Tadeusz Rolke „Wilk”
Nazywam się Tadeusz Rolke. Urodziłem się w 1929 roku w Warszawie.
- W roku 1939 wybucha wojna. Co pan pamięta z tamtego okresu?
Pierwszy przelot samolotów niemieckich nad Warszawą, które jeszcze nie bombardowały.
Moim zdaniem to było 2 września – pamiętam wszystko.
- Jakie uczucia wzbudzało to w dziecku?
Spełnione oczekiwania. Wojna była na ustach od dłuższego czasu. Były robione przygotowywania, mobilizacja, zaklejone szyby. Straszliwy, prymitywny hurapatriotyzm, że jesteśmy niepobici. Była cała heca: „Wodzu, prowadź nas na Litwę!”. Wszyscy byli sobą po prostu zachwyceni. Niezwykle szybko ta bańka prysła. 7 września okazało się, że Niemcy są na Ochocie. Tu zaczęło się pasmo rozczarowań w związku z oczekiwaniem na natychmiastową reakcję Anglii i Francji. Okazało się, że nic się [nie wydarzyło].
- Proszę powiedzieć, gdzie w tym czasie był pan i pańska rodzina?
Mieszkałem na Nowym Świecie. Od lat byłem świadkiem manifestacji politycznych, pochodów pierwszomajowych, trzeciomajowych, pogrzebu Piłsudskiego. Byłem znakomicie poinformowanym obywatelem Warszawy, czytającym codziennie „Kurier Warszawski”.
- Już w tym wieku pan czytał?
Oczywiście. Kiedyś nawet ukazał się „Kurier Warszawski” i na pierwszej stronie było puste miejsce, całą szpalta. Spytałem o to moją mamę i dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak cenzura. Tak wyedukowanego zastał mnie wybuch wojny.
- Jak przebiegał wrzesień 1939 roku dla państwa rodziny?
Pod koniec września dom został spalony, jak ogromna część tej dzielnicy, która była wyjątkowo mocno bombardowana. Na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu był sztab obrony Warszawy, o czym Niemcy świetnie wiedzieli, dlatego były tu ogromne straty. Zostaliśmy ludźmi bezdomnymi. Przygarnęła nas siostra mojej mamy z mężem. Spędziliśmy tam całą okupację.
- Gdzie państwo byliście w momencie bombardowania waszego domu?
Byliśmy w piwnicach ambasady angielskiej, bo dom został ewakuowany. Jak miał miejsce pożar, byliśmy kilkaset metrów dalej, na rogu Smolnej i Nowego Światu.
- Czy pamięta pan wkroczenie Niemców do Warszawy? Pierwszy moment, kiedy dziesięcioletni chłopiec widzi Niemców na ulicach miasta.
Pamiętam. Przed komendą miasta, koło Hotelu Europejskiego stał na warcie żołnierz niemiecki. To było nasze ulubione miejsce niedzielne. Po uczestniczeniu we mszy świętej w kościele wizytek zawsze szliśmy na zmianę warty właśnie przed komendę miasta. Bardzo nam się z bratem podobała [ceremonia] – granie hymnu, marsze wojskowe i różne wojskowe utensylia. Po tej mszy też poszliśmy pod komendę miasta, gdzie zamiast zmiany warty polskiej kompanii honorowej stał na warcie niemiecki żołnierz.
- Jakie to było uczucie zobaczyć wroga w naszym świętym miejscu?
Uczucie porażki. Ogromne uczucie porażki. Szczególnie ostre, że – jak mówię – propaganda hurapatriotyczna była po prostu gigantyczna. Jak nas wychowywano, to była masakra intelektualna. To, co robiono z tych biednych dzieci i młodzieży, aby ich przekonać, że jest to najgenialniejszy naród na świecie, najsilniejszy.
Muszę powiedzieć, że zdawałem sobie sprawę, co się dzieje w okresie Monachium i mnie się osobiście nie podobało, że odzyskaliśmy jakieś Zaolzie. Mimo że nas tam zawożono i kazano śpiewać: „Nie damy popradowej fali, Spisza, Orawy, praojców sławy. Ojce ziem tych posiadali, aż…”.
- Był pan na takiej wycieczce na Zaolziu?
Tak. Okazuje się, że był to rozbiór Czechosłowacji, w którym ten wspaniały kraj, Polska, wziął udział.
- Niewątpliwie ręka w rękę z Trzecią Rzeszą.
Tak.
- Jak wyglądała pańska edukacja podczas okupacji?
Reaktywowała się szkoła Heleny Chełmońskiej, której budynek przy ulicy Czackiego też został zniszczony. Znalazła przytułek przy ulicy Królewskiej róg Marszałkowskiej. W październiku zacząłem z powrotem chodzić do szkoły. Tak jak po wakacjach, tylko w innej sytuacji i do innego lokalu. Chcę powiedzieć jeszcze o hurapatriotycznej edukacji. Polska miała być krajem kolonialnym, to był kruczek polskich, chyba narodowych, polityków. Wychodziło pismo „Morze”, które czytaliśmy z bratem. Parę lat przed wojną nazywało się „Morze i kolonie”. Polska miała żądanie, że będąc tak wielkim mocarstwem, musi mieć kolonie. Uczono nas śpiewek, piosenek: „Żadna siła, żadna burza nie odbierze Gdyni nam, Gdańska nam. Nasza flota, choć nieduża, wiernie strzeże portu bram”.
Myśmy z bratem doskonale obserwowali ilość i jakość flot wojennych Europy, budowaliśmy sobie modele okrętów wojennych. Wiedzieliśmy, ile liniowców ma Wielka Brytania, ile krążowników, kontrtorpedowców. To samo o flocie niemieckiej czy jakiejkolwiek. Polska miała dwa kontrtorpedowce i później wielkie wydarzenie, że zbudowano stawiacz min „Gryf”, który był największą polską jednostką. Myśmy sobie zdawali sprawę z tych niesłychanych dysproporcji między siłami w Europie, które wkrótce wezmą udział w konflikcie. Dla mnie szczególnie dysharmonicznym głosem było, kiedy w czasie wojny zapisałem się do „Szarych Szeregów”, do zgrupowania najmłodszych harcerzy, czyli „Zawiszy”.
Harcerstwo było kontynuowane nie tylko ze względu na to, że miało być ruchem oporu, miało stanowić pomoc dla Armii Krajowej (wtedy jeszcze ZWZ), ale harcerstwo okupacyjne przejęło również funkcję wychowania młodzieży. Młodzież, która została pozbawiona instytucji państwa i patriotycznej szkoły, odpowiednich lektur, odpowiednio podanej oświaty, miała być w jakiś sposób dalej wychowywana. Przecież to w ogóle jest idea harcerstwa, skautingu i Baden-Powella. Przedwojenne harcerstwo było w Polsce bardzo silne. Prócz ćwiczeń, które przyzwyczajały nas do konspiracji, uczyły nas na przykład śledzenia kogoś, ucieczki z pewnych trudnych sytuacji, wychowywano nas. Czym nas wychowywano w czasie zebrań, na których spotykało się więcej harcerzy? Na Powiślu na ulicy księdza Siemca był lokal. Co jakiś czas spotykaliśmy się nie w gronie zastępu czy drużyny, ale było pięćdziesiąt albo osiemdziesiąt osób. Na spotkaniach dalej karmiono nas papką patriotycznej propagandy. Dalej mieliśmy śpiewać, że żadna siła, żadna burza nie odbierze Gdyni nam. A Gdynia była nam odebrana trzeciego dnia wojny. Dwa polskie kontrtorpedowce uciekły, a drugie dwa zostały zatopione. Mechanizm wkładania młodzieży tej papki, tych bzdur nie zmienił się.
Wychowawcy nie mieli żadnego sposobu, czym nas karmić, jaką ideologią, skoro ja – mając lat dwanaście – czułem, że sytuacja jest paradoksalna. Mam śpiewać o bohaterskiej flocie, która została starta trzeciego dnia wojny – tego typu paradoksy. Później zostałem już na to uczulony. Ponieważ czytałem i roznosiłem „Biuletyn Informacyjny” byłem poinformowany, mimo że cała polska prasa też nie podawała prawdy o sytuacji politycznej na świecie. Bez przerwy robiono nam jakiekolwiek duże nadzieje na jakąś niepodległą Polskę, co zjawi się po zwycięskiej wojnie. Byłem już do tego sceptyczny. Wiedziałem na przykład, kto zrobił Katyń, kiedy nadchodziła letnia ofensywa sowiecka i były przygotowania do Powstania. Gdyby mnie wtedy spytano, czy Sowieci nam pomogą, to odpowiedziałbym, że bardzo w to wątpię. Czułem, że sprawa przyszłej Europy jest jakby załatwiona.
- Mimo orientacji, jaką pan posiadał w ówczesnych działaniach politycznych, poszedł pan do Powstania.
Był rozkaz, byłem zobowiązany przysięgą. Dużo bardziej wolałbym zostać w mojej dzielnicy, w Śródmieściu Północnym, niż jechać do jakiegoś Wilanowa, w którym nigdy w życiu nie byłem, do wsi Wilanów. To się okazało kompletnym niewypałem, bo punkt łącznikowy w ogóle tam nie zaistniał.
- Proszę dokładnie opowiedzieć, jak wyglądał dzień 1 sierpnia.
Mieliśmy zbiórkę w Śródmieściu już w godzinach południowych. Czekaliśmy na dalsze rozkazy, dokąd mamy się udać, bo myśmy mieli być łącznikami, gońcami, to było jakoś zaplanowane. Wyznaczono nam miejsce w Wilanowie, w tak zwanej wsi Wilanów, która wówczas roztaczała się niedaleko pałacu, półwiejskie zabudowania. Myśmy tam pojechali rowerami, zresztą bardzo późno. Jak zjeżdżałem na dół Belwederską, to słyszałem strzały i wybuchy na placu Unii Lubelskiej. Wyjechaliśmy ze Śródmieścia w ostatniej chwili. Na szosie Sobieskiego zatrzymał mnie feldżandarm, wylegitymował mnie, pytał, dokąd jadę. Powiedziałem, że jadę do cioci, do Wilanowa. Jego to niewiele obchodziło. Myśmy tam zupełnie nie mieli co robić.
Nasz zastęp. Część naszego zastępu. Czterech, może pięciu. Tego wieczoru widziałem tam żałosnych, pierwszych powstańców. Było ich trzech, mieli opaski i chyba jeden granat, może jeden pistolet i gdzieś tam się szwendali wśród zabudowań, nie wiedząc, co mają robić. W nocy nasz drużynowy Mietek postanowił zbadać sytuację, jak wygląda nasz ewentualny powrót do Śródmieścia. Wybrał się ulicą Powsińską i Czerniakowską. Wrócił do nas, stwierdzając, że na Czerniakowskiej przy stacji filtrów (która istnieje do dzisiaj) jest koniec, jest niemiecki bunkier i tam był świadkiem iluś ofiar, które szturmowały ten bunkier. To było nie do przejścia. Wrócił. Myśmy byli bez żadnego przydziału i nie było sensu, żeby tam siedzieć.
Na trzeci dzień rano postanowiliśmy jednak stamtąd iść i przynajmniej dostać się gdzieś, gdzie coś się będzie działo. Idąc przez pola między Wilanowem a Sadybą, zostaliśmy ostrzelani. Było tam stanowisko niemieckiego reflektora przeciwlotniczego, które było ufortyfikowane i miało swoją załogę. Lotnicy nas dostrzegli i ostrzelali. Tam zostałem ranny w udo. Strzelanina nas rozproszyła. Mój przyjaciel był przerażony, bo jemu kula otarła się o głowę, miał przypalone włosy. Zostaliśmy z nim trochę dłużej w tym polu, chowaliśmy się za [snopkami] – było żyto skoszone i stało w takich kopkach. Dostaliśmy adres kontaktowy na Sadybie. Kiedy po wielu godzinach wydostaliśmy się spod tego ostrzału, przyszliśmy na Sadybę.
Tak, mogłem. Zaraz któryś z kolegów rzucił mi osobisty opatrunek. Obwiązałem sobie ranę, która nie krwawiła mocno. [Na Sadybie] pod tym adresem już nie było naszych kolegów, poszli gdzieś dalej, nie wiedzieliśmy dokąd. Musiałem iść na punkt opatrunkowy, który oczywiście już istniał, punkt medyczny w centrum Sadyby. Opatrzono mnie, przemyto ranę, miałem przychodzić co drugi dzień. Nic się tam nie działo. Był punkt medyczny, gdzie co jakiś czas zjawiał się ktoś ranny. Był też punkt społeczny, bo już zjawili się tacy maruderzy jak my, bez żadnego przydziału.
- Czym zajmowaliście się przez te dni?
Przede wszystkim dostaliśmy kwaterę. Było to organizowane przez komitet, który utworzył się przy RGO […] Niczym [się nie zajmowaliśmy]. Nie mieliśmy żadnego przydziału, miałem trudność z chodzeniem. Byliśmy po prostu zdemobilizowanymi harcerzami bez przydziału.
- Czy ludność Sadyby opiekowała się wami? Karmiła was?
Myśmy zostali przydzieleni i ta rodzina miała obowiązek dawania nam wyżywienia i noclegu.
- Robili to z obowiązku czy z poczucia patriotyzmu, pomocy młodym ludziom. Przecież byliście wtedy dzieciakami.
No dobrze. Ale jednak cała okupacja nauczyła ludzi pewnych odruchów wspólnoty, solidarności i pomocy. W tej szczególnej sytuacji to nikogo nie dziwiło i to była sytuacja jakby naturalna. Po pierwsze w Warszawie każdy robił zapasy, to była zasada życia w czasie wojny. Trzeba było mieć zapasy żywności, mąki, kaszy, grochu – rzeczy, które są trwałe, nie mówiąc już o jakichś konserwach, połciach słoniny w spiżarni. Przypuszczam, że wyżywienie czymkolwiek nie stanowiło wielkiego problemu. Na Sadybę przychodziły kobiety z żywnością, dojeżdżały kolejką do Wilanowa. Z Wilanowa szły z koszykami kilka kilometrów. Można było kupić jajka i śmietanę po niesłychanie wysokich cenach.
- Tu już nie było odruchu patriotycznego, żeby pomagać, tylko typowy handel.
Te kobiety wykorzystały sytuację wyjątkowego boomu. Nie wiem, bo nie miałem pieniędzy i nigdy nie kupowałem, ale słyszałem od naszych gospodarzy czy sąsiadów, że wszystko można kupić.
Trwało tak do 14 sierpnia, kiedy Sadyba została zajęta, dokumentaliści Powstania wiedzą doskonale, przez jaki oddział. Ja tego nie wiem, bo mnie to wszystko nie bardzo interesowało. Zaraz tego samego dnia nastąpił atak od strony Wilanowa. [Niemiecki] garnizon wilanowski (który – okazało się – był zaledwie batalionem Wehrmachtu), odkrywszy, że Sadyba została zajęta przez powstańców, zaatakował od strony swojej kwatery w Wilanowie. Nie wiem, czy powstańcy się tego spodziewali, czy nie, w każdym razie na południowym krańcu swojego osiedla na pierwszym piętrze zainstalowali karabin maszynowy.
Osiedle to było bardzo charakterystyczne przestrzennie. [Powstańcy] podpuścili tych żołnierzy bardzo blisko i ich wysiekli, zrobili masakrę – jak na warunki powstańcze. Oddział Wehrmachtu szybko się wycofał, zostawiając na tym polu zabitych i rannych. Sadyba była końcem pewnego zespołu miejskiego i było tam pole. Ranni zostali wzięci do szpitala, który już od dawna funkcjonował w tak zwanych centralnych blokach na ulicy Okrężnej. Widziałem tych rannych.
- Jak zajmowano się tymi rannymi?
Tak jak powstańcami. Dla lekarzy i pielęgniarek nie było różnicy.
- Mimo że to byli Niemcy, oprawcy?
Tak, tak. Było zróżnicowanie na Wehrmacht i SS. Wehrmacht to byli żołnierze, oni walczyli na rozkaz. Wydaje mi się, że chodziły tego typu komentarze. Tak byli postrzelani… Pamiętam jednego, że w ogóle mało go było widać, cały był w bandażach. Byli tam normalni lekarze, pielęgniarki, środki opatrunkowe i zaraz wszystko to zorganizowano. W końcu to było przygotowywane przed Powstaniem, to była logistyka, w końcu gdzieś to było. Na drugi dzień od strony Wilanowa zjawił się samochód z białą flagą.
Wysiadło dwóch oficerów, którzy zostali wpuszczeni na Sadybę do dowództwa. Podobno z zawiązanymi oczami, tak mówiono. Garnizon wilanowski poprosił o wydanie rannych. Podobno powiedziano, że z ich strony nie będzie żadnych działań zaczepnych i że dalej będą przepuszczać zaopatrzenie, żywność – tak jak do tej pory. Jeśli ludność cywilna ma ochotę wychodzić przez Wilanów, to będzie wypuszczana bez żadnych represji. Kto będzie szedł biała flagą, dziećmi, kobietami, ten może dojść do kolejki w Wilanowie, wsiąść i pojechać dokąd [zechce]. To zostało jakby wynegocjowane.
- Czy ludzie korzystali z tych możliwości?
Niewielu, ale zdarzały się wypadki. Wolność trwała dwa tygodnie. Kilka polskich flag. Bardzo niedobre uzbrojenie, zupełnie śmieszne. Pod koniec sierpnia Niemcy zainteresowali się Sadybą jako miejscem strategicznym, jakby nie było bliskim Wisły. Chodziło o oczyszczenie dostępu powstańców do Wisły w razie lądowania z Pragi. Jeśli pokazał się na ulicy Sobieskiego niemiecki czołg, to posłaniec biegł, bo w posiadaniu załogi Sadyby była jedna rusznica przeciwpancerna. Przedwojenna broń przeciwpancerna, dosyć dobra. Była jedna, więc jak od zachodu pokazał się czołg, to trzyosobowa załoga biegła w stronę czołgu i usiłowała do niego wystrzelić. Jak był meldunek, że czołg pokazał się od strony Siekierek, to rusznica biegła w stronę Siekierek. To było śmiechu warte.
- Czym pan zajmował się w tym czasie?
W końcu mogłem trochę chodzić, nawet już prawie biegać, więc poszliśmy do komendantury zgłosić się do służby. Kilkakrotnie przenosiliśmy jakieś meldunki we dwóch lub pojedynczo. Mieszkaliśmy cały czas na naszej kwaterze. Wtenczas zetknąłem się z powstańcami, którzy w nocy przypłynęli z Pragi. Spotkałem kolegę mojego brata, którego znałem z czasów konspiracji. Tam widziałem go ostatni raz. Jego losy są nieznane, zaginął. Byłem ostatnim z tego grona, który go widział, i po wojnie spotkałem się z jego matką. [To był] Jerzy Zalewski. Opowiedziałem jej, że pod koniec sierpnia na Sadybie był jeszcze cały i zdrowy. Potem było rutynowe bombardowanie lotnicze. Było ciężkie bombardowanie fortu, zginęło sporo osób, ponieważ jedna z kazamat jednak się zawaliła, mimo że wszystko było przysypane ziemią. Tam były duże straty.
Bombardowanie dzielnicy willowej dużo nie daje, bo nie ma kamienic, które się walą. Później było normalne posypanie dzielnicy bombami zapalającymi. Od tych bomb nie spaliła się cała Sadyba. Pamiętam, jak żeśmy na dachu willi odkryli palącą się bombę zapalającą i zasypaliśmy ją piaskiem. Żadnych wielkich strat nie było. Poza fortem żadnych wielkich strat nie było – ani burzących, ani zapalających. Później bardzo szybko nastąpił atak. Wobec przewagi w jakości i ilości broni nie było tam prawie żadnych walk. Wyszliśmy z piwniczek pod niewielkimi domami i zostaliśmy zagonieni właśnie na teren fortu. To było 2 września. Po drodze między naszą kwaterą a fortem był niezabudowany placyk, jakich wtenczas na Sadybie jeszcze było wiele. Spojrzałem, a tam rozsiedli się niemieccy żołnierze i stało piętnaście ciężkich karabinów maszynowych, granatniki. To nieprawdopodobny kontrast z uzbrojeniem, które miała załoga Sadyby przez dwa tygodnie wolności…
Całą ludność zebrano na forcie. Przyjechał jakiś wysoki funkcjonariusz, który się nie przedstawił, i miał do nas przemówienie. Było tłumaczone: „Wszyscy zostaną deportowani. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Proszę zachować spokój. Rodziny nie będą oddzielane, tylko proszę słuchać się władz niemieckich”. Jak później czytałem, chyba u Bartoszewskiego, być może był to von dem Bach, ale to trzeba sprawdzić, nie pamiętam. Nieważne. Czekał nas całonocny marsz. Starsi ludzie, dzieci, kobiety – całonocny marsz na Dworzec Zachodni. Po drodze obejrzałem wypaloną Ochotę, przekraczając ulicę Grójecką, wypalony Rakowiec.
- Niemcy nie starali się wyłuskać powstańców z tej grupy ludności?
Tam było bardzo mało młodych mężczyzn, bo powstańcy wycofali się w stronę Śródmieścia.
- Pan nie chciał się wycofywać w stronę Chełmskiej i dalej?
Nie, nie... Myśmy wiedzieli, że nasz udział w Powstaniu jest [bezsensowny]. Co my mamy dalej robić? Sprawa jest przegrana. Myśmy byli bardzo sceptyczni. Na Dworcu Zachodnim rutynowo [wsadzono nas] w pociąg elektryczny i – do Pruszkowa.
W Pruszkowie olbrzymia kolumna ludzi. Stał stolik z kilkoma oficerami, podawało się wiek. Myśmy z moim przyjacielem postanowili się odmłodzić. Nie mieliśmy dowodów. Nie pokazaliśmy legitymacji szkolnej, którą żeśmy mieli. Odjęliśmy sobie rok i wpadliśmy w grupę najmłodszych. Tym niemniej nie zostaliśmy od razu zaliczeni do grupy do zwolnienia, tylko znaleźliśmy się w hali, która miała być dalej dzielona.
- Jak wyglądały te hale, bytowanie w nich?
To były ogromne hale warsztatów kolejowych. Myśmy tam spędzili jeszcze co najmniej jedną noc. Miałem wtenczas dużą gorączkę. Troszkę to pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że przyszła siostra z opaską Czerwonego Krzyża i powiedziała, że nas wyreklamuje do grupy od razu zwalnianej. To nie nastąpiło. Pamiętam, że myśmy tam spali na jakimś betonie. Byłem jak w malignie. Na drugi dzień odczytano nas po nazwiskach (bo byliśmy zarejestrowani przy pierwszym stoliku) i utworzono z nas kolumnę, która nie była przeznaczona do zwolnienia. Natomiast równolegle do nas szła kolumna, którą od razu za bramą rozpuszczano, gdzie kto chciał.
Byłem mocno oszołomiony, cały czas miałem gorączkę. Myśmy szli równolegle: ci, którzy mieli gdzieś jechać na roboty (myśmy nie wiedzieli gdzie) i ci, którzy mieli być zwolnieni. Strażnik się odwrócił i mój przyjaciel Sławek zorientował się, że myśmy mogli przebiec do tej kolumny. Ale miałem spóźniony refleks. Obejrzałem się, nie wiedziałem [co się dzieje]. W momencie jak on mnie ciągnął za rękę, to strażnik już nas widział. Przez moją słabość zostaliśmy w grupie, która została wywieziona na roboty do Niemiec.
Wpierw zawieziono nas do Frankfurtu nad Odrą, gdzie był obóz przejściowy. Z Frankfurtu obaj trafiliśmy do miejscowości Luckenwalde na południe od Berlina. W Luckenwalde zebrano nas w lokalu-restauracji miejscowej gospody. Przyjeżdżali okoliczni bauerzy, chłopi, zabierać swoich niewolników.
Nas wziął bauer pod tytułem Herman Gensch. Jednego wziął dla siebie, drugiego dla sąsiada. Przyjechał rowerem, a wracaliśmy w trójkę piechotą, on prowadził rower. Przy pięknej pogodzie zrobiliśmy sobie spacer, dwanaście kilometrów. Zaprowadził nas do swojej wsi, która nazywała się Dobbrikow.
O tyle, o ile.
- Porozumiewaliście się bez problemu?
Tak.
Dobrze. Zostałem u Genscha, a mój przyjaciel został oddany do któregoś sąsiadów. W tym gospodarstwie już od lat pracowało kilku tak zwanych
Zwangsarbeiter z Ukrainy i z Polski, którzy mnie bardzo miło przyjęli. Mieszkali wszyscy razem w ogromnym pomieszczeniu, a ja dostałem własny pokój. Te gospodarstwa były imponująco budowane i wyposażone, więc nie było tam u miejsc do pracy czy do spania. Dostałem swój pokój z bardzo czystą pościelą, mogłem się umyć. W ogóle niesłychana czystość i miał miejsce szok cywilizacyjny.
- Pan przyjechał z Warszawy na wieś…
Tak, ale ja znałem polską wieś. Znałem polską wieś z moich przedwojennych i okupacyjnych wakacji. Miałem dwóch wujków, który mieli majątki. Miałem trzeciego wujka, który miał posiadłość na Mazowszu i widziałem, jak wygląda polskie gospodarstwo. Chałupa kryta słomą nieomal z klepiskiem. [Widziałem], jak się ubiera polski chłop i jak są hodowane zwierzęta. A tam po prostu szok. Dosłownie szok cywilizacyjny. Budynek mieszkalny, w którym jest siedem pokoi, wypolerowane podłogi. Wchodzi się w kapciach. Skanalizowane całe obejście. Krowy dostają nową ściółkę codziennie wieczorem. Bieżąca woda, szambo, ubikacje skanalizowane.
W porównaniu do Polski – niebo a ziemia. Azja i Zachodnia Europa. Za parę dni moja rana zaczęła mnie boleć i się świntuszyć. Pokazałem mojemu gospodarzowi i wsiedliśmy na rowery. Pojechaliśmy do Luckenwalde. Były tam ogromne obozy jeńców, jeden największy w Niemczech stalag, gdzie siedziały tysiące Francuzów, Anglików, Rosjan. Była tam oczywiście ogromna służba sanitarna. Pan Gensch mnie tam zaprowadził, opatrzyli mnie i kazali jednak przyjeżdżać dwa razy w tygodniu. Miałem dwa popołudnia wolne. Brałem rower i jechałem do Luckenwalde.
- Co pan robił? Jaką pracę pan wykonywał?
Wszystkie prace, które są konieczne w gospodarstwie. Od obierania kartofli po prace porządkowe na podwórku, grabienie siana po jesiennych sianokosach. Bardzo ciężką pracą było roztrząsanie gnoju na przyszłe zasiewy. Czasami pasienie krów dosyć daleko za wsią – najróżniejsze prace.
Nie. Po jakimś czasie wieś musiała oddać kontyngent zagranicznych robotników do prac przy budowaniu umocnień na froncie wschodnim. Zostałem wybrany do tej grupy i kilkoro nas wywieziono do Luckenwalde, gdzie był punkt zborny z całego powiatu, bo było miastem powiatowym. Później pojechaliśmy do Berlina, gdzie byłem pierwszy raz. Szalenie chciałem zobaczyć Berlin. W czasie nauki geografii w szkole powszechnej uczyliśmy się o różnych miastach. Mnie szalenie interesował Berlin, który w książce był przedstawiony jako fenomenalne miasto ze wspaniałymi przedmieściami, z willami, z ogrodami. Poza tym w Berlinie było ponad sto kin, co mnie szalenie imponowało. Myśmy z bratem liczyli i w Warszawie było ponad dwadzieścia kin. Berlin imponował mi już przed wojną. Było to najbliższe wielkie miasto.
Rok 1944.
- Jak wtedy wyglądał Berlin?
Zaraz opowiem. Kiedy któregoś wieczora Gensch powiedział, że jutro jedzie do Berlina, to mu powiedziałem, czy może mnie zabrać. Powiedział, że nie może, nie było mu wolno. Wtenczas Berlin był już mocno zniszczony. Zobaczyłem ten zniszczony Berlin. Z pociągu zobaczyłem jeszcze te przepiękne ogródki na przedmieściach. Ale już okolice Anhalter Bahnhoff, gdzieśmy się przesiadali na S-Bahn i później pojechali na Dworzec Zoo, były już bardzo poważnie zniszczone. Miałem coś w rodzaju uczucia, które po niemiecku nazywa się
Schadenfreude, czyli przyjemność ze szkody, [przyjemność], że oni też dostali. Całe kwartały wypalonych domów, mnóstwo pustych placów. Były służby, które bardzo szybko czyściły te zniszczenia. Miasto było już mocno naruszone.
- Jakie były pańskie dalsze losy?
Resztę przymusowego pobytu spędziłem w jednostkach budujących umocnienia. W warunkach dużo trudniejszych niż miałbym to w gospodarstwie rolnym, szczególnie w zimie. Zostaliśmy przewiezieni na północno-wschodnie krańce Trzeciej Rzeszy, w dzisiejsze okolice Sierpca. To był region, który nazywał się Westpreussen – Prusy Zachodnie. Było bardzo ciężko, bo zima była bardzo ostra. Mieszkaliśmy w bardzo prymitywnych barakach, gdzie było strasznie zimno, wszy. To był dla mnie fizycznie bardzo ciężki okres. Potem nadeszła styczniowa ofensywa sowiecka. Ewakuowano nas. Pilnowano nas bardzo ostro, żebyśmy nie uciekali, bo jednak cały czas byliśmy potrzebną siłą roboczą. W czasie ewakuacji nie uciekliśmy, ale zostaliśmy zwolnieni. W tym okresie w rejonie przyfrontowym był też absolutnie odczuwalny bałagan.
W pewnym momencie nasz komendant spod Sierpca, który cały czas trzymał nas przy sobie razem z paroma jego strażnikami, powiedział nam, że jesteśmy wolni. Nie ma dla nas ani pracy, ani jedzenia i możemy robić co chcemy. Nie znaliśmy okolic. To były rejony wcielone do Rzeszy. Z paroma kolegami [postanowiliśmy], alby oddalić się od tej strefy. Był oczywiście pomysł, żebyśmy się gdzieś zadekowali. Mogliśmy trafić na Polaków i mogliśmy trafić na Niemców. Wtenczas byśmy zostali potraktowani jako męty, dezerterzy. Jednak postanowiliśmy oddalić się od tej strefy frontowej. Wsiedliśmy na transport wojskowy z żołnierzami i dojechaliśmy aż pod Grudziądz. Nie wiedziałem, jak to się nazywa. Dla mnie to był Graudenz. Tam zresztą zostaliśmy zatrzymani przez żandarma, który chciał nas rozstrzelać. Stało się to, czegośmy chcieli uniknąć.
Było nas trzech, w tym dwóch dobrze mówiących po niemiecku, bo parę lat spędzili w Niemczech. Nas zatrzymał miejscowy żandarm. On czekał, że niedługo zacznie się tam strefa przyfrontowa. Myśmy mieli przy sobie
Arbeitskarty z Niemiec, a byliśmy pod Grudziądzem. Myśmy nie mieli żadnego dokumentu, że chociaż jeden dzień pracowaliśmy w jakimś Arbeitsamt. Tutaj, w Westpreussen, u niego. Powiedział, że nas zastrzeli. Wątpiliśmy i prawdopodobnie obezwładnilibyśmy go, zanim by wyciągnął pistolet. Po jakichś negocjacjach zwolnił nas. Kazał nam iść prosto na Grudziądz i nie strzeliłem w plecy. W Grudziądzu były już patrole, które czekały na takich jak my. Znowuż zostaliśmy zebrani w jednym, dużym budynku, chyba szkolnym. Dali nam tam już nawet jakąś zupę. Ponieważ dalej byliśmy potrzebni, zostaliśmy wywiezieni do Gdańska. Pod Gdańskiem i w Gdańsku dalej kazano mi kopać okopy. Znakomicie unikałem pracy, więc dużo okopów nie wykopałem.
Zobaczyłem jeszcze niezniszczony Gdańsk, oblężenie, które było długie, ale sam szturm był krótki. Zobaczyłem pierwszych czerwonoarmistów. Gdańsk został spalony po wyzwoleniu. Po pierwsze widziałem Gdańsk trzydzieści godzin przed wejściem sowietów. Byłem w centrum Gdańska, koło […] hali targowej. To było nietknięte miasto. Wyglądało jak Warszawa przed bombardowaniami, a już kiedy Niemcy ostrzeliwali, kiedy już mieli zasięg artyleryjski. Stał uszkodzony tramwaj, ulica była zasypana szkłem, dom miał dziurę od pocisku. Było to miasto lekko uszkodzone ostrzałem artyleryjskim. […]Istnieje film czołówki filmowej Ludowego Wojska Polskiego, który pokazuje polski czołg wjeżdżający na Długi Targ. Wysiadają z niego żołnierze, wchodzą na fasadę Dworu Artusa i zatykają flagę. Dwór Artusa jest nietknięty, tak wyglądał Gdańsk. Parę chwil później weszli Rosjanie i podpalili miasto. Gwałty, rabunki. Łatwo podpalić Stare Miasto. Jak przyjechałem po roku do Gdańska, to było morze ruin, identycznie jak Stare Miasto w Warszawie. Ciekawy jestem, czy to był rozkaz Żukowa. Bo Żukow atakował Gdańsk?
- Żukow szedł prosto na Odrę. Tam atakowały chyba wojska Koniewa.
Czy to był rozkaz? Parę razy gdańszczanie mówili, że rosyjscy saperzy usiłowali wysadzić kościół Najświętszej Marii Panny. Mieli zadanie z ładunkami i to im się nie udało. Upili się, coś im pękło, jakieś kable.
- Zdobywanie Prus Wschodnich to był odwet na Niemcach, to były pierwsze tereny zajmowane przez Rosjan.
[Również] Elbląg zrównano z ziemią. Ale czy nie istnieje rozkaz zniszczenia Gdańska? Nikt bez rozkazu nie usiłowałby wysadzić kościoła w powietrze, bo tam nie było nikogo do gwałcenia ani nic do picia.
- Bez rozkazu Rosjanie mogli sobie pogwałcić i popić, ale nie niszczyli całego olbrzymiego miasta.
Oni też lubili podpalić. Parę lat po wojnie byłem w Sierpcu, bo okazało się, że miałem tam rodzinę, o czym nie wiedziałem. Gdybym wiedział, to kto wie, czy nie uciekłbym tam w czasie ewakuacji. Miasto było nietknięte, bo nie było żadnych walk, ale Rosjanie jeden dom spalili, bo się upili. Któryś rzucił granat, ale nie spaliło się całe miasto. Natomiast tym razem spaliło się przepiękne miasto. W tych paru chwilach, które tam byłem, poczułem jeszcze, jak to było bogate. Złocenia domów, stiuki, dekoracja.
- Kiedy wrócił pan Warszawy?
W kwietniu 1945 roku.
Znalazłem mamusię.
Katastrofalnie.
- Wcześniej widział pan Gdańsk.
Nie widziałem Gdańska. Widziałem spaloną Ochotę, przez którą szedłem. Z tym że Ochota była równo wypalona, a Śródmieście miało bomby, ślady po artylerii. Zniszczenie było kostropate, a nie tylko wypalone wskutek zapalających nalotów dywanowych bloki jak w Berlinie. Warszawa wyglądała katastrofalnie.
- Pańska ocena Powstania Warszawskiego.
Bez sensu. Powstanie Warszawskie nie powinno wybuchać w tym okresie.
Warszawa, 20 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz