Barbara Żarska „Basia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Żarska. W czasie Powstania używałam panieńskiego nazwiska Mrowińska. Urodziłam się w 1926 roku w Warszawie. Całe dzieciństwo spędziłam w Warszawie. [Jako] szkołę powszechną skończyłam szkołę ćwiczeń imienia Stanisława Konarskiego, która się mieściła na Krakowskim Przedmieściu 34. Następnie zdałam do gimnazjum Klementyny Hoffmanowej, wybuchła wojna, przeniosłam się do Gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej. Początkowo nauka prowadzona była na podstawie szkoły gospodarczej przez pedagogów Jadwigę Jaroszową i panią Janotę, z tym że małą maturę zdawałam w Warszawie. Egzamin odbył się w prywatnym nieukończonym domu w Alejach Jerozolimskich. Nie było tam schodów, tak że wchodziło się po deskach. Tak dobrnęłam z nauką do Powstania, to znaczy skończyłam pierwszą klasę licealną i wybuchło Powstanie.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Urodziłam się w rodzinie inteligenckiej pracującej w Warszawie. Ojciec był na państwowej posadzie, mama nie pracowała. Miałam dwóch braci. Jeden z braci był aresztowany w domu, właściwie złapany w łapance w 1940 roku, wywieziony do Oświęcimia. W jesieni 1940 roku ojcu udało się wydostać go z Oświęcimia, wrócił do domu. Był w domu do marca 1941 roku. W domu został aresztowany, bo była wsypa w organizacji podziemnej i ponownie [został] wywieziony do Oświęcimia. W 1942 roku zginął w Oświęcimiu. Drugi brat przeżył wojnę i zmarł śmiercią naturalną.

  • Jakie były imiona braci?

Jan to był ten, który zginął w Oświęcimiu, a Jerzy zmarł śmiercią naturalną.

  • Jak zapamiętała pani wrzesień 1939 roku?

W 1939 roku byłam na wakacjach i mniej więcej 26–27 sierpnia wróciłam z wakacji. Dostałam rower – damkę młodzieżową, i uczyłam się jeździć na rowerze. W tym czasie wybuchła wojna, tak że nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z ogromu wojny i z tego, co mnie czeka. Ojciec był zmobilizowany, starszy brat był zmobilizowany. Myśmy z mamą i z moim starszym bratem, ale młodszym [z braci], bo był wtedy jeszcze uczniem, zostaliśmy w domu i właściwie w tych warunkach przebrnęliśmy przez pierwsze dni w Warszawie.

  • Gdzie państwo mieszkaliście?

Mieszkaliśmy na Pradze i właściwie przez cały czas wychowywałam się w czasie wojny na Pradze. Zmieniłam miejsce zamieszkania na Saską Kępę, ale to też był prawy brzeg Warszawy.

  • Czy we wrześniu 1939 roku Praga odczuła wybuch wojny?

Takie same naloty były w całej Warszawie. Poza tym przeżywaliśmy podejście Niemców pod Jabłonną, bo oni od Jabłonnej wchodzili na stronę praską do Warszawy. Widzieliśmy naszych żołnierzy walczących i odjeżdżających po kapitulacji, i reakcję tych żołnierzy. To było okropne, nawet dla mnie, dla małego dziecka, bo miałam wtedy przecież jednak niecałe dziesięć lat.

  • Wspomina pani reakcję żołnierzy polskich?

Tak, bardzo to przeżyli, bardzo. To są w ogóle niewyobrażalne rzeczy. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałam. Oczywiście starali się o zdobycie ubrań cywilnych, żeby mogli się przebrać, bo nie chcieli się dostać do niewoli.

  • Korzystali z pomocy mieszkańców?

Tak, mieszkańcy [pomagali]. Potem przyszła kapitulacja Warszawy, największy nalot chyba 25 września, ostatni nalot warszawski i cisza.

  • Kiedy po raz pierwszy zobaczyła pani niemieckich żołnierzy?

Żołnierzy niemieckich zobaczyłam dopiero właściwie w początku października. Oczywiście, żołnierze jak żołnierze. Oficerowie byli w przyzwoitych mundurach, czyści, elegancko się zachowujący, a żołnierze to różnie. Uderzało może tylko to, że byli bardzo dobrze wyposażeni. To robiło przykre wrażenie na nas, dlatego że myśmy byli na samym dnie i nagle patrzymy, że to jest armia zorganizowana, ubrana, odżywiona. Oni byli jak zwykle hałaśliwi, bo Niemcy są hałaśliwi. Tam, gdzie się znajdą, to tylko ich słychać i nikogo więcej. Początkowo to mnie jako dziecka jeszcze nie dotykało osobiście, ale już po kilku miesiącach, jak zaczęły się łapanki, zaczęło się brutalne traktowanie ludności, szalone napięcie wśród ludzi, wśród mieszkańców i ta ich buta, która uderzała w nieprzyjemny sposób, i represje, to znaczy łapanki, zakładnicy, afisze z listami rozstrzelanych zakładników, potem zdawanie broni osobistej, jeżeli ktoś miał, oddawanie rowerów, samochodów, radia. To wszystko dotykało już ludzi niezwiązanych bezpośrednio z działaniami wojskowymi. Potem przychodził powolutku głód, ograniczenie żywności, utrudnienie zakupu, kłopoty pieniężne – zmieniło się całe życie. Nawet możliwości zarobkowe rodziców stały się właściwie niemożliwe. Ludzie żyli często z wyprzedawanych rzeczy, bo odprawy, które dostali zmobilizowani mężczyźni – trzymiesięczne odprawy uposażeń, to szybko się wyczerpywały.

  • To były zmiany w skali miesięcy w 1939 roku?

Tak. Łapanki, czyli aresztowania.

  • Czy łapanki, aresztowania dotyczyły pani bliskich?

Tak, o tyle że brat był uczniem i pracował jako goniec w magistracie, żeby mieć kartę pracy. Jechał na rowerze i został złapany w łapance. Był krótki czas na Pawiaku. Ojciec starał się go wydostać w jakiś sposób, ale to było niemożliwe. W tej sprawie nawet starał się dostać na ulicę Szucha do gestapo, żeby tam się dowiedzieć, co się z nim stało. Dowiedział się tylko tyle, trafił na jakiegoś Austriaka, który powiedział, że jak [brat] napisze list do nas, to żeby wtedy się zgłosić, to może uda mu się pomóc. Rzeczywiście, przyszedł list – karta z Oświęcimia, krótka, jak to były te karty, po niemiecku pisany, że: „Jestem zdrowy, jest mi dobrze, pozdrawiam was wszystkich” – i tak dalej. Ojciec poszedł z tym do tego Austriaka i powiedział, że nie był zaangażowany w żadną akcję, ani terrorystyczną, ani wojskową, bo był uczniem. [Austriak] powiedział: „W takim razie niech pan czeka w domu”. Rzeczywiście w październiku dzwonek do drzwi – Janek jest w domu, przyjechał. Już wtedy zaczęło się organizować podziemie.

  • Skąd wiedzieliście, że brat trafił do Oświęcimia?

On napisał tą kartę. Tylko karta przyszła z Auschwitz.

  • Jakie były okoliczności złapania?

O okolicznościach złapania dowiedzieliśmy się wtedy, kiedy wrócił, to opowiedział, jak to było, a tak to nie było wiadomo. Po prostu nie wrócił do domu.

  • Czyli udało mu się wydostać dzięki interwencji Austriaka?

Tak.

  • To była interwencja słowna?

Tak, słowna. Jak wrócił, to zaczął się ten okres, kiedy społeczeństwo zaczęło się organizować i tworzyły się ośrodki oporu. Brat musiał się też zaangażować.

  • Ile miał wtedy lat?

On [urodził się] w 1921 roku, więc w 1940 roku miał niecałe dwadzieścia lat. Prawdopodobnie, to znaczy na pewno zaangażował się w jakiejś jednostce (nie wiemy, w jakiej). Wiem, że [on i] jego koledzy razem chodzili śpiewać w chórze kościelnym. Nie wiem, w którym kościele. Pewnego dnia, to znaczy już w 1941 roku, to był w ogóle drugi transport do Oświęcimia z Warszawy, bo pierwszy był, zdaje się, że z Rzeszowa, a drugi z Warszawy, a łapanka uliczna była 15 sierpnia w rocznicę Cudu nad Wisłą, jak się mówiło wtedy. Jak wrócił, to zdawało się, że chodził tylko do „Sokoła”, bo należał do „Sokoła”, więc chodził do ośrodka, do gniazda „Sokołów”, które było przy Saskiej Kępie, przy moście Poniatowskiego i chłopcy razem wiosłowali.

  • To był ośrodek?

To był ośrodek. To się nazywało gniazdo „Sokoła”. Pewnego dnia dzwonek do drzwi, raban, walenie. Przyjechali Niemcy. Weszli do mieszkania, podali jego imię i nazwisko. To była noc. Weszli do pokoju, powiedzieli, że jest zatrzymany, że ma się ubrać, że go zabierają, żeby mu dać ręcznik, mydło, ciepłe skarpetki. To byli jacyś... Wśród tych Niemców był Ślązak. On mówił źle po polsku, ale jednak mówił po polsku. [Mówił], żeby nie płakać. W ten sposób był aresztowany. To było na wiosnę. Potem znowu czekaliśmy. Ojciec znowu poszedł na Szucha. Tego Austriaka już nie było. Dostał tylko informację, że został wysłany na front wschodni, więc prawdopodobnie były jakieś represje w stosunku do tego człowieka. Może on działał nie tak, jak by chciała władza. [Brat] miał ten sam numer oświęcimski – taki, jaki za pierwszym razem, ale niestety z Oświęcimia już nie wrócił. Było kilka listów od niego, ale w 1942 roku przyszła depesza, że zmarł 25 marca 1942 roku na ulicy obozowej. Przysłali jego ubranie, ręcznik. To wszystko właściwie o nim. Nic więcej o nim nie wiemy. Wiemy tylko, że tej nocy, w której on był aresztowany, byli aresztowani wszyscy chłopcy, którzy śpiewali w chórze, więc prawdopodobnie oni musieli tam mieć swoje spotkania i tam musiała być jednostka wojskowa. Wrócił tylko jeden z nich, który przeżył, bo w Oświęcimiu (w Auschwitz) dostał przydział do kuchni. Dzięki temu mógł się wyżywić, ale on mówił, że nie widział się z nimi w Oświęcimiu. Nie było możliwości spotkania się, on nie widział się z nimi, z tymi swoimi kolegami, tak że co się z nimi stało, to on nie wie. Tak że żadnych informacji nie było. Myśmy tutaj żyli w Warszawie tak jak wszyscy Polacy.

  • Tata i brat pracowali?

Tak. Brat zajął się sprawami meldunkowymi, żeby coś robić, bo przecież musiał z czegoś żyć, więc to były drobne prace urzędnicze. Podobnie ojciec. A ja uczyłam się, to znaczy początkowo w szkole gospodarczej, która miała zakres przedmiotów gimnazjalnych i właśnie w ten sposób zdałam małą maturę. W następnym roku kończyłam już klasę licealną na kompletach. Już było niemożliwe utrzymanie tej szkoły, więc nauka trwała w mieszkaniach prywatnych, innego dnia po kolei były u każdej koleżanki. W ten sposób do Powstania skończyłam pierwszą [klasę] licealną.

  • Pamięta pani jakieś koleżanki z tego okresu?

Oczywiście, pamiętam koleżanki. Tam była Ala Gruc, była Wanda Skierczyńska, Danuta Mroczkiewicz, Halina Brzezińska, też aresztowana, która zginęła nie wiadomo gdzie, ale w każdym razie na Pawiaku czy gdzieś do obozu ją wywieźli. Tego nie wiemy. [Była] Hanna Tomaszewska i chłopcy byli też, bo nauka była koedukacyjna.

  • Ile osób było w grupie?

W klasach w ramach szkoły gospodarczej to nas było dwadzieścioro. Szkoła mieściła się na Saskiej Kępie na Obrońców, a na kompletach to nas było sześć, osiem osób, ale wtedy to już [byliśmy] oddzielnie, nie z chłopcami, bo chłopcy byli przydzieleni do gimnazjum Staszica, a my do Narcyzy Żmichowskiej. Miałyśmy egzaminy, zaliczenia, była komisja i w ten sposób się zdawało i przechodziło do następnej klasy.

  • Pamięta pani jakichś nauczycieli?

Właśnie pani Jaroszowa to była nasza... Ona była geografem z wykształcenia i była dyrektorką tej szkoły. Organizowała tę szkołę i ona też zorganizowała po wojnie (nie tyle po wojnie, co po Powstaniu, bo jeszcze wojna nie była zakończona), otworzyła gimnazjum. Uzyskała pozwolenie na utworzenie gimnazjum na Grochowie imienia Powstańców Warszawy. To było zorganizowane w dawnej szkole przy Grochowskiej. Tam w ramach z kolei tego gimnazjum po Powstaniu skończyłam drugą klasę licealną i przystąpiłam do egzaminu maturalnego. To już było w lecie, koniec lipca. Zdałam egzamin maturalny. Czwartego sierpnia 1945 roku dostałam świadectwo dojrzałości. To już było po Powstaniu. Pani Antonina Ptaszycka to była fizyk i matematyk z wykształcenia. W pewnym okresie pani Kiernikowa prowadziła [nas] też do małej matury. [Ona] była z kolei z ramienia Hoffmanowej dyrektorką, więc z nią też miałam kontakt. Niemieckiego uczyła nas pani Newicowa, jedna z autorek podręcznika języka niemieckiego. To chyba wszyscy, których w tej chwili przypominam sobie.
  • Jak nawiązała pani kontakt z konspiracją?

Któregoś dnia jedna z koleżanek powiedziała: „Słuchaj, czy chciałabyś nawiązać kontakt z armią podziemną, bo przecież coś musimy robić. Jeżeli będziesz chciała, to zorganizuj swoje koleżanki, poinformuj je i ja nawiążę kontakt”. W ten sposób się zaczęło. Myśmy się zgłosiły do niej. To była córka przedwojennego oficera, który był w oflagu po 1939 roku.

  • Pamięta pani, jak się nazywała?

Krystyna Grochowska.

  • Jaki miała pseudonim?

Tego nie wiem, tego już nie pamiętam. W każdym razie też mieszkała na Saskiej Kępie. W ten sposób poznałyśmy naszą wykładowczynię, która nam wykładała z sanitariatu. To była pani Zofia Rendzner, po mężu Czerwosz, pseudonim „Małgorzata” i w naszych prywatnych mieszkaniach miałyśmy kurs sanitarny. Kierownikiem, komendantką była pani Ewa Litke. To była lekarka. Myśmy miały ćwiczenia teoretyczne w domach, natomiast w czasie wakacji dostawałyśmy skierowania. Ja z moją przyjaciółką dostałyśmy skierowanie do ambulatorium chirurgicznego, które mieściło się na ulicy Dworskiej 17, to jest obecnie Kasprzaka 17. To były pawilony szpitala na Czystem, szpital był zajęty przez wojska niemieckie. To był szpital dla żołnierzy niemieckich. Były zbudowane bunkry, tak że tam nie można było wchodzić, ale od strony ulicy były przychodnie, ambulatoria dla ludności cywilnej. Myśmy zostały tam skierowane. Dostałyśmy się pod opiekę chirurga pana doktora Zygmunta Kmicikiewicza. Miał chyba pseudonim „Andrzej”. Zginął w Powstaniu rozstrzelany na Woli, chyba w szpitalu na Wolskiej, wtedy kiedy były tam duże rozstrzelania w czasie działań niemieckich w czasie Powstania. Myśmy tam pracowały całe wakacje. Uczyłyśmy się, jak się wykonuje zabiegi, opatrunki, bandażowanie i tak dalej. Poza tym miałyśmy jeszcze ćwiczenia z noszami. Ćwiczenia z noszami odbywały się z kolei w stajni w Instytucie Weterynaryjnym na Grochowskiej. Tam były nosze i tam nas uczyli, jak się nosze składa, rozkłada, jak się kładzie chorego, jak się nosi. Poza tym jeszcze niezależnie od wszystkiego miałyśmy przeszkolenie wojskowe. Przychodził pan do nas, pokazywał nam, jak wygląda karabin, z czego się składa, jak się go repetuje, jak się celuje. Trzeba się było tego wszystkiego nauczyć. Był chyba taki podręcznik podchorążego i trzeba się było tego nauczyć: ile waży, z ilu części [się składa]. Dzisiaj nie potrafiłabym tego nawet powiedzieć. Pokazywał nam broń osobistą, więc pokazywał nam wtedy visa (to był polski pistolet produkowany w Radomiu) i parabellum, jak się repetuje, jak się zakłada magazynek, bo to było inaczej w parabellum, a inaczej w visie. Vis był innej konstrukcji. Ćwiczeń żeśmy nie mieli. Chłopcy mieli ćwiczenia ze strzelenia w laskach. Myśmy nie miały strzelania, w każdym razie nasza grupa nie miała strzelania, tylko żeby się zaznajomić [z bronią]. Była musztra wojskowa, żeby wiedzieć, jak się melduje, jak się salutuje, jak się ustawia. Potem był egzamin. Po egzaminie był odbiór... Już wtedy żeśmy skończyły kurs sanitarny i skończyliśmy ćwiczenia wojskowe, i był egzamin. Po egzaminie była przysięga. Przyszedł pan major, który miał pseudonim „Zygmunt” (nie znam jego nazwiska), odebrał przysięgę i wtedy już byłyśmy wszystkie członkami Armii Krajowej.

  • Ile trwał okres od przystąpienia do Armii Krajowej do zaprzysiężenia?

To trwało jakiś rok czasu mniej więcej. Tak trzeba liczyć.

  • Kiedy było zaprzysiężenie?

Dwudziestego trzeciego kwietnia 1942 roku była przysięga, też w prywatnym mieszkaniu. Potem były różne działania, to znaczy przenoszenie materiałów opatrunkowych, przeniesienie tak zwanych łupków do usztywniania kończyn. To były listwy jak listwy parkietowe. To było w dużych paczkach i myśmy to przenosiły z jednego miejsca na drugie, tam gdzie kupowali łupki prawdopodobnie czy robił jakiś stolarz do różnych ośrodków. Poza tym przenosiłyśmy meldunki, informacje. To właściwie było nasze zajęcie.

  • To nie były szkolenia z przenoszenia meldunków, tylko to już były zadania?

Tak, to już były zadania. Poza tym byłyśmy zaangażowane w dostarczanie na przykład zup do Szpitala Ujazdowskiego, bo po 1939 roku szpital był zajęty przez wojska niemieckie. Nie wiem, czy jeden, czy dwa pawilony, bo już nie pamiętam, był „dla ludności cywilnej” to się nazywało, ale tam leżeli żołnierze po 1939 roku, którzy nie mieli tutaj domu, byli ranni, nie mieli się gdzie podziać. Polski Czerwony Krzyż i prywatnie kobiety gotowały obiady w domach i myśmy zanosiły te obiady albo tylko żeśmy zanosiły i czekałyśmy, aż żołnierz zje, i się zabierało menażki, albo trzeba było nakarmić, jeżeli nie mógł samodzielnie [jeść]. To jeszcze to było zorganizowane, bardzo dobrze zresztą.

  • Czy zdarzyło się pani, że wykonywanie zadań konspiracyjnych wiązało się z niebezpieczeństwem?

Nie, nie myślałam o tym w ten sposób. Wydawało mi się, że to wszystko jest normalne, że jestem u siebie, więc wiem, jak mam się poruszać. Do Szpitala Ujazdowskiego szło się od Górnośląskiej, od dołu, od ulicy Profesorskiej, bokiem przy kostnicy się wchodziło. Bodajże to był 6. pawilon, niezniszczony, i tam zupę żeśmy zanosiły. Muszę powiedzieć, że te posiłki to w zasadzie głównie zajmowały się tym tak zwane rezerwistki, to znaczy kobiety, żony oficerów Wojska Polskiego, którzy byli w obozach w niewoli. One zajmowały się właśnie dożywianiem żołnierzy. Potem, jak już była ewakuacja i zamknięcie Szpitala Ujazdowskiego dla ludności cywilnej, to wtedy ta akcja się skończyła, nie było już kontaktów. To wszystko było przed Powstaniem.

  • Pani i pani koleżanki byłyście szkolone jako sanitariuszki. Czy wiedziały panie, jaki jest cel tego szkolenia?

Myśmy były przygotowywane do tego, że w tej chwili jest okupacja i że właściwie niby nic nie możemy zrobić, żeby zmienić tą sytuację, natomiast przyjdzie czas, że my musimy być zorganizowani, w związku z tym każdy musi mieć swoje miejsce w społeczeństwie i każdy musi wiedzieć, co ma robić. Myśmy to tak rozumiały.

  • Czyli gotowość do walki?

Gotowość do walki, tak.

  • Czy była świadomość?

Była świadomość taka, że to nie może trwać wiecznie.

  • Czy byliście przygotowani albo chcieliście powstania zbrojnego?

Oczywiście, że tak. W ogóle dzisiaj, jak sobie przypominam tamten czas, to w ogóle nie wyobrażam sobie, żeby Powstania mogło nie być. Tak młodzież była nastawiona, tym bardziej że myśmy byli świadkami odwrotu wojsk niemieckich z frontu wschodniego, co trudno sobie dzisiaj wyobrazić, ale jak się zobaczyło w alei Zielenieckiej czy na Grochowskiej wozy konne, na tym siano, a na sianie brudni, zawszeni, zabandażowani żołnierze niemieccy w takim stanie wracają z frontu wschodniego, to tylko trzeba czekać na moment, kiedy będzie można podjąć walkę. To trzeba było zobaczyć. Wydawało się, że zbliża się ten moment, kiedy dalej tak tkwić nie można.

  • Były jeszcze jakieś inne zwiastuny zbliżającego się frontu oprócz uciekających wojsk niemieckich?

To już było przed Powstaniem chyba, kiedy zbliżały się wojska radzieckie ze wschodu, to przylatywały kukuruźniki i rozrzucały ulotki. Tam było wyraźnie napisane: „Nie stójcie z bronią u nogi”.

  • To było w lipcu?

To było w lipcu. Na Saską Kępę stale były rozrzucane ulotki. Sama to czytałam. Kukuruźniki wtedy latały, bo właściwie to już był czas walki nad stroną praską.

  • Jak w ogóle postrzegaliście wtedy Rosjan?

Myśmy nie postrzegali wtedy Rosjan w tym sensie, w jakim to się rozumiało potem. Myśmy uważali, że to jest kryzys wojska niemieckiego i że my musimy wziąć w tym udział.

  • Czyli na wojska ze wschodu czekaliście z nadzieją?

Z nadzieją w sensie klęski Niemiec.

  • Czy w tych ulotkach dawało się wyczuć akcent polityczny, czy raczej nie?

Tam była zachęta i stanowisko takie, że nie można stać z bronią u nogi, że trzeba walczyć.

  • Było wiadomo, jakie jest źródło tych ulotek?

Wiadomo, bo jak kukuruźnik przyleciał, to on ma tak charakterystyczny silnik, że wiadomo było, skąd on jest. Niemcy nie mieli takich samolotów.

  • Ulotki były zawsze tej samej treści czy to było na zasadzie gazetek, że były jeszcze podawane jakieś informacje?

Nie, tam nie były podawane informacje. To były raczej hasłowe [ulotki].

  • Była jakaś sugestia, typu: „Wy walczcie, a my wam pomożemy”?

Nie, ja w każdym razie nie czytałam takiej ulotki. To się tylko rozumiało, że jak ktoś takie ulotki rozrzuca, to znaczy, że też idzie przeciwko Niemcom i chce zagłady Niemiec.
  • Jak zapamiętała pani ostatnie dni lipca?

Ostatnie dni lipca były takie, że w niedzielę, to był chyba właśnie 30 lipca, miałyśmy próbny alarm. Zgłosiła się sanitariuszka, która zawiadomiła, że rozpoczyna się Powstanie i że trzeba się zgłosić do miejsca naszego punktu sanitarnego.

  • Pani wiedziała, że alarm jest próbny?

Nie, nie wiedziałam. Potem się dopiero zorientowałam. Myśmy wszystkie się zgłosiły do punktu sanitarnego. On się mieścił na rogu Wileńskiej i Szwedzkiej. Tam żeśmy zastały naszą komendantkę – panią Janinę Jankowską, która nas prowadziła w ostatnim czasie przed Powstaniem. Wszystkie koleżanki się zgłosiły, porozmawiała z nami. O czym mówiła, to już nie pamiętam, ale tam były jakieś informacje. Po południu powiedziała: „Teraz możecie iść do domu. Dziękuję wam, żeście się wszystkie zgłosiły. Następne zawiadomienie będzie podobnie wyglądało”. Myśmy wróciły do domu, a we wtorek był już prawdziwy sygnał.
Przyszła sanitariuszka, zawiadomiła mnie, że Powstanie rozpoczyna się o godzinie siedemnastej i że mam jeszcze zawiadomić koleżankę, która mieszka na Grochowie. Wsiadłam na swoją damkę i pojechałam na Grochów, ale już w połowie drogi zaczęła się strzelanina, tak że jak dojechałam mniej więcej do ulicy Ostrobramskiej i tam, gdzie jest teraz osiedle Filomatów (wszystko jest zabudowane, więc inaczej wygląda; przedtem było otwarte pole, kilka domów i otwarte pole), tam była szkoła. W szkole stali Niemcy i jak przejeżdżałam niedaleko tej szkoły, jakieś dwieście, trzysta metrów, to się zaczęła strzelanina. Niemcy zaczęli strzelać i od pól między Saską Kępą a Grochowem… Okazuje się, że tam szli Powstańcy, którzy z kolei szli do swoich miejsc. Już nie zagłębiałam się w prawo, tylko w lewo odbiłam i [pojechałam] prosto do koleżanki. Pojechałam do koleżanki, zawiadomiłam ją, że jest Powstanie, to się okazało, że już jest taka strzelanina, że już się nie można ruszyć od niej, bo cofała się dywizja – wtedy się mówiło, że to jest dywizja „Hermann Göring”. Teraz w historycznych dokumentach okazuje się, że to była jakaś inna dywizja, ale tak się wtedy mówiło. Były czołgi, samochody pancerne i zaczęła się strzelanina. Oni zaczęli skręcać w boczne ulice i jak gdyby wspomagać tych Niemców, którzy mieli walczyć z kimś, kto był od strony pól, ale tamci chłopcy chyba nie zdążyli do żadnej akcji dojść. Po prostu szli na swoje miejsce zbiórki. Nie można się było wtedy ruszyć.
Myśmy tam przenocowały i rano, jak się skończyła godzina policyjna, trochę się uspokoiło, ruszyłyśmy z tą koleżanką. Szłyśmy [ulicą] Waszyngtona. Na Waszyngtona był posterunek żandarmerii. Legitymowali wszystkich, którzy szli od Grochowa. Tam było niewiele osób. Nie miałam żadnego dokumentu, bo pojechałam bez niczego, bez kenkarty. Sobie myślę: jak tu teraz wyjść z tego, jak bez kenkarty będą mnie legitymować, to będę miała nieprzyjemności, jeszcze mnie zastrzelą w głupi sposób, ale jakiś mężczyzna z chłopcem podszedł do tych żandarmów i okazywał legitymację, a myśmy wtedy przeszły. Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Przeszłyśmy wtedy na rondo, a na rondzie Waszyngtona jest strzelanina. Tam już był jeden ranny Powstaniec i dwie nasze koleżanki były z noszami, i tam starały się go ulokować na noszach, bo on miał nogi poranione. Chciałyśmy im pomóc, ale one nie chciały, żeby im pomagać, że one muszą to same zrobić, bo mają taki obowiązek. Poszłyśmy do punktu. Na Saskiej Kępie był zorganizowany przed Powstaniem mały szpital polowy na ulicy Obrońców 25. Tam żeśmy trafiły. Te koleżanki były z tej naszej całości, którą potem podzielili. One zostały na Saskiej Kępie, przydział miały, i tutaj działały, a myśmy miały iść na Pragę do swojego nowego punktu zbornego, ale nie było to możliwe, dlatego że Niemcy stali w parku Paderewskiego (była artyleria) i oni do wszystkich strzelali, tak że ulica Zieleniecka była zupełnie pusta, nikogo nie było. Tylko jak się ktoś pokazał, to zaraz była strzelanina. Poza tym były jakieś działania wojskowe, ale trudno się było wtedy zorientować; i artyleria, bo Niemcy walczyli z wojskami radzieckimi, więc stale były wymieniane strzały nad Saską Kępą, bo Rosjanie byli już prawie w Rembertowie pod Warszawą, a ci byli po stronie warszawskiej. Doszłyśmy do tego szpitalika, ale tam już był cały komplet. Pomogłyśmy tam trochę przy opatrunkach, ale musimy iść dalej do siebie, bo nas nie ma tam, gdzie powinnyśmy być.
Ruszyłyśmy na Pragę. Nie było nikogo, jakoś to się uspokoiło, nie było żywej duszy, tylko ci żołnierze niemieccy coś do nas krzyczeli, ale myśmy się nic nie odzywały, tylko żeśmy szły szybko do Targowej. Na Targowej stał żandarm przy wiadukcie kolejowym. Koło niego leżały zwłoki mężczyzny. Stał, tak jak to oni stawali na rozkraczonych nogach i z karabinem przygotowanym do strzału. Myślę sobie, że teraz to nas rozwali na pewno, bo tylko my dwie idziemy, ale nic się nie stało. Przeszłyśmy pod wiaduktem. Poszłyśmy, minęłyśmy Kijowską i idziemy Targową. W tym momencie od strony Dworca Wileńskiego pojawia się patrol niemiecki, chyba żandarmeria, bo byli w ceratowych płaszczach i w hełmach i strzelają w różne strony, a to do okien, a to w jedną, a to w drugą stronę. Myślę sobie, że jak oni się odwrócą, to nas rozwalą, bo tylko my jesteśmy, nikogo nie ma. Chcemy się dostać do jednej bramy – zamknięta, do następnego domu – [brama] zamknięta. W końcu prawie jesteśmy przed Ząbkowską, oni się odwracają w naszym kierunku i w tym momencie zaczęłyśmy krzyczeć: „Otwórzcie!”. Ktoś nam otworzył i wpuścili nas. Niemcy trochę postrzelali i zwrócili się w kierunku Brukowej (to jest dzisiaj ulica Karola Wójcika, która idzie do Floriańskiej w kierunku kościoła Świętego Floriana). Poszli w tamtą stronę. Jak oni poszli w tamtą stronę i cisza się zrobiła, to myśmy wyszły do Dworca Wschodniego ulicą Wileńską. Tam przy torach coś się jeszcze działo, bo tam była strzelanina do Szwedzkiej i trafiłyśmy do swojego miejsca. Tam żeśmy dotarły i tam była nasza komendantka Janina – pani Jankowska. Tośmy były szczęśliwe, żeśmy tam dotarły, że jesteśmy na miejscu, tak jak być powinno. Jak odchodziłyśmy z Obrońców to jeden był tak ciężko ranny w brzuch, że trzeba go było transportować do szpitala Przemienienia Pańskiego. W związku z tym czekali na wóz konny. Przyjechał woźnica konny, nas już wtedy nie było. Wóz z rannym, z sanitariuszką i z woźnicą minął nas na Zielenieckiej. Niestety ten wóz został zaatakowany przez patrol niemiecki, przed którym myśmy uciekały. Woźnicę zastrzelili, podstrzelili jeszcze Powstańca, ale on przeżył to, i podstrzelili bardzo ciężko w płuca sanitariuszkę. Jak ten patrol niemiecki odszedł po strzelaninie, to ludzie, którzy mieszkali w domu na Floriańskiej przy kościele Świętego Floriana, zanieśli na drzwiach tego Powstańca i sanitariuszkę do szpitala. Tam lekarze ich leczyli i uratowali.

  • Jak miała na imię koleżanka, z którą pani szła?

Nie pamiętam, bo ją pierwszy raz widziałam. Pierwszy raz ją wtedy widziałam i nie pamiętam ani nazwiska, ani imienia. [Po prostu wiedziałam], że mam ją zawiadomić, bo miałam jej adres. Czy ona miała na imię Krysia, czy Ala, to mi się rozmazało w pamięci. Ta sanitariuszka, która była ranna z tym Powstańcem, to ona żyje. Nazywa się Alicja Nuwel. Ona miała czternaście lat, wtedy kiedy jechała z tym rannym. Mieszka na Saskiej Kępie. Jak już dostałam się do naszego punktu zbornego, byłam chyba jedną z młodszych, dostałam klucze do magazynu żywnościowego i miałam się zajmować wydawaniem produktów, bo tam panie gotowały zupy, bo tam byli przecież jeszcze i Powstańcy. Myśmy z nimi kontaktu bezpośredniego nie miały. Myśmy były wydzielone w tym punkcie sanitarnym i nasze patrole chodziły tylko na wezwanie. W tej grupie, którą tam zastałam, [nikogo] nie znałam, bo razem z nimi nie ćwiczyłam. To były głównie trochę starsze dziewczynki i to były już medyczki – studentki. One po prostu inaczej działały. Były bardziej dojrzałe niż my. Tak że właściwie siedziałam na miejscu. Nie wolno mi było wychodzić i tylko zajmowałam się, miałam klucze i tylko wydawałam produkty. Tak to trwało osiem dni. Nawet był taki okres, kiedy nam nie wolno było wychodzić, pokazywać się, dlatego że w tym miejscu, w którym był punkt sanitarny, to był bardzo niedobry rejon, bo Niemcy byli na [ulicy] 11 Listopada. Tam były koszary 36. pułku piechoty przedwojennego Wojska Polskiego. Oni tam zajmowali te koszary. Naprzeciwko naszego punktu była zbrojownia zajęta przez Niemców. Z boku były tory kolejowe idące od Dworca Wileńskiego. Tam było obstawione przez Niemców i Niemcy to blokowali, tak że dla działań wojskowych to był bardzo zły rejon. Nie można było się ruszyć, bo wszędzie były duże jednostki wojskowe przygotowane do walki.

  • Mieliście jakąś łączność czy byliście odcięci?

Miałam wrażenie, że my jesteśmy jak gdyby zamknięci w tym, że patrole medyczek wychodzą tylko wtedy, jak jest coś do zrobienia, ale jak oni się porozumiewali, kto im dawał znać, to nie wiem.

  • Czy w ogóle wiedzieliście, że na Pradze jest zawieszone Powstanie?

Ósmego sierpnia zabrała nas nasza komendantka i powiedziała, że jest wstrzymane, odwołane Powstanie na Pradze i że musimy wracać do domu, że jest przerwa w działaniach, że nie powiodła się wojskowa część działalności powstańczej i w związku z tym cała akcja jest wstrzymana. Jak żeśmy wyszły z tego miejsca, to się okazało, że na Targowej już ludzie działają, że już handlują przy bazarze Różyckiego, już tam gdzieś przejeżdżają wózkami, coś przewożą i tak dalej. Cały czas słychać było, bo to i w dzień, i naloty i działania wojenne, i pożary. To było widać po prostu. To wszystko było widać ze strony praskiej. Wróciłam do domu znów na Saską Kępę.
Tam była... To był już koniec sierpnia jak zaczęła się akcja ewakuacji Saskiej Kępy, to znaczy działania niemieckie. Przyjeżdżało wojsko ciężarówkami na Saską Kępę i samochody z megafonem, żeby młodzi ludzie: kobiety i mężczyźni gromadzili się. Na przykład jednego dnia zajmowali kwartały ulic i kazali się gromadzić albo na Francuskiej przy Obrońców, albo na Walecznej, albo przy rondzie Waszyngtona, żeby się wszyscy gromadzili, bo będą ewakuowani, dlatego że nadchodzi Armia Czerwona, a my [Niemcy] opuszczamy – w tym sensie to było. Ci wszyscy ludzie pojechali do obozu zresztą – ci, którzy się zgłosili. Była jeszcze taka akcja, to była mała akcja, ale zawsze o czymś to świadczy. Jedna z ciotek naszych koleżanek bardzo dobrze znała niemiecki i zajęła się działalnością zupełnie nową, że zajmowała tych Niemców – żandarmów rozmową, a myśmy wyciągali tych młodych chłopców, bo dorośli mężczyźni to sobie sami dawali radę, wiedzieli, co mają robić, ale tych młodych chłopców [zabieraliśmy] do sieni domów. Ponieważ wszystkie domy miały od oficyny pootwierane siatki, tak że można było przejść całą ulicę na tyłach domów, więc jak ktoś wpadł na klatkę schodową, to mógł na drugą stronę przejść i w ten sposób się wydostawać. Częściowo ludzie sami się zgłaszali, a częściowo wyciągani byli z domów na siłę. [Zabierali ich] na Dworzec Wschodni i byli przewożeni na stronę zachodnią, stronę warszawską, gdzieś do Pruszkowa, w różne miejsca. I do Ravensbrück się dostali, i do Dachau się dostawali ci właśnie stąd, nie wojsko już, tylko ludność cywilna.

  • Chłopców od jakiego wieku zabierali?

To nie było powiedziane, ale w każdym razie już takich rozwiniętych, nie małe dzieci.

  • Sprawdzane były dokumenty czy tak na oko zabierali?

Na oko. Na przykład jedna z koleżanek poszła z ojcem na rondo. Ojciec wyglądał staro, to ojca odrzucili, a ją wzięli. Potem dostała się do generała Maczka i działała na Zachodzie po uwolnieniu już obozu.

  • Niemcy tłumaczyli, dlaczego zabierają tych ludzi?

Bo Iwan idzie. Oni tak się wyrażali wtedy. Oni strasznie się bali Sowietów.

  • To oni niby zabierali Polaków, żeby ich chronić przed Rosjanami?

Tak, że niby to była ewakuacja, żeby się nie dostać w ręce Armii Czerwonej.

  • Czyli nie na roboty, nie do obozu?

Nie, tak tego nie mówili. W każdym razie nie zgłosiłam się do nich i zostałam. I tak zostałam z rodzicami do 14 września. 14 września żeśmy się rano obudzili i wyszli. Całą noc walili strasznie. O szybach to w ogóle nie ma co mówić, bo to drzwi wylatywały, bo tam katiusze już działały.

  • Czyli właściwie nad waszymi głowami?

Tak. To była pierwsza linia frontu. Rano żeśmy wstali i zobaczyliśmy już żołnierzy Armii Czerwonej i wojska polskiego. To już tam były działki, więc oni pomidory jedli, głodni byli, zmordowani okropnie. Tak żeśmy trwali tam jeszcze, ale to już nie można było być w domu, tylko trzeba było być w piwnicy, bo bardzo latały szrapnele. Nawet byłam lekko ranna jakimś odłamkiem. Osiemnastego września przyjechały samochody, megafon, że wszyscy muszą się usunąć, bo to będzie pierwsza linia frontu, że nie możemy tu zostać. Wszyscy zostali właściwie ewakuowani na Grochów – [właściwie] każdy szedł, gdzie chciał.

  • To już było polskie wojsko?

Tak, wojsko polskie i Armia Czerwona. W naszym mieszkaniu – mieszkaliśmy na parterze – to w naszym mieszkaniu był zorganizowany szpital polowy i oni od 18 września do 10 lutego byli w naszym mieszkaniu. Tam był mały szpital polowy. Tam były położone deski i siano, i na tym leżeli żołnierze. A myśmy wylądowali na Grochowie, bo już na Grochowie można było [się ulokować], tak że wszyscy ci, którzy wychodzili z Saskiej Kępy, to [szli do] Grochowa, Anina, Międzylesia, Rembertowa. Wszyscy gdzieś się lokowali. Myśmy się ulokowali na Tarnowieckiej. Tam akurat było w tym domu jedno mieszkanie wolne, bo ktoś wyjechał i nie wrócił, więc dozorca dał nam klucze i umieścił nas w tym mieszkaniu, żebyśmy mieli gdzie spać. To byli zupełnie inni ludzie, zupełnie inne czasy. To sobie trudno dzisiaj wyobrazić, żeby obcych ludzi wpuścić do mieszkania, pozwolić im tam mieszkać, gospodarować. To był zupełnie inny świat. Na Pradze zaczęło się już organizować życie miejskie, więc [powstało] starostwo, urzędy. Na Otwockiej był urząd miasta. Jeżeli ktoś chciał się dostać na Saską Kępę, na przykład do mieszkania, bo przecież myśmy wyszli tak jak staliśmy. Mało tego, jak żeśmy wyszli, nic żeśmy nie wzięli, tylko coś do jedzenia i coś na zimę, żebyśmy mieli palto zimowe i ciepłe buty, i ubranie, swetry, to żeśmy nic więcej nie mieli. Wszystko żeśmy zostawili. Jak żeśmy wychodzili, to mama oczywiście wszystko zamyka, a ojciec mówi: „Ty nic nie zamykaj. Weź wszystkie klucze i zostaw otwarte. Wrócisz, to otworzysz drzwi, zamkniesz na klucz wtedy i będziesz mieszkała”. Rzeczywiście tak było. Tam, gdzie były mieszkania zamknięte, to wszystko było rozwalone siekierami, bo przecież żołnierze też musieli gdzieś być, a myśmy normalnie weszli, kluczyki ułożyli. Tak że to było naprawdę zupełnie coś innego. Na Otwockiej był urząd miasta, tak dzisiaj można powiedzieć. Jeżeli ktoś chciał się dostać na Saską Kępę, żeby zobaczyć, co z domem, bo to były i też naloty, domy były popalone i rozwalone, to można było dostać przepustkę. Jak się miało przepustkę, to można było przyjść i coś z domu wziąć. Jak żeśmy z ojcem przyszli, żeby zobaczyć, tośmy właśnie zobaczyli, że tutaj jest szpital polowy, i ten lekarz rozmawiał z ojcem i powiedział: „Jeżeli pan chce wrócić do mieszkania, to musi pan wrócić 10 lutego, bo my rano stąd odchodzimy”. Rzeczywiście tak było. Myśmy przyszli rano 10 lutego, już nikogo nie było w naszym mieszkaniu. Tak żeśmy w tym mieszkaniu już zostali, bo 17 stycznia to przecież Niemcy już wyszli z Warszawy. Wisła była zamarznięta, tak że można było przez Wisłę przechodzić po lodzie. Zaczęło się organizować życie na miejscu.

  • Co działo się w tym czasie z bratem?

Z tym, który był na Ochocie?

  • Tak.

Z bratem to było tak, że był w czasie Powstania na Ochocie i pewnym momencie ich rozgromili. Przy jakiej akcji, to nie wiem. Część z nich pojechała do obozu, to wtedy na Ochocie działali już „własowcy”, to był już okres wywózki z Ochoty z Zieleniaka, i on wtedy wywinął się. Jak dostał cywilne ubranie i dostał się chyba do Grodziska, tylko nie wiem, na jakim etapie on się odłączył od konwoju, tego nie wiem. W każdym razie oni wylądowali w Pruszkowie, a on wylądował w Grodzisku, więc gdzieś tam w tych okolicach. Tam w Grodzisku, potem w Milanówku (widocznie się przemieszczał) przeżył aż do oswobodzenia Warszawy i na wiosnę w 1945 roku wrócił do domu. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że on przeżył.
  • Wiemy, że bywały różne dramatyczne historie związane z wejściem Rosjan, którzy nie patyczkowali się, a czasami zachowywali się w brutalny sposób w stosunku do kobiet.

Na Saskiej Kępie nie słyszałam, żeby coś dramatycznego się działo. Przypuszczam, że oni znaleźli tutaj na tyle dobre warunki, że to w jakiś sposób ich rozbrajało, bo to były zasobne mieszkania, były zapasy żywnościowe, można było się najeść. Myślę, że to uspakajało tych ludzi, a poza tym wszystko było puste, bo ludzie zostali ewakuowani w momencie wejścia [wojsk rosyjskich] 18 września, tak że byli tylko pojedynczy ludzie – stare babcie albo starzy mężczyźni.

  • Miała pani okazję rozmawiać z polskimi żołnierzami ze wschodu?

Z polskimi rozmawiałam o tyle, że to byli bardzo różni ludzie. Był taki jeden młody chłopak – miał ze dwadzieścia lat – chyba strasznie go zęby bolały. On szukał [kogoś], żeby mu dać jakiś proszek przeciwbólowy, bo miał kłopoty. Szukał swojej ciotki – hrabiny Żółtowskiej, która mieszkała na Zakopiańskiej, ale jej nie było. Więc to był ten element na przykład, który przyszedł z wojskiem polskim. Byli też tacy chłopcy, którzy nigdy nie widzieli Warszawy. Dla nich to było zupełnie coś nowego, zupełnie inny świat. Też tacy byli. Byli tacy, którzy pomstowali, że nie mogą być po stronie warszawskiej, że oni chcą walczyć, nie mogą się tam dostać, dlatego że transport przez Wisłę był łódkami – piaskarskimi łódkami, tak można powiedzieć. Typowych wojskowych to nie bardzo widziałam. Były zwykłe drewniane łodzie. Na wieżyczkach mostu Poniatowskiego były reflektory niemieckie, które cały czas kontrolowały wodę, tak że jak w takiej łodzi popłynęło czternastu żołnierzy, to wrócił jeden albo nikt nie wrócił. Tak wyglądała pierwsza przeprawa z tych czterech dni pomiędzy 14 a 18 [września], bo potem już nas nie było. Tak to wyglądało. Oni pomstowali, że tutaj siedzą, nic nie robią, a przecież oni by mogli walczyć. [Ktoś mówił, że] jest z Czerniakowa. Nie wiem, w jaki sposób on akurat dostał się do tego wojska, jakie jego losy były, że on się tutaj znalazł, a chce się dostać na stronę warszawską. Tak że oni byli trochę bezradni wobec tego, że mają tak blisko swoich kolegów, a nie mogą się do nich dostać. Przeprawa była bardzo trudna.

  • Proszę opowiedzieć, co się działo po wyzwoleniu Warszawy?

Po wyzwoleniu Warszawy to powiedziałabym, że z moich obserwacji wynika, że ludzie bardzo szybko zaczęli się organizować. Była samoorganizacja społeczna i znowu pedagodzy. Myśmy wrócili 10 lutego do domu, a już w końcu lutego pani Jaroszowa zorganizowała, bo dostała pozwolenie, otwarcie gimnazjum na Grochowskiej. Dowiedziałam się o tym, zgłosiłam się do niej i wielu moich kolegów i koleżanek, ale w klasie to mogło nas być najwyżej dziesięć osób. Ona przyjmowała wszystkich młodych, którzy się zgłosili. Nie pytała o zaświadczenia, co skończył, jak skończył. Tak jak mówił, to tak go przyjmowała. Powiedział, że skończył pierwszą licealną, to przyjmowała go do drugiej licealnej. Myśmy właśnie do końca, do połowy lipca skończyli cały program drugiej licealnej. Zdaliśmy maturę. Świadectwo dojrzałości dostaliśmy 4 sierpnia, odbył się bal maturalny właśnie na Otwockiej w tym urzędzie miasta. Złożyłam papiery na uniwersytet, na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Tam był egzamin pisemny i ustny, i zostałam przyjęta. W ten sposób zaczęłam już studia wyższe. Do drugiego albo trzeciego roku był Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Potem skasowali Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego i powstała Akademia Medyczna, tak że po pięciu latach dostałam dyplom z akademii medycznej. Absolutorium dostałam w 15 czerwca 1950 roku, ale w dziekanacie było ogłoszenie, że poszukują asystentów na oddział neurologiczny Szpitala Wolskiego. To był wtedy szpital Świętego Ducha, potem szpital numer 1, potem Wolski, właśnie na Kasprzaka, tam, gdzie się ćwiczyłam u doktora Kmicikiewicza.

  • Czy to znaczy, że pani szkolenia jako sanitariuszki miały wpływ na wybór studiów?

Właściwie to miałam takie chęci: medycyna, architektura albo prawo. Prawo zostało od razu wykreślone w 1945 roku, bo wiadomo było, że to nie jest niwa, na której chciałabym pracować.

  • Ze względu na okoliczności ustrojowe?

Tak. [Uznałam, że] to nie dla mnie. W związku z tym medycyna była idealna. Było ogłoszenie, że poszukują asystentów. Zgłosiłam się do szpitala. Zostałam przyjęta i zaczęłam pracę, tak że 1 czerwca 1950 roku zaczęłam pracować początkowo jako pełniąca obowiązki lekarza, bo dopiero miałam absolutorium. W 1952 roku zrobiłam dyplom lekarski i prawo wykonywania praktyki samodzielne i pracowałam tam do 1985 roku do emerytury. Najpierw jako młodszy asystent, starszy asystent, zastępca ordynatora i ordynator.

  • Wróćmy do 1945 roku. Jak wyglądało życie codzienne po przejściu frontu? Jak radziliście sobie z żywnością?

Z żywnością to było tak, że ludność zaczęła się organizować. Ale kto się najszybciej organizuje? Ludzie prości, czyli ulica Targowa, bazar Różyckiego. Ci ludzie, którzy od razu mieli wiele inwencji, tak jak w czasie okupacji – przywozili mięso ze wsi, kartofle, żyto, które się mieliło.

  • A pieniądze na zakup tego?

Pieniądze na zakup tego wszystkiego były po prostu ze sprzedaży tego, co się miało.

  • Czyli po prostu handel?

Tak, po prostu handel. Wszystko opierało się na handlu.

  • Co było z komunikacją?

W zimie chodziliśmy przez Wisłę. To były trzy ścieżki: jedna od ulicy Krynicznej, jedna od ulicy Obrońców, jedna od ulicy Walecznych i kończyły się przy kościele na Solcu. To była ta część, z której korzystałam. To były ścieżki przez całą Wisłę. Lód był gruby chyba na półtora metra albo dwa, tak że można było swobodnie chodzić.

  • Po co się chodziło?

Na przykład chodziłam tak jak w 1939 roku, bo w 1939 roku też się chodziło, to chodziłam do szkoły. Natomiast po 1945 roku przez ten wczesny okres to mało chodziłam, bo nie było gdzie, a Wisła puściła, już wszystko spłynęło. Był wybudowany most wysokowodny drewniany i przez ten most żeśmy chodzili na przykład na wykłady. Wykłady na przykład były w Instytucie Weterynaryjnym, który był zajęty przez Wydział Lekarski Akademii Medycznej. Tam studiowali studenci medycyny, stomatologii i farmacji. Tam były wszystkie ćwiczenia, wykłady. Tam była duża aula, bo oni mieli przecież swoją aulę dla weterynarzy, tak że tam była aula i były laboratoria.

  • Pamięta pani moment, kiedy pierwszy raz przeszła pani na lewobrzeżną stronę Warszawy po zakończeniu wojny czy po zakończeniu Powstania? Co pani ujrzała?

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz przeszłam. Nawet nie pamiętam, czy to było po lodzie czy po wysokowodnym moście drewnianym. W każdym razie wrażenie było takie, jak było widać, dlatego że mieszkam bardzo blisko Wisły i z naszego domu jak się weszło na drugie piętro na klatkę schodową, to było widać cały Solec i było widać dokładnie, że jak padała bomba, to widziało się cały dach, każdą deskę, jak leciało wszystko w górę. Wszystko było widoczne tak jak na filmie, tak że szczerby, które zostały po domach były widoczne z Saskiej Kępy, tylko tyle, że potem zobaczyłam to z bliska. To, co było zadziwiające, to to, że chodziło się tak jak na pół wysokości tego pokoju [półtora metra], to były po prostu gruz i blachy. Po tym się chodziło. To była ulica, tak wyglądała ulica, że to wszystko było wysoko, bo to wszystko było rozrzucone, ale że to tak będzie wyglądało, to było widać już z praskiego brzegu, bo to jest niedaleko. Wisła ma sześćset metrów szerokości, nawet nie miała całego kilometra chyba wtedy.

  • Część Starego Miasta, Centrum, chyba nie były tak zniszczone?

Nie, tylko szczerby było widać. Potem, jak żeśmy się już dostali na stronę warszawską, to już w lecie zaczęły się ekshumacje grobów, tych mogił właściwie, i uporządkowanie zwłok, które leżały, częściowo spalonych. To wszystko było na ulicy. Wszystko było gromadzone i przewożone na Powązki wojskowe. Tam organizowali cmentarz powstańczy. Myśmy chodzili pieszo Wisłostradą, potem Konwiktorską i od razu w kierunku Powązek to się chodziło tak pod pierwsze piętro po gruzach po prostu. To tak wyglądało, jakby ktoś kaszę rozsypał. Po tym się chodziło po prostu. Nie po ulicy, tylko po prostu po tych zgliszczach. Jedyna rzecz nie dochodząc do Powązek, to jeden dom, który tam był wtedy, to była dawna fabryka mydła Majdego. Była taka reklama: „Mydłem Majdego umyjesz każdego”. Jedna z ostatnich reklam. Ten jeden budynek, on stoi do dzisiaj, to ten jeden budynek był, a reszta to nie było nic. To były tylko leżące gruzy.

  • Kojarzy może pani, co jest teraz w tym budynku?

Nie wiem, co tam jest, ale on stoi, chyba żadnej fabryki tam nie ma. Może tam ktoś coś kręci, jakiś ślusarz czy ktoś robi coś małego, bo nie widać, żeby tam było coś dużego, ale ta fabryka Majdego jest. Zaraz koło hotelu „Maria”. Jest hotel „Maria”, to za hotelem jest ten budynek. Hotel „Maria” jest przy stacji benzynowej. Na rogu Powązkowskiej i Jana Pawła jest stacja benzynowa, to za tą stacją jest hotel „Maria”. Za hotelem tak w głąb w kierunku przy Okopowej to jest właśnie fabryka Majdego.

  • Pamięta pani moment, wydarzenie, przy którym czuło się, że Warszawa odżywa? Może jakieś przeżycie utkwiło pani w pamięci?

Trudno mi powiedzieć. Wydaje mi się, że najbardziej żywiołowy to był bazar Różyckiego. To tak jak się dawniej przed wojną mówiło, jak byłam dzieckiem – nie byłam nigdy na Kercelaku – ale mówiło się, że można ojca i matkę kupić na Kercelaku, to tak samo było tutaj. Tu były właśnie i knedle, i bigosy, zupę sprzedawali. Tutaj wszystko było i w dalszym ciągu nazwane budami ciężarówki, które były komunikacją autobusową dla Warszawy. Wsiadało się przy hotelu „Polonia”, a wysiadało się przy Targowej. Przewozili przez most wysokowodny. Nawet na wykłady jeździłam budami. Albo pieszo, albo budami się jeździło na wykłady. Nie było innej komunikacji. To były ciężarówki. Każda ciężarówka miała metalową drabinkę, zakładało się ją na haku, wchodziło się, tam były dwie deski i to był autobus. Tak było bardzo długo. Na wykłady było dosyć blisko dla mnie z Saskiej Kępy. Przez park Paderewskiego do Instytutu Weterynaryjnego na Grochowskiej to nie było wtedy tak daleko. To było blisko. Dopiero jak się szło po warszawskiej stronie do Anatomikum (na przykład odgruzowywaliśmy Anatomikum, medycynę sądową, to wszystko odgruzowywali studenci), to już trzeba było wtedy przez most wysokowodny przejechać „budą”, ale nieraz i pieszo żeśmy chodzili do Grochowa.

  • To był powolny powrót do normalności?

Tak, to był powrót do normalności.

  • Ale z drugiej strony mieliśmy do czynienia z innym ustrojem. Czy pani pamięta pierwszy element charakterystyczny dla tego, że należymy do bloku wschodniego, że jest komunizm, a nie to, co był przed wojną?

To może śmieszne, co powiem, ale pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to kolorowe afisze z boku ulic, tak jak dzisiaj reklamy się stały. To były takie bohomazy, że takich w życiu nie widziałam.

  • Co było na tych afiszach?

Socrealizm. To była pierwsza sztuka socrealistyczna. Ja tego w życiu nie widziałam. To mnie najbardziej uderzyło. To taka śmieszna rzecz. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu.

  • Czy odczuła pani kiedyś po raz pierwszy, że jesteśmy w bloku sowieckim, że czegoś nie wolno?

To jest bardzo różne, to wielotorowe jest. To trudno powiedzieć, dlatego że dla uczącej się młodzieży… Właściwie młodzież była zasklepiona w nauce i w tym, że nareszcie można się normalnie uczyć. To była wielka radość, wielki sukces, że się można było uczyć, ale pod opieką starych doświadczonych profesorów i to było normalne. Oni nas chronili. Myśmy tego nie czuli, ale dzisiaj można powiedzieć, że oni nas chronili przed tym szaleństwem po prostu. Tak to wyglądało w dużym mieście, tak jak w Warszawie. Druga sprawa była taka, czym człowiek mógł się legitymować. Jeżeli jego życiorys był prosty, to on jakoś szedł, ale jeżeli miał nieszczęście urodzić się tam, gdzie nie trzeba, to była gehenna. I znowu każdy inaczej to odbierał. Nie mówię już o Powstańcach, nie mówię już o oficerach, policjantach, już o tym nie mówię. Trzeba było mieć życiorys.

  • Ujawniła pani, że była w Armii Krajowej?

Nie, nigdy o tym nie mówiłam. W ogóle zamknęłam całkowicie ten okres.

  • Jak pani dziś z perspektywy lat, wieku, ocenia czy postrzega Powstanie Warszawskie?

Mnie się wydaje, że to był normalny rozwój wypadków. Praw natury, praw przyrody nie da się zmienić. To było tak jak przyroda, to tak jak szłam Nowym Światem, wszędzie gruzy, a nagle w połowie Nowego Światu przy murze wyrasta drzewko. Dzisiaj to drzewko ma trzy piętra, rośnie tak [ukośnie]. Wyrosło na gruzach, nic tam nie było. Tak samo jest i z życiem. To jest prawo natury i Powstanie było też efektem prawa natury, bo człowiek jest od urodzenia przygotowywany do swojego miejsca na ziemi, niezależnie od okoliczności, które są od niego zupełnie niezależne. Nie ma wpływu na okoliczności. Uważam, że to było niemożliwe, żeby to się nie odbyło, bo to by było wbrew naturze ludzkiej. Przemyśleń jest dużo i podsumowań jest wiele. Oczywiście, że tak. Wiadomo, że w tej sytuacji było tak i nie mogło być inaczej, ale to musiało być. Porodu się nie zatrzyma, dziecko musi się urodzić. To jest właśnie prawo natury.




Warszawa, 18 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
  • Wiemy, że bywały różne dramatyczne historie związane z wejściem Rosjan, którzy nie patyczkowali się, a czasami zachowywali się w brutalny sposób w stosunku do kobiet.

Na Saskiej Kępie nie słyszałam, żeby coś dramatycznego się działo. Przypuszczam, że oni znaleźli tutaj na tyle dobre warunki, że to w jakiś sposób ich rozbrajało, bo to były zasobne mieszkania, były zapasy żywnościowe, można było się najeść. Myślę, że to uspakajało tych ludzi, a poza tym wszystko było puste, bo ludzie zostali ewakuowani w momencie wejścia [wojsk rosyjskich] 18 września, tak że byli tylko pojedynczy ludzie – stare babcie albo starzy mężczyźni.

  • Miała pani okazję rozmawiać z polskimi żołnierzami ze wschodu?

Z polskimi rozmawiałam o tyle, że to byli bardzo różni ludzie. Był taki jeden młody chłopak – miał ze dwadzieścia lat – chyba strasznie go zęby bolały. On szukał [kogoś], żeby mu dać jakiś proszek przeciwbólowy, bo miał kłopoty. Szukał swojej ciotki – hrabiny Żółtowskiej, która mieszkała na Zakopiańskiej, ale jej nie było. Więc to był ten element na przykład, który przyszedł z wojskiem polskim. Byli też tacy chłopcy, którzy nigdy nie widzieli Warszawy. Dla nich to było zupełnie coś nowego, zupełnie inny świat. Też tacy byli. Byli tacy, którzy pomstowali, że nie mogą być po stronie warszawskiej, że oni chcą walczyć, nie mogą się tam dostać, dlatego że transport przez Wisłę był łódkami – piaskarskimi łódkami, tak można powiedzieć. Typowych wojskowych to nie bardzo widziałam. Były zwykłe drewniane łodzie. Na wieżyczkach mostu Poniatowskiego były reflektory niemieckie, które cały czas kontrolowały wodę, tak że jak w takiej łodzi popłynęło czternastu żołnierzy, to wrócił jeden albo nikt nie wrócił. Tak wyglądała pierwsza przeprawa z tych czterech dni pomiędzy 14 a 18 [września], bo potem już nas nie było. Tak to wyglądało. Oni pomstowali, że tutaj siedzą, nic nie robią, a przecież oni by mogli walczyć. [Ktoś mówił, że] jest z Czerniakowa. Nie wiem, w jaki sposób on akurat dostał się do tego wojska, jakie jego losy były, że on się tutaj znalazł, a chce się dostać na stronę warszawską. Tak że oni byli trochę bezradni wobec tego, że mają tak blisko swoich kolegów, a nie mogą się do nich dostać. Przeprawa była bardzo trudna.

  • Proszę opowiedzieć, co się działo po wyzwoleniu Warszawy?

Po wyzwoleniu Warszawy to powiedziałabym, że z moich obserwacji wynika, że ludzie bardzo szybko zaczęli się organizować. Była samoorganizacja społeczna i znowu pedagodzy. Myśmy wrócili 10 lutego do domu, a już w końcu lutego pani Jaroszowa zorganizowała, bo dostała pozwolenie, otwarcie gimnazjum na Grochowskiej. Dowiedziałam się o tym, zgłosiłam się do niej i wielu moich kolegów i koleżanek, ale w klasie to mogło nas być najwyżej dziesięć osób. Ona przyjmowała wszystkich młodych, którzy się zgłosili. Nie pytała o zaświadczenia, co skończył, jak skończył. Tak jak mówił, to tak go przyjmowała. Powiedział, że skończył pierwszą licealną, to przyjmowała go do drugiej licealnej. Myśmy właśnie do końca, do połowy lipca skończyli cały program drugiej licealnej. Zdaliśmy maturę. Świadectwo dojrzałości dostaliśmy 4 sierpnia, odbył się bal maturalny właśnie na Otwockiej w tym urzędzie miasta. Złożyłam papiery na uniwersytet, na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Tam był egzamin pisemny i ustny, i zostałam przyjęta. W ten sposób zaczęłam już studia wyższe. Do drugiego albo trzeciego roku był Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Potem skasowali Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego i powstała Akademia Medyczna, tak że po pięciu latach dostałam dyplom z akademii medycznej. Absolutorium dostałam w 15 czerwca 1950 roku, ale w dziekanacie było ogłoszenie, że poszukują asystentów na oddział neurologiczny Szpitala Wolskiego. To był wtedy szpital Świętego Ducha, potem szpital numer 1, potem Wolski, właśnie na Kasprzaka, tam, gdzie się ćwiczyłam u doktora Kmicikiewicza.

  • Czy to znaczy, że pani szkolenia jako sanitariuszki miały wpływ na wybór studiów?

Właściwie to miałam takie chęci: medycyna, architektura albo prawo. Prawo zostało od razu wykreślone w 1945 roku, bo wiadomo było, że to nie jest niwa, na której chciałabym pracować.

  • Ze względu na okoliczności ustrojowe?

Tak. [Uznałam, że] to nie dla mnie. W związku z tym medycyna była idealna. Było ogłoszenie, że poszukują asystentów. Zgłosiłam się do szpitala. Zostałam przyjęta i zaczęłam pracę, tak że 1 czerwca 1950 roku zaczęłam pracować początkowo jako pełniąca obowiązki lekarza, bo dopiero miałam absolutorium. W 1952 roku zrobiłam dyplom lekarski i prawo wykonywania praktyki samodzielne i pracowałam tam do 1985 roku do emerytury. Najpierw jako młodszy asystent, starszy asystent, zastępca ordynatora i ordynator.

  • Wróćmy do 1945 roku. Jak wyglądało życie codzienne po przejściu frontu? Jak radziliście sobie z żywnością?

Z żywnością to było tak, że ludność zaczęła się organizować. Ale kto się najszybciej organizuje? Ludzie prości, czyli ulica Targowa, bazar Różyckiego. Ci ludzie, którzy od razu mieli wiele inwencji, tak jak w czasie okupacji – przywozili mięso ze wsi, kartofle, żyto, które się mieliło.

  • A pieniądze na zakup tego?

Pieniądze na zakup tego wszystkiego były po prostu ze sprzedaży tego, co się miało.

  • Czyli po prostu handel?

Tak, po prostu handel. Wszystko opierało się na handlu.

  • Co było z komunikacją?

W zimie chodziliśmy przez Wisłę. To były trzy ścieżki: jedna od ulicy Krynicznej, jedna od ulicy Obrońców, jedna od ulicy Walecznych i kończyły się przy kościele na Solcu. To była ta część, z której korzystałam. To były ścieżki przez całą Wisłę. Lód był gruby chyba na półtora metra albo dwa, tak że można było swobodnie chodzić.

  • Po co się chodziło?

Na przykład chodziłam tak jak w 1939 roku, bo w 1939 roku też się chodziło, to chodziłam do szkoły. Natomiast po 1945 roku przez ten wczesny okres to mało chodziłam, bo nie było gdzie, a Wisła puściła, już wszystko spłynęło. Był wybudowany most wysokowodny drewniany i przez ten most żeśmy chodzili na przykład na wykłady. Wykłady na przykład były w Instytucie Weterynaryjnym, który był zajęty przez Wydział Lekarski Akademii Medycznej. Tam studiowali studenci medycyny, stomatologii i farmacji. Tam były wszystkie ćwiczenia, wykłady. Tam była duża aula, bo oni mieli przecież swoją aulę dla weterynarzy, tak że tam była aula i były laboratoria.

  • Pamięta pani moment, kiedy pierwszy raz przeszła pani na lewobrzeżną stronę Warszawy po zakończeniu wojny czy po zakończeniu Powstania? Co pani ujrzała?

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz przeszłam. Nawet nie pamiętam, czy to było po lodzie czy po wysokowodnym moście drewnianym. W każdym razie wrażenie było takie, jak było widać, dlatego że mieszkam bardzo blisko Wisły i z naszego domu jak się weszło na drugie piętro na klatkę schodową, to było widać cały Solec i było widać dokładnie, że jak padała bomba, to widziało się cały dach, każdą deskę, jak leciało wszystko w górę. Wszystko było widoczne tak jak na filmie, tak że szczerby, które zostały po domach były widoczne z Saskiej Kępy, tylko tyle, że potem zobaczyłam to z bliska. To, co było zadziwiające, to to, że chodziło się tak jak na pół wysokości tego pokoju [półtora metra], to były po prostu gruz i blachy. Po tym się chodziło. To była ulica, tak wyglądała ulica, że to wszystko było wysoko, bo to wszystko było rozrzucone, ale że to tak będzie wyglądało, to było widać już z praskiego brzegu, bo to jest niedaleko. Wisła ma sześćset metrów szerokości, nawet nie miała całego kilometra chyba wtedy.

  • Część Starego Miasta, Centrum, chyba nie były tak zniszczone?

Nie, tylko szczerby było widać. Potem, jak żeśmy się już dostali na stronę warszawską, to już w lecie zaczęły się ekshumacje grobów, tych mogił właściwie, i uporządkowanie zwłok, które leżały, częściowo spalonych. To wszystko było na ulicy. Wszystko było gromadzone i przewożone na Powązki wojskowe. Tam organizowali cmentarz powstańczy. Myśmy chodzili pieszo Wisłostradą, potem Konwiktorską i od razu w kierunku Powązek to się chodziło tak pod pierwsze piętro po gruzach po prostu. To tak wyglądało, jakby ktoś kaszę rozsypał. Po tym się chodziło po prostu. Nie po ulicy, tylko po prostu po tych zgliszczach. Jedyna rzecz nie dochodząc do Powązek, to jeden dom, który tam był wtedy, to była dawna fabryka mydła Majdego. Była taka reklama: „Mydłem Majdego umyjesz każdego”. Jedna z ostatnich reklam. Ten jeden budynek, on stoi do dzisiaj, to ten jeden budynek był, a reszta to nie było nic. To były tylko leżące gruzy.

  • Kojarzy może pani, co jest teraz w tym budynku?

Nie wiem, co tam jest, ale on stoi, chyba żadnej fabryki tam nie ma. Może tam ktoś coś kręci, jakiś ślusarz czy ktoś robi coś małego, bo nie widać, żeby tam było coś dużego, ale ta fabryka Majdego jest. Zaraz koło hotelu „Maria”. Jest hotel „Maria”, to za hotelem jest ten budynek. Hotel „Maria” jest przy stacji benzynowej. Na rogu Powązkowskiej i Jana Pawła jest stacja benzynowa, to za tą stacją jest hotel „Maria”. Za hotelem tak w głąb w kierunku przy Okopowej to jest właśnie fabryka Majdego.

  • Pamięta pani moment, wydarzenie, przy którym czuło się, że Warszawa odżywa? Może jakieś przeżycie utkwiło pani w pamięci?

Trudno mi powiedzieć. Wydaje mi się, że najbardziej żywiołowy to był bazar Różyckiego. To tak jak się dawniej przed wojną mówiło, jak byłam dzieckiem – nie byłam nigdy na Kercelaku – ale mówiło się, że można ojca i matkę kupić na Kercelaku, to tak samo było tutaj. Tu były właśnie i knedle, i bigosy, zupę sprzedawali. Tutaj wszystko było i w dalszym ciągu nazwane budami ciężarówki, które były komunikacją autobusową dla Warszawy. Wsiadało się przy hotelu „Polonia”, a wysiadało się przy Targowej. Przewozili przez most wysokowodny. Nawet na wykłady jeździłam budami. Albo pieszo, albo budami się jeździło na wykłady. Nie było innej komunikacji. To były ciężarówki. Każda ciężarówka miała metalową drabinkę, zakładało się ją na haku, wchodziło się, tam były dwie deski i to był autobus. Tak było bardzo długo. Na wykłady było dosyć blisko dla mnie z Saskiej Kępy. Przez park Paderewskiego do Instytutu Weterynaryjnego na Grochowskiej to nie było wtedy tak daleko. To było blisko. Dopiero jak się szło po warszawskiej stronie do Anatomikum (na przykład odgruzowywaliśmy Anatomikum, medycynę sądową, to wszystko odgruzowywali studenci), to już trzeba było wtedy przez most wysokowodny przejechać „budą”, ale nieraz i pieszo żeśmy chodzili do Grochowa.

  • To był powolny powrót do normalności?

Tak, to był powrót do normalności.

  • Ale z drugiej strony mieliśmy do czynienia z innym ustrojem. Czy pani pamięta pierwszy element charakterystyczny dla tego, że należymy do bloku wschodniego, że jest komunizm, a nie to, co był przed wojną?

To może śmieszne, co powiem, ale pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to kolorowe afisze z boku ulic, tak jak dzisiaj reklamy się stały. To były takie bohomazy, że takich w życiu nie widziałam.

  • Co było na tych afiszach?

Socrealizm. To była pierwsza sztuka socrealistyczna. Ja tego w życiu nie widziałam. To mnie najbardziej uderzyło. To taka śmieszna rzecz. Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu.

  • Czy odczuła pani kiedyś po raz pierwszy, że jesteśmy w bloku sowieckim, że czegoś nie wolno?

To jest bardzo różne, to wielotorowe jest. To trudno powiedzieć, dlatego że dla uczącej się młodzieży… Właściwie młodzież była zasklepiona w nauce i w tym, że nareszcie można się normalnie uczyć. To była wielka radość, wielki sukces, że się można było uczyć, ale pod opieką starych doświadczonych profesorów i to było normalne. Oni nas chronili. Myśmy tego nie czuli, ale dzisiaj można powiedzieć, że oni nas chronili przed tym szaleństwem po prostu. Tak to wyglądało w dużym mieście, tak jak w Warszawie. Druga sprawa była taka, czym człowiek mógł się legitymować. Jeżeli jego życiorys był prosty, to on jakoś szedł, ale jeżeli miał nieszczęście urodzić się tam, gdzie nie trzeba, to była gehenna. I znowu każdy inaczej to odbierał. Nie mówię już o Powstańcach, nie mówię już o oficerach, policjantach, już o tym nie mówię. Trzeba było mieć życiorys.

  • Ujawniła pani, że była w Armii Krajowej?

Nie, nigdy o tym nie mówiłam. W ogóle zamknęłam całkowicie ten okres.

  • Jak pani dziś z perspektywy lat, wieku, ocenia czy postrzega Powstanie Warszawskie?

Mnie się wydaje, że to był normalny rozwój wypadków. Praw natury, praw przyrody nie da się zmienić. To było tak jak przyroda, to tak jak szłam Nowym Światem, wszędzie gruzy, a nagle w połowie Nowego Światu przy murze wyrasta drzewko. Dzisiaj to drzewko ma trzy piętra, rośnie tak [ukośnie]. Wyrosło na gruzach, nic tam nie było. Tak samo jest i z życiem. To jest prawo natury i Powstanie było też efektem prawa natury, bo człowiek jest od urodzenia przygotowywany do swojego miejsca na ziemi, niezależnie od okoliczności, które są od niego zupełnie niezależne. Nie ma wpływu na okoliczności. Uważam, że to było niemożliwe, żeby to się nie odbyło, bo to by było wbrew naturze ludzkiej. Przemyśleń jest dużo i podsumowań jest wiele. Oczywiście, że tak. Wiadomo, że w tej sytuacji było tak i nie mogło być inaczej, ale to musiało być. Porodu się nie zatrzyma, dziecko musi się urodzić. To jest właśnie prawo natury.




Warszawa, 18 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Barbara Żarska Pseudonim: „Basia” Stopień: kapral, sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga, Rejon IV Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter