano malutki oddział żandarmerii niemieckiej. Nie [działał] nasz oddział, tylko sąsiedni. Byłem akurat na warcie i słyszałem te strzały i polecieliśmy w stronę strzałów, ale już było po wszystkim, bo wystrzelali Niemców.
Potem byliśmy… Potem był właściwie koniec. W każdy razie bardzo ciężkie były przemarsze. Jak miałem, powiedzmy, karabin, naboje, plecak i tak dalej, gdzieś piętnaście do dwudziestu kilo, ale na zmianę dostawałem też jeszcze dwadzieścia kilo erkaemu, który targałem, to człowiek miał około czterdziestu [kilogramów] na plecach. Z początku myślałem, że się od razu przewrócę. Ale potem szedłem kilka tysięcy kroków, do pierwszego postoju, bo [panowała] zasada: godzina marszu, dziesięć minut postoju, i tak w kółko. Zresztą jedynie sensowna, bo jednak ciężko było. Byłem przy odbiorze zrzutu raz. Oddział w tych warunkach musiał być w ciągłym ruchu, żeby nie dać się złapać Niemcom, okrążyć ani nic, bo jeżeli był szpicel, to jego donos był opóźniony, bo już się było gdzie indziej. To było w ciągłym ruchu.

  • Co to był za zrzut?

Zrzut to był, proszę pani… Mam zapisane, bo nie znałem miejscowości [koło Siepietnicy]. Mam zapisane, bo znalazłem w literaturze. Kilka oddziałów przyszło, na wielką polanę w lesie, przy ustawieniu latarek w krzyż i przyleciał samolot, w nocy i zrzucił pięciu czy sześciu zrzutków i bardzo dużo zasobników. To były jakby beczki, jedne mniejsze, podobno pięćdziesięciokilowe, drugie większe, podobno trzystukilowe – tego nie wiem, bo nie ważyłem, natomiast je nosiłem. Załadowaliśmy to wszystko, wzięli furmanki z sąsiednich wsi, zarekwirowali, załadowali to na furmanki i więcej niż do białego rana, do późnego ranka, żeśmy to wieźli wszystko. Nawet dałem się wrobić, bo któryś mi dał lejce i: „Zaraz, na chwilę”, bo musi coś tam. Po czym zniknął. Pierwszy raz w życiu powoziłem furmanką, cholera, a jeszcze miałem zdychającą szkapę, która po prostu stawała co chwila. Musiałem tłuc to, obrzydliwe to było wszystko. Nawet jedziemy, a tutaj dół, jak ten pokój, w drodze. Myślę sobie: „Przecież ten koń nie wyjedzie do góry mi potem, jak wjadę w to i z powrotem w górę”. Stanąłem, ale „Piorun” przyleciał z pistoletem w łapie: „Jedź taki, a taki synu, bo cię zastrzelę”. No więc argument, przekonywujący i capnąłem konia, zjechaliśmy na dół i ja i kilku kolegów szczęśliwie w górę popchali wóz i dojechał na górę. Potem żeśmy władowali do rowów, wykopanych już z góry w lesie, pochowali te [pakunki]. Troszkę żeśmy się dozbroili przy okazji.

  • A co dokładnie tam było w tym zrzucie?

Były karabiny maszynowe, były niemieckie elkaemy, nawet z napisem, że jest to zdobycz we Włoszech na Niemcach naszego korpusu. Były koce, były pistolety, nawet jakieś ogromne colty. Jakaś czekolada, coś, ale większa część była w ogóle nieotwierana, tylko od razu wsadzana do rowów. Tak że nie wiem, co tam było. Kilka częściowo, wbrew rozkazom, zostało otwartych, częściowo z rozkazem. W każdym razie żeśmy się trochę dozbroili wtedy. Oddział był trzydziestu kilku ludzi, ale potem była historia, że ma być akcja na wieś niemiecką. Nie będę opowiadał, bo to by wyglądało na podchwalanie się.

  • Może jednak pan opowie?

To może wynikało z tego, że właśnie mnie nie kochano specjalnie i miałem ochotę się pokazać, jaki to jestem. Ale wyszła historia, żeśmy mieli mały taki patrolik kilkuosobowy, [który] poszedł ustrzelić przy tej wsi niemieckiej, trochę za wsią, żandarma niemieckiego, na którego był wyrok.

  • Co to była za wieś?

Proszę pani, nie wiem. Mogę poszukać, gdzie był zrzut, ale gdzie wieś była, to nie wiem, [ani] jak ona się nazywała. Chodziłem, bo ci ludzie byli miejscowi, znali wszystko. Spaliśmy w dzień albo w gajówkach, albo chata za wsią. Tak że żeby jak najmniej nas widziano. Znałem trochę nazw: Milejów, Antonielów, ale sam nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Musiałem się trzymać kurczowo oddziału, zresztą automatycznie wszyscy… A ten Niemiec, żandarm nawiał. Bardzo było nieprzyjemnie, że nam potrafił uciec, tylko że wydawało się podoficerowi, który nas prowadził, że on może być w piwniczce schowany, w domu. Wygłosił mowę, żeby ten wyłaził, że go nie zabiją, co [było] nieprawda zresztą, że go nie zabiją, żeby się poddał i tak dalej. Cisza na to i nastrój, że ludzie niby zaczęli wierzyć, że w piwnicy rzeczywiście siedzi facet. Mnie to zeźliło, powiedziałem: „Ja tam wejdę”. Wlazłem i nikogo nie było oczywiście i dobrze. Myślę, że to było [tak, że] chciałem się pokazać trochę, że nie jestem taki znowu paniczyk z miasta. Dobra. Z wsi pozbierano rozmaite łupy, po prostu, buty i różne rzeczy na dwóch furmankach i towarzystwo całe piechotą odeszliśmy. Za blisko w stosunku do wsi obrabowanej, niemieckiej. Doszliśmy właśnie do jakiejś gajówki i mnie od razu dali na wartę, a po dwóch godzinach (zmiany były co dwie godziny normalnie na wartach) też powiedziano: „Nie będzie zmiany”. No dobrze, [stoję] następne dwie godziny, od siódmej do dziewiątej, od dziewiątej do jedenastej. Jedenasta, przyszła zmiana na moją wartę w lesie, poszedłem do gajówki, rozkładam się na ziemi, płaszcz zdjąłem, plecak pod głowę. W tej chwili wlatuje facet, jeden z tych, co nas zmienili na warcie, bo po dwóch nas było. Kozacy – to nazywali Kozacy, ale to byli normalnie eksjeńcy rosyjscy w służbie niemieckiej – „Kozacy na szosie”. Tak zawróciło się, taki wir cały. Już nie ma nikogo, też gonię za tym. Widziałem ostatniego, który przez dziurę w płocie uciekał, więc za nim i wiejemy. Dogoniłem, idziemy. W lesie zupełnie głupio, bo nic nie widać, poza lasem, strzelają, owszem, gałęzie się sypią zestrzelone… W końcu wybiegliśmy na jakieś pole z lasu. To była dość długa bieganina. Niby szliśmy do jakiegoś natarcia, nie widząc nikogo – człowiek się gubi, ale robi to co inni, bo co innego. Przebiegliśmy przez pole i policzyli i jest nas raptem dwunastu, a było trzydziestu pięciu czy coś tego rzędu. Gdzieś [są] inni. Ale zaczyna się znowu strzelanina wściekła w lesie, z którego żeśmy wybiegli. Sarny uciekają z lasu. W końcu ucichła strzelanina. Na ochotnika, kto pójdzie na patrol. Znowu się zgłosiłem, poszliśmy w czwórkę. Nie ma nikogo. W jednym miejscu znalazłem kałużę krwi i mrówki na krwi, jedzące ją. Nic nie ma. Doszliśmy do gajówki – pusta, nie ma nikogo. Zawróciliśmy i szliśmy wtedy resztę dnia i całą noc i nad ranem doszliśmy do takiej chałupy, gdzie w stodole położyliśmy się spać. Do rana doszło tam już dość dużo. To był jednak, okazuje się, punkt, gdzie w wypadku rozproszenia oddziału wszyscy mieli się zebrać i zebrali się. Znaczy nie wszyscy, bo ośmiu zginęło. W każdym razie towarzystwo się rozleciało. Oni potem byli dalej w lesie, w konspiracji i tak dalej, ale wtedy rozeszli się. Po prostu nagle oddział zaczął się likwidować sam przez się. „Piorun” siedział i pisał raport do dowództwa z tego, co się stało. Ja miałem kilku takich bliższych, powiedzmy sobie, przyjacielskich i oni mnie namawiali, żebym szedł z nimi, pójdziemy do Piotrkowa i coś się skombinuje, a nie tego. Machnąłem ręką, oddałem, miałem francuskiego lebla, karabin, oddałem na stos broni w stodole, odmeldowałem się od „Pioruna” i poszliśmy.
Tam znowu sytuacja taka, że w rodzinie mojego [kolegi]… Mogę nazwisko podać, Czesław Słomka, bardzo fajny chłopak, tylko że tam [było] trzech braci, wszyscy w lesie. Tam przyłazili szukać ich co chwila i nie mogłem być w tym domu. Tylko się trochę przespałem na strychu. Potem, co tu robić. Szczególnie, że zgubiłem w którejś stodole dowód osobisty, tak zwaną kenkartę. Wobec tego, no nic – jadę do Warszawy i już. Pojechałem trochę w strachu, bo jak jechałem w tamtą stronę, do Piotrkowa z Warszawy, to była rewizja i żandarmi i wszystkich legitymowali, niektórych rewidowali i tak dalej. Jak teraz podpadnę, jeszcze w dodatku w płaszczu przemalowanym, ale wojskowym, nabitym słomą, z źdźbłami słomy, [wyglądało to] dosyć podejrzanie, jeszcze bez dokumentów. To był drugi dzień Zielonych Świątek i oni widocznie sobie świętowali, Niemcy. Tak że w Koluszkach, Skierniewicach wyglądałem, żeby się ewentualnie schować do klozetu, że jeszcze może to [mnie] uratuje, ale nikt nie wsiadał. Wobec tego dojechałem do Warszawy i doszedłem do domu. Niemców żadnych nie było przez cały czas w domu, tak że wszystko w porządku.
A potem poszedłem znowu do Krzysia Stefanowskiego i powiedziałem, że ja chciałbym być w dywersji. A on: „No to zaraz, tutaj przedstawiciel, dywersji, ciebie załatwi”. I wezwał „Myszkę”, Marysię Urbaniec. Ona miała może, nie wiem, nie więcej [lat] ode mnie, siedemnaście jakieś lat. Wyglądała tak właśnie z warkoczykami, blondyneczka taka zupełnie. Nikt by nie pomyślał, że to jest dywersantka. Faktem jest, że [była] w „Zośce” i mnie zaprotegowała i ja przez te dwa miesiące – czerwiec i lipiec – byłem w Batalionie „Zośka”. No ale w tym czasie byłem tylko w jednej akcji, bezkrwawej. To znaczy, zabrania opon ze sklepu z oponami na Miodowej. A potem były też alarmy i mogę opowiedzieć dokładnie pierwszy dzień Powstania. Do rana… Byliśmy po prostu w lokalu alarmowym na ulicy Grzybowskiej (chyba [numer lokalu] 68 albo 70, ale chyba 68), u matki jednego z kolegów. Zasadniczo sekcja w „Zośce” to był jeden plus pięciu, ale tam jeszcze u nas był zastępca dowódcy drużyny, drużyna była z dwóch sekcji, więc tutaj było nas siedmiu. No i potem przyszedł do nas z kolei dowódca tej drużyny i powiedział, że „Zośka” została podzielona w związku z iem broni na pierwszy i drugi rzut.

  • Jak się nazywał dowódca?

On miał pseudonim „Miś”, a jego nazwisko można w każdej chwili sprawdzić. To był dowódca IV plutonu 1. kompanii, ale nazwisko mi uciekło (mam sklerozę, zwłaszcza nazwiskową). No więc przyszedł i oświadczył, że my jesteśmy w drugim rzucie i mamy czekać na łącznika albo na to, jak przyślą nam broń, i wtedy dołączymy do pierwszego rzutu. Nam się to wcale nie podobało, no ale trudno, rozkaz to rozkaz, siedzimy. No i o godzinie gdzieś koło piątej zaczęła się strzelanina, granaty było słychać i rąbanina, wszelkiego rodzaju wystrzały, a my siedzimy i czekamy. Bez radości. No ale wtedy ta matka kolegi, gospodyni nasza, zastawiła stół, też jakaś wódeczka, śledzik, coś tam, i to trochę rozładowało sytuację. Wtedy ten nasz kolega mówi do swojej mamy tak (to mi utkwiło na resztę życia): „Pamięta mama, jak żeśmy przyjmowali przed kampanią w 1939 roku podchorążaków, iluś tam było”. – „A tak, tak. Wszyscy zginęli”. No zginęli, dobra, zdarza się. Ale w każdym razie jakby taki cień przeszedł przez pokój, jak żeśmy to posłyszeli. No i faktycznie, to był dzień 1 sierpnia, a 31 sierpnia z naszej siódemki żyło dwóch. Z tym że ten Andrzej miał jeszcze dwa dni życia przed sobą, a ja leżałem na noszach postawionych na ulicy i ksiądz mi dawał ostatnie namaszczenie. Tak że to była jakaś taka [intuicja], powiązało mi się to. Z tym że ja miałem to szczęście, że rano 2 [sierpnia]… Bo myśmy wtedy dołączyli do najbliższego oddziału. To był „Chrobry I”, nie II, z majorem „Sosną” i przedstawiliśmy się jako dywersja i on wobec tego nas wziął i byliśmy na placówkach na Grzybowskiej, na rogu Żelaznej i na rogu Wroniej, po trzech. Nie po trzech, po czterech, bo jeszcze się „przytulił” do nas jakiś cywil, taki chłopak, Łodzianin, który… Dwóch spośród nas miało idiotycznie białe kurtki, chyba żeby zginąć w pierwszym szeregu. Bo to jak dla kawalerzysty był biały koń, prawda – nie można z daleka dawać się koniecznie zobaczyć. No więc ten chłopak z Łodzi przyniósł jakieś ciemne marynarki, tak że się przebrali w to ci dwaj, nie pamiętam, już którzy spośród nas, i on się „przytulił”, [to znaczy] dołączył do nas i już był razem z nami.
Ale rano po prostu… No, tam ludzie bardzo rozczuleni zbudowali z wielkim zapałem barykady, z tym że barykady takie z jakichś stołków, gratów, to oczywiście nic nie warte, poza tym że przez nie nie wszystko widać, ale poza tym to dla obstrzału nie ma żadnego znaczenia. Postawili te barykady i wyjechał z Towarowej na Grzybowską – ja byłem na rogu Wroniej – wjechał czołg. No i rąbnął gdzieś między Wronią a Towarową, gdzieś tam w połowę i za chwilę… A mieliśmy broń taką dosyć umiarkowaną, [taką nam dali], to znaczy po jednej „filipinie”, (granacie), i jednej butelce zapalającej. I za chwilę wybuch. Ja do tej pory nie wiem, czy było tak, jak ja to odebrałem. Odebrałem w ten sposób, że lecę w powietrzu. Lecę w powietrzu i spadam, a jednocześnie tak jakby mnie ktoś kijem przyłożył z tyłu. Toczy się ta „filipina” i butelka po bruku, ja tutaj łapię się – no, krew. No jestem ranny, chwieję się, tego. No ale to była szczęśliwie lekka rana i oryginalna, bym powiedział. Mianowicie jakiś odłamek z tego pocisku z czołgu, wirujący, zawadził mi pięć czy sześć razy tutaj, w plecy, [nad łopatką]. Z tym że wyrwał takie dziury na paznokieć, takie dołki. One wszystkie się potem zagoiły, wyjąwszy jedną, [którą] tutaj mam, noszę, tutaj jest jedna dziura [na plecach]. W każdym razie nie mogłem tą ręką ruszać, bolało mnie i mnie załadowano… Lekka rana, ale cholera, ona mnie chyba uratowała życie, dlatego że właśnie ci moi koledzy poszli za dwa dni na Wolę i Starówkę i jakbym był razem z nimi, to by mnie [też zapewne] zastrzelili. Oni wszyscy zginęli, co do jednego, a ja tutaj zostałem i żyję.
Potem, od tego 2 do 7 sierpnia sobie leżałem i siódmego rano już się poczułem na tyle [dobrze]… Też ta ręka nie była za bardzo sprawna, ale poczułem się na tyle dobrze, że poszedłem szukać, no, dalej gdzieś wojować.
  • Gdzie pan dalej walczył?

Mnie związało z tym terenem. To znaczy Grzybowska, Krochmalna, ten rejon cały czas, tylko na różnych odcinkach Grzybowskiej. No i tam, no cóż, to już taka normalna droga. Tam już żeśmy mieli… Na razie straty były umiarkowane, ale były oczywiście. Podchodzili tak zwani ukraińcy, czyli byli „krasnoarmiejcy”. Podchodzili tam, takie mały wypady robili, myśmy to odpierali, wymiana strzałów. Czasami kogoś trafiło, no ale nieczęsto. Bardzo mało amunicji.

  • Jak byliście uzbrojeni?

Słucham?

  • Jak byliście uzbrojeni?

Proszę pani, były poza granatami i butelkami (granaty to te właśnie „filipinki”), mieliśmy w tej niby kompanii jeden erkaem i mieliśmy karabiny i parę było też pistoletów maszynowych, jakiś był bergman i trochę stenów. Ale to wszystko razem do kupy, [czyli] przede wszystkim na razie nie było na stałe, bo nie było dosyć broni, tylko w ten sposób, że miało się sześć godzin pracy na placówce, na skrzyżowaniu, i jak się odchodziło z tej zmiany, to oddawało się broń. Broń zmieniało się, ci, co przychodzili, brali broń i zostawali na placówce i tak w kółko, prawda. Z tym że to się potem trochę poprawiało, ale i tak, ja bym powiedział, że może bez jakichś specjalnych [wyjątkowych sytuacji]. Może nie będę się tutaj specjalnie wgłębiał, bo to jest taka [codzienna] szarzyzna. Najwyżej jakieś małe wypady, jakieś odpierania tych ataków. [Było bardzo mało amunicji. Czasem pięć nabojów na dzień].
Mogę tu, bo to jest może ciekawsze, opowiedzieć ostatnią moją akcję, która była zarazem nieudana, bo zrobiła właściwie likwidację prawie [kompanii]. Nie za długo? Mianowicie był to koniec sierpnia, noc z 30 na 31 sierpnia, kiedy Starówka się kończyła i był ten atak od Śródmieścia. Miał być atak ze Starówki i atak z naprzeciwka, ze Śródmieścia, żeby im ułatwić przejście ze Starówki do Śródmieścia – ci [Akowcy], co jeszcze żyli na Starówce […]. To się oczywiście nie powiodło. A tutaj znowu, w naszym [oddziale], to był chyba 2. batalion w „Chrobrym II”. Sądząc ze wspomnień dowódcy batalionu [Wacława Zagórskiego], który wydał [po wojnie pod tytułem „Wicher wolności” w całości] nie powiodło się przełamanie linii niemieckich. U nas chyba najgorzej było, bo była zgromadzona… Tu pamiętam dokładnie, to już chyba do historii [przeszło], jakie było uzbrojenie. Było nas [w tej akcji] trzydziestu ośmiu i w tym całym towarzystwie było siedem karabinów, pięć pistoletów maszynowych – w naszym plutonie, to był nasz pluton – a reszta z granatami. To znaczy na trzydziestu ośmiu z długą bronią było dwunastu. I to już było lepiej, niż było przedtem, bo doszło trochę zdobyczy, trochę jakiejś kombinowanej [broni]. Niemniej sytuacja była taka, że na Krochmalnej mieli wysadzić nasi minerzy – kobiety zresztą, minerki – wysadzić mur tak, żeby można było przejść poza Krochmalną i dalej iść w głąb niemieckich linii. Na Krochmalnej były zresztą bunkry niemieckie wybudowane w międzyczasie, w czasie Powstania. No i sytuacja tego rodzaju, że te dziewczęta przeszły, odpaliły. Podobno miałby być dwie miny, tylko jedna odpaliła, ale tego nie wiem, czy tak było, czy nie, tak mówiono. A myśmy [byli] zgromadzeni na takim podwórzu przed Krochmalną – to wszystko spalone oczywiście już było, same ruiny – i jest rozkaz, skakać przez ulicę, w tą dziurę. No to ja podbiegam do tej bramy otwartej, a tu jednocześnie Niemcy obrzucają to granatami ręcznymi. Przed tą bramę [granaty] padają jeden za drugim, wybuchy, no, nie bardzo wesoło. I widzę, że przede mną ktoś skacze. Ja nie byłem pierwszy, ale byłem drugi. No i wywaliłem się na środku ulicy, na jakichś cegłach, a ten też się wywalił, zresztą to mój kumpel (nie wiedziałam, że to on, ale myśmy się tam razem trzymali). On się zerwał i pobiegł, ja się też zrywam (jakoś [były] sekundy czy minuty, że była przerwa w obrzucaniu granatami), dobiegam na drugą stronę Krochmalnej, ale tam nie ma tej żadnej dziury. Mówili, że będzie jakaś brama otwarta – nic takiego nie ma. Murek wysoki na jakieś trzy metry i ani mru-mru, [nie ma] gdzie się ruszyć. Ja patrzę, skąd ci Niemcy rzucają te granaty, żeby [ich] zobaczyć […], ale nie wiem skąd, nic nie widzę. I wtedy wystrzelili rakietę i robi się zupełnie jasno. Ja dalej patrzę, patrzę, ale nie widzę. Żadnych ludzi, nikogo nie widzę. To sobie zapamiętałem, jakbym zrobił zdjęcie, to znaczy cały obraz tej zrujnowanej ulicy, takie te… I jak ta rakieta opadała, jak mój cień biegł po murku obok, to wszystko odnotowywałem z dokładnością jakąś, bo wiedziałem, że to chyba koniec. I potem taki słup ognia i nie wiem, na ile, jakieś sekundy, straciłem przytomność. I jakbym się zbudził, siedzę sobie. Przedtem nie siedziałem, tylko klęczałem pod tym murkiem. Ale tak łapa mi zwisa i widzę, że karabinu nie mam, bo miałem w prawej ręce karabin, i z nogą coś. Macam tą lewą ręką, która była cała, macam tutaj – tutaj takie flaki, nie ma buta tylko… I nie widzę na prawe oko na dokładkę. Ale macam dalej tą lewą ręką i złapałem karabin, i przebiegłem na drugą [stronę], z powrotem do tej bramy, z której wyskoczyłem przedtem. Przebiegłem przez tą [bramę], ani kroku dalej. Jak już wlazłem do bramy, to już nie ma mowy, żebym szedł dalej. Tam mnie zanieśli, przewrócili po drodze, na tych cegłach. No i na tym się moje wojowanie skończyło.
Potem leżałem w różnych szpitalach, miejscami było dosyć bombardowane, ale, no cóż… W każdym razie wojować już przestałem. Jeszcze co było, to że jak mnie odniesiono z tą ręką – tutaj może pani ruszyć, tu jeszcze mi sterczy kawałek kości – te trzy palce połamane i ścięgna porwane, no i stopa przede wszystkim. A oko mi się wyleczyło, było przebite tylko, bo to takie małe siedzą tutaj. Cały jestem ponadziewany takimi blaszkami małymi, z tego. Bo stwierdziłem, że ten niemiecki granat w gruncie rzeczy do niczego. Gdybym dostał przyzwoitym granatem, to by ze mnie nic nie zostało. On musiał po prostu rąbnąć we mnie. Ciekawa była rzecz, że ten karabin, który ja miałem wtedy, to już był rosyjski karabin, który został zdobyty przedtem i przy tym zdobyciu „ukrainiec” – bo myśmy ich nazywali Ukraińcami, przeważnie niesłusznie – zginął też od granatu, który w dodatku kolbę tego karabinu rozniósł tak, że tam został w miejsce kolby taki patyczek. Ale on był używany w tym stanie, ja sam z niego strzelałem przedtem, na Grzybowskiej. I [karabin] poszedł do rusznikarza i z piękną kolbą ja go dostałem znowu. [To był] taki rosyjski karabin. I teraz znowu z niego został taki sam patyk jak przedtem. Widocznie przynosił takie nieszczęścia czy szczęścia. W każdym razie zanieśli mnie tam i ja pamiętam to uczucie, że cholernie mi się spać chce, ale zanadto mnie boli, żebym [zasnął]. Zaczęło boleć, z początku nie, ale potem zaczęło mocno boleć, ale nie pozwala mi zasnąć. Dali mi morfinę. Ja muszę przyznać, że od tej pory jestem z wielkim uszanowaniem dla morfiny, bo człowiek się czuł świetnie po prostu! To znaczy, świetnie – oszołomiony całkiem, taki zaćmiony, ale nic nie boli, jest znakomicie. I tam miałem taki właśnie epizod, że mnie tam postawiono przed przepełnionym szpitalem, gdzie miejsc już nie było. I ktoś nade mną [pyta], jak ja się czuję. „No, nie bardzo, nie bardzo”. – „No to może wyspowiadasz się?” Myślę: „Co do diabła, czy już tak ze mną źle?”. Nie zdawało mi się, no ale ten mnie już tam namaszcza i tego, dał mi od razu rozgrzeszenie i spokój.

  • Jak ludność cywilna reagowała na walkę? Na Powstanie?

Proszę pani, z początku z nadzwyczajnym entuzjazmem. Potem to się zmieniło, muszę powiedzieć. To znaczy, jak leżałem na takim punkcie, gdzie dłuższy czas byłem jedynym wojskowym, a leżeli sami ranni cywile, taki mały punkcik stworzono, gdzie leżałem. Byłem w sześciu czy siedmiu szpitalach, między innymi tam. Muszę powiedzieć, że oni byli okropnie źle nastawieni. Wymóg, no, po prostu sprawa była beznadziejna. Nie wolno było robić Powstania, ten pogląd przeważał, bym powiedział. Ale ja nie spotkałem się z tym, żeby ktoś potępiał akowców, żołnierzy.

  • A jakie były warunki życia wtedy w Warszawie? Jak pan to wspomina? Żywność, ubranie, higiena?

Proszę pani, póki byłem na chodzie, to z jedzeniem było dość dobrze. Było mięso, głównie konina, psy też. Jadłem psa, ale z zaskoczenia, nie powiedzieli mi, że to piesek. W szpitalach różnie, ale w tym szpitalu, o którym mówię, że z cywilami leżałem, to było beznadziejnie. Ja bym powiedział, że gorzej niż w obozie. Po prostu przezroczysta kromeczka chleba i potem kasza „pluj” albo zgniłe jakieś, z pomidorów jakiś takie… Było bardzo źle. A jeśli chodzi o higienę, to w momencie kiedy wodociągi nawaliły, to było już bardzo źle. Przede wszystkim, dlatego że było wszystko… odchody wszędzie. Po prostu jeden wychodek, można powiedzieć, to raz. Miliony much. Była dość powszechna – nie wiem, czy z tymi muchami powiązane może, z tym wszystkim – biegunka. Mnóstwo ludzi chorowało na biegunkę. No i coraz więcej wszy. Ja nie wiem, może nie wszędzie tak było. U nas tak było. To zresztą jeszcze bodajże… Jakże się nazywa ten Anglik, co pisał o wojnie w Hiszpanii? Rok 19…

  • Orwell?

Co?

  • Orwell?

Orwell. Orwell w związku z tą Hiszpanią pisał, że nieodłącznym towarzyszem każdego żołnierza jest wesz. Tak samo tam jacyś w kohortach Cezara czy wśród krzyżowców czy ludzi wszystkich wojen – wszyscy się drapali, bo wszyscy mieli wszy. I teraz zdaje się, że przy pomocy DDT to chyba wykończono, ale tam było… Tak samo w lesie mieliśmy wszy, jak i tutaj, na Grzybowskiej, też mieliśmy wszy. To jest jakaś… rzeczywiście widocznie [wszy] dobrze się czują [w takich warunkach].

  • A jak wyglądało życie kulturalne czy religijne? Czy czytał pan prasę podziemną, uczestniczył we mszach?

Prasa podziemna dochodziła, to znaczy głównie „Biuletyn [Informacyjny]”. Wychodziły różnej maści gazetki, bo to to było. Natomiast kulturalne… Ja wiem, to takie pytanie kiedyś słyszałem: „A jak się podobały koncerty?”. Nie podobały się, bo na żadne koncerty [nie chodziłem]. Były, ja wiem, że były w Południowym Śródmieściu, ale u nas nie było mowy. Albo czy żeśmy obchodzili święto Żołnierza 15 sierpnia. Mieliśmy atak piechoty z czołgami 15 sierpnia i absolutnie nikt nie pamiętał o jakichś świętach żołnierza.

  • A czy uczestniczyliście w mszach świętych na przykład? Były organizowane?

Msze święte były, ale nie na pierwszej linii. Ja chyba osobiście nigdy nie byłem na mszy świętej, bo u nas, na linii nie było. Natomiast w sytuacji – zwłaszcza gdy z tej tak zwanej „grubej berty” rąbano, to to jest straszna rzecz – to wtedy w tym szpitalu, w którym byłem, była taka siostra, którą nazywano „siostra Modlitwa” i ona odprawiała litanię po litanii. I ludzie się modlili. Ja słyszałem, nie byłem przy tym, ale słyszałem, że tam właśnie na bliskich tyłach były te msze i [były] niesłychanie uczęszczane.

  • A jak pan wspomina Niemców czy w ogóle stronę nieprzyjacielską? I czy był pan świadkiem jakichś tragicznych wydarzeń? Może ludobójstwa?

Nie. Wie pani, przed Powstaniem słyszałem salwy publicznych egzekucji. Byłem parę minut po tej egzekucji na miejscu. Widziałem krew i mózg, prawda.

  • A gdzie miała miejsce ta egzekucja?

Ona miała miejsce na ulicy Wawelskiej. To był jakiś dom stojący po prawej stronie, dom z taką ścianą bez okien, i tam pod tym było to [rozstrzelanie]. To taki jakiś placyk, już tak dokładnie pamiętam. [Byłem także zaraz po egzekucji] na Emilii Plate, chyba Emilii Plater albo Piusa… W każdym razie jedna z tych pierwszych, to tam też były potem od razu wszędzie kwiaty, świeczki. Widziałem łapanki z biciem, prawda, mężczyzn i kobiet.

  • Przed Powstaniem?

Przed.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania nie. Wie pani, ja widziałem tych jeńców niemieckich. To była dziwna historia, bo kierownictwo AK z początku Powstania – to sam czytałem – dało generalną decyzję, że żołnierzy Wehrmachtu traktuje się według konwencji haskiej, normalnie jako jeńców, którzy siedzieli jako jeńcy, żyli. Natomiast esesmanów, kolejarzy, walczących cywilów niemieckich należy traktować jako zbrodniarzy wojennych. To było jednoznaczne. Ale tym niemniej, ja pamiętam, że po upadku PAST-y […] ja widziałem prowadzonych (kilka dni potem) tych esesmanów, którzy – zresztą, co mi się nie podobało – musieli się kłaniać każdemu akowcowi z czapką, [w każdym razie] żyli, wbrew temu zarządzeniu. No może była ta sprawa, że oni masowo, można powiedzieć, kapitulowali. Tych kilkudziesięciu ludzi na raz się poddało, no więc może głupio było urządzać rzeź tego towarzystwa. Ale cóż…

  • A jakie jest pana najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów Powstania? Jest pan w stanie wskazać coś takiego?

Najlepsze i najgorsze… Bardzo trudno odpowiedzieć na takie pytanie.

  • A może jest coś, co wspomina pan szczególnie, może jakichś kolegów, jakieś sytuacje?

No owszem. Ja widziałem raz… nie kolegów, tylko jak pierwszego dnia Powstania – nie pierwszego, rano drugiego, jeszcze przed moim zranieniem – budowali… A nie, przepraszam, wróć! Pierwszego jednak. To było 1 sierpnia. Budowali na rogu Grzybowskiej i Wroniej tą barykadę, właśnie z rozmaitych mebelków i tak dalej. Robili to z wielkim zapałem i dla mnie było jakimś, no, wzruszeniem jednak, jak taki mały garbusek targał jakąś tam szafę czy coś tam. Wszyscy wołają: „Wszyscy pójdziemy, wszyscy!”. No oczywiście, trudno, żeby on tam poszedł. A poza tym… no nie… Poszczególne te [obrazy], jak na przykład rozmawiałem z taką sanitariuszką, czekając przed tą ostatnią akcją, gdzie bardzo dużo ludzi potem zginęło, jak mnie już tam niebyło. I ona mówiła: „No »Mróz«, będzie dobrze, złe nie ginie”. Po czym zginęła sama tej nocy.

  • Pamięta pan, jak się nazywała albo jaki miała pseudonim?

Jaki miała pseudonim, to pamiętam: „Basia”. Była „Basia”, nie wiem, jak się nazywała. Tutaj widzę, bo ja mam książkę o „Chrobrym”, ale tam są bardzo duże i. To nie zarzut, bo to ciężka sprawa, ale prawie tam nie ma tych moich kolegów. I „Basia” była taka… Ona miała jakąś taką miłość, romans z takim podchorążym, który wcześniej już zginął, kilka dni wcześniej, no i oni o niej mówili – bo taka brunetka była – to pewnie Żydówka. Ona się rumieniła, mówiła: „Nie, nie”. No ale zginęła tam wtedy.
Tak samo pamiętam, był taki… Jakie on miał pseudo? Też mi uciekło. Ale takie fajne chłopisko. I szli w trójkę i za nim szedł dla mnie zresztą bardzo antypatyczny, ale bardzo sprawny, dobry strzelec taki, i miał założony idiotycznie za łyżkę granat. Jakoś się rozluźnił ten drut, co trzymał, i mu wybuchł na brzuchu. No, z nim to, powiedzmy, spokój, bo parę minut tam ruszał oczami i umarł, bo bez brzucha, a natomiast ten [drugi] dostał tam kilkadziesiąt ranek – całe plecy poszatkowane. I mnie imponowało, że on jednego jęku nie wydostał, tak twardy.

  • A może pan wymienić parę nazwisk kolegów, których na przykład nie można znaleźć w tej literaturze?

W literaturze? Ja musiałbym sprawdzić, czy ich nie ma w literaturze. Był ten mój kumpel, właśnie ten, który pierwszy w natarciu poszedł, Wiesiek Marynowski. On zginął parę dni potem i nie wiadomo było, co się stało i bardzo dziwny sposób. Ale to była taka historia: to był syn kapitana Marynarskiego, wcześniej działającego w konspiracji, aresztowanego i zabitego na Majdanku. Matka była łączniczką w Komendzie Głównej i zginęła w czasie Powstania. Nawet byłem z nim razem na jej grobie, bo to w tym samym rejonie. I miał zamężną siostrę, to jego szwagier też zginął. I on został i ta siostra jeszcze została, ona przeżyła, po wojnie ja jej nigdy nie widziałem. Ale ten Wiesiek dość dziwnie, bo to wyglądało… On był rzeczywiście, nie wiem, czy nie najodważniejszy z całego tego towarzystwa. Szedł bez wahania na wszystko. Ale on zniknął, nie ma. A potem dopiero doszła wieść (nie wiem, na ile prawdziwa, ale doszła wieść), że on ranny – zresztą słabiej dużo niż ja – lekko ranny, łaził gdzieś po ulicy Zielnej, chyba był jakiś przekop na Złotej, i mówiono mu, żeby poszedł przekopem, bo jest pod obstrzałem. A on zamiast przekopem poszedł górą i zabito go. Strzelec wyborowy jakiś go trzepnął. Nie wiem. Jeżeli to prawda, to prawie na samobójstwo wyglądało, ja nie bardzo rozumiem, całej tej historii. A facet był doskonały, moim zdaniem.

  • A kiedy został pan starszym strzelcem?

Słucham?
  • Kiedy został pan starszym strzelcem?

Ja jako strzelec ległem w tych siedmiu szpitalach po kolei i wtedy mi przyniesiono wiadomość (zresztą potwierdzoną, bo było podane), że zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych. I potem, po kapitulacji, ja już łaziłem trochę, kulejąc, i tam wypłacano wtedy po dziesięć dolarów, w pięćdziesiątkach – na pięciu dawali pięćdziesiąt dolarów. I był kłopot, bo jeden musiał to nosić, a czterech czyhało, żeby nie ukradł. Więc były te historie i były tam spisy robione i tak dalej, i właśnie z podaniem stopni. I był dowódca, „Lech Grzybowski”, dowódca naszego [batalionu], znaczy pseudo „Grzybowski”, bo był „Lech Żelazny” i „Lech Grzybowski”. Dowódca batalionu asystował tego, co przy stoliku spisywali te dane, no i sam się spytał: „Jaki stopień?”. A ja powiedziałem: „Nie wiem”. On się zmarszczył okropnie: „Jak to, nie wiecie?”. Ja mówię: „Byłem strzelcem, ale dostałem Krzyż Walecznych i słyszałem, że przy odznaczeniu awansuje się automatycznie o jeden stopień”. No i jemu się gęba rozjaśniła, powiedział: „Wpisać: starszy”.

  • I co się z panem działo do maja 1945 roku?

Słucham?

  • Co się działo między kapitulacją a majem 1945 roku?

Do maja?

  • Tak.

W maju to przybyłem, czternastego maja, do Krakowa, bo wiedziałem już z korespondencji, że moja matka tu jest. A co się stało [wcześniej]. Siedziałem w obozie Zeithain, który jak pani zbiera, to pewnie jest znajomy z relacji. Potem przeszedłem do Mühlbergu, bo Zeithain był dla rannych i chorych, a mnie się bardzo tam nie podobało i zgłosiłem się, chociaż miałem niezaleczone ranki, ale poszedłem do Mühlbergu i dobrze zrobiłem. Potem… No a nie wiem, czy nie szkoda pani czasu, bo to już jest chyba sto minut minęło… Zbliżała się armia radziecka od wschodu i zbliżała się armia amerykańska od Zachodu. Myśmy byli nad Łabą – Mühlberg an der Elbe. I wtedy jeszcze Niemcy najpierw ogłosili, że kto chce walczyć za Europę, niech się zgłasza, to będzie uzbrojony i będzie walczył z bolszewikami. Wszyscy Rosjanie się zgłosili, jak jeden. Poszli w czort. Oni bali się, bo wiedzieli, że tam albo ich zamordują, albo pójdą do łagrów, gdzie też pożyją krótko. No obojętne. W każdym razie, Polaków nagle [informują], że będziemy kopać okopy nad Łabą. No więc wielkie oburzenie wśród Polaków: „Dlaczego żadnych innych narodowości do tego nie biorą, a nas biorą?”. Zaprowadzili nas tam, to myśmy udawali, nic nie robiliśmy, tylko przesypywali tam i z powrotem ziemię, żeby nic nie przybywało. Jakiś niemczur powiedział, że my nie umiemy pracować! [Mówimy,] żeby nam pokazał wobec tego. No i on kopał dziurę, wszyscy stanęli z łopatami, oparci, śmieli się, naokoło niego, a on, bidaka, się szamotał. Ale to przy okazji. Co było ciekawe wtedy, że podoficer na początku tej roboty przyszedł do nas i oznajmił, że mamy kopać tyle centymetrów szeroko, tyle centymetrów głęboko i dobrą ziemię odrzucać do tyłu, a tą z głębi, nieurodzajną, do przodu. I wtedy pytanie padło: „Gdzie jest przód, a gdzie tył?”. Artylerię było słychać z zachodu i ze wschodu, jednocześnie, tak że nie wiadomo było, naprawdę, kto tu pierwszy przyjdzie. On tak machnął ręką i poszedł, nic nie mówiąc. W każdym razie nas uwolnili… Była taka sytuacja, że wezwano wszystkich mężów zaufania – każdy naród, każda nacja miała swojego męża zaufania, który między komendą niemiecką obozu a jeńcami pośredniczył. Więc wezwali wszystkich. [Podano, że] obóz będzie w najbliższych dniach zajęty przez armię radziecką. Kto chce, otrzyma jedzenie na ileś tam czasu i może zostać odprowadzony na zachód. I wszyscy mężowie zaufania, wyjąwszy polskiego, odmówili. A polski, owszem. I nam ogłosili, że kto chce, może iść na zachód, a kto nie… No i zrobił się zamęt nie z tego świata. Ja wtedy jeszcze miałem kłopot z nogą, bo tutaj miałem dosyć... No i poszedłem do takiego bardzo sprawnego sierżanta, który rządził naszym barakiem, i spytałem go, czy wie, jakie są przewidziane marszruty tego wszystkiego. On mówi: „No, ze czterdzieści kilometrów”. – „Aha, czterdzieści kilometrów?”. Nie będę kończył wojny, że mnie jakiś Niemiec zastrzeli i do rowu wrzuci, bo nie będę w stanie iść, więc zdecydowałem się zostać.
Zostało nas, było nas jakieś około półtora tysiąca w obozie Polaków, zostało jakichś dwustu i nas potem pokazywali inni: „A, to komuniści!”. Tam nie było ani jednego. Potem niektórzy porobili kariery, ale zasadniczo towarzystwo było... Z różnych względów [zostali]. W każdym razie, żeśmy poszli potem wspólnie wszyscy ciągnąć takie wózki niemieckie, bardzo dobre takie wózki, z dyszelkiem, się ciągnęło. Wózek naładowany jakimś szabrem i jedzeniem. Na piechotę ruszyliśmy do kraju. No i tam dosyć ważne… Te Niemcy wyglądały po przejściu armii sowieckiej… To był dość wyjątkowy widok, bym powiedział. I w ogóle mężczyźni znikli, tylko trochę trupów było. Ale ja po kilku dniach faktycznie, ta noga mi nawaliła tak, że nie mogłem iść. I dano mnie wobec tego, koledzy zostawili mnie w miejscowości Spremberg, w szpitalu 2 Armii wojska ludowego.
No więc tam mnie przyjęto, było trochę tych lekarzy, oficerów przeważnie. Nie wszyscy po polsku mówili albo tak trochę, bo to pochodzenia polskiego, i trochę Polaków było. Ja mówiłem, że ja jestem z Armii Krajowej. A potem mi taki lwowiak, [który] tam był, oficer, mówi: „Panie, niech pan nie opowiada wszędzie, że pan jest z Armii Krajowej! Przecież pierwszy komandir pana pod ścianę postawi”. No, to mi dało do myślenia trochę. Ja nie wiedziałem, jak tutaj to będzie, no ale cały dzień moczyłem tą nogę, odpoczywałem, leżałem i poczułem się już dużo lepiej. Powiedzmy, jakoś jednak chodzę. No to zwróciłem się do dyrektora tego całego szpitala, taki był Żyd polski. Żydowi powiedziałem, że chciałbym przepustkę, gdzieś dalej na wschód do szpitala. I on mi to dał, nawet z wielkim zadowoleniem, bo kłopot ze mną, no co tutaj robić. Ja wyszedłem z tego szpitala, pożegnałem się z tymi znajomymi, których [poznałem]. I ten sołdat tam na straży stoi i do mnie, co ja tu [chcę]. No ja pokazałem tą [przepustkę]. On nawet do góry nogami to czytał. „Dobrze”. No więc zatrzymałem pierwszą – nazywali to maszyna – wóz ciężarowy, samochód ciężarowy, ruski jakiś. Zatrzymałem go, wlazłem na pakę, bo on jedzie na wschód. I jechałem sobie samotnie, patrząc, gdzie jadę. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów, ale on wykręca nagle na południe. Więc ja zapukałem tutaj z paki w okienko, on się zatrzymał, ja wysiadłem, spasiba. Idę dalej na piechotę. Jakoś lezę i tak do tej pory też pamiętam – tak mi było jakoś błogo, że sam jestem, nie wiem, co będzie, ale strasznie fajnie, że już wyrwałem się z tego szpitala i tego…
Doszedłem do jakiejś małej mieściny – Rauscha. To jest Ruszów obecnie, w granicach Polski już. Patrzę, stoi taki pociąg z lor, takich wagonów towarowych, i kupa ludzi tam obsiadła ten pociąg. Podchodzę. Tam wszyscy po polsku mówią, z robót wracają. Wsiedli do tego pociągu, wracają do kraju. No to ja też, ja też tam się moszczę. Ale przylazł jakiś enkawudzista do mnie, a ja byłem tam sobie… Jak ci wszyscy wyszli, to zmieniłem mundur na amerykański, który ktoś zostawił. Trochę przyniszczony, ale dobry. I byłem w kurtce amerykańskiej, bo spodnie miałem inne. I ten enkawudzista do mnie: A wy ot kuda? – Ja? Z łagra, plennyj, damoj. A on mówi do mnie: „A do wojska niet?”. A to był 8 maja i całe niebo było pełne rakiet, jakie wszyscy odpalali, święcili koniec wojny. Ja mówię na to, pokazałem mu: Wajna akonczyłas. I on [warknął], pokazał zęby i poszedł sobie. Ja nawet zastanawiałem się, czy się gdzieś nie wynieść, ale myślę sobie, że jak mnie gdzie indziej znowu spotka, to pomyśli, że ja uciekam, a tak jestem pewny. I pojechałem tym pociągiem, on wlókł się dość długo. Tam jeszcze na jakiejś stacji nas zatrzymało wojsko polskie i zatrzymało wszystko, bo masę szabru tam wieźli! Ja nic nie miałem, ale tamci z szabrem. Zatrzymali ten szaber to wojsko i trzy dni pracy na roli, bo nie ma kto robić. Mnie to rozeźliło dosyć. Nie po to nie dałem się złapać żadnej niemieckiej łapance, żeby się tutaj polskiej dawać łapać, no! Poszedłem sobie do miasta. Miałem teczunię jedną, nic nie [niosłem] i znalazłem jakąś polską milicję. Wszedłem, powiedziałem, że wracam z obozu, dajcie mi obiad, i dali. Dobry. Wróciłem na dworzec i wsiadłem w jakiś pociąg, dojechałem do Ostrowia Wielkopolskiego i potem już też… Nie, ten powrót nawet wspominam dosyć przyjemnie. Człowieka był coraz bliżej kraju i…

  • Był pan represjonowany po wojnie?

Słucham?

  • Był pan represjonowany po wojnie?

Nie. Wie pani, ja nie miałem cienia ufności do władzy. Miałem dość silne wrażenia w trzydziestym dziewiątym, czterdziestym roku […] od bolszewików i tutaj się nigdzie nie zgłaszałem. Byłem w Krakowie, bo tutaj matka, tutaj krewni byli. Tutaj matka mieszkała, więc stosunki moje z innymi kolegami, ze znajomymi… Zresztą, mało kto przeżył, ale ci, co przeżyli, siedzieli w Warszawie i w dużym procencie siedzieli potem w kryminale. A ja tu się nigdzie nie zgłaszałem. Tu było jednak chyba spokojniej, w Krakowie, mimo wszystko. Tak że nie.

  • A jak po latach ocenia pan Powstanie, decyzję o wybuchu?

Proszę pani, to jest bardzo ciężka historia, dlatego że ja staram się nikogo nie potępiać. Był to błąd, na pewno, w moim przekonaniu. Natomiast ja nie wiem, czy nie był to błąd nieunikniony. Po prostu, biorąc pod uwagę nastawienie społeczeństwa, nastawienie też wszystkich decydentów, to chyba nie było innego wyjścia. Nie wydaje się bitwy, która jest na pewno przegrana i łączy się z okropnymi stratami. Nie powinno się tego robić. No ale w tej sytuacji, jaka wtedy była… Im się jeszcze wydawało, nie wiem… Trochę liczyli na ten Zachód. Liczyli może… No nie wiem, w każdym razie, trudno to popierać, ale tak samo… A już to, co niektórzy czynili, że odpowiedzialnymi robili wszystkich akowców, to już jest całkiem bzdura, bo przecież ta armia musiała powstać przy tym, jaki ten naród jest. A potem to byli żołnierze, którzy słuchali rozkazów. To mnie nieraz zastanawiało, bo tacy dziennikarze mnie pytali – nie mnie, mnie też – słyszałem też w telewizji, pytanie do Powstańca: „Jak to 1 sierpnia pan się zdecydował pójść na Powstanie?”. Ta kwestia nie istniała. To był żołnierz, który słuchał rozkazu. Jego decyzja była w momencie, jak się zapisywał do AK. Nie musiał, nie było żadnego obowiązku. Zapisał się dobrowolnie, ochotniczo. Od tej pory przestał być człowiekiem wolnym, tylko był żołnierzem, który słucha rozkazów. I nie ma co wydziwiać, żeby ktoś miał tutaj jakikolwiek wybór. Miał wybór – albo zostać dezerterem, albo pozostać żołnierzem.

  • Czy chciałby pan coś dodać jeszcze? Może opowiedzieć coś, czego nikt jeszcze nie powiedział o Powstaniu?

Jeszcze o Powstaniu?

  • No nie wiem, może pan ma jeszcze taką myśl, której jeszcze nikt nie wyraził? Czy ma pan jeszcze coś do dodania, do tej historii?

Do dodania…

  • Chyba że uważa pan, że już wspomnieliśmy o większości najważniejszych spraw.

Nie. Są, ale to jest… Nie, są, ale to właściwie wymagałoby innego gadania. Są kwestie, które wtedy obserwowałem, powiedzmy, po prostu, ja bym powiedział, psychiki wojennej. Co ludzie czują, jak się zachowują, jak przegrywają, jak wygrywają, łamią się albo nie. To jest dosyć ciekawa historia – strach, odwaga. Boi się każdy. Człowiek, który się nie boi niczego, nie jest normalny. To jest jakaś historia… Przy okazji jakiegoś bombardowania lotniczego czy artyleryjskiego każdy ma stracha, tylko różnica raczej polega na reakcji. To znaczy, czy zachowa się zimną krew, czy się dalej działa rozsądnie, czy nie. A nie to, czy się nie boi, bo się na pewno boi.


Kraków, 15 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak
Stanisław Kwiatkowski Pseudonim: „Mróz” Stopień: starszy strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”, Batalion „Lecha Grzybowskiego”, 5. kompania Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter