Jerzy Ekner

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa oraz kiedy i gdzie się pan urodził. Proszę też opowiedzieć o swojej rodzinie.
  • br/> Nazywam się Jerzy Ekner. Urodziłem się w Poznaniu w marcu 1935 roku.
    W sierpniu 1939 roku razem z moją matką i dwoma starszymi siostrami przyjechaliśmy do babuni do Warszawy. Jadąc w sierpniu do Warszawy, nie wiedzieliśmy, że II wojna światowa już się rozpoczęła. W pierwszym tygodniu sierpnia 1939 roku nasłuch ośrodka nasłuchowego w Pyrach koło Warszawy odbierał depesze Oberkommando der Wehrmacht. Depesze były szyfrowane. Dzięki polskim matematykom, też absolwentom Uniwersytetu Poznańskiego, co z dumą podkreślam, szyfr tych depesz został złamany, dzięki zbudowanej maszynie „Enigma”. W pierwszym tygodniu sierpnia 1939 roku dyżurni matematycy tego ośrodku stwierdzili, że Niemcy zmienili nastawy kluczy w maszynie szyfrującej. Znalezienie tych nastaw wymagało pewnego czasu. Natomiast to, co było najbardziej istotne, to fakt że taka sama sytuacja była w marcu 1939 roku i jeszcze wcześniej w 1938 roku, przed wkroczeniem wojsk niemieckich do Wiednia i do Pragi. Stąd matematycy wysnuli taki wniosek. Jeżeli Niemcy w pierwszych dniach sierpnia 1939 roku zmienili nastawy kluczy, to znaczy, że działania wojenne przeciwko Polsce już się rozpoczęły. I tak rzeczywiście było.
    Byliśmy wtedy u babuni, która mieszkała w Warszawie na ulicy Focha 6, mieszkanie numer sześć. Jest to dzisiejsza ulica Moliera, linia zabudowy uległa tutaj dużej zmianie. Mieszkanie numer 6 było na trzecim piętrze, co jest ważne w związku z moimi dalszymi historiami i sytuacjami, jakie dane mi było przeżyć. Nie wiedzieliśmy, że 23 sierpnia 1939 roku minister III Rzeszy Joachim von Ribbentrop i komisarz do spraw zagranicznych Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich Wiaczesław Mołotow podpisali pakt i ustalili na mapie linię demarkacyjną, linię między działaniami Armii Czerwonej i armii niemieckiej. Ta linia przebiegała wzdłuż czterech rzek: San, Bug, Narew, Pisa. Podpisując ten akt, umawiające się strony zadecydowały o moim życiu. Ta decyzja była bardzo prosta. Jeżeli w jakiś sposób przeżyję wojnę, co ich nie interesowało, ale mnie bardzo to interesowało, i znajdę się na zachód od linii demarkacyjnej, to wolno mi będzie ukończyć siedem klas szkoły podstawowej, a może nawet tylko cztery. Celem tego było, żebym umiał pisać, a właściwie tylko się podpisać, liczyć i tak, żebym mógł zrozumieć polecenia wydawane przez majstra niemieckiego w fabryce pracującej na rzecz III Rzeszy lub nadzorcy w gospodarstwie rolnym. Natomiast, jeżeli bym przeżył tę wojnę na wschód od linii demarkacyjnej, to już było zaplanowane, że w lutym 1940 roku Polacy w ramach czystki etnicznej (sytuacja nie była wtedy tak nazywana) zostaną wywiezieni do Kazachstanu czy na daleką północ w okręg Norylska, gdzie była budowana wtedy kopalnia i huta niklu, czy do Workuty – do kopalni węgla. Mnie wojna zastała w Warszawie.
    W domu wojna zaczęła się jeszcze wcześniej. We czwartek 30 sierpnia 1939 roku, jeśli dobrze pamiętam, została ogłoszona mobilizacja. Jako dziecko widziałem mojego wuja, lekarza, który założył mundur i pobiegł do swojej jednostki, to znaczy do pociągu pancernego, który nazywał się ,,Danuta”. Stacjonował wtedy na stacji w Modlinie. Mąż mojej cioci, magister inżynier Mieczysław Dobkowski, pracownik Biura Elektryfikacji Kolei, otrzymał kartę mobilizacyjną w miejscu pracy. Elektryfikacja kolei w Polsce zaczęła się w 1935 roku. Mój wuj był pracownikiem właśnie tej firmy, która elektryfikowała polskie koleje. Wuj wrócił, a właściwie przybiegł do domu koło południa i zaczął organizować chrzest swojego syna, mojego ciotecznego brata, sześciomiesięcznego Jurka Dobkowskiego. To były przygotowania do wojny. To, co zapamiętałem, to chrzest mojego ciotecznego brata w kościele na ulicy Senatorskiej.
    Moja matka pojechała do Poznania, żeby zabrać zimowe rzeczy, dokumenty i inne wartościowe przedmioty, które zostały w mieszkaniu. Jadąc do Warszawy, nie zabraliśmy ich, przecież jechaliśmy tylko w odwiedziny do babuni. Pierwszego września 1939 roku nie zdołała, nie zdążyła wrócić do Warszawy. W swoich zbiorach mam taki dziwny dokument, który przetrwał dwukrotne zniszczenie domu i przeprowadzki. To jest zezwolenie, podpisane przez starostę poznańskiego, na wykupienie biletu na pociąg pasażerski z Poznania do Warszawy. To był ostatni pociąg, którym wyjechała do Warszawy. Pociąg po drodze był zbombardowany. Nie ma co słownie odtwarzać tego, jak wyglądała sytuacja pasażerów w bombardowanym pociągu. Matka uciekając, zgubiła tobołek właśnie ze wszystkimi dokumentami, między innymi z dyplomem mojego ojca. Dopiero to spostrzegła, będąc już w miejscowości Koło. Tam w jakiś sposób uprosiła dorożkarza, żeby wrócić na miejsce, gdzie stał pociąg. Na szczęście znalazła tobołek z dokumentami. Właśnie dzięki temu w moich zbiorach jest teraz zezwolenie starosty na wyjazd z Poznania 1 września 1939 roku, jak również dyplom mojego ojca.
    Szóstego września, bo to dokładnie pamiętam, mój drugi wuj (rodzina mojej babuni była liczna, miałem trzech wujów i trzy ciocie), oficer Wojska Polskiego, około południa wrócił do domu i powiedział: „Za dwie godziny wyjeżdżam”. Moja ciocia Zocha też. Wuja spotkałem dopiero w 1968 roku, cioci już nie zobaczyłem, bo zmarła na emigracji.
    U babuni, która starała się jakoś organizować to życie, było nas w sumie kilkanaście osób: moja matka, ja i dwie siostry – to cztery osoby, ciocia z tym sześciomiesięcznym Jurkiem Dobkowskim, dwoje przyjaciół rodziny, którzy mieszkali na ulicy Kanonia, ale wydawało im się, że to niebezpieczna okolica, ponieważ Niemcy celowali bombami w Zamek Królewski. Dlatego przyszli do nas na ulicę Focha. [Poza tym] dwie kuzynki, które się tu schroniły, i jeszcze dwie pomoce domowe. 25 września około godziny trzynastej w pokoju od podwórza, wydawało się, że to stanowi jakąś ochronę przed odłamkami, jeśli upadnie gdzieś pocisk, usiedliśmy do stołu. Wtedy usłyszałem gwizd bomby i wbrew temu, co mnie uczono, że dzieciom nie wolno było samowolnie wstawać od stołu, ja się zerwałem i przebiegłem tak jak od tego do stołu do tej ławy. Ta ława to już był próg przedpokoju, czyli ja się znalazłem za tym progiem. Tyle co pamiętam, to wielki huk, tuman kurzu w tej przestrzeni, gdzie był stół, gdzie moja matka i moje siostry, babunia i reszta rodziny siedziała, lecące drzwi z wyrwaną futryną. To co właśnie zapamiętałem, to drzwi z futryną wyrwane. Kiedy ten tuman kurzu opadł, wstałem i zobaczyłem ulicę z trzeciego piętra. Stałem na krańcu podłogi w przedpokoju i widziałem hałdy gruzu w dół aż do chodnika. Co dziwne, na przeciwległej ścianie został obraz Matki Boskiej Anielskiej. Co jeszcze jest dziwniejsze, to dwa kanarki, które nie wiadomo, jak się wydostały z klatki, szukając schronienia, właśnie przysiadły na ramie tego obrazu. Tak właściwie zostaliśmy tylko we trójkę: ja, obraz i kanarki. Nie wiem, ile czasu tak stałem. Stałem i płakałem. Zobaczyłem potem żołnierza. Zapamiętałem, że miał furażerkę. Stał na ulicy i do mnie krzyczał: „Dziecko, stój, nie ruszaj się!”. Wdrapał się po hałdzie gruzu na trzecie piętro, wziął mnie na ręce i otworzył drzwi na klatkę schodową, która ocalała, i zniósł mnie schodami w dół. Tam dopiero zobaczyłem mojego wuja, którego żołnierze odkopali spod gruzów, i moją ciocię. Pod gruzami wtedy zginęli: moja matka, starsza siostra – ośmioletnia Krystyna, cioteczny brat – sześciomiesięczny Jurek Dobkowski, przyjaciele domu: pan mecenas Antoni Pajor i pani Pelagia Gładkowska oraz kuzynka Leokadia Mrówczyńska. Przesiedzieliśmy chyba całą noc w oficynie tego domu. Na drugi dzień, 26 września, przeszliśmy po południu ulicą Focha na Krakowskie Przedmieście do podziemi kościoła sióstr Wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Tam doczekaliśmy do kapitulacji Warszawy, która była, jeśli dobrze pamiętam, 28 września o godzinie trzynastej w fabryce Škody na ulicy Grójeckiej, dzisiaj Aleja Krakowska, Instytut Lotnictwa. Zawieszenie broni było trochę wcześniej.
    W podziemiach kościoła rozpoczęła się moja historia okupacyjna. Zmarłych, którzy zginęli pod gruzami, pochowaliśmy tymczasowo na trawniku przed Teatrem Wielkim. Dzisiaj w tym miejscu jest parking, od tej strony, gdzie jest pomnik Stanisława Moniuszki. Tam leżeli aż do 16 listopada. Pierwsze na co się natknęliśmy po wyjściu z podziemi kościoła sióstr Wizytek, kiedy wuj prowadził mnie za rękę, to były trupy zabitych koni na Nowym Świecie (bliżej pomnika Mikołaja Kopernika). Konie już były obdarte ze skóry, mięso wykrawane, bo przecież w Warszawie panował głód. Nowy Świat, obie strony, były zupełnie zniszczone. To znaczy stały jeszcze mury. Co to znaczy zupełne zniszczenie, to się dopiero dowiedziałem w 1943 i w 1944 roku, gdzie mury były jeszcze wysadzane w powietrze, tak że nie było stojących szkieletów. Na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu policjant niemiecki (potem się dowiedziałem, że to była formacja Hilfspolizei) regulował ruch, który nie był oczywiście taki jak dzisiaj, ale było dużo ludzi na ulicy. Przynajmniej według mojej chłopięcej miary.
    W 1942 roku, w roku szkolnym 1942/43, 1 września zacząłem chodzić do szkoły. Była to szkoła powszechna, bo tak się nazywała kiedyś szkoła podstawowa, prywatna, imienia świętego Stanisława Kostki. Jej dyrektorem był ksiądz doktor Archutowski. Dzisiaj przysługuje mu tytuł błogosławionego jako męczennikowi w obozie koncentracyjnym Auschwitz, męczennikowi za wiarę. Moim wychowawcą w tej szkole był doktor Tadeusz Mikułowski. Potem się dowiedziałem, że był kuratorem podziemnego szkolnictwa. Został aresztowany przez Niemców w sierpniu 1943 roku i zamęczony też w Konzentrationslager Auschwitz. W 1943 roku Niemcy zamknęli wszystkie prywatne szkoły, funkcjonowały tylko szkoły publiczne, powszechne i szkoły zawodowe, można powiedzieć, że półśrednie. Szkoła imienia świętego Stanisława Kostki zorganizowała, tak jak wiele innych szkół, szkolnictwo podziemne. Zbieraliśmy się w prywatnych mieszkaniach, przychodzili nauczyciele i przerabialiśmy program szkolny. Z tego okresu zapamiętałem historię Polski i geografię Polski, te w szkołach publicznych nie były wtedy wykładane. Wspominając te czasy, mówię, że to, że znam język polski i znam historię Polski, to okupił swoim życiem mój wychowawca – pan doktor Tadeusz Mikułowski. On za tę organizację szkolnictwa został zamęczony w Konzentrationslager Auschwitz.
    Co się zapamiętało z dni okupacyjnych, to głód. Zakup żywności był możliwy w sklepach tylko na podstawie kartek wydawanych przez magistrat. Drugim takim zdarzeniem, które się wryło w pamięć, był obowiązek posiadania dowodu osobistego. To się teraz wydaje zupełnie oczywiste, ale wtedy w Polsce nie było obowiązku posiadania dowodu osobistego. Ludzie byli wolni. Okupant wprowadził obowiązek posiadania, a nawet więcej, każdemu nadał numer. Tak jak teraz jest PESEL, co też się wydaje rzeczą neutralną, natomiast wtedy to było traktowane jak klejmo niewolnika. Każdy musiał znać swój Kennnummer. W Apokalipsie świętego Jana jest fragment, który mówi, kiedy będzie wiadomo, że jest panowanie Antychrysta. Jeśli nikt nie będzie mógł sprzedać ani kupić, jeśli nie ma klejma, czyli nikt nie może kupić ani sprzedać, jeśli nie ma Kennnummer i kenkarty i nie ma Lebensmittelkarten. Sytuacja zapisana w Ewangelii była sytuacją z roku 1942-1943. Wychodząc z domu, nie bardzo było wiadomo, czy do tego domu się wróci. Lekcje odbywały się u mojego kolegi, Igora Rybaka, nie spotkałem go więcej, na ulicy Nowogrodzkiej 25. Tam w drugim podwórzu na drugim piętrze spotykało się nas chyba pięciu lub sześciu.
    Po drodze kilkakrotnie natykałem się w ciągu roku na łapanki ludzi. Co to znaczy łapanki ludzi? Odbywa się normalny ruch na przykład na ulicy Marszałkowskiej czy w Alejach Jerozolimskich, skupmy uwagę na ulicy Marszałkowskiej, i nagle z piskiem hamulców zatrzymują się samochody ciężarowe. Wyskakują żandarmi niemieccy z karabinami i przegradzają ulicę Marszałkowską w poprzek w jedną i drugą stronę. Wszystkich, którzy się znaleźli między tymi dwoma kordonami, natychmiast legitymowano i według bezapelacyjnego orzeczenia wachmajstra, który stwierdził, że ten młody człowiek nadaje się na wysyłkę na roboty do III Rzeszy, ten to jest podejrzany to do Konzentrationslager Auschwitz, tego starego można puścić. Idąc akurat z wujem i ciocią, szczęśliwie się znalazłem dosłownie dwa metry za plecami żandarmów. Od razu z Marszałkowskiej skręciliśmy w ulicę Rysią, udając, że kopiemy jakąś piłkę po drodze, bo nie mogliśmy uciekać, zaraz byśmy usłyszeli: Halt! Komm zurück! W ten sposób wyszliśmy z tej łapanki.
    Można powiedzieć, że miałem jeszcze inne doświadczenia związane ze szkołą. Wracając w lutym 1944 roku [ze szkoły] wzdłuż ulicy Focha, plac Teatralny, skręciłem na Senatorską i zostałem zatrzymany przez policjanta granatowego, dlatego że z Senatorskiej wyjeżdżały samochody ciężarowe. Oczywiście niemieckie. W ostatnim widać było siedzących żandarmów w hełmach. Patrząc w głąb ulicy Senatorskiej, uderzyła grobowa cisza. Tłum stojących ludzi i cisza. Samochody, które mnie minęły, kiedy stałem przy krawężniku, wiozły trupy ludzi rozstrzelanych na ulicy Senatorskiej. Dzisiaj w tym miejscu, na Senatorskiej 10, jest tablica pamiątkowa. Parę minut po tych zdarzeniach musiałem tamtędy przechodzić. To co w rozmowie z panią podkreśliłem, że w miejscach tej nagłej śmierci ludzi, to się to potem czuje. Nie widziałem tej śmierci, ale przechodząc, widziałem tę krew na ścianie. To nie jest zwrot literacki. To była żywa krew, która była na ścianie. Kiedy przechodziłem tamtędy następnego dnia, bo to była moja droga do szkoły, w tym miejscu było mnóstwo kwiatów i stały światła. Kiedy wracałem ze szkoły, akurat skręcałam z Senatorskiej w lewo w Miodową, od placu Krasińskich jechał samochód, tak zwana galeryjka. To był taki specjalny samochód, którym jechał patrol dziesięciu żandarmów z karabinem maszynowym na stojaku obrotowym. Jeździł po mieście i miał taki charakterystyczny sygnał, podobny trochę do syreny straży pożarnej, taki dźwięk modulowany. Tutaj jechali bez sygnału i na co zwróciłem uwagę, wyłączyli silnik i bezszelestnie skręcili w Senatorską. Usłyszałem tylko serię z broni maszynowej. Dowiedziałem się potem, że oni podjechali i zaczęli strzelać w tłum, który właśnie składał kwiaty i stawiał światła.
    W takiej atmosferze nadszedł lipiec 1944 roku, kiedy [odczuwaliśmy] napięcie tego, że Niemcy przegrywają, że odchodzą, że oni muszą odejść. [Mieliśmy] świadomość tego, do czego zdolni są Niemcy, co to znaczy okupacja niemiecka. Co będzie? Tego nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że nie będzie już strzelania do ludzi na ulicy, nie będzie aresztowania ludzi za to, że uczą dzieci po polsku, że uczą dzieci religii. Już tego nie będzie.
    1 sierpnia 1944 roku bawiłem się na podwórzu przy ulicy Miodowej 17. Dzisiaj jest to bardzo elegancki park, skwer przed Domem Arcybiskupów Warszawskich. Jeździłem wtedy na hulajnodze i kiedy o godzinie piątej po południu usłyszałem liczne strzały i serie z broni maszynowej, tak jak mnie uczono, natychmiast zjechałem pod ścianę, żeby nie stać na otwartej przestrzeni. Jeżeli się stoi na otwartej przestrzeni, to zabłąkana kula łatwiej trafi, pod ścianą nie. Przekonałem się o tym, że rzeczywiście trzeba stać pod ścianą. Od biegnących ludzie, którzy przez bramę schronili się do sieni, dowiedzieliśmy się, że to Powstanie. Potem była cisza. Wiedzieliśmy, że jest przygotowywana akcja. Moi wujowie, dwaj wujowie, byli uczestnikami konspiracji, walki podziemnej. Oni i moja siostra już od dwóch dni nie nocowali w domu, tylko na punktach zbiórek. Przychodzili tylko w dzień, wpadali i mówili, że jeszcze nic nie ma. Mimo to, że wiedzieliśmy, że zbliża się Powstanie, to było jednak dla wszystkich zaskoczenie. Bramę oczywiście natychmiast zamknięto, tak jakby ona chroniła nas przed Niemcami. To była iluzja, ale lepiej jak była zamknięta. W tej ciszy słychać było głośnik z placu Krasińskich. To co zapamiętałem, to: „Każdy, kto się pojawi na ulicy, zostanie zastrzelony bez ostrzeżenia”. Warto przypomnieć, że w czasie wojny, ponieważ Polakom nie wolno było posiadać radia, Niemcy mieli sieć głośników na skwerach. W pobliżu ulicy Miodowej jeden był na placu Krasińskich, a drugi był przy skwerze Hoovera, bliżej pomnika Mickiewicza. Tutaj były w określonych godzinach podawane komunikaty w języku polskim. Tę sieć Niemcy wykorzystali 1 sierpnia, kiedy ogłaszali o tym, że każdy kto opuści dom, zostanie zastrzelony bez ostrzeżenia. W pewnej chwili ten głos ucichł. Potem się dowiedziałem, że któryś z chłopców, tak się wtedy nazywało Powstańców, po prostu strzelił w głośnik. Miał tę satysfakcję, że oddał strzał i jednocześnie uciszył głośnik.
    Następnego dnia rano, 2 sierpnia, wyglądaliśmy zza bramy, wychylając tylko głowy, tak żeby rzeczywiście było mniejsze pole do trafienia. Wtedy zobaczyliśmy na ulicy Miodowej, bliżej placu Krasińskich trzy tramwaje, które zatrzymały się tam o godzinie piątej poprzedniego dnia. Koło tych tramwajów grupka ludzi zaczęła przesuwać je bliżej ulicy Długiej. Tam próbowano je wykoleić, z dużym trudem, bo to jednak ciężkie wagony. To nie jest takie proste, żeby wagon wysadzić z szyn. Zapamiętałem, że obok na ulicy Miodowej 19 były tak zwane garaże i warsztat samochodowy, warsztat obsługi samochodów – może tak powiedzmy. Stamtąd mężczyzna w mundurze tramwajarskim na plecach niósł wielki podnośnik, tak zwany lewar. Potem słyszałem, jak za pomocą tego podnośnika przewrócono jeden z wagonów, później drugi. Jak wagony były przewrócone, to już obrócono je o dziewięćdziesiąt stopni i ustawienie w poprzek ulicy Miodowej było znacznie łatwiejsze. Przepchnął to tłum kilkudziesięciu osób. Popatrzyłem w drugą stronę, w stronę ulicy Senatorskiej i tam zobaczyłem też budowaną barykadę. Nie potrafię teraz powiedzieć, czy była wzdłuż chodnika przy ulicy Senatorskiej czy trochę dalej. Wydaje mi się, że była wzdłuż ulicy Senatorskiej. Ranek tego dnia był mglisty. Od strony Senatorskiej nadbiegła młoda dziewczyna – łączniczka, z biało-czerwoną opaską i torbą. Była bardzo zdyszana. Sądzę, że była młodsza od pani. Biegła zasapana Miodową. Wszyscy z wielkim szacunkiem usunęli się z drogi. To był Powstaniec. Barykady w ciągu dnia zostały bardzo szybko zbudowane.
    W każdym domu były wtedy zapasy. Zapasy to były przede wszystkim: mąka, boczek, czyli żywność białkowa, i suchary z chleba. Chleb, który się kupowało na kartki, kroiło się na cienkie kromki i suszyło w przewiewnych workach. Jeszcze mieliśmy jedno czy dwa pudełka cukru w kostkach. Tym się jakoś żywiliśmy.

Oczywiście, że nie było spokojnie. To co z tego okresu zapamiętałem to gwizd bomby z 25 września 1939 roku i gwizd pocisku karabinowego któregoś sierpnia, nie potrafię powiedzieć, który to był dzień. Inaczej wtedy płynął czas i inaczej się go mierzyło. Nie słyszałem wystrzału. Usłyszałem tylko gwizd i brzęk szyby w pokoju, w którym akurat byłem. Na szczęście nie byłem wtedy na osi. Pocisk przebił szybę i wpadł do pokoju. Też nie potrafię powiedzieć, który to był dzień. W każdym razie w pierwszej połowie sierpnia, na pewno przed 13 sierpnia. Trzynastego bowiem wybuchł czołg na Starówce. Była to data, która się wryła w pamięć. Przed 13 sierpnia, kiedy stałem na pierwszym piętrze w oknie mieszkania, patrząc na podwórze, zobaczyłem, jak do czterech Powstańców idących wzdłuż oficyny po drugiej stronie, wybiegła z sieni nasza sąsiadka. Mówiąc coś do dowodzącego tym oddziałkiem, wskazywała ręką na budynek po drugiej stronie – Miodowa 16. Powstańcy odwrócili się w tamtą stronę, wyciągnęli rewolwery i przynajmniej jeden zaczął strzelać. Z tej odległości niewiele mogli zrobić i pobiegli do bramy. Nie wolno było mi wychodzić z domu, ale jak ciocia wróciła, to opowiedziała, że sąsiadka, stojąc w oknach na parterze domu Miodowa 17, zobaczyła, jak na dach Miodowa 16 wychodzi mężczyzna z karabinem. Byli to tak zwani gołębiarze, czyli niemieccy snajperzy, którzy lokowali się na strychach domów i siali postrach wśród ludzi, strzelając, wtedy, kiedy nie było ostrzału. Nagle strzał. Możliwe, że ten pocisk, który ja usłyszałem [jako] gwizd, to był wystrzelony przez gołębiarza. Powstańcy pobiegli do tego domu. Nie pamiętam, co było dalej, czy oni dopadli tego gołębiarza, czy nie. Sam gołębiarza nie widziałem, ale widziałem ludzi, którzy w tym momencie właśnie pokazywali i zaczynali działać przeciwko gołębiarzowi.
13 sierpnia siedzieliśmy po południu na parterze w takim korytarzyku, gdzie nie było okien (już wtedy było wiadomo, że nie można siedzieć blisko okien, bo może wpaść zabłąkany pocisk karabinowy czy odłamek). Jedliśmy jakąś kaszę, bo to wtedy było możliwe, przegryzając sucharami, kiedy cały budynek zakołysał się. Trudno mi powiedzieć, jak [to opisać], żeby przybliżyć, jakie to było zakołysanie. Takie jak zakołysanie się statku na martwej fali, wyraźny przechył ściany. [...] Kilkadziesiąt minut potem dowiedzieliśmy się, że na zbiegu ulic Podwale i Kilińskiego nastąpił wybuch czołgu. Po latach spotkałem mojego szkolnego kolegę Bolka Kłobukowskiego, który mieszkał na ulicy Podwale 44, i między innymi od niego jako świadka naocznego dowiedziałem się, co się wtedy stało. Bolek tego dnia, korzystając z tego, że jego matka zdrzemnęła się w piwnicy, wymknął się na ulicę, przeszedł kilkanaście metrów w kierunku Podwala i usłyszał klekot gąsienic nadjeżdżającego czołgu. Razem z innymi zaczął się przyglądać i zobaczył czołg jadący od placu Zamkowego w kierunku ulicy Kilińskiego. Kiedy czołg był w pobliżu ulicy Kilińskiego, Bolek, jak mi po latach potem narysował, był naprzeciwko domu Podwale 23 i Podwale 42. W tym momencie nastąpił wybuch. Tylko to zapamiętał. Kiedy się obudził, zobaczył matkę, która go wyciągała spod jakiegoś mężczyzny. To się okazał już nieżyjący człowiek. Nie słyszał, co matka do niego mówi, widział tylko poruszające się usta. Matka próbowała wytrzeć krew, którą był pokryty, która okazała się na szczęście krwią innych zabitych. Ciągnęła go do domu. Po drodze potknął się o but, który był wyjątkowo ciężki. But był ciężki, ponieważ tkwiła w nim noga człowieka. Dopiero po kilku godzinach odzyskał słuch. Ilu ludzi wtedy zginęło? Nie wiadomo, liczy się tylko w setkach. Ta data jest takim słupem milowym w chronologii tych trzydziestu dwóch dni, które przeżyłem na ulicy Miodowej. Ile to dni, nie potrafię powiedzieć, tak jak mówiłem, czas wtedy inaczej płynie, inaczej się go liczy.
Rano, siedząc na dole schronieni w tym korytarzyku, usłyszeliśmy samoloty, jakiś trzask i krzyk: „Pali się, pali się!”. Przez ten korytarzyk wbiegli ludzie, niosąc wiadra z wodą i pędząc po schodach na trzecie piętro. Bomba zapalająca przebiła dach środkowej części domu Miodowa 17 i zaczął się pożar na strychu. Oczywiście gaszenie wiadrami wnoszonymi na trzecie piętro nie dało żadnego rezultatu. Zaczęło się wtedy ratowanie tego, co dało się wynieść z mieszkania. Dom Miodowa 17 to jest korpus główny i dwie oficyny, których wysokość kondygnacji jest nisza niż w korpusie głównym, stąd jest taki uskok na poziom jednego piętra. Tam, gdzie właśnie był ten uskok, zaczęto w korpusie głównym na podłogę na parterze, na pierwszym piętrze, na drugim piętrze sypać piasek z tego eleganckiego skweru, który jest obecnie, nosząc wodę w kubłach i polewać tą wodę i czekać, patrzeć jak płomień dochodzi. Przepaliły się najpierw drzwi od klatki schodowej. Potem ogień sięga kuchni, pokoju, w którym zaczyna się palić podłoga. Potem trzeba było polewać podłogę za tym uskokiem i w ten sposób ogień doszedł i nie przeszedł. Nie przeszedł pod drzwiami, bo futryna była wyrąbana, żeby nie było drewna. Pogorzelisko płonęło, aż się wypaliło. W tym środkowym korpusie były zgromadzone wszystkie meble z kościoła, który się znalazł na terenie getta, za placem Krasińskich. Niemcy nakazali wywiezienie mebli i wszystkich sprzętów kościelnych i one były złożone w pomieszczeniach korpusu głównego Miodowa 17. To wszystko paliło się. Widać było płomienie, po kolei przez okna i przez szyby. Wtedy z babunią i ciocią, bo była nas tylko trójka w sierpniu na Miodowej 17, siedzieliśmy jak najbliżej płotu od Miodowej, na tobołach z pościelą, z płaszczami zimowymi, które każdy z nas już potem do końca Powstania nosił. Mimo upału nosiliśmy swetry, płaszcze i spodnie zimowe. Niestety, nie założyłem butów zimowych, tylko sandały i w tych sandałach musiałem chodzić na początku listopada i w grudniu 1944 roku, bo nie było akurat innych. Zdawało się, że ogień przygasł. Sąsiedzi w oficynach dali nam schronienie, dlatego że część naszego mieszkania była w korpusie głównym. Dali nam schronienie i zaczęli nas żywić, ponieważ wynieśliśmy pościel, zimowe płaszcze, ale worka z mąką nie wynieśliśmy. Wynieśliśmy tylko dwa woreczki z sucharami, jeden kawałek boczku i pudełko cukru. To było jednak mało. Zaczęto nas żywić. Kiedy siedzieliśmy na schodach, sąsiadka podeszła bez słowa, postawiła przed każdym głębokie naczynie z jakimś gęstym krupnikiem i z kawałkiem mięsa. Bardzo smaczna zupa. Potem z półsłówek dowiedziałem się, że to była psina, że to było mięso z psa. Konie już dawno były zjedzone, wszystkie jakie wtedy były na Starym Mieście. Dalej mieszkaliśmy tam. Parę dni po pożarze w nocy rozhulał się wiatr, taki jaki teraz się zdarza. Z tym, że ten wiatr rozdmuchał pogorzelisko. To bardzo malarsko wyglądało, jak z tych popiołów powstają płomienie. Wiatr, który rozdmuchnął popiół i z tych żarzących węgli wybuchły płomienie. Znowu musieliśmy polewać wodą piasek i podłogę, żeby iskry nie przeskoczyły na ocalałe oficyny. Wtedy się ostały.
Następnej nocy nastąpiła seria z miotacza min, sześciolufowego miotacza min, w Śródmieściu zwanego ,,krowa”, na Starym Mieście – ,,szafa”. Sześć takich zgrzytów, po których cisza i wybuchy, wybuchy tych pocisków. Te pociski zrujnowały oficynę, w której się kryliśmy. Pierwsze piętro było zupełnie zrujnowane. Na szczęście to były burzące pociski, wobec tego przenieśliśmy się do piwnicy. W piwnicy jeszcze byłem któregoś dnia, bo teraz tam jest księgarnia, bardzo elegancko urządzona. Wtedy to była wielka ciasnota, tak że właściwie nie można było się położyć. Można było tylko siedzieć. Jeszcze nie było tak najgorzej, dlatego że ludzie jeszcze nie uważali, że ten mój sąsiad zabiera mi powietrze, zabiera mi szanse do przeżycia. To jest tragiczne.
Kiedy tam tak koczowaliśmy, był dzień, w którym były i naloty lotnicze, i seria z miotaczy min. Słychać było, że któraś seria uderzyła w nasz dom albo bardzo blisko. Ktoś z piwnicy wyszedł, słychać było kroki, jak schodzi po schodach, i powiedział: „Proszę państwa, bardzo mi przykro, ale nad nami się pali, to rumowisko się pali”. Rumowisko tego domu miało dużo drewna, stropy były drewniane, ściany były pokrywane matami z trzciny i dopiero tynkowane. Mimo że słyszeliśmy lecące samoloty, mimo że było słychać serię z broni maszynowej, wzięliśmy nasze tobołki i wyszliśmy na podwórze, gorące słoneczne podwórze. Słychać tylko te wystrzały. W którą stronę pójść? Wydaje się, że na ulicę na prawo, trzeba się pod ścianami chronić. Pod naszą ścianą już nie mogliśmy się schronić, bo już mury zaczęły płonąć. Wobec tego przeszliśmy przez to pogorzelisko głównego korpusu, wyszliśmy na tył domu, tam gdzie był i obecnie jest elegancki ogród, i przez ten ogród zaczęliśmy iść w kierunku Hipoteki. W tym momencie nadleciały trzy samoloty Junkers 87 czy 88. Wtedy to się mówiło, że to są samoloty sztuka. Leciały tak nisko, że upadliśmy pod murem, żeby nie stać, żeby nas nie było widać. Samoloty leciały tak nisko, że ja widziałem twarz pilota jednego z tych samolotów. Kiedy po Powstaniu relacjonowałem to, co tego dnia widziałem, usłyszałem, że to niemożliwe, żebym widział twarz pilota. Dopiero po wielu latach w Warszawskim Klubie Seniorów Lotnictwa, gdzie spotkałem ludzi, którzy przeżyli wojnę i którym powtórzyłem, to co ja widziałem w sierpniu 1944 roku, ze zrozumieniem potwierdzili: „Tak, oczywiście, pan mógł widzieć z samolotu lecącego na tej wysokości, mógł pan widzieć pilota”.
Przeszliśmy przez ogród, nie wiem, po jakich gruzach doszliśmy do Hipoteki. Potężny gmach, tłum ludzi, nie tylko my uciekaliśmy ze zbombardowanego domu. Zaczęliśmy szukać innego schronienia. Topografia ulic jest teraz zupełnie inna, nie było wtedy wykopu trasy WZ, czyli alei Solidarności. Przeszliśmy wzdłuż Hipotecznej do Domu pod Królami. Ten dom jest dzisiaj pięknie odbudowany. Pamiętam, że kiedy dochodziliśmy do Domu pod Królami, ucichł ostrzał. Popatrzyliśmy na niego, że to taki niski dom. Uważaliśmy, że wyższy nas lepiej ochroni. Poszliśmy dalej w kierunku banku. Dziś są ruiny tego Banku Polskiego na Bielańskiej. Przed nim stał wysoki nowoczesny żelbetowy budynek (wiedzieliśmy, że w takich budynkach stropy są żelbetowe, a nie drewniane). Próbowaliśmy tam znaleźć schronienie. Mieszkańcy nie wpuścili nas do piwnic, pozwolili tylko odpocząć w bramie. Tłumaczyli, że w piwnicy panuje dyzenteria. Wtedy nie wiedzieliśmy, co jest groźniejsze – zarazić się dyzenterią, czy wyjść na ulicę i nie mieć domu. Wróciliśmy do Domu pod Królami. Szukając wejścia, zobaczyłem na podwórku wylanym asfaltem piękną rozetę. Rozetę średnicy około siedemdziesięciu centymetrów, ukształtowaną z takich listków wykonanych jak gdyby z asfaltu i przy tym na małym słupku kartka: „Uwaga! Niewybuch!”. Okazało się, że lotnik celował bombę w Dom pod Królami, ale bomba upadła przed ścianą, uderzyła w roztopiony asfalt i zaryła się w ten asfalt, tworząc piękną rozetę. Weszliśmy do tego Domu pod Królami. Mieszkańcy pozwolili nam zostać na noc, znowu podzielili się tym, co mieli. Zapewniano nas wtedy, chociaż to dla mnie było obojętne, że zupa jest na koninie. Widocznie to już było powszechne, że psy były zjadane. Psy, koty.
Następnego dnia rano wyszliśmy i doszliśmy do gmachu dzisiejszego Ministerstwa Zdrowia, wtedy tam były sądy. Przechodziliśmy obok barykady, która była zbudowana w poprzek. Idąc od Domu pod Królami i w jakiś sposób wychodząc na Kapitulną, musieliśmy potem skręcić w Miodową, za kościołem ojców Kapucynów i w poprzek ulicy Miodowej była barykada. Z boku było tylko wąskie przejście. Znaleźliśmy schronienie w budynkach sądów, dzisiaj Ministerstwa Zdrowia. Tam byliśmy przez dwie, może trzy noce. Można określić, kiedy to było, kiedy był nocny atak niemiecki z kierunku ulicy Bielańskiej. Wydawało się, że walki toczą się tuż za oknem, właśnie przy tej barykadzie obok kościoła ojców Kapucynów.
Na drugi dzień rano, jak tylko dowiedzieliśmy się, że jednak Niemców odparto, zebraliśmy nasze tobołki i mówimy: ,,Wracamy do piwnicy na Miodowej 17. Tam już pogorzelisko ostygło, to w piwnicy będziemy się mogli schronić, nasza piwnica”. Szliśmy tyłami przez ogrody. Wyszliśmy znowu od ogrodu Miodowa 17 na Miodową 19 – sądzę, że tam dziś też jest wejście od razu z podwórka bezpośrednio do piwnicy. To nie były wygodne schody. To była jakby drabina o bardzo szerokich stopniach, dosyć stroma. Kiedy zeszliśmy na dół, usłyszeliśmy krzyk koczujących tam ludzi: „Nie ma miejsc!”. To już nie byli nasi sąsiedzi. To już byli ludzie, którzy znaleźli tu schronienie, uciekając z innych domów. Mówimy: „Ale my tu mieszkamy!”. – „A to idźcie do swojej piwnicy”. – „To odpoczniemy tylko chwilę i pójdziemy”. Nasza piwnica była kilkadziesiąt metrów dalej, bliżej bramy. Po kilkunastu minutach, kiedy odpoczęliśmy i nie było słychać wystrzałów, zebraliśmy nasze tobołki. Jeden z tych koczujących w piwnicy pomógł babuni nieść jej tobołek. Wyszliśmy na górę we czwórkę. Pierwsza myśl to nabrać oddechu, dlatego że była taka cisza – piękne słońce, dookoła osłaniające nas mury innych domów. I w tym momencie usłyszeliśmy warkot pocisku granatnika. I tyle, że zdążyliśmy się przytulić, dosłownie, do ściany. Usłyszeliśmy huk, tuman ceglanego kurzu – zawsze jest ten kurz, tylko tutaj był ceglany, typowo ceglany, czerwony, spadające cegły. To były na szczęście tylko odłamki cegieł. I duszące spaliny po spaleniu materiału wybuchowego. Po omacku, nie widząc, doszliśmy po tym murze, pozostawiając wszystko na górze, do schodów. Spadłem po tych schodach, bo nie widziałem stopni. Babunia się tylko osunęła, dla niej taki upadek byłby bardziej tragiczny. Zaczęliśmy nabierać oddechu. Wtedy mieszkańcy zlitowali się nad nami, trochę się posunęli, tak że zrobili miejsce dla trzech osób. Tam już mogliśmy zostać. Usiedliśmy i dotrwaliśmy tam do końca Powstania.
Jak jeszcze wyglądało to miejsce w piwnicy? Proszę sobie wyobrazić: korytarz piwnicy szerokości nie więcej jak półtora metra, dlatego że jeśli my siedzieliśmy na jakimś tam stołku czy ławce pod ścianami, to między nami i naszymi kolanami a ścianą było przejście i tam ludzie przechodzili. W tym czasie, akurat naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza, było wejście do piwnicy, którą zajmował nieznany mi do dziś z nazwiska adwokat, który miał mieszkanie i kancelarię na ulicy Kapucyńskiej. Schronił się do tej piwnicy z żoną i z trzema córkami.
Jaki był dzień? Po drzemce nocnej wszyscy się budzili, próbowali zorganizować coś do jedzenia. Na szczęście mieliśmy ten woreczek sucharów i odkrawało się plasterek, dosłownie, boczku i brało kostkę cukru. Szczęśliwie dawali nam wodę, bo sami nie byliśmy zdolni, ani ja, ani babunia, która miała wtedy 76 lat, ani ciocia zdobyć tej wody. Woda zresztą była na Miodowej, blisko, dlatego że płynęła z uszkodzonych wodociągów wzdłuż ulicy Miodowej. Wodę tę czerpało się z rynsztoka, wyczekując moment, kiedy nie ma ostrzału, czyli o zmroku. Tylko taką wodę mieliśmy do picia. O myciu nie ma mowy. Załatwianie potrzeb naturalnych – to też był oczywiście problem. Trzeba było wyczekać spokojną chwilę i można było załatwiać swoje potrzeby w gruzach. Było wydzielone miejsce, gdzie można było te rzeczy robić.
Któregoś wieczoru, już na drugi czy trzeci dzień, włączyliśmy się do wieczornego pacierza. Wtedy wszyscy ludzie się modlili. To było jakieś bardzo naturalne. Cały korytarz odmawiał pacierz. Po jednym z tych pacierzy, pan mecenas opowiedział mi o siostrze Faustynie Kowalskiej. Pierwszy raz wtedy o niej usłyszałem. Dostałem wtedy od niego małą fotografię obrazu Miłosierdzia Bożego, namalowanego według wskazań siostry Faustyny. Na odwrocie jest tylko napisane: „Jezu, ufam Tobie”. Nie wiem, czy to tego wieczoru, czy następnego usłyszeliśmy przy wejściu do piwnicy, już po zmroku, męski głos: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. W tej piwnicznej rzeczywistości, zabrzmiało to niezwykle dziwnie. Okazuje się, że przyszedł ksiądz, który obchodził wszystkie piwnice. Ksiądz przyszedł z komunią. Z komunią świętą. Zorganizowano […] zwykły taboret kuchenny, nakryty białą, czystą chustką, na której ksiądz położył korporał z puszką z komunią świętą. Obok szklaneczka z wodą do umycia palców dla celebransa tej liturgii po rozdaniu komunii i zwykła stearynowa świeczka. To było jedyne wyposażenie tego ołtarza. Liturgia była bardzo krótka: rachunek sumienia, absolucja in articulo mortis – to jest na wypadek śmierci, udzielenie komunii, błogosławieństwo i ksiądz powiedział: „Zostańcie z Bogiem”. I poszedł.

Chyba dwa dni później, może tutaj pamięć zawodzi, ale pamiętam dokładnie datę, 2 września (to były imieniny mojego wuja, który gdzieś tam był w Warszawie) około godziny dziewiątej, przeżyliśmy bardzo bliski nalot. Wydawało się, że samoloty nurkują prosto na naszą Miodową 19. W rzeczywistości one starały się zbombardować właz na placu Krasińskich, właz do kanału, odległy od naszego domu o jakieś 150–200 metrów. Wydawało nam się, że padające tam bomby, spadają na wypalone ruiny naszego domu. Potem nastała cisza i wtedy nikt o nic nie pytał. Ktoś powiedział: „Niemcy!”. Właśnie ten sąsiad, od którego dowiedziałem się o siostrze Faustynie, wziął białą chustkę – możliwe, że to była ta sama chustka, która była obrusem na tym taborecianym ołtarzu – wyszedł przed wejście, wrócił i mówi: „Wychodzić!”. Zaczęliśmy wychodzić, bez słowa. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, pierwsze uczucie to było zimno. Słońce, ale to był bardzo chłodny ranek, drugiego września. Naprzeciwko mnie stał żandarm niemiecki, z tarczą z tak zwanym Adler – z wizerunkiem orła na tej tarczy. Po tym się dowiedziałem, że oznaczało to, że on był na służbie i wykonywał rozkazy tylko bezpośredniego przełożonego. Potem mi powiedziano, że gdyby wtedy chciał mnie zastrzelić, a inny oficer chciałby mnie uratować, to nic by to nie pomogło, bo on, mając ten ryngraf, słuchał tylko swojego bezpośredniego dowódcy. Kiwnął lufą, w którym kierunku mamy iść. Drugie wrażenie – skąd tyle ludzi nagle przeżyło? Po tych trzydziestu dwóch dniach wydawało się, że tych, których widzimy, to jeszcze żyją, ale pozostali niemożliwe, żeby przeżyli.
Zaczęliśmy iść przez ogród. Po raz trzeci szliśmy przez ogród za domem Miodowa 17. Przy ścieżce, na noszach, leżał bezwładnie mężczyzna. Twarz niegolona, w okularach. Modlił się, śpiewając: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”. Poszliśmy dalej. Gdzieś w okolicach Daniłowiczowskiej (było to trudne do określenia, zapamiętałem tylko, że szliśmy Daniłowiczowską mniej więcej na wysokości okiem pierwszego piętra, dlatego że gruzy z jednej i drugiej strony zalegały na jezdni) natknęliśmy się na szpaler żołdaków z niemieckiej dywizji rosyjskojęzycznej. Nieważne, czy to byli „własowcy”, czy z brygady Kamińskiego. To byli rosyjskojęzyczni żołdacy w niemieckich mundurach. Jeden szarpnął z ręki mojej cioci zegarek. Przechodziliśmy właśnie koło niego, obok leżał trup kobiety, zastrzelonej kilka może kilkanaście – nie wiadomo ile – minut temu. Twarz miała tylko przykrytą kurtką skórzaną. Poszliśmy dalej. Na barykadzie, zamykającą ulicę Daniłowiczowską i Senatorską, przechodząc na plac Teatralny, natknęliśmy się na drugi szereg mieszkańców wypędzanych ze Starego Miasta. Zauważyliśmy czterech ojców kapucynów niosących swojego konfratra na noszach. Tragicznie wyglądała zaskorupiała krew na brodzie zakonnika. Zeszliśmy na dół. Po drodze próbowano prowadzić jakąś staruszkę, która była zupełnie bezwładna. Nie wiem, wydaje mi się, że ją posadzono. Co się z nią stało? Nie wiem. Poszliśmy dalej. Wlekliśmy się przez: plac Teatralny, Senatorską, Elektoralną. Cały czas w szpalerze tych rosyjskojęzycznych żołdaków. Po dwóch, trzech godzinach, trudno mi powiedzieć, dowlekliśmy się na Wolską, w pobliże kościoła Świętego Wojciecha. Tutaj, w poprzek ulicy, stało czterech, może pięciu panów życia i śmierci. To oni decydowali o naszym życiu albo o naszej śmierci. Eleganckie mundury, czapki wygięte, jak to nakazywała moda hitlerowska, w siodło, i taksowali. Ten – do kościoła, ten – pod ścianę, ten – no, może pójść. Popatrzyli akurat na moją babunię, na ciocię, na mnie: Weiter! Schneller!. Tylko tyle ten władca powiedział. Przeszliśmy. Skręciliśmy w którąś ulicę, próbowałem ją potem znaleźć, ale nie potrafię powiedzieć. W kierunku Dworca Zachodniego. W jednym z domów, idąc do Dworca Zachodniego, po lewej stronie, mieszkali Polacy. Przez okno zaczęli podawać wodę. Natychmiast się zjawiło chyba trzech czy czterech żandarmów z bergmannami, którzy odpędzili nas, pędzonych na Dworzec Zachodni. Okno kazali zamknąć.
Doszliśmy na Dworzec Zachodni. Na peronie mogliśmy usiąść. Patrzyliśmy w kierunku miasta. Widać było dymy pożarów i takie małe samolociki, które właśnie nadlatywały, nurkowały... Podnosił się tuman kurzu, znowu wzlatywały. Jakie to było wtedy wszystko nierealne! Jeszcze parę godzin wcześniej, te bomby leciały w pobliże nas. Nie wiem, kiedy podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się drzwi i zapamiętałem tylko twarz maszynisty. Zupełnie kamienna twarz, bez żadnego drgnięcia jakiegoś muskułu twarzy. Nie wiem, czy nam kazali wsiąść, czy nie, czy sami wsiedliśmy. Wsiedliśmy do tego pociągu, drzwi się zamknęły tak, jak w pociągu elektrycznym. Pociąg gdzieś jedzie.
Dojechaliśmy, zatrzymuje się. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że przy warsztatach kolejowych w Pruszkowie – Durchgangslager Pruszkow. Pociąg zatrzymał się w polu. Musieliśmy zeskakiwać z tego wysokiego pociągu na tory i iść w kierunku bramy, znowu w szpalerze. Tutaj chyba byli jednak esesmani. Tak, to musieli być esesmani, dlatego że wyciągnęli z tego tłumu jakiegoś mężczyznę i odepchnęli go do innej grupy. Brama się za nami zamknęła. W jakiejś hali? Nie wiem. Zdołaliśmy tam usiąść. Przedrzemaliśmy noc. Na drugi dzień ciocia poszła szukać jakiegoś pożywienia. Coś nam przyniosła, dosłownie w puszce po konserwach. Nie mieliśmy przecież żadnych naczyń. Niby to zupę, niby napój. Wypiliśmy to. Chyba jeszcze mieliśmy jakieś suchary. I wtedy zaczęliśmy szukać znajomych. Byli w innej hali. Wobec tego chcieliśmy tam przejść, do tej hali. Zebraliśmy znowu tobołki, wyszliśmy na tę ulicę obozową. Zawyły syreny, żandarm wepchnął nas do najbliższej hali, zatrzasnął wrota i tam zostaliśmy. Okazało się, że wepchnął nas przypadkowo do hali, która była przewidziana do natychmiastowej wywózki do wsi w Generalnej Guberni, o czym nie wiedzieliśmy. Tam człowiek w ogóle nie wiedział, co dalej. Kiedy drzwi hali zostały otwarte, rozległo się: Herausgehen! – no to wyszliśmy wszyscy. Ustawili nas piątkami, nie wiem, dlaczego piątkami. Kiedy przed tą kolumną przechodził esesman (znowu w eleganckim mundurze), zobaczył jakiegoś mężczyznę: Du!. Podszedł tłumacz: „Co tobie jest?”. On mówi: „Płuca, serce”. Niemiec popatrzył, machnął pogardliwie ręką: Ach, gut. Marschieren!. No i pomaszerowaliśmy za bramę. To była inna brama niż ta, przez którą weszliśmy. Na torze był pociąg złożony z wagonów węglarek. To było około trzydziestu, trzydziestu pięciu węglarek. Aufsteigen!. Wdrapujemy się więc na te węglarki, zostały zamknięte, zaczął siąpić deszczyk. Było pochmurnie. Pociąg ruszył, tylko nie wiemy dokąd?
Wszyscy wypatrują, dokąd jedziemy – Włochy, Błonie... „A, to tutaj jedziemy. W takim razie to ta linia...” – ale też nie wiadomo jeszcze, jaka to linia. Gdy przejeżdżaliśmy przez jakąś stację, na peronie stało dwoje mieszkańców tamtej miejscowości. Mężczyzna miał plecak wyładowany owocami i marchewkami. Pani brała, rzucała na wagony, które były wyłapywane. Rzuciła też butelkę z mlekiem. Butelkę tę złapano i ona się nie robiła – to rzeczywiście wyjątkowa sprawa. Teraz była kwestia podzielenia tego mleka pomiędzy trzydzieści osób, będących na tej węglarce. Zaczęło się dzielenie do jakichś naczyń. Mój rówieśnik siedział pod ścianą. Miał zupełnie bladą kredową twarz. Jego matka najpierw prośbą, potem groźbą żądała, żeby dostał mleko. Odrobinę mu nalano. „Co pani mi nalała!? Jak tak...!” – wylała to mleko za burtę. Nic dziwnego, człowiek ma pewien kres wytrzymałości nerwowej. Pojechaliśmy dalej. Zaczęliśmy poznawać już stacje. Kiedy dojeżdżaliśmy do Rawki – ponieważ w pobliżu mieszkali krewni babuni – na jakiejś kartce ciocia napisała, że: „Franciszka Kwiecińska, Stanisława z Kwiecińskich Dobkowska, Jerzy Ekner – żyjemy, jedziemy na zachód. Oddać: Anna Woźniak, Skierniewice” – ulica jakaś tam była. Zawinęła w kawałek węgla, wyrzuciła na peron. Pociąg zatrzymał się w Skierniewicach. Taka sama informacja poleciała w Skierniewicach. W Skierniewicach peron był pusty, chodził tylko żandarm. Przechodził kolejarz. Ciocia rzuciła mu ten papierek pod nogi. On oczami dał znak, że widzi. Przeszedł. Wracając, kiedy Niemiec był odwrócony, podniósł. Obie kartki tego samego dnia doszły pod wskazany adres. Pojechaliśmy dalej. Następny przystanek – zatrzymanie w polu. Niemcy dbali o higienę. Zatrzymany był pociąg w polu, otworzone drzwi, z węglarek można było wyjść na pole, załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Dzisiaj to się wydaje tragikomiczne, ale wtedy to było właściwie wszystkim obojętne. Pojechaliśmy dalej. W nocy dojechaliśmy do Gorzkowic. Babunia pamiętała tę stację, dlatego że chodziła tamtędy z pielgrzymką na Jasną Górę. Mówi: „To tutaj niedaleko”. Pociąg stanął, otworzono wszystkie wagony, wysiedliśmy. Okazuje się – Niemców nie ma. Są Polacy z opaską RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Tak trafiliśmy pod opiekę Rady Głównej Opiekuńczej. To chyba byłoby na dzisiaj koniec, następne sprawy są już inne.



Warszawa, 17 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia Kowalik
Jerzy Ekner Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter