Benon Janczewski „Artur”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Benon Janczewski pseudonim „Artur”. Byłem uczestnikiem Powstania Warszawskiego na Żoliborzu w Zgrupowaniu „Żywiciel”, w plutonie autokolumna.

  • Proszę powiedzieć dwa zdania o swojej rodzinie.

Urodziłem się i całe życie mieszkam na Żoliborzu. Mój brat, Bohdan Janczewski, pseudonim „Artur”, był w obronie klasztoru sióstr zmartwychwstanek od początku do końca, do pójścia do niewoli.

  • Pan też miał taki sam pseudonim?

Obaj mieliśmy pseudonim „Artur”.

  • Dlaczego?

Mój brat był młodszy i naśladował starszego. Tak chciał...

  • Czym się zajmowali rodzice?

Mama prowadziła gospodarstwo domowe. Mieszkaliśmy na ulicy Suzina 3. Ojciec miał warsztat ślusarsko-mechaniczny w tym domu, co teraz jesteśmy, na ulicy Cieszkowskiego 1/3 w suterenie.

  • Gdzie się pan uczył?

Uczyłem się w szkole podstawowej na Gdańskiej, później w szkole dla metalowców na Chłodnej, gdzie obowiązkowe było przysposobienie wojskowe. Tak że można powiedzieć, że cały czas byłem związany ze służbą wojskową, bo każdą [wolną chwilę] spędzaliśmy na ćwiczeniach. Z przysposobieniem wojskowym ukończyłem instruktorski kurs narciarski w wojskowym ośrodku w Siankach w 1938 roku.

  • Gdy wybuchła wojna, był pan praktycznie przygotowany.

[Gdy] wybuchła wojna, [to] nie było dla mnie obce, bo przecież normalnie miałem zaliczane strzelnice i broń. Na ulicy Szajnochy mieszkał nasz dowódca z przysposobienia wojskowego. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, spotkaliśmy się. Ponieważ nie zdążyłem dojechać na Mokotów, gdzie byłem już umówiony na godzinę piętnastą, więc spotkaliśmy się 2 sierpnia z naszym komendantem.

  • Zanim przejdziemy do Powstania, chciałbym jeszcze zapytać o wybuch wojny w 1939 roku.

1 września byliśmy, tak jak wszyscy, zaskoczeni wojną. 2 września spotkałem się z kolegami z przysposobienia wojskowego. Byliśmy u dowódcy na ulicy Szajnochy i doszliśmy do wniosku, że trzeba jechać na wschód. Pojechaliśmy do Lublina. W Lublinie żeśmy byli już chyba 5 września. W Komendzie Uzupełnień wojska dostaliśmy przydział, kilku, nie wszyscy. Ja i dwóch moich kolegów dostaliśmy przydział do 50. Pułku Piechoty, 3. Batalion „Sarny”, Korpus Ochrony Pogranicza. Transportem wojskowym, bo mieliśmy już takie uprawnienia, jechaliśmy właśnie do Sarn. W Sarnach dostałem przydział do drużyny karabinów maszynowych. Dowódcą tej drużyny był plutonowy Kazimierz Kiliańczyk. Później, nie wiadomo kiedy, [miałem] w jakichś sprawach jechać w teren.
W międzyczasie wybuchła wojna sowiecka, chyba 17 września. Rankiem zostałem ranny w nogę. Zajął się [mną] major, ponieważ bardzo mnie lubił. Oddelegował czterech żołnierzy, żeby mnie dostarczyli do szpitala polowego w Kowlu. I tak zostałem dowieziony do Kowla, w ostatniej chwili, sam nie wiem jakim cudem. W Kowlu był pojedynczy wolnostojący potężny budynek, chyba jednopiętrowy. Była to szkoła imienia Piłsudskiej, gimnazjum. Tam był szpital polowy 107. Komendantem tego szpitala (byłem tam dłużej) był pułkownik Braun. Naczelnym chirurgiem i lekarzem (bo Braun nie wiem, czy był lekarzem, ale był komendantem) był major Stanisław Perzyński, blondyn jak albinos, zupełnie bielusieńki. Akurat byłem na sali opatrunkowej. Duża sala, pięć stołów, bo to była nowa szkoła. Właśnie przechodził pułkownik Braun i major Perzyński, a opatrywał mnie doktor Tyrajewicz, z którym byłem do końca pobytu w Związku Radzieckim. Uznali, że jestem najmłodszy w szpitalu i któryś z oficerów wydał polecenie, żeby mnie położyć na salę oficerską. Ale zaraz po pierwszym porządnym opatrunku zostałem przeniesiony na noszach na wielką salę, może pięćdziesięcioosobową (bo to była sala gimnastyczna). Łóżek nie było, stały nosze. Na noszach materace. Ranni leżeli na podłodze na tych noszach. I ja tam leżałem dwa, czy trzy dni.
Po [tych] dwóch, trzech dniach zrobiła się straszna strzelanina i Kowel został zdobyty przez Armię Czerwoną. Szpital bronił się jeszcze dzień i noc, bo na dachu były karabiny maszynowe. Po tym, jak już szpital się poddał, nie weszła do szpitala armia, tylko grupa ukraińskich partyzantów. Taka trójka chodziła po wszystkich salach, żeby się zorientować, jaka panuje sytuacja. Na moją salę (była tylko jedna trójka dla wszystkich sal) [wszedł] bardzo przyzwoicie ubrany pan w środku, w jasnym płaszczu, prochowcu (za pasem miał bębenkowe pistolety) i dwóch Ukraińców z czerwonymi opaskami na rękawach i karabinami. Ten w środku oświadczył, żeby nie było tutaj żadnych nieporozumień, [że] ten szpital i miasto jest w rękach regularnej Armii Sowieckiej i nie wolno nikomu opuścić terenu szpitala, ani chorym, ani personelowi. Natomiast ci, co czują, że mogą opuścić szpital o własnych siłach, mogą się zameldować. Ale nie mogą to być ani policjanci, ani żandarmi, ani nawet kolejarze, strażacy, tylko zupełnie zwykli żołnierze z armii. Poza tym wszyscy są internowani. Nic się nie zmieniło w [szpitalu]. Na drugi dzień było wszystko normalnie, tylko pokazało się kilkunastu oficerów radzieckich, już z naszymi pięknymi pistoletami przy pasach, z Visami na rzemykach. Bardzo podobała im się ta broń. I tak to wszystko trwało...
Ja leżałem dalej na tej wielkiej sali pięćdziesięcioosobowej. Mniej więcej co noc umierało pięciu, sześciu rannych. Na to miejsce przywozili nowych z innych szpitali polowych, widocznie rozsianych tam gdzieś bliżej. Trwało to wszystko do zimna, do późnej [jesieni]. Mógł to być koniec października, początek listopada. Podjeżdżały sanitarki sowieckie. Przenosili nas bardzo niedaleko, bo to była krótka droga. Na głównej ulicy w Kowlu był wielki szpital powiatowy, parterowy, ale potężny, wielki, może jak Park Ujazdowski. Przewozili nas do tego szpitala, który miał już nazwę Pierwej Sowiecka Wojenna Bolnica. Szpital już był przygotowany do wojny z Finlandią. Leżałem na sali numer siedemnaście. [Tam] przeważnie leżeli oficerowie. Podam nazwiska, te, co pamiętam, z kim byłem zaprzyjaźniony. Naszym komendantem był, mimo że byli pułkownicy, kapitan Stanisław Jezierski. On załatwiał wszystkie sprawy związane z naszym pobytem. Było bardzo spokojnie. Wyżywienie było bardzo skromne. W szpitalu było zimno, chorzy sobie odmrażali uszy, bo przecież śniegi spadły. Szpital był zasypany zupełnie, do wierzchu. Przywozili rannych jeszcze gorzej odmrożonych z frontu fińskiego.
Nic się nie zmieniało przez jakieś dwa pierwsze miesiące, do Bożego Narodzenia. Dopiero po Bożym Narodzeniu zostawaliśmy po trochu przesłuchiwani przez komisję NKWD. Tak że przynajmniej dwa razy w miesiącu byłem przez [nich] przesłuchiwany. Nocą przenosili nas (kto mógł iść, to przechodził) do pokoju enkawudzistów. [Mnie] przenosili, kładli na stole i przepytywali o wszystko. Jak [to] NKWD... I nic się nie działo. W międzyczasie nie pokazał się na opatrunkach, na sali operacyjnej, nasz komendant (bo komendanta Brauna od razu gdzieś Sowieci zabrali) i został tylko major Perzyński. Major Perzyński nie pokazał się. I jeszcze komendant jednej strażnicy Korpusu Ochrony Pogranicza też się nie pokazał. Po paru dniach przez salę przeszli specjalni oficerowie sowieccy i zakomunikowali nam, że major Perzyński i tamten komendant zostali złapani na granicy i aresztowani. Tak, żeby odebrać chęć ucieczki komukolwiek. Zaraz po Świętach Bożego Narodzenia byłem jeszcze dwa miesiące w głównym szpitalu, wszyscy byliśmy... Już niedużo nas zostało, sześćdziesięciu tylko, bo zdrowsi oficerowie zostali gdzieś przewiezieni, myśmy nie wiedzieli dokąd...
Później nas przenieśli. Na terenie szpitala, tuż przy portierni, strażnicy właściwie, była duża willa. Mieszkał w [niej] przedwojenny dyrektor tego szpitala, doktor Doganowski chyba. Został wywieziony w głąb [Rosji], tak jak wszyscy Polacy. To stało wolne, więc przenieśli nas, całą sześćdziesiątkę, do willi. Musiała być duża, jak sześćdziesięciu się zmieściło z łóżkami, ze wszystkim (łóżka nam przygotowali). Tam leżeliśmy. Mieliśmy swój personel pomocniczy, pielęgniarki ze szpitala polowego 107. Przełożoną pielęgniarek była siostra Modesta Nowicka, Poniatowska z męża, który siedział już w Katyniu. W jakiś sposób utrzymywali korespondencję między sobą. Ona robiła nam wszystkie opatrunki. Jak potrzeba było coś więcej, to przenosili albo przechodziliśmy do szpitala głównego. O tym, żeby coś się zmieniło w życiu, nawet nie było mowy, bo nikomu by się nic nie udało.
W Kowlu powstał Komitet Pomocy Żołnierzom. Na czele tego komitetu stała rodzina Panków. Między innymi Węgrzynowscy, Uścińscy... cały szereg ludzi. Mieli zezwolenia na odwiedzanie nas raz na tydzień. Przynosili nam jedzenie. W tym szpitalu były bardzo ciężkie warunki, zimno, piece... opału nie było, nic nie było. Był sklep, taka kooperatywa, to sznurowadła można było kupić i nic więcej. Ten komitet wystąpił do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Szwajcarii, żeby nam pomóc w Kowlu.
Pod koniec lutego mieliśmy ostatnie przesłuchania. Przesłuchiwała nas komisja NKWD, same kobiety, pięć pań. Bardzo dokładne przesłuchania... Wszystko to samo, co poprzedno. I znów była cisza... Ja mieszkałem w willi, w pomieszczeniu kuchennym, [gdzie] było sześć łóżek wojskowych, kuchnia na dwa piekarniki, tak że jak już mogliśmy kartofle kupić, to sobie żeśmy na tej kuchni mogli podpalić i podgotować. Na pierwszym piętrze willi Sowieci urządzili szpital dla żołnierzy, którzy nie wytrzymywali nerwowo wojny na froncie. Z frontu jako nerwowo chorzy przyjeżdżali i byli lokowani na górze.

  • Dużo ich było?

Było ich dużo, może tyle samo co nas... A na schodach stał wartownik, tak że my bezpośrednio z nimi nie mogliśmy mieć łączności. Była strażnica.., nikt nie mógł wejść, nawet jak żona komendanta miasta urodziła dziecko (bo tam przecież przyjmowali i wojskowe żony, i cywilów specjalnych), to sam komendant nie mógł się tam dostać. Dopiero musieli dzwonić.
Ten czas nie wiadomo kiedy przeleciał... Chyba na początku marca otwierają się rano po śniadaniu drzwi. Wchodzi czterech czy pięciu panów w białych fartuchach, z opaskami Czerwonego Krzyża na ramieniu i mówią, że są z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Oczywiście wszystko po niemiecku... Widzimy, że mają jakieś inne mundury. Myśmy nie znali mundurów niemieckich, ale były właśnie takie. Ja pierwszy raz wtedy Niemca widziałem. Pierwsze ich pytanie [było]: Wer ist Deutsche? Okazuje się, że na mojej sali kuchennej trzy ręce poszły do góry. Nie ma co ukrywać, kto to był. Jeden, to był Karol Jakucki z Grudziądza, Walerek (nazwiska nie pamiętam) ze Śląska, z Sosnowca i ktoś pochodzenia niemieckiego ze stałym zamieszkaniem przed wojną we Francji. Oczywiście wtedy weszła ta cała komisja na naszą salę, rozsiedli się i wszystko spisali. [Chłopcy] dostali karteczki, duże jak pocztówki, ze stemplami niemieckimi, że od dnia dzisiejszego mają być zupełnie spokojni, są pod ochroną niemiecką. Ale ci nasi, szczególnie Karol Jakucki z Grudziądza (bardzo płynnie mówił po niemiecku) uprosił ich, czy nie mogliby coś zrobić dla pozostałych (że jest nas tak niewielu), bo wtedy Katyń się kończył, właściwie było w połowie Katynia. Już wiedzieliśmy dobrze, że [tam] mordują. Co lepszych i zdrowszych oficerów zabrali. Tylko u nas ciężko ranni byli, co ledwo łazili. [Poprosił też,] żeby nam, ile będą mogli, pomogli. Powiedzieli, że pomyślą nad tym.
Wychodząc tego samego dnia z budynku, zajrzeli do nas i już wszystkim powiedzieli, że ktokolwiek udowodni dokumentem, że jest urodzony z drugiej strony Bugu, znaczy już po stronie niemieckiej, to będzie mógł być przewieziony do domu... W każdym razie będzie mógł opuścić Związek Radziecki. Nie bardzo wierzyliśmy, ale za dwa tygodnie przyjechało znów dwóch panów z tej komisji i zapisali... Myśmy już przygotowali [dokumenty]. Ja przygotowałem legitymację szkolną, tak że zostałem uznany. To trwało jeszcze [jakiś] czas.
W każdym razie, w 1940 roku (było już bardzo gorąco, był już maj), dostaliśmy polecenie, żeby szpital zorganizował dla nas przejazd do Włodzimierza Wołyńskiego. Tam mieliśmy być poddani przesłuchaniom i badaniu. I miano zdecydować, co z [nami] zrobić. Szpital zorganizował transport konny na stację kolejową. Komenda miasta dała nam dwóch wartowników sowieckich i pojechaliśmy do Kowla na stację. Był [tam] tylko jeden pociąg, który miał jechać do Lwowa. Ale nasz komendant załatwił z naczelnikiem stacji, że pociąg pojedzie do Władimira Wołyńskiego. Zapakowali nas w ten pociąg. Inni ludzie też powsiadali. Przyjechaliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego. Żeśmy się [tam] zatrzymali na rynku. Nasi ochroniarze, jeden z nich, poszedł [się] zameldować w komisji. To taka komisja repatriacyjna, w każdym razie wojskowa.
We Włodzimierzu Wołyńskim ciemno było od ludzi. [Nikt] nie wiedział... jedni chcieli zostać, drudzy chcieli wracać. W każdym razie dostaliśmy dokumenty, że będziemy przesłani do obozów jenieckich w Niemczech. Wyraziliśmy zgodę i mieliśmy [tam] jechać. Sowieci dostarczyli nas po tygodniu. Na tydzień ulokowali nas w prywatnych kwaterach we Włodzimierzu. Po tygodniu przewieźli nas wagonami bydlęcymi przez most na Bugu. Po drugiej stronie stał parowóz i dwa wagony pierwszej klasy z rozłożonymi siedzeniami (jak dla chorych), z prześcieradłami. Siostry wojskowe, sanitariuszki niemieckie, roznosiły gorącą kawę z termosów wojskowych, kanapki, papierosy... I zapakowali nas w te wagony pierwszej klasy. Przy każdym łóżku na stoliku leżały po dwie paczki papierosów Juno. Za głowę żeśmy się złapali, że w takie warunki żeśmy się dostali i jeszcze kanapki nam przynieśli.
Dojechaliśmy pociągiem do Chełmna Lubelskiego. [Tam] czekały już sanitarki. Niemcy przenosili nas do [nich] na rękach. Nakręcany był film. Była taka gazeta w czasie okupacji. W gazecie był powrót jeńców ze Związku Radzieckiego. W Chełmnie Lubelskim był wielki, niedokończony budynek. Nie miał okien, tylko drzwi. Tam nas ulokowali. Przed tym dali nas do sutereny. W suterenie były mykwy, prysznice. Mieliśmy dużo rzeczy ze sobą. Jak się rozwiązywał szpital wojskowy, to porozdzielali wszystko na tych, co byli w szpitalu. Ja miałem trzy szlafroki, trzy pary pięknych skórzanych butów, zmiany bielizny, wszystko... nawet wojskową słoninę wędzoną. W międzyczasie Niemcy zrobili rewizję naszych rzeczy, a myśmy się wymyli pod prysznicem. Przydzielili nam salę na pierwszym piętrze i powiedzieli, że będziemy trzy tygodnie na kwarantannie, a [potem] zostaniemy przewiezieni do obozów jenieckich. Trwało to cztery dni. Ale codziennie inni Niemcy przychodzili nas przesłuchiwać. Musieli kogoś szukać. Po niecałym tygodniu przyjechała grupa trzyosobowa w żółtych mundurach ze Służby Bezpieczeństwa Rzeszy. Przesłuchiwała nas bardzo dokładnie. W połowie przerwała i wyszła... Do naszej grupy dołączyli [ludzie] z jakichś innych szpitali czy środowisk, kilku oficerów. [Jak] wyszli, myśmy to skwitowali, że tak widocznie musiało być. Na drugi dzień zaraz po śniadaniu żołnierze niemieccy przynieśli wielkie kosze z dwoma uszami. W tych koszach był suchy prowiant. Rozstawili stolik. Wypłacili nam żołd za cały okres pobytu w Związku Radzieckim do [tamtej] chwili. Dali nam bilety kolejowe otwarte ze stemplem, że to są jeńcy wojenni i mają prawo być dowiezieni przez PKP bezpłatnie do miejsca zamieszkania. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W południe przyjechały sanitarki, znów nakręcali film, zdjęcia... też było w gazecie. Przyjechaliśmy, wsiedliśmy w pociąg. Po drodze, jak nas przenosili, ludzie nam mówili: „Pewnie was [wyślą] gdzieś do obozów”. Ale okazało się, że do normalnego pociągu przyczepili wagon pierwszej klasy z otwartymi miękkimi siedzeniami, kanapki mieliśmy. Potem Niemcy wyszli, myśmy zostali zupełnie sami.
Pierwsi koledzy wysiedli w Lublinie, pociąg stanął. [Zastanawialiśmy] się, czy jesteśmy pilnowani, czy nie. Okazało się, że Kazio Kiliańczyk, taki co mieszka w Niedrzwicy za Lublinem [i inni] wyszli z pociągu, pomachali i już byli na postoju dorożek. To znaczy, że było spokojnie. Tak dojechałem do Warszawy. Z nami jechał cały czas nasz personel lekarski ze szpitala polowego 107. To znaczy jechał doktor Tyrajewicz, chirurg, siostra Modesta Nowicka i siostra Dąbrowska.
  • Kiedy to było?

To było w maju w 1940 roku. Siostry nam wypisały skierowania do Szpitala Ujazdowskiego w Warszawie – że tam mamy się zameldować. Przyjechaliśmy do Warszawy w nocy, o jedenastej chyba. Wychodząc z pociągu, włożyłem za płaszcz wojskowy (bo byłem w mundurze) przepustkę. Z radości żeśmy mieli adresy wszystkich, mieliśmy się spotykać. Spotykaliśmy się jakiś czas. Podjechał dorożkarz. Pyta się skąd [przyjechałem]. Mówię, że ze Związku Radzieckiego. „A dokąd pan chce jechać?”. Mówię: „Na Żoliborz, na Suzina”. – „A ma pan pieniądze?”. Mówię: „Mam”. Pokazałem pieniądze. Okazuje się, że wszystkie wziął i schował do kieszeni! To był mój pierwszy krok po niewoli sowieckiej.
Przyjechałem. Rodzice [myśleli], że na pewno nie żyję, bo śladu nie było już tak długo. Na drugi czy trzeci dzień pojechałem do Szpitala Ujazdowskiego imienia Piłsudskiego w Warszawie. Tam zostałem zarejestrowany. Chcieli mnie położyć, ale już tak miałem dosyć szpitala, [że] powiedziałem, że będę co drugi dzień przyjeżdżał. Miałem taką zieloną kartę (która jest w dokumentach), że będę leczony poliklinicznie. Zostałem tam podratowany i tam stanąłem na Komisję Inwalidztwa Wojskowego. Grup wówczas nie było. Dostałem sześćdziesiąt dziewięć procent utraty zdrowia wyłącznie na wojnie. Dostałem zaopatrzenie rentowe tutaj, w Warszawie i stałe leczenie w Szpitalu Ujazdowskim. Po jakimś czasie, [kiedy] już doszedłem do zdrowia, że mogłem swobodnie chodzić o lasce, spotkałem inżyniera Olgierda Hołownię, który zaproponował mi, żebym porozmawiał z kolegami. Zapachniało mi i zasmakowało, bardzo mi odpowiadało to towarzystwo. Wstąpiłem do organizacji ruchu oporu na Mokotowie przy Agrylu (zakładach mleczarskich). Ale ponieważ wszyscy wiedzieli już później, że mam duże zdolności do mechaniki (nie mogłem przecież uczestniczyć jako inwalida w różnych akcjach), więc głównie ograniczało się to do tego, że pracowałem u ojca w warsztacie i robiłem wszystko, co związane z bronią. Specjalizowałem się w broni maszynowej.

  • Rana wtedy panu doskwierała?

Rana doskwiera mi do dzisiaj, bo wywiązało się przewlekłe zapalenie szpiku kostnego i nie mogę mieć w tej chwili przeszczepionego stawu biodrowego. [...]

  • Wtedy też panu rana doskwierała?

Tak. Bardzo fajnie, przez całą okupację naprawiałem, dużo się uczyłem przy broni. W czasie okupacji nic więcej nie robiłem, tylko wszystko, co było związane z pracą w warsztacie.

  • Jak pan wspomina przygotowania do Powstania?

Przygotowania do Powstania – normalnie broń szykowałem. Bardzo dużo broni było wykopywanej z ziemi. Trzeba było to wszystko. Wszystko przez moje ręce przechodziło, bardzo dużo... Mam też zaświadczenie od dowódcy z oddziałów Puszczy Kampinowskiej, że sporadycznie i dla nich naprawiałem.

  • Gdzie pana zastała godzina „W”?

Miałem być na Mokotowie o godzinie piętnastej, a o czternastej już nie można było się wydostać z Żoliborza... Olgierd Hołownia z „Baszty”, potem Włodzimierz Kropka też z „Baszty” – razem się spotkaliśmy i poszliśmy do dowództwa „Żywiciela” [spytać], co mamy ze sobą zrobić. Natychmiast nas skierowali do kolumny samochodowej. Nasi chłopcy przecież zdobywali... było już parę samochodów. Jeszcze wtedy nie, ale za parę dni parę samochodów już było zdobytych... Trzeba było to wszystko przygotować, bo to postrzelone. Nasz pluton to było może piętnaście osób, to wszystko. Dowódcą był porucznik „Gryf” Feliks Ostrowski, znana postać.

  • Jakie były pana zadania?

To samo, co w czasie okupacji. W czasie Powstania chłopcy postrzelili samochód, dziesięciotonowy mercedes, zupełnie otwarta ciężarówa, z trupimi głowami... taki widoczny, jasny, w żółtym kolorze. I tak szybko, jak ten samochód został [wtedy] zdobyty, pułkownik „Żywiciel” wydał natychmiast rozkaz, żeby wziąć obsadę i jechać do Scholla po mąkę, na ulicę Rudzką, do piekarni, do Niemca. Jechać, bo jeszcze [żaden] z Niemców nie wiedział, że ten samochód jest zdobyty. U nas była taka forma, że po trzech było w szoferce kierowców, a reszta była z automatami na skrzyni. Poukładali się i pojechaliśmy do Scholla. [Tam] nas wpuścił strażnik, Niemiec... Polak, znaczy jakiś Werkschutz. Wjechaliśmy i tam żeśmy raz dwa zrobili porządek. Scholl, bardzo przyzwoity człowiek, wszystko pokazał, gdzie jest. Nawet troszeczkę alkoholu żeśmy wzięli. Cały samochód dziesięciotonowy został załadowany mąką. Ci chłopcy, którzy siedzieli na górze zrobili sobie piękny... jak w pięknym okopie siedzieli. W międzyczasie już Niemcy dostali skądś wiadomość, jak jest i wysłali brygadę, jakiś duży oddział Ukraińców, w stronę Scholla. Ale myśmy już byli spakowani. Otworzyli wielką, żelazną bramę i żeśmy wyjechali zupełnie inną drogą. Wyjechaliśmy na prawo do ulicy Gdańskiej. Gdańską na górę i do straży na ulicy Słowackiego. Do szkoły strażackiej żeśmy przywieźli ten cały ładunek mąki. Stąd mąka została rozdysponowana na placówki i do piekarni. W międzyczasie były zdobyte dwa samochody: büssing i henschel. [Je] też trzeba było naprawiać, bo chłodnice były poprzestrzeliwane.
W pierwszych dniach września zaczęły się zrzuty sowieckie. Na spadochronach zrzucali pepesze. Amunicję i inny sprzęt rzucali w skrzyniach na Placu Lelewela bez spadochronów. To się wszystko gniotło i rujnowało... Wtedy było potrzeba bardzo dużo fachowców, żeby to wszystko doprowadzić do ładu. Na początku Powstania powstał na ulicy Suzina róg Próchnika, duży zakład rusznikarski. Szefem tego zakładu był porucznik „Sztukator”. Mój dowódca oddelegował mnie tam do kompletowania broni, naprawy i przestrzeliwania. Mieliśmy tutaj, zaraz za kinem na Suzina duże ogrody i tam mieliśmy miejsce do przestrzeliwania broni. Po przestrzeliwaniu pepesze (bo głównie pepesze zrzucali) i wszystko szło już dla chłopców. Na wszystkie zrzuty, przecież piloci by nie wiedzieli… Do naszych obowiązków w autokolumnie należało rozstawianie krzyży z reflektorów samochodowych i akumulatorów na Placu Lelewela, na Placu Henkla, w parku na Żeromskiego, w różnych punktach. Mieliśmy takich punktów z dziesięć w Warszawie na Żoliborzu. No może dziesięć przesada, ale sześć... [Tam] były ustawione te krzyże. Potem przed wieczorem chłopiec od nas, który miał tam dyżur, leciał tylko, włączał i to się paliło całą noc. Rano żeśmy to wszystko rozmontowywali, zwozili. Akumulatory szły do ładowania. Na te parę samochodów, co żeśmy mieli, roboty było bardzo dużo, bo było bardzo dużo sklepów spółdzielczych w czasie okupacji. Magazyny były zapchane. Jak chłopcy zdobyli opla, to trzeba było przewozić żywność z magazynów niemieckich Opla do naszych magazynów. Później jak zdobyli olejarnię, to z olejarni też żeśmy przewozili olej do naszych magazynów. Tak że roboty było bardzo dużo.
W międzyczasie byłem oddelegowany do rusznikarni do porucznika „Sztukatora”. Ale tam raz dwa żeśmy rozładowali sytuację i wróciłem z powrotem do siebie. Mój tata na podwórku robił studnię, bo to była jedyna studnia na bardzo duży obszar. Wszędzie byli jacyś szpiedzy, nadawali. Jak już bardzo dużo ludzi było na podwórku, to ze szkoły gazowej rzucali granaty z granatników... Ale tata zawsze ocalał, bo był głęboko. Później ludzie znów się zbierali... Ale w warsztacie (to nie była nasza myśl, mojej rodziny ani ojca) ktoś dał myśl, żeby robić peryskopy. W naszym warsztacie powstała grupa pięcioosobowa. Robili peryskopy. Bardzo fajne, były na wystawie w Muzeum Powstania Warszawskiego. Przez całe Powstanie byłem zajęty...

  • Broń w rękach miał pan tylko, kiedy ją naprawiał?

Nie. Z bronią w ręku byłem na dwóch akcjach, też na zdobyciu samochodów... Prostu dowódca mnie nie wysyłał ze względu na to, że byłem niepełnosprawny.
Pod koniec Powstania Warszawskiego było już tak bardzo ciężko, że dowódca zaproponował, że kto chciałby, może przeprawić się na drugą stronę Wisły. Ma być tutaj osłona ogniowa zrobiona przez Sowietów. W tym czasie można od ulicy Promyka z Żoliborza dojść do Wisły i przepłynąć. Ja się zdecydowałem na to. Tu zostałem ranny, na ulicy Promyka, bo jednak tej osłony ogniowej Sowieci nie zrobili. [Zostałem] przeniesiony do szpitala na Cieszkowskiego, właściwie kuśtykając. Po upadku Powstania Warszawskiego zostałem wywieziony do Milanówka. Z Milanówka do Łowicza już się wydostałem samodzielnie. Wróciłem do Warszawy.

  • Kiedy?

W końcu stycznia.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę z końca stycznia?

Płasko, ruina... same ruiny... Przerażający widok. Jakoś [wróciłem] 20 stycznia. Meble na barykadach były, wszystko [zniszczone]. Boże! Wszystko! Trupów pełno leżało po piwnicach! W tym domu byłem z ojcem jako czwarta osoba. I dopiero ludzie po trochu zaczęli zjeżdżać i zajmować swoje mieszkania. Ponieważ ja miałem spalone mieszkanie, to prezes dał mi tutaj mieszkanie od frontu. Tak się zakończyło to wszystko...

  • Trzeba było budować wszystko na nowo ?

Wszystko trzeba było budować na nowo. Pracowałem troszeczkę. Ale głównie pracowałem z ojcem tu, u siebie w warsztacie. Byłem na różnych posadach. W „Róży Luksemburg” pracowałem... Tak jak każdy.

  • Nie był pan nigdy prześladowany przez to, że brał pan udział w Powstaniu?

Jak zrobiło się ciepło, nawet nie widziałem kiedy, w domu, gdzie mieszkałem, wieczorem otworzyłem balkon. Patrzę, stoi samochód i żołnierz pod moim balkonem (na pierwszym piętrze mieszkałem). W międzyczasie zapukali do drzwi. Światła jeszcze nie było. Z ojcem tylko byłem. Ojciec pyta kto. UB, Urząd Bezpieczeństwa. Ojciec otworzył. Mówi: „Panowie siadają. Zaraz karbidówkę załaduję”. Załadował ojciec karbidówkę, światło zrobił. „Jest syn?” – „Jest”. – „Pan się ubiera”. Zostałem przewieziony na ulicę Pogonowskiego (to ten zaułek). Tam był placówka Urzędu Bezpieczeństwa. Moi koledzy już siedzieli. Piwnice już były zapchane. Pan major, szef tej placówki, zszedł do nas. Część ludzi go znała. I ja go z widzenia znałem. Powiedział, żebyśmy się zbyt nie martwili, bo to jest pierwsze święto pierwszomajowe w Polsce i chcą mieć absolutny spokój. Po święcie pierwszomajowym zostaniemy wypuszczeni na wolność. A teraz on nam przyśle papierosy i jakieś jedzenie. I tak było. Ale okazało się, że 2 maja też jest i nic. 2 maja pan major przyszedł i powiedział nam, że zapomniał o 3 maja. Też chcą mieć spokój i dlatego dopiero po 3 maja [nas] wypuścili. Siedziałem tak dwa razy każdego roku...

  • Na święto majowe?

Na święto majowe zawsze byłem zamykany... Nie, dwa razy tylko byłem zamknięty, a później już wszyscy wiedzieli. Jak gdzieś składałem do pracy podanie, życiorys, to wszędzie pisałem, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Nie miałem specjalnie kłopotów, tym bardziej, że na wstępie pisałem: „inwalida wojenny”.

  • Jak pan teraz myśli o Powstaniu mając tę całą wiedzę i doświadczenie?

To musiało wyjść, bo inaczej prawie wszyscy by zginęli. Przecież co jakiś czas zwoływali ludzi na Plac Wilsona, że mężczyźni muszą się stawić. Przecież w końcu wysiekaliby wszystkich. Uważam, że Powstanie powinno być. Straszne straty ponieśliśmy... straszne straty. Ale wydaje mi się, że przez to w ogóle liczymy się w świecie, że nam się coś udało, że nie zostaliśmy potraktowani jak bandyci, tylko jak normalne wojsko... To dużo znaczy. Zginąć marnie, to jest bez sensu. Niepotrzebnie... No Boże! Wszędzie są ofiary. Przecież to była okrutna wojna... I bez Powstania widziałem ludzi zabijanych, mordowanych... To samo z nami by zrobili.

  • Drugi raz by zrobił pan to samo?

Drugi raz na pewno bym zrobił tak samo!



Warszawa, 28 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Ola Żaczek
Benon Janczewski Pseudonim: „Artur” Stopień: strzelec; kolumna samochodowa Formacja: Obwód II Żoliborz („Żywiciel”) Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter