Bogdan Duszewski

Archiwum Historii Mówionej

Mam na imię Bogdan, nazywam się Duszewski, urodziłem się 12 lipca roku 1932 w Warszawie.

  • Gdzie pan przebywał, w jakiej dzielnicy, podczas Powstania?


W czasie Powstania przebywałem w Śródmieściu Południowym.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pan urodził i w jakiej rodzinie. Kim byli pana rodzice?


Urodziłem się dokładnie naprzeciwko szpitala Banacha, na Opaczewskiej (tam wtedy była Opaczewska, nie Banacha), ale przed wojną mieszkałem przy ulicy Srebrnej róg Towarowej. Tam mój ojciec był szoferem u prezesa koncernu Zjednoczone Zakłady Górniczo-Hutnicze Modrzejów-Hantke. No a moja mama była, jak to się mówi, przy mężu. Mieszkaliśmy w takim oddzielnym domku, właśnie przy ulicy Srebrnej. Tam od ulicy Srebrnej było biuro koncernu, a na terenie była fabryka, ale my mieszkaliśmy w takim oddzielnym domku. Nie był to jakiś dom czynszowy, hałaśliwy, tylko taki jak gdyby, w cudzysłowie, pałacyk. Ojciec miał się bardzo dobrze, ponieważ miał stałą posadę i wszystko było właściwie w porządku.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Więc tak, 7 sierpnia urodziła się moja siostra.

  • 7 sierpnia którego roku?


1939 roku, czyli tuż przed wybuchem wojny. I właściwie zaraz po tym mój ojciec został zmobilizowany, tak że sytuacja była dosyć nieciekawa.

  • Czy przed wojną zaczął pan chodzić do szkoły?


Nie, ale pamiętam, że rodzice wybrali dla mnie szkołę. Była do szkoła przy ulicy Raszyńskiej, w kierunku Filtrowej, chyba na rogu Niemcewicza. Ten budynek istnieje do dzisiaj. Była to piękna, nowoczesna szkoła, nawet chyba miała salę gimnastyczną i boisko. Była to szkoła numer 16. Tam zostałem zapisany, ale niestety nie zdążyłem do niej pójść, ponieważ wybuchła wojna.

  • No właśnie, jak pan zapamiętał 1 września i te pierwsze dni? Bo był pan w Warszawie?


Tak, byłem w Warszawie, dokładnie w tym miejscu. Przed wojną często były tak zwane alarmy próbne i najprawdopodobniej ten pierwszy alarm nie zrobił na nas wrażenia, ale już w ciągu dnia, jak wyszliśmy przed dom, to widać było, a widok był szeroki, bo widok był nawet na Dworzec Główny, bo tam można było dojść do wykopu linii średnicowej, tak że miałem widok na centrum Warszawy – widać było lecące wysoko samoloty i strzelała polska artyleria przeciwlotnicza. Może strzałów nie było słychać, ale takie obłoczki białe koło samolotów widać było. Natomiast nie widziałem, żeby jakiś samolot został strącony.

  • Jak pan odbierał tę sytuację? Był pan dzieckiem. Czy pan był przestraszony, zaciekawiony? Jak to wyglądało?


Muszę przyznać, że raczej nie pamiętam tego, bo jeszcze w tej chwili jak gdyby się u nas nic nie działo, ale za kilka dni się zaczęło i będę zaraz opowiadać.

  • Bardzo proszę.


Więc, niestety, za kilka dni zaczął się ostrzał artyleryjski, no i moja mama, wiedziona rozsądkiem, przeniosła się do domu dyrekcji, do piwnic tego domu, niedaleko, ale, powiedzmy, na terenie. I słusznie zrobiła, gdyż za kilka dni ten nasz uroczy domek został zniszczony, kompletnie spalony ogniem artylerii niemieckiej. Tak że po raz pierwszy w czasie wojny zostaliśmy wszystkiego pozbawieni oprócz życia, nie wiedząc oczywiście, co się dzieje z ojcem. Pamiętam też taką historię, że ojciec został powołany do wojska. Mama była sama, ale siostrę trzeba było ochrzcić. Dowiedzieliśmy się, co kiedyś nam się wydawało niemożliwe, że Niemcy są już na ulicy Grójeckiej i właściwie na placu Narutowicza. Tam był nasz kościół parafialny, nikt tam nie chciał jechać, no ale poprosiliśmy dobrych znajomych i oni jakoś poszli, i ochrzcili moją siostrę w kościele, o ile pamiętam, w kościele Wszystkich Świętych.

  • Gdzie państwo mieszkaliście w czasie okupacji po zniszczeniu domku?


A, to jest jeszcze długa sprawa.

  • Czyli gdzie najpierw byliście?


Byliśmy w tym domu dyrekcji w piwnicach. I tam pamiętam taki moment, że… W ogóle panowała taka obsesja wojny gazowej. I jak kiedyś się zdarzyło w czasie ostrzału artyleryjskiego, że pocisk uderzył w ścianę, nie wybuchł, ale słychać było takie tępe uderzenie, to nastąpiła straszliwa panika. Ludzie wybiegli na podwórze, zaczęli krzyczeć, że to gaz. Była jakaś chmura, ale się okazało, że to tylko tynk. Leżał pocisk, niewypał. Niektórzy krzyczeli, że to jest na pewno z opóźnionym zapłonem, że wybuchnie, więc moja mama zabrała siostrę na rękę, mnie za rękę i poszliśmy na plac Kazimierza Wielkiego. Ten plac już nie istnieje. Tam mniej więcej to było, gdzie kiedyś był Dom Słowa Polskiego. Tam takie były wielkie hale targowe i tam jakieś były wysokie domy. W każdym razie tam się zatrzymaliśmy.

  • Czy mama tam poszła do kogoś ze znajomych, z rodziny?


Tak, tak. Do kogo – nie wiem, nie pamiętam, bo byłem mały, ale tak było. I właściwie sam początek okupacji jeszcze spędzaliśmy w tym domu dyrekcji, mieszkając w piwnicach.

  • Dużo ludzi tam było?


Nie wydaje mi się, że było dużo ludzi. No, kilkanaścioro osób chyba było, ale niedużo, ponieważ tam, nie wiem, kto tam się znalazł, w każdym razie parę osób było; parę czy kilkanaście, to na pewno.

  • Co pan jeszcze pamięta z tych pierwszych dni?


Z tych pierwszych dni pamiętam, że był strasznie huraganowy ogień artylerii. Po prostu coś strasznego, paliło się strasznie właśnie naokoło. Jak szliśmy właśnie na plac Kazimierza, to właściwie naokoło paliły się ulice. Było gorąco jak w piekle i wydawało się nam, że się zaraz rozpłyniemy. Ale mimo to, moja mama, ryzykując utratę życia, przeszła na drugą stronę i przeżyliśmy. W tym też domu zastała nas już okupacja.

  • Ten dom przy jakiej był ulicy?


Ulicy Srebrnej. Tam od strony Towarowej jest teraz hotel, w którym jest jaki napis [Campanile], to jest po włosku chyba dzwonnica albo dzwonki, a w tym miejscu się mieścił budynek, była stacja benzynowa przy ulicy Srebrnej. I właśnie nawet pierwsze chyba może i pół roku okupacji to mieszkaliśmy tam przy ulicy Srebrnej.

  • Pamięta pan, w jakich warunkach?


No, to były warunki okropne. To była jakaś piwnica, jakaś pralnia taka. To nie był żaden dom, to było po prostu miejsce do spania.

  • A jak było z jedzeniem w tych pierwszych dniach? No bo dom straciliście.


Ja tego nie pamiętam, to niestety byłem za młody, żeby pamiętać o tym. Nie wiem.

  • Ale czy nie pamięta pan też tego, czy był pan głodny?


Nie, nie pamiętam, nie. Możliwe, że były jakieś zapasy, bardzo możliwe, ale ja tego nie pamiętam. Natomiast nasz prawdziwy dom został zniszczony, spalony.

  • I mówi pan, że przebywaliście tam około pół roku?


Może nawet i więcej, dlatego że pamiętam, jak jeszcze z tego domu chodziłem do szkoły i różnych budynków… Z tym jest cała gehenna, jeżeli chodzi o szkoły, gdybym mógł od razu powiedzieć.

  • Bardzo proszę. Bo kiedy pan zaczął chodzić do szkoły?


To już po przyjściu Niemców, chyba że pani chce, żebym zaczął od opowiadania, jak spotkałem Niemców. Czy od szkoły?

  • Proszę pana, w miarę możliwości dobrze byłoby, żebyśmy mówili chronologicznie.


Chronologicznie. W takim razie trzeba powiedzieć tak, że 28 września, o ile pamiętam, oczywiście to chyba z literatury, Warszawa skapitulowała. Jeszcze przedtem zdarzył się taki epizod, że brat mojej mamy, wujek, świętej pamięci Józef Cebula, który był podoficerem jakiejś armii cofającej się, chyba Poznań, odwiedził nas chyba jeszcze przed kapitulacją. Utkwiło mi to głęboko, ponieważ był w hełmie, był z karabinem, z łopatką, miał zdobyczny pistolet maszynowy, więc dla chłopca, prawda… I podarował mi lornetkę, takiego carla zeissa z Jeny. No i potem, chronologicznie rzecz biorąc, to trzeba powiedzieć nie o chodzeniu do szkoły, tylko o tym, jak kiedyś spotkałem Niemców, bo wujek gdzieś poszedł (nie do niewoli) i dał ubranie komuś, przebrał się, nie wiem, w każdym razie w czasie wojny był w AK, więc chyba…

  • Czyli z wujkiem cały czas mieliście kontakt?


Nie, nie, tylko na początku. On potem gdzieś był chyba w Kaliszu czy w Skalmierzycach, w takiej okolicy, gdzie ja nie pamiętam. Więc do szkoły to było różnie. Oczywiście nie poszliśmy do tej szkoły pięknej przy ulicy Raszyńskiej, ponieważ tam od razu kompania Niemców zajęła budynek. Natomiast wiem, że chodziłem do szkoły na przykład przy ulicy Tarczyńskiej. Był to jakiś obskurny budynek z tyłu hotelu Sobieski. Oczywiście o żadnych luksusach nie było mowy, to był jakiś budynek czynszowy. Nie wiem, dlaczego był pusty, prawdopodobnie tam może Żydzi gdzieś mieszkali i [ich] wysiedlili. Klasy to były normalne pokoje i nie było żadnej sali gimnastycznej, o żadnych takich rzeczach nie było mowy. Ale ciągle nas przepędzali i na przykład kiedyś, pamiętam, na ulicę Reja nas przenieśli i tam zachorowałem, przeziębiłem się. Minęło parę dni, przychodzę, a tej szkoły tam już w ogóle nie ma. No więc przyszedłem z płaczem do domu, rodzice potem poszli ze mną. Okazało się, że szkoła jest przeniesiona tam, gdzie mieściło się przed wojną, a może i po wojnie, liceum imienia Słowackiego. I w tej szkole na pewno rozpocząłem prawdziwą naukę, taką lepszą, w pierwszej klasie. I to był na pewno rok czterdziesty.

  • Proszę pana, jak to wyglądało, kiedy pan spotkał pierwszego Niemca?


Aha. Więc tuż za rogiem ulicy Towarowej mieści się plac Zawiszy. Taki charakterystyczny był wtedy, bo były takie budyneczki-rogatki jak przy placu Unii Lubelskiej. I usłyszeliśmy jakiś hałas tam, więc ja pobiegłem sam zobaczyć, no i okazało się, że Niemcy rozdają chleb. Jest samochód ciężarowy, jest kamera i osoba filmująca to wszystko. Tłum ludzi, prawda, usiłuje dostać tego chleba. Oni rzucają, ludzie chwytają. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Niemców, ale wydawali się bardzo sympatyczni. Byli to zwykle podoficerowie, bez broni, najwyżej z bagnetami, nikogo nie zaczepiali, ale zauważyłem, że już zaczepiają Żydów.

  • W jaki sposób zaczepiają?


To znaczy jakoś poszturchiwali ich tam, śmiali się, pokazywali palcem, ale nie były to jakieś brutalne sprawy, tylko takie, powiedziałbym, delikatne. Wydawało się, powiedzmy, to są uczucia jak gdyby dzisiejsze, ale okupant wydawał się ludzki, prawda, rozdawał chleb, żołnierze są uśmiechnięci, wygrali wojnę, wszystko jest dobrze.

  • Czy pan zdobył wtedy też bochenek chleba czy nie?


Nie, nie. Ja nawet się nie starałem, więc widocznie mama może miała jakieś możliwości, ale jakie, nie mam pojęcia. Drugi przypadek też taki, nie przypadek, ale cała historia to jest taka, że do tego budynku, w którym mieszkaliśmy, w budynku dyrekcji, zameldowała się cała kompania Niemców. Była to kompania pionierów, ale nie takich pionierów szturmowych, bo tacy byli w wojskach niemieckich, tylko takich, powiedzmy, od przepraw, dróg, mostów. Byli to ludzie, wydawało mi się, starsi, a więc na pewno po trzydziestce, dlatego dla dziecka ktoś, kto ma dwadzieścia pięć lat, wydaje się stary. No i ci pionierzy byli bardzo mili w ogóle, z tym że zrobiło na nas kolosalne wrażenie to, że tych samochodów było bardzo dużo. Wiedzieliśmy, że w Wojsku Polskim armia raczej była konna, natomiast tutaj wjeżdża jeden samochód, piąty, trzeci, czwarty, szósty, dwudziesty, prawda. Natomiast oni zachowali się spokojnie, pozwolili nam mieszkać. Wydaje się, że tylko nam, bo tamci ludzie chyba gdzieś się wynieśli. Zachowywali się spokojnie. Pamiętam, że w czasie świąt Bożego Narodzenia śpiewali kolędy, dawali mi czekoladę. W czasie Nowego Roku również sobie popijali, chociaż wydaje mi się, że tylko piwo, bo widziałem, że przynosili piwo. Ale taki fakt, który mi się mocno utrwalił, że kiedyś wybrałem się na przechadzkę z tyłu. Teren nie był ogrodzony, były zasieki jakieś, ale kiepskie. Tam stał wartownik, ale ponieważ mnie znał, to przepuszczał mnie. Ale ja w tym czasie wybrałem się z lornetką i strażnik mi tę lornetkę zabrał. Oczywiście tej lornetki bym do tej pory nie miał, ale nie mogłem tego przeboleć. To była, jak się okazało, lornetka jakaś oficerska, jakaś wspaniała lornetka. Powiedział: Komm, komm, pokazał, żebym mu oddał. Nie musiałem znać języka niemieckiego. I w tym domu mieszkaliśmy dosyć długo, tak że pamiętam, jak mur getta budowano przy ulicy Twardej. Byłem obserwować i…

  • Proszę przypomnieć, ten dom stał przy jakiej ulicy?


O którym domu?

  • O tym, o którym pan teraz mówił, ten dom dyrekcji.


Aha. To był taki, wydaje mi się, dwupiętrowy budynek.

  • Ale przy jakiej ulicy?


Przy ulicy Srebrnej, przy ulicy Srebrnej, tak. I właśnie przed tym domem stała oczywiście warta. I nagle po drugiej stronie ulicy zaczął się pojawiać jakiś człowiek w łachmanach. Pojawiał się raz i drugi, no więc wyszedł Niemiec i poprosił, żeby podszedł tutaj. Czy to jakiś szpieg? Ale zjawiła się moja mama. Okazało się, że to był ojciec. Mój ojciec był nie w wojsku, ale w jakichś… Miał zielony mundur, ale policyjną czapkę. I twierdził, powiedział mi, że służył w jakiejś kompanii wartowniczej, która strzegła wiaduktu albo mostu w Legionowie. Mówił, że oddał tylko jeden strzał, nie trafił. Potem kazali mu iść na wschód, ale ojciec się urodził w 1899 roku w rodzinie polskiej, ale koło Mińska białoruskiego i oczywiście znał rewolucję bolszewicką, więc oczywiście mundur oddał chłopu, sam się przebrał w łachmany i wrócił.

  • Kiedy to było, pamięta pan?


To musiało być na pewno…

  • Jesień?


To musiało być jeszcze na jesieni.

  • Trzydziestego dziewiątego?


Tak, tak, tak, tak. To musiało być jeszcze na jesieni trzydziestego dziewiątego, tak. No i Niemcy pozwolili nam mieszkać aż do czasu, kiedy ojciec znalazł nową pracę.

  • A gdzie?


No więc właśnie, była to praca u Niemców, w dzielnicy niemieckiej. Proszę sobie wyobrazić, że przenieśliśmy się nagle do cudownej dzielnicy przy ulicy Matejki. Matejki numer 10, mieszkania 3, jak pamiętam. W ogóle to wspaniałe, tam były cudowne, niesamowite… Tam prawdopodobnie wysiedlono chyba Żydów, bo od przodu, od frontu mieściły się biura niemieckie, z tym że mieszkała jedna pani, hrabina Plater, to pamiętam. A dlaczego pamiętam? Bo ona często tak wołała, co mnie uderzało: „Dozorca! Dozorca!” i ten dozorca: „Zaraz idę, pani hrabino”. Brzmi to śmiesznie, ale tak było. Natomiast w oficynach mieszkali Polacy, ale być może i folksdojcze, bo to jednak była dzielnica niemiecka. Ojciec został kierowcą, szoferem takiego dyrektora firmy, która zajmowała się handlem węglem na obszar Warszawy. Ta firma nazywała się, jeśli dobrze pamiętam, Bewirtschaftungsstelle für Kohle für den Distrikt Warschau, czyli to jakieś przedstawicielstwo węglowe, przydziału węgla. Zawsze tam się kłębił tłum w tych poczekalniach, ponieważ węgiel był właściwie towarem strategicznym, deficytowym, trudno było go dostać. Ale myśmy dostali mieszkanie po służbie, od tyłu. Składało się z olbrzymiej kuchni (ten pokój to jest mały wobec tej kuchni) ze straszliwym piecem, wielkim i małego pokoiku, w którym była jeszcze antresola i na antresoli można było wstawić łóżko. I to było wszystko. Z tym że mieliśmy dostęp do łazienki, ubikacji oddzielnej, która była dla służby, no i mieliśmy telefon. Matka pracowała jako sprzątaczka, a ojciec woził tego dygnitarza. Ja chodziłem do szkoły. I wtedy, pamiętam, że chodziłem do szkoły przez pierwsze lata, chodziłem właśnie tam, gdzie było to liceum Słowackiego, tam gdzieś przy tej trasie. Wiem, że szedłem dość długą trasą pieszo, Nowowiejską, potem skręcałem, Filtrową szedłem kawałek, w lewo, przy tej nowej Trasie Łazienkowskiej. Tam ten budynek stoi chyba. I tam dla mnie to była już droga dosyć daleka. Dla takiego dziecka małego to na pewno, bo pierwsza klasa jeszcze. Być może tam chodziłem rok albo dwa.

  • Sam pan chodził do tej szkoły?


Tak, sam, sam, tak. I sam wracałem. Ruchu nie było, tak jak za okupacji. Tam jakieś sanie przejeżdżały konne, bo opady były straszne, więc…

  • Nie bał się pan Niemców, jak pan szedł ulicą?


Nie, nie, nie. To tak nie było.

  • Nic dziwnego, bo pan jednak ten kontakt z Niemcami miał, mieszkając w tym miejscu.


Tak, tak. No tak, ale wydaje mi się, że małemu chłopcu niewiele groziło, chyba żeby ktoś go zaczepił. Chyba żebym pisał na murze jakieś hasła, prawda.

  • Proszę pana, jeszcze cofnijmy się troszeczkę do ulicy Srebrnej. Powiedział pan, że widział pan, jak był budowany mur getta. Czy pamięta pan, kto ten mur budował, jak wyglądała ta budowa muru?


Pamiętam, że chyba to budowali Żydzi. To budowali Żydzi, tak. Parę osób się przyglądało, ale poza tym niewiele pamiętam. Wiem, że ten mur nie był wtedy jeszcze wysoki, gdzieś tak głowy im tak wystawały, to oni z tyłu chyba stali na jakichś podestach, rusztowaniach i tak dalej.

  • Wracając teraz do tego późniejszego okresu, jak pan chodził do szkoły. Co pan z tej szkoły zapamiętał? Czy jakieś miłe takie akcenty, przyjaciół, jakieś przyjaźnie się nawiązały?


Więc właśnie, tutaj jest taka historia, że po pewnym czasie ta nasza szkoła została przeniesiona na ulicę Śniadeckich numer 8. Dla mnie było to bardzo blisko, bo ja już otrzaskałem się ze Śródmieściem, natomiast dla dzieci z Ochoty była to odległość bardzo duża. W związku z tym ja się praktycznie z nikim z moich kolegów i koleżanek nie przyjaźniłem. Ponieważ one musiały chodzić daleko, ja miałem trochę bliżej, ale też daleko, prawdopodobnie też nie jeździły tramwajami. Były to dzieci biedne, jak się orientuję. Telefonów z cała pewnością nie miały, aczkolwiek ja telefon miałem.

  • W domu?


W domu, tak, tak. To był taki chyba służbowy, no bo zawsze jak ten dygnitarz potrzebował, no to dzwonił po ojca i tak dalej, tak że… Jeszcze à propos Żydów – z takiego początkowego okresu, kiedy już było getto, pamiętam, że widziałem taką grupę młodych Żydów, najwyżej dwudziestoletnich, którzy nieśli jakieś łopaty i prowadzano ich do jakichś prac. Kazano im śpiewać po polsku jakąś głupią piosenkę, z której wynikało, że oni byli straszliwymi leniami, ale „przyszedł Hitler złoty i nauczył nas roboty”. Ale nie było żadnego atakowania tych Żydów, wartownicy sobie szli spokojnie, z tym że to mógł być rok czterdziesty, czterdziesty pierwszy, to było spokojnie zupełnie.

  • Kto śpiewał tę piosenkę?


Żydzi.

  • Żydzi, Żydom kazano?


Żydom kazano to śpiewać, tak. Kazano to śpiewać, tak, tak. Tylko przerwałem pani wątek z tymi przyjaciółmi. Właśnie, tak. Więc tu jest taka sprawa, że… To już nie będę mówił o upadku Powstania, ale nie przyjaźniłem się z nikim, natomiast poznałem chłopca, poznałem w parku Ujazdowskim. Ponieważ trzeba powiedzieć, że jedynym takim miejscem, w którym spędzałem popołudnia, to był park Ujazdowski. Tam latem się grało w piłkę, biegało, w chowanego się bawiło. Zimą, wiem, że miałem jednak łyżwy i jeździłem po stawie na łyżwach, z tym że tłok był niemiłosierny, ponieważ była to jedyna oaza zieleni w całym Śródmieściu. Proszę pamiętać, że ogród botaniczny był niedostępny, Łazienki niedostępne, park Agrykola niedostępny. Więc tutaj tylko tam, gdzie się mieściło liceum Batorego, chyba [wcześniej] mieściło się liceum, ale [była] jakaś szkoła dla Niemców, bo widziałem tam chłopców z Hitlerjugend. Tam chodziłem, Górnośląską, na tamtych terenach. Więc poznałem właśnie kolegę, który miał na imię Stefan, a nazywał się Zabłocki, Stefan Zabłocki, i z tym kolegą się przyjaźniłem. On chodził do jakiejś innej szkoły, chyba był rok ode mnie starszy. Twierdził, że jego matka przyjechała… nie, że oni razem przyjechali ze Lwowa, ale jego matka zmarła i to tylko tyle. W każdym razie on często do nas przychodził, ja do niego też. Mama go częstowała obiadem, zupką jakąś, ponieważ on się stołował w restauracji, ponieważ [jego] ojciec gdzieś pracował, w każdym bądź razie w ciągu dnia go nie było. Wieczorem spotykałem [jego] ojca, był, tak, oczywiście. Tak że to było może tyle.

  • Co pan zapamiętał z okresu okupacji? Czy był pan świadkiem jakichś wydarzeń, które zrobiły na panu ogromne wrażenie?


Tak. Więc na przykład takie wrażenie, powiedzmy… Może zacznę od tego, że w naszym budynku, [to znaczy] biura, mieściło się radio i ojciec słuchał Londynu, a czasem słuchał i Moskwy. Żeby sąsiedzi, a sąsiadami byli Niemcy, bo ulica Matejki była wąska wtedy, nie zauważyli światła, bo świeciły lampy elektronowe i skala, to nakrywał się kocem na głowę i słuchał. Ja pamiętam dobrze ten sygnał: „Bum, bum, bum, buum! Tu mówi Londyn. Bum, bum, bum, buum!”. No i czasem ojciec [mnie] prosił, ale kiedyś zaprosił tę małą siostrę moją. No i wyobraźcie sobie, państwo, idziemy w kierunku parku Ujazdowskiego na spacer w niedzielę, a moja siostrzyczka mała, która urodziła się w trzydziestym dziewiątym roku, zaczyna mówić: „Bum, bum, bum, buum, bum, bum, bum, buum”. Więc rodzice chwycili ją na ręce, zanieśli do domu i jakoś przetłumaczyli jej, żeby tak się nie zachowywała. Jak ją udało się przekonać, nie wiem.
Nie była to oczywiście żadna dramatyczna historia, ale na przykład z takich trochę pseudodramatycznych, nie mówię o rozstrzeliwaniu, bo o tym jeszcze powiemy, to na przykład widziałem taką historię, w którą trudno teraz uwierzyć. Na przykład jest jakaś strzelanina w parku Ujazdowskim. Ktoś biegnie, cywil, za nim biegną jacyś ludzie, cywile zazwyczaj albo wojskowi. Więc ci, co czytają gazety, normalnie padają plackiem, ja rzucam się na siostrzyczkę, przykrywam ją, ci ludzie przybiegają, za chwilę nic się nie dzieje. Wszyscy, co czytali gazety, wstają, otrzepują kurz i znów czytają gazety. Było to takie dziwne.
Druga taka dziwna sprawa, którą pamiętam, to było to, że na końcu parku Ujazdowskiego była… Tam teraz są inne układy ulic. Tam się kiedyś [po wojnie] mieściły domki fińskie. Było wesołe miasteczko, była karuzela, huśtawki i był taki słup do wspinania się, na którym była na końcu butelka wódki. Tacy oczywiście się wspinali. Ja wspominam to miło, ponieważ służyłem jako siła napędowa tej karuzeli. Tam nie było elektrycznego napędu, więc po jakichś tam kilku pracach pozwalano nam się przejechać na karuzeli. No i co pamiętam? Że właśnie nigdy tam się nie zdarzyło, żeby Niemcy tam robili jakąś łapankę czy kogoś… A przecież tuż była aleja Szucha. Nic się nie zdarzyło.
Z takich wojennych spraw… no, pamiętam różne strzelaniny. Pamiętam na przykład, ale czy osobiście to widziałem, trudno powiedzieć, pamiętam, że było rozstrzeliwanie, chyba pierwsza egzekucja przy ulicy Piusa, naprzeciwko tam, koło Telefonów, no to tam pobiegłem. Nie wiem, czy słyszałem wystrzały, czy ktoś coś tam powiedział. Pobiegłem, widziałem, jak krew właśnie ciekła rynsztokami i straż spłukiwała krew. Natomiast Polacy składali już kwiaty i świeczki i w tym momencie Niemcy nie przeszkadzali. O zamachu na Kutscherę oczywiście słyszałem, ale nie widziałem. Natomiast widziałem te samochody czy tam samochód, który wyjeżdżał z alei Róż i skręcał zaraz przed Piusa, ale nie zdawałem sobie sprawy wtedy, że to są ci dygnitarze. Natomiast sam moment rozstrzeliwania to pamiętam, ponieważ to było bardzo blisko i te salwy były takie straszliwe, prawda, z karabinów, jednorazowe salwy. No i wtedy tym urzędniczkom, które tam były w biurze, puściły nerwy i zaczęły strasznie nam wygrażać, [to znaczy] mojej mamie, prawda, mnie, bo ojca akurat wtedy nie było, i tak dalej. Tak że to było tak.
Zauważyłem też, tylko nie pamiętam, przy jakiej ulicy to było, ale powiedzmy, jakiś był napad na Niemców. Dokładnie właśnie nie widziałem, jak kogoś zastrzelono, ale pamiętam, że na przykład tacy żołnierze frontowi, tacy w zniszczonych trochę mundurach, o zniszczonych twarzach, to oni się chowali po bramach. Ale bardzo zaciekle zachowywali się lotnicy niemieccy. To byli młodzi ludzie, te stroje ich były piękne, takie właśnie pod szyję te kamizelki, jakieś kurtki błękitne – od razu chwytali za broń, no i zaciekle gonili. Oni od razu się włączali. Oczywiście gestapo jeździło ciągle Alejami Ujazdowskimi i słychać było straszliwe wycie, widziałem to. Siedzieli właśnie z boku esesmani, na dachu była syrena i karabin maszynowy. Jakoś tak „Hu, hu, hu, hu, hu, hu, huuu”, nie tak jak pogotowie nasze, takimi zmiennymi wibracjami, tylko to był taki ciągły sygnał. Tak że to tyle. Mogę opowiadać jeszcze o tym właśnie domu, w którym mieszkałem.

  • Bardzo proszę, bo to jest ciekawe.


To jest ciekawe. Więc mianowicie tak… Czy tam mieszkali tylko Niemcy? No, na pewno nie. Na przykład w piwnicy miał warsztacik jakiś ślusarz, który o dziwo, zrobił hulajnogę z desek na łożyskach. To piekielnie hałasowało, ale jakoś jeździć się dało. Ale kiedyś spotkała mnie dziwna niespodzianka. Mianowicie spotkałem chłopca, którego nie widziałem rok czy dwa, patrzę. On był starszy ode mnie, ale nie za dużo, w mundurze czołgisty. Przywitał się ze mną po polsku, musiałem mu podać rękę, cześć, cześć.

  • To był Niemiec?


Nie, to był Polak chyba albo folksdojcz. „Zgłosiłem się na ochotnika”, mówi. Był w takim mundurze, tu spodnie spięte w kostkach, takie zupełnie inne. Kurtka ciemna, czołgisty, beret taki dziwny, na bok. No i właściwie niedużego wzrostu, taki osiemnastolatek czy siedemnastolatek, więc musieli tam być i folksdojcze.

  • Kogo pan jeszcze pamięta z tych sąsiadów?


No, pamiętam, że ludzie, jak były wieczory, a jednak tam bramy zamykano, bo godzina policyjna, a czasem latem było ciepło, więc ludzie niektórzy, oczywiście nie wszyscy, brali krzesła i opowiadali sobie różne historyjki, z tym że nikt nie wiedział, kto jest kim, więc to takie były trochę dziwne sprawy. No i tam grano na mandolinie, na organkach, które były zawsze popularne. Gitara, pamiętam, nie była popularna, ale śpiewano takie jakieś piosenki raczej ludowe i oczywiście nie rozmawiano na żadne tematy drażliwe, bo jak to mówię, każdy się obawiał, że ten drugi nie wiadomo kim jest, prawda.

  • No dobrze, a w jakim języku te rozmowy się toczyły?


Nie, po polsku, tak, po polsku, tak, tak. To nie znaczy, że wszyscy schodzili. Nie było można poznać, kto jest, i to jest najgorsze, ponieważ nikt tam nie nosił znaczka NSDAP, nie wieszał chorągwi, więc diabli wiedzą, kto to był.

  • Czy rodzice pana też schodzili z tymi krzesełkami?


Nie, nie, rodzice nie, raczej nie.

  • A pan tak, tak?


Tak, ja schodziłem, tak, tak. Rodzice nie.

  • Co pan jeszcze z tych takich posiedzeń letnich pamięta?


Może… Z tych posiedzeń, to może niewiele, ale może zacznę od tego, że tuż za naszym domem, to znaczy gdybyśmy szli od sejmu w kierunku Alej Ujazdowskich, to nasz dom był przedostatni, a ostatni był dom, w którym mieściła się siedziba, kwatera to można nazwać, siedziba głównej partii NSDAP, niemieckiej, NSDAP, Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei. No i mieliśmy z tego pewną korzyść, gdyż (jak gdyby trochę już do tyłu się cofam) jak się zaczęła wojna [niemiecko]-sowiecka, to Rosjanie nas zaczęli nękać tymi nocnymi nalotami. Początkowo pamiętam, że nikt nie schodził do piwnic, bo: „Aaa tam, Rosjanie, to wiadomo, oni mogą zrzucić…”. Było to widowisko oślepiające, piękne, ale oni rzucali takie flary, te flary rzucały takie cienie na dachy. Pamiętam, bo jak schodziliśmy, to widać było – coś pięknego, ale jednak bomby były bombami. Pamiętam, że zbombardowali halę na Koszykach, halę na placu Kazimierza. Wiem, [że też] (ale to już chyba później dotarło do mnie) domy jakieś na Żoliborzu. No i trafili na pewno jakiś dom róg Wilczej i Alej Ujazdowskich, to sam widziałem. Więc potem zaczęliśmy schodzić, bo jednak wydawało się, że może taka bomba przebić i kogoś zniszczyć, zabić. No i tutaj ci Rosjanie przeszkadzali głównie Polakom, bo nie mogliśmy dobrze spać. Natomiast skąd się dowiadywaliśmy, że jest nalot? Nie pamiętam, czy były syreny, tego nie pamiętam, natomiast zwykle było tak, że ktoś z tych sąsiadów spał jak mysz pod miotłą i jak usłyszał jakiś ruch po stronie niemieckiej, tam nas oddzielał tylko mur… Oni wtedy widocznie otrzymywali wiadomość telefoniczną, że [Sowieci] już lecą, i zapalali silniki samochodowe, zapalali motocyklowe i po pewnym czasie odjeżdżali. Wtedy ktoś wchodził, pukał do mieszkania, że już lecą, i schodziliśmy do piwnicy. Trudno się było wyspać, bo oni tam latali, bombardowali, artyleria do nich strzelała. Nie widziałem, żeby kogoś zestrzelili. Może gdzieś pod Warszawą spadł, ale nie widziałem. Tak że była z nich pewna korzyść. Z tym że ta siedziba nie była wcale broniona, jakby się teraz wydawało. Nie obawiano się żadnego terroru, bo na przykład ja tam przyszedłem, zajrzałem kiedyś, nie było żadnego wartownika, była taka tablica marmurowa, że NSDAP, że to. Zajrzałem, nikt mnie nie kontrolował.
Przy tej ulicy Matejki, gdzie teraz tak jest pięknie, tam się zbierają ci demonstranci nieszczęśni, to tam był taki wielki dom i tam był sklep spożywczy. I tam rodzice mnie posyłali często po marmoladę, chleb, dżem na kartki. No i po wódkę. Wódkę sprzedawano również dzieciom. I ojciec mój z takim właśnie panem policjantem, który tam pełnił dyżury w tym biurze, regulował jakiś ruch, zawsze opijali klęski Niemców. Co prawda, się dziwiłem, jak on może potem prowadzić po pijanemu, ale ruch był tak minimalny wtedy, że widocznie mógł. I ta znajomość potem […] przyczyniła się do pewnych korzyści, jak upadło Powstanie. Potem, jak nie zapomnę, to opowiem.

  • To proszę od razu opowiedzieć.


Tak?

  • Tak, oczywiście, żeby nam nie umknęło.


Pod koniec Powstania, kiedy Powstanie upadło, to spotkał mnie jakiś pan i pyta się, czy ja go poznaję. Ja mówię: „Oczywiście, był pan ekspedientem w sklepie spożywczym”. On mówi: „Chłopcze, ty masz gołe nogi, przecież jest październik. Poczekaj, chodź ze mną, ja ci dam spodnie”. I dał mi takie drelichowe granatowe spodnie, takie, jak noszą w tej chwili robotnicy budowlani. I serdecznie podziękowałem, ponieważ w tych spodniach chodziłem właściwie już cały czas, aż do powrotu do domu potem.

  • Wróćmy teraz jeszcze do okresu okupacji przed Powstaniem, czy jeszcze pan chciałby o czymś nam opowiedzieć?


A, no tak.

  • Bardzo proszę.


Mianowicie zaczęła się wojna [niemiecko]-sowiecka, to powinienem od tego zacząć. Na początku Niemcy, żeby pokazać, jak oni zwyciężają, to pędzili ogromną masę jeńców rosyjskich.

  • Pan to widział?


Tak, widziałem. Ci jeńcy byli obszarpani, ale o dziwo, wartownicy niemieccy nie przeszkadzali Polakom dawać im papierosy, wodę, nawet jakieś owoce i tak dalej. A potem rzecz ciekawa, za jakieś parę dni czy tygodni za ogrodzeniem parku Ujazdowskiego, tam gdzie mieściły się domki fińskie potem czy ambasada teraz kanadyjska czy francuska, zrobiono obóz przejściowy dla tych jeńców. Oni tam byli pod gołym niebem, ale to było lato, czerwiec, czterdziestego pierwszego roku. Więc ludzie tam podawali, tak samo był kontakt z nimi, można było im podać wszystko, wodę. Nie widać było Niemców. Być może byli to jeńcy, którzy się zgodzili na współpracę z Niemcami, tego ja nie wiem, ale w każdym razie przez pewien czas była taka… Pokazali: „Proszę bardzo, my jesteśmy zwycięzcami, my nikogo nie zabijamy, jest wszystko dobrze”. Ale oczywiście po pewnym czasie ten obóz zwinęli. Natomiast z tym parkiem Ujazdowskim wiąże się jeszcze jedna historia. Mianowicie Niemcy zaczęli na takim głównym placu zabaw wyświetlać kroniki filmowe. Założyli ekran, ustawili projektor, jak się ściemniło… Te kroniki miały ogólnie tytuł „Deutschland siegt an allen Fronten” – „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”. No i cały czas tam było, jak ci Azjaci uciekają, Niemcy ich gonią, prawda. Nasze wojska są zwycięskie, prawda, Rosjanie to idioci, coś w tym stylu. Jednakże z czasem, jak już Niemcy się cofali, to podawali, że, prawda, nastąpiło opuszczenie frontu, „musieliśmy ten front skrócić, nasze wojska cofały się na wyznaczone pozycje”, prawda, ale potem, jak słychać było huk frontu, huk dział, to zwinęli oczywiście te kroniki.
Z tym że znów przeskoczmy do tyłu, bo jeszcze przed tym muszę wspomnieć o Katyniu. Mianowicie pewnego dnia w ogóle jak piorun z jasnego nieba strzeliła na Warszawę wiadomość, a to musiał być rok czterdziesty trzeci, że Niemcy nadają przez te szczekaczki, to były na latarniach umieszczone głośniki, że odkryto groby jeńców polskich pomordowanych przez Rosjan. Tak samo zaczęli wyświetlać kroniki z tych ekshumacji. Były to kroniki pokazywane, ja też chodziłem, widziałem to. I naprawdę to bębnili. Były plakaty, sam widziałem plakat. Nie było to zdjęcie, ale plakat taki podkolorowany, na którym jest wykopany dół. Widać, jak dwóch Rosjan prowadzi polskiego oficera, a trzeci z wyrazem takiego zbrodniarza, uśmiechnięty, strzela mu w kark. To robiło potworne wrażenie, potworne wrażenie. Dla mnie, powiedzmy, komunizm, wojna bolszewicka była trochę wspomnieniem, chociaż wiedziałem o tym. Dalekim wspomnieniem, bo to [znałem] tylko z opowiadań choćby ojca, ale Polacy w to absolutnie wierzyli. Wierzyli, bo oburzenie było straszne na Rosjan. Jeszcze muszę powiedzieć o takiej rzeczy na temat szkoły. Wysiłek nauczycieli był duży, uczniowie się starali, ale te klasy były wielkie, po trzydzieści siedem czy czterdzieści osób. Nie uczono nas zbyt wiele. Trochę arytmetyki, niemieckiego też nie. Religii było dużo. Uczono nas jakichś piosenek w rodzaju: „Chłopek ci ja, chłopek, w polu sobie orzę, dobrze mi się, dobrze dzieje, chwała tobie Boże”. Jakieś takie bzdurne rzeczy.

  • A historia była uczona?


Nie, skąd. Były komplety, na które chodziłem. To było w niewielkich grupach, niewiele płatne, natomiast historia i geografia, tak. Natomiast, jeżeli chodzi o geografię, to mieliśmy jakieś broszurki z geografią Generalnego Gubernatorstwa. Nie pamiętam dokładnie, jak one wyglądały. Pamiętam, że to takie były nieduże broszurki formatu chyba A5. Co tam opisywano, nie wiem. Jeszcze taka sprawa. Mianowicie użyję teraz takiego dziwnego tytułu: „Żydzi, wszy, tyfus plamisty”. To nie jest jakieś moje nastawienie antysemickie, tylko to była wystawa zorganizowana przez Niemców, chyba przy ulicy Senackiej. Tam się mieści taki dom z czerwonego chyba piaskowca albo marmuru, tam chyba jest ministerstwo jakieś.

  • A pamięta pan, w którym roku ta wystawa była?


Nie pamiętam, ale wiem, że na pewno nie byłem [wtedy] w ostatniej, piątej klasie, tylko byłem małym dzieckiem. Wszystkie klasy musiały to obejrzeć. Czy od pierwszej, nie pamiętam, ale my byliśmy.

  • I jak te eksponaty wyglądały, co tam było?


Ja pamiętam tylko jeden eksponat, który do tej pory pamiętam. Mianowicie najpierw był olbrzymi portret Żyda, takiego ortodoksyjnego, takiej atletycznej budowy, jak tragarz, powiedzmy, z pejsami, a potem ten sam Żyd, tylko jako szkielet tego Żyda, postawiony właśnie tak. Więc w ogóle na dzieciach to wywierało potworne wrażenie, mi się to śniło przez wiele nocy. Do tej pory pamiętam tylko tyle. No bo oczywiście wiedzieliśmy, że u Żydów się źle dzieje, nikt tam się nie wygłupiał, nie było żadnych śmichów, chichów, jakby się teraz zdarzało. Wszyscy byli poważni, zachowywali się poważnie i tak dalej.

  • Czyli dzieciaki czuły, że niewłaściwe jest to całe…


Tak, tak, tak. Ja mam tutaj taki pamiętnik, w którym są wpisy. Są smutne, tam, „kochaj Boga i ojczyznę, czasem wspomnij o mnie”, takie różne rzeczy wypisywane były. Pamiętnik mi się zachował, bo…

  • Ten pamiętnik pisał pan przez całą okupację?


Nie, nie, to są wpisy moich kolegów, tam niewiele jest wpisów. Matka schowała go pod węglem, ponieważ… Kilka rzeczy schowała pod węglem, ponieważ myślała, że to ma dla mnie wielkie znaczenie. No i rzeczywiście. Tu jest ten wpis tego kolegi Stefana Zabłockiego, 30 marca 1944 roku.

  • Proszę pana…


Pamiętnik ze swastykami, ale takie widocznie można było kupić.

  • Proszę pana, czy jeszcze coś z tego okresu do Powstania chciałby nam pan przekazać?


Chyba nie.

  • To teraz proszę powiedzieć o 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku. Czy się pan zorientował, jaki w ogóle był nastrój?


Tak. Jak już mówiłem, ja często przebywałem w domu tego kolegi Stefana Zabłockiego przy ulicy Chopina, on mieszkał przy ulicy Chopina, gdzieś tam też w oficynach. I tam zastało nas Powstanie. Jak wybuchła strzelanina, pamiętam, bawiliśmy się ołowianymi żołnierzykami, jak dzisiaj…

  • Pan miał lat wtedy…

 

Dwanaście. Dlatego że przed wybuchem Powstania skończyłem piątą klasę. To było przy ulicy Śniadeckiej 8, szóstej już nie zacząłem. Miałem dwanaście lat. Jak się zaczęła strzelanina, bo ta strzelanina była okropna o szesnastej pierwszego, ale to nie zrobiło na nas żadnego wrażenia, przecież my byliśmy ostrzelani. Ciągle ktoś tam strzelał, ciągle było słychać jakieś huki, egzekucje (mówię tak lekko, ale tak nie było prosto, były płacze na pewno i tak dalej), więc nie zrobiło to na nas wrażenia. Ja stwierdziłem tak, mieszkam niedaleko, na Matejki, to są dwa kroki, to się za chwilę skończy, jak zwykle po takiej strzelaninie, i wrócę sobie do domu. No, ale jakoś to nie ustawało. Zeszliśmy na podwórze i tam się okazało, że chłop przywiózł warzywa koniem. Jak się zaczęła strzelanina (taki epizod śmieszny, ale prawdziwy), to chłop konia od razu wyprzągł i wprowadził na podwórze. Natomiast zamknięto bramę, bo po drugiej stronie była Dolina Szwajcarska, więc była ściana alei Róż, byli Niemcy najprawdopodobniej, więc jednak bramę otwarto i bosakami ściągnięto ten wóz. No i chłop został.

No, grozę sytuacji dopiero uzmysłowił mi fakt, że za dwa może dni albo trzy zatelefonował do mnie ojciec i mówi: „Synu – nie mówił, że jest Powstanie, bo on też pewnie nie wiedział, mówi – synu, być może się rozstaniemy, może na dłużej, to wiesz, podaję ci adresy twoich krewnych”. I podał mi to, mam to zapisane.

  • Sekundeczkę. Proszę mi powiedzieć, 1 sierpnia był pan u tego kolegi. Jak długo pan u niego został?


A, dobrze.

  • Kiedy pan wrócił do domu?


Po jedenastu i pół miesiącach.

  • Czyli u tego kolegi był telefon i w związku z tym ojciec mógł do pana zadzwonić? Wiedział, że tam pan jest?


Wiedział.

  • To proszę o tym opowiedzieć. Po dwóch dniach tata zadzwonił, tak?


Tak, zadzwonił. Strzały były okrutne, trzaski były w telefonie okrutne, ale zadzwonił i podał mi dane… Mogę podać dane tych krewnych. Oni mieszkali już chyba w Rzeszy. To była siostra ojca, miała imię Amela, takie dziwne imię, i Bronisław Osowski, jej mąż. To była wieś Kuzie, to jest Ostrołęka. Ojciec mi podał to fonetycznie, po niemiecku, więc ja zapisałem fonetycznie, bo nic z tego nie zrozumiałem, ale to jest autentyczna kartka, na której zapisane: „Dorf Kuzie, Kreis” coś tam, i tak dalej, koło Nowogródka. […]
No i potem, po paru dniach, z piwnicy na podwórze wyszła nagle trójka Powstańców, dwóch chłopców z bronią, uśmiechniętych i dziewczyna. I tak mnie powitało Powstanie. Wtedy dowiedzieliśmy się, przynajmniej my, dzieci, że wybuchło Powstanie. Wszyscy oczywiście byliśmy szczęśliwi, zadowoleni, zachwyceni po prostu wręcz. Powstańcy się śmiali, wszyscy lokatorzy klaskali, bili brawo. Myśleliśmy tak jak i oni, że to się za chwilę skończy, że to jest tylko epizod. Nikt nie przypuszczał, na przykład ja, że będę prawie rok nie widział rodziców, a oni mnie.

  • Mówił pan, że kolega nie miał mamy, tylko tatę. Kto się wami opiekował w tym czasie?


Ale zaraz, zaraz, tata się znalazł. Przyszedł, też tymi piwnicami, które przebito od Mokotowskiej aż, bo Powstańcy nie dostali się górą, musiał trwać pewien czas, [zanim] oni przebili te piwnice. No i wszedł z opaską, więc powiedział, że…

  • Po ilu dniach ojciec przyszedł?


No, po kilku. Trzy, cztery dni, tak. Tak samo jak ci Powstańcy mniej więcej. Ale właściwie Powstańcy zaraz kazali nam się wynieść z tego domu, ponieważ powiedzieli, że ten dom jest zbyt blisko pozycji niemieckich i oni nie są po prostu w stanie go obronić. Tak że pamiętam, że już niedługo ujrzeliśmy ojca, żeśmy piwnicami, wszyscy lokatorzy, my też, nie biorąc żadnych bagaży, bo nic nie miałem, nawet zegarka, nic, przeszliśmy aż do Mokotowskiej. Na Mokotowskiej był ostrzał od placu Zbawiciela, więc kazano nam, było już ciemno, ale kazano nam przebiegać dwójkami. Przebiegałem, przebiegłem razem ze Stefanem, ale nie strzelano w tym momencie, nic się nie stało. No i potem trafiliśmy jakoś tam, błądząc, do domu przy ulicy Hożej 27, to jest na rogu Hożej i Skorupki.

  • A dlaczego tam?


Nie wiem, ojciec Stefana wybierał.

  • Aha, szliście razem z jego ojcem, tak?


Tak, ja nie miałem na to żadnego wpływu.

  • Proszę, proszę mówić dalej.


No i w tym domu przebywaliśmy kilka dni, bo to był taki czynszowy, marny jakiś. Obok był piękny dom, Hoża 27a (do tej pory istnieje, taki nowoczesny), tam się mieściliśmy. Na początku Powstania to w zasadzie warunki były dosyć komfortowe, ponieważ w kranach była woda, elektrownia działała, był prąd. W zasadzie wszyscy myśleli, że to się zaraz skończy, więc dzielili się żywnością, nastrój radosny, właściwie wszyscy się cieszyli. Aczkolwiek wcale nie było bezpiecznie, bo na przykład ja się wybrałem pewnego dnia w kierunku placu Trzech Krzyży do ulicy Żurawiej. Myślałem, że jest bezpiecznie, to wybrałem się na spacer. No i poszedłem ulicą Hożą, skręciłem w ulicę Kruczą, doszedłem do ulicy chyba Żurawiej i tam budowano barykady, znaczy barykada była, ale taka słaba. Nie była broniona, chociaż wydawało się, że po drugiej stronie, gdzieś tam od Książęcej, są już nasi. I było spokojnie. Żołnierze byli bez broni i rozpinali taki drut, kilkanaście metrów przed barykadą czy kilka metrów.

  • Mówi pan o jakich żołnierzach?


Armii Krajowej, oczywiście Armii Krajowej. Rozpinali drut stalowy. To miała być zasadzka przeciwko „goliatom”. Wiadomo, „goliat” to był taki „czołg” sterowany kablem. Liczono, że ochroni to barykadę, że „czołg” wybuchnie na tym, tym. Tak że powiedziałem, że było spokojnie, pozwolono kilku gapiom wyjść przed barykadę. I nagle rozległ się wystrzał i kula dosłownie świsnęła mi koło ucha – dosłownie. Zobaczyłem, że w murze jest ślad i kula upadła. Żołnierze krzyknęli: „Padnij!”. Wszyscy padli, a nagle ja zacząłem się cofać, znaczy nie cofać, tylko poruszać do przodu, bo chciałem złapać ten pocisk, który widziałem, bo on się błyszczał. Chwyciłem go lewą ręką, oparzył mnie. Wziąłem chusteczkę, wziąłem go przez chusteczkę i schowałem. No, żołnierze wyzywali mnie w sposób najgorszy, „k” i „ch” to były ogólnie znane mi przekleństwa. Powiedzenie: „Ty idioto, po co się narażasz” to byłoby pieszczotliwe. Ale wydaje mi się, że oni byli sami przerażeni, że oni pracowali i nagle ktoś strzelał. Był to „gołębiarz”. Naprawdę, to było cudowne ocalenie i wydawało mi się, że to mogło być dziesięć centymetrów, może dwadzieścia, może nawet pół metra, ale było to bardzo blisko. Ponieważ ten pocisk miałem jako trofeum, ale niestety mi go zabrano, to już powiem później. No i tak. Teraz taka jeszcze inna historia.

  • Po tej przygodzie wrócił pan z powrotem do kolegi, tak?


Tak, tak, tak, wróciliśmy. Jeśli mówimy o takich przygodach… Opowiem jeszcze o takich głupich przygodach.

  • Bardzo proszę.


No, to trochę muszę sięgnąć, bo to jeszcze trochę dalej jak gdyby, bo zaczęły się bombardowania.

  • Czy pan mówi cały czas o Powstaniu?


Cały czas o Powstaniu, tak. Więc, wobec tego powiem jeszcze raz o takich „gołębiarzach”. Mianowicie i tu sobie zakreślę, mianowicie kiedyś usiłowałem przejść ulicę Hożą przy Kruczej na drugą stronę. Okazało się, że ulica jest pod ostrzałem i żołnierze mówią: „Słuchajcie, były u nas trzy osoby, poczekajcie do zmroku albo przebiegnijcie szybko”. No i wtedy były nas trzy osoby, pan, jakaś pani i ja. Pan pobiegł pierwszy, pani druga, ja jako trzeci. Ten pan niestety zginął, panią trafiono w stopę, a u mnie dosłownie koło stóp w ziemię wbił się pocisk. Oddano krótką serię z pistoletu maszynowego. Było to dziwne, zdziwiło żołnierzy, ponieważ wydawało się, że strzelano z daleka, a nie był to karabin maszynowy, bo chyba znaleziono te pociski i zastanawiano się, czy to nie jakaś specjalna broń. Chyba po wojnie doszedłem do wniosku, że to musi być karabin szturmowy, chyba broń rzadka. Nie wiem, czy znana Powstańcom, może znana, ale wtedy tym nie była znana.
I trzecia taka sprawa, nazwijmy to, z „śmiesznych”, to była taka historia, że jak już się zaczęły bombardowania i ostrzały, to kiedyś do naszej piwnicy wbiegli jacyś ludzie i powiedzieli, że zbombardowano kościół na placu Trzech Krzyży, więc my ze Stefanem pobiegliśmy to zobaczyć. Pobiegliśmy ulicą Hożą. Ulicę Hożą przy placu Trzech Krzyży zamykała barykada, ale nie była ona broniona, więc prawdopodobnie gdzieś w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych byli Powstańcy (ja mówię zamiennie: Powstańcy – żołnierze Armii Krajowej). No i patrzymy, jakieś sto metrów w lewo przy murze leży naprzeciwko (znaczy tu plac Trzech Krzyży, tam jest Instytut Ociemniałych, tu jest Hoża), leży przewrócony kiosk. No więc mówimy: „Słuchajcie, podczołgamy się do tego kiosku i zdobędziemy benzynę do zapalniczek”. Oczywiście czołgamy się, to idiotyczny pomysł, mógł nas ktoś zastrzelić. I rzeczywiście nabraliśmy tych takich buteleczek, tak jak to kiedyś używano do zapalniczek. Odrywało się główkę butelki, wlewało się do zapalniczek. Wieczorem, kiedy się ściemniło, przeszliśmy na któreś piętro, zebraliśmy kolegów i koleżanki, i mówimy; „Słuchajcie, mamy benzynę do zapalniczek, zapalimy sobie”. Zapaliliśmy, ogień buchnął i nagle przechodzący żołnierz oddał serię z pistoletu maszynowego, krótką serię. I ta seria utkwiła we framugach. Następnego dnia żeśmy wiedzieli, że mogliśmy zginąć nawet od swoich. Czyli takie dziecięce zabawy mogły się skończyć bardzo poważnym skutkiem. Powstańcy potem biegali, szukali, kto daje znaki, ale oczywiście myśmy zbiegli, schowaliśmy się w piwnicy, nikt się do tego nie przyznał. Sprawdziliśmy potem, gdzie utkwiły te pociski, futryna była rozrąbana, zniszczona, tak że to tak było.

  • Z rodzicami cały czas nie miał pan kontaktu oprócz tego telefonu na początku?


Tak, żadnego nie miałem kontaktu.

  • Czy jeszcze coś z okresu Powstania chciałby pan powiedzieć?


Tak, oczywiście, tak.

  • To bardzo proszę.


Z okresu Powstania, powiedzmy, pierwsza taka historia, jak zaczęło brakować wody. Więc ja chciałem od razu sprostować, bo czasem gdzieś tam czytałem, że studnia była w co drugim domu. Może była na Powiślu, ale tutaj nie było tak. Myśmy mieli studnię przy ulicy Żurawiej i naprawdę, pamiętam, poszedłem po wodę, miałem dwa naczynia – to nie były żadne wiadra, bo ja ważyłem trzydzieści kilo, trzydzieści parę może, więc nie udźwignąłbym tego, ale było…

  • Ktoś pana posłał po tę wodę czy poszedł pan z własnej inicjatywy?


Ja przypuszczam, że to chyba były takie dyżury po wodę, bo chyba to żywienie było ze zbiorowego kotła. Nie mam orientacji, jak było z tym żywieniem, właśnie jakoś tak nie przywiązywałem do tego wagi. Mycie i żywienie to były jakieś dla mnie tematy w tamtej chwili tabu. Ostrzał był, ale może nie plac Trzech Krzyży, tylko bliżej Hożej był ostrzał, ale nie z takich ciężkich dział. Nabrałem wody i idę, niosę takie małe wiaderka. Prawdopodobnie wtedy, za okupacji, ogórki kiszone były w takich walcach, powiedzmy, walcowatych wiaderkach, można było to nieść. I nagle słyszę świst pocisku, jakoś tak sto pięćdziesiąt, dwieście metrów, w ulicę Kruczą. I taki widzę fantastyczny wybuch, taki stożek odwrócony, zupełnie, jakby to było kolorowe… teraz się widzi na filmach kolorowych takie rzeczywiście. I co ja robię? Postawiłem ten [pojemnik], przycisnąłem się do takiego sklepu, ręce na głowę i widzę tak kątem oka, lecą właśnie kostki z bruku, lecą odłamki, ale nie doleciały do mnie. Przeszedłem i doszedłem spokojnie z wodą. Pozostaje teraz pytanie, dlaczego nie chodziłem z wodą podwórzami? Przecież wszędzie były przebite kanały, można było chodzić. No tak, ale próbowaliśmy to robić ze Stefanem albo inni [też], ale jednak oblewaliśmy ludzi. Ludzie nas potrącali, klęli, niektórzy byli chorzy, niektórzy ranni, później było ciemno. Krótko mówiąc, ludzie się narażali, tak jak i my, i chodzili po wodę do tej studni.

I teraz drugi przypadek, też z wodą. Mianowicie tym razem poszliśmy już ze Stefanem w to samo miejsce, na Żurawią. Nabraliśmy trzy wiadra, pamiętam, takiej wody, niesiemy je. To znaczy tu w jednej ręce trzymałem, w drugiej drugie. On od tej strony idzie, no i idziemy. Na razie ostrzału nie ma, ale byliśmy już przyzwyczajeni do ostrzału z tych tak zwanych, jak wtedy mówiliśmy, „gruba berta”. Teraz to wiem, że to był jakiś ciężki moździerz, Karl czy Kerl się nazywał, w każdym bądź razie znaliśmy łoskot tego pocisku. On nie wywoływał świstu, tylko takie jakieś charkotanie, a potem, jak nastąpił wybuch, to był tak jakby, ja mówię, jakby organy grały – te odłamki jak spadały, to był tak: „Ruuuuuuuuuuuu…”, taki dziwny odgłos. No i przechodzimy, jesteśmy już blisko Skorupki i nagle słyszymy wystrzał. Widocznie stał niedaleko ten moździerz, nie wiadomo gdzie, chyba na Woli, tak mówiono potem. Słyszymy warkot tego pocisku, no i nagle straciłem orientację. Budzę się, okazuje się, że pocisk uderzył dwieście metrów, dwieście pięćdziesiąt, w każdym razie naprzeciwko, w jezdnię ulicy Hożej. Wybił tak wielką dziurę, trzymetrową, która widoczna była i po Powstaniu, bo tam była kostka, ale na kostkę położono asfalt, zasypano ziemią. I teraz tak, chyba przez otwarte okienko ja wpadłem do piwnicy, nogi zwisały na zewnątrz. Na mnie leżał Stefan, a na nim ten kolega… przepraszam, a na nim jeszcze jakiś mężczyzna. Ten mężczyzna zginął na pewno, ponieważ byliśmy oblani jego krwią. Ja byłem kompletnie oblany krwią, Stefan tak samo, ale nic nam się nie stało. Ja w ogóle, przyznam się, nie słyszałem żadnego wybuchu, dopiero po chwili zaczęła dochodzić mi świadomość, że coś się stało, co ja tu robię w tej piwnicy w ogóle? Nie wiedziałem kompletnie, jak to mogło się stać. To jest tak, że śmierć przychodzi tak nagle, że w ogóle człowiek nie zdaje sobie kompletnie sprawy. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Jesteście ranni, obmyjemy was, chodźcie, tu sanitariusz jest”. – „Nic, nic nas nie boli”. W ogóle to był szok. Usiedliśmy, jakoś się umyliśmy. Jak, nie wiem. W każdym bądź razie było to przeżycie straszne, straszne.


Jeszcze jest taka sprawa. Mianowicie chcieliśmy coś robić dla Powstania oczywiście, ale co? Wiedzieliśmy, że są harcerze, bo oglądaliśmy pocztę harcerską. Kiedyś się nawet druha zapytaliśmy: „Słuchajcie, kolego, czy tu się można do was zgłosić?”. Mówi: „Oczywiście – mówi – idźcie na ulicę Hożą, za Marszałkowską. Tam jest mleczarnia, tak to się nazywa, są takie czerwone budynki, tam was przyjmą”. No i poszliśmy tam, ale tam nam powiedziano tak: „Chłopcy, mamy nadmiar ochotników, nie jesteście nam potrzebni. Gdybyście chcieli, to zostawcie nam adresy, może was znajdziemy”. Zostawiliśmy adresy, ale adres to była rzecz umowna, można było zmienić. Rzeczywiście, potem zmieniliśmy adres.
Z adresem się wiąże też taka sprawa, którą też muszę odfajkować. Mianowicie jednak roznosiliśmy gazetki. Ja na pewno roznosiłem „Biuletyn Informacyjny”, wydaje mi się, że „Robotnik”, ale nie jestem pewien, jeszcze na pewno jakieś inne. Skąd je braliśmy? Albo przynosił do nas jakiś chłopiec, albo chodziliśmy gdzieś na ulicę Wilczą. Nie wiem, dlaczego na Wilczą, ale tam była jakaś kwatera, jakieś coś. Nie było to chyba wydawnictwo, ale tam jakaś… I pewnego dnia, ja, idąc piwnicami, otrzymałem zadanie, żeby te gazety, ten plik gazet donieść na drugą stroną ulicy Nowogrodzkiej, tą bliższą Alej Ujazdowskich. Więc wychylam się z okienka piwnicy, jest barykada, rzeczywiście, bardzo starannie wykonana, z trzech warstw płyt. No więc zacząłem się czołgać za barykadą, bo mnie ostrzeżono, że jest ostrzał. Naprzeciwko, dosyć daleko, od ulicy Nowogrodzkiej był budynek Telekomunikacji, bardzo wysoki, i z tego budynku zaczął ostrzeliwać mnie karabin maszynowy. Strzelał jak oszalały, przez cały czas. Wie pani, że istnieje takie uczucie, żeby się pokazać, żeby się wychylić? Nie wiem, z czym to jest związane. Albo pokazać mu czapkę, ale nie miałem czapki. Kompletnie byłem mokry. Raz, że się pewno straszliwie bałem, po drugie, pył z tych płyt obsypał mnie całego, jak w mące. Jak tylko tam dotarłem, prawda, do barykady, do końca, tam też było okienko, ktoś mnie wciągnął. Ci ludzie odebrali, dali mi się napić wody i jak wróciłem, nie pamiętam, może tą samą drogą, a może była to noc.

  • Pan nosił te gazetki?


Tak, nosiłem je.

  • W czym?


W czym? Pod pachą nosiłem. Nie były to jakieś duże ilości. Ja sądzę, że harcerze chyba się trochę jakby dzielili pracą, czyli byłem takim, powiedzmy… Ale ja byłem zadowolony, bo jednak byłem przydatny, prawda, więc to mnie bardzo cieszyło i Stefana tak samo.

  • Czyli nie pamięta pan po tym całym szoku, kiedy pan z powrotem wrócił do kolegi po tym ostrzale, tak?


Nie, tego nie pamiętam, nie. Po tym ostrzale nie pamiętam, zupełnie nie pamiętam tego. Jeszcze mam jakąś jedną rzecz, ale nie mogę sobie przypomnieć w tej chwili. Co to mogło być. Chwileczkę. Może pan wyłączy na chwilę, dobrze? Jeszcze taka historia śmieszna, ale też grożąca, w każdym razie, poranieniem, jeśli nie utratą życia. Mianowicie siedzieliśmy w piwnicach i wtedy już był ostrzał na Hożej. Siedzieliśmy, był ostrzał, „krowy” atakowały, sztukasy jeszcze nie. No i jak ta „krowa” puszczana była, to był taki dźwięk, prawda, jakby ryczała krowa albo przesuwanie szafy, to jest ogólnie znane, więc ponieważ wiadomo, że to długo trwało, to chyba sześć pocisków i to jakieś takie: „Uuu-uuu-uuu”, więc wszyscy zbiegali hurmem do piwnicy. I zdarzyło się, że pewnego dnia też tak było, i żołnierz upuścił pistolet „Błyskawica” i ten pistolet wystrzelał, ślizgając się po schodach, cały magazynek. I nikomu nic się nie stało. Żołnierz był przerażony, skonfundowany, koledzy się śmiali. Wszyscy byli przerażeni, ale nikt nie został ranny. Ale sytuacja była traumatyczna.
Jeszcze o takiej historii powiem, że właśnie uderzył kiedyś w narożnik domu, od strony podwórza, pocisk „krowy”. Było to jeszcze wtedy, kiedy była woda. Ustawiła się kolejka, ludzie podawali sobie wiadra, no i pożar gasili. No i ugasili. Ale w pewnym momencie ktoś zrzucił wiadro, żeby ułatwić, przyśpieszyć, i to wiadro spadło. Wybuchła dzika awantura. To świadczyło o napięciu, no bo jak można, ludzie liczyli, że to wszystko się zachowa jeszcze, że wszystko zostanie, prawda. Nikt nie sądził, że to wszystko zostanie spalone, i walka o jakieś zniszczone wiadro była w ogóle czymś kompletnie bezsensownym z dzisiejszego punktu widzenia. Zresztą mieszkania były pootwierane, lokatorzy prawdopodobnie…
To, że był ten termin Powstania niefortunnie wybrany, może nie termin, ale godzina, to prawda, ponieważ w ogóle tam byli inni ludzie. Mieszkańcy byli… Zresztą to widać, dlatego ja mam taki wycinek z „Biuletynu”, zresztą państwo na pewno macie, jacy inni ludzie poszukiwali się nawzajem.
No, na podwórzu tego domu stało radio, tam można było słuchać audycji radiostacji „Błyskawica”, tak. A obok mieściło się kino, nie wiem, czy kino, czy byłe kino Hollywood, i w tym kinie był obóz jeniecki. I teraz, pamiętam, że był taki moment, że dwaj żołnierze musieli przenieść z jednej strony ulicy do naszego domu dwa zwoje takiego ciężkiego, ołowianego kabla telefonicznego i zostali ostrzelani. Jeden został ranny w ramię, a drugiemu nic się nie stało, ale kabel został zniszczony, bo te kule trafiły w kabel. On miał to przewieszone przez ramię, bo to ciężkie było, ze czterdzieści kilogramów chyba ważyło. No więc ten żołnierz, który został ranny, to się cieszył, bo, powiedział, że będzie miał pamiątkę z Powstania. Nie wątpił, że przeżyje i na pewno będzie mógł pokazać, że on jednak walczył w Powstaniu, bo jest ranny, aczkolwiek kość nie była zgruchotana, tylko miał wyrwane coś tam kawałek. Żołnierze dostali szału i wywlekli jakichś tam trzydziestu Niemców, ustawili ich tyłem do ulicy jako żywe tarcze i Niemcy nie strzelali. I kabel następne drużyny przeniosły spokojnie. No, niestety w pewnym czasie, po pewnym czasie, jak się zaczęły naloty, to ten budynek kina, mimo że był na dachu znak Czerwonego Krzyża, został zbombardowany. No i wiem, że tych Niemców wielu zginęło. Mówi się o kilkuset, ale też i polskich wartowników.

  • A proszę powiedzieć, czy pan, będąc w czasie Powstania na Hożej, uczestniczył w mszach na przykład, czy były modlitwy wieczorne?


Dobrze, że pani to [poruszyła], świetnie, świetnie, bardzo dziękuję. Tak, więc ja byłem chłopcem bardzo religijnym. Mama… Chodziłem na mszę świętą w niedzielę w naszym kościele. To był kościół na placu Trzech Krzyży, świętego Aleksandra. Tak samo Stefan ze mną chodził, jak był u nas, chodziliśmy na majowe. I pamiętam, że były takie msze, ale niezbyt często, oczywiście nie w kościele, tylko w jakichś salach, ale pamiętam jedną taką mszę, straszliwie smutną, ponieważ oddział szykował się do boju, do jakiejś akcji i ksiądz wygłosił takie przemówienie, to było jakieś ostatnie błogosławieństwo przed walką. Wiadomo było, że niektórzy zginą. No i wszyscy płakali. Płakali żołnierze, dziewczęta płakały, płakali ludzie. Płakaliśmy w ogóle strasznym płaczem. Wiadomo było, że ktoś zginie. Natomiast w wielu domach były kapliczki. W tym sąsiednim domu, [Hoża] 27, była kapliczka. W tym przy Hożej 27a kapliczki nie było, tym niemniej, kiedy nie było ostrzału, a zdarzały się takie dni czy noce (noce właściwie), że nie było, no to śpiewano takie pieśni pobożne. I przyznam się szczerze, że na mnie to działało bardzo depresyjnie. Moje rozumowanie było takie, że jeżeli Panu Bogu nie udało się ocalić narodu wybranego, mam na myśli Żydów (o powstaniu w getcie wiedziałem niewiele wtedy), no to na pewno nie uratuje i nas. Takie podejście miałem właściwie, teraz byśmy powiedzieli, „zwisowe”, chociaż to wyrażenie niewłaściwe, takie właśnie „co ma być, to się stanie”. Poza tym, to jest tak, że na żołnierzy wybiera się ludzi młodych, bo oni nie wiedzą, że zginą, prawda, a dzieci tym bardziej nie zdają sobie sprawy, że mogą zginąć, i są szczęśliwe. Natomiast starzy ludzie to się wszystkiego boją, tak jak na przykład ja teraz. No i cóż zrobić?

  • Proszę pana, a czy pan uczestniczył na przykład 15 sierpnia w mszy?


Nie pamiętam tego.

  • Czy tam do was docierali artyści, może jakiś śpiewak?


Nie, nie, nie.

  • Nie miał pan kontaktu. Ale ten kontakt z Powstańcami był właściwie ciągły?


Cały czas, tak, tak. Cały czas, tak.

  • Zbliżamy się do zakończenia Powstania. Jak długo pan był na Hożej?


Ja bym to powiązał gdzieś tak z pierwszą połową września albo nawet połową września, ponieważ jak zaczęły się te ciężkie bombardowania, na przykład zbombardowano to kino Hollywood, ten kościół przy placu Trzech Krzyży, i w ogóle te „grube berty”, prawda, te granatniki zaczęły walić w nocy, to przenieśliśmy się gdzie indziej. Ale przed tym jeszcze zdarzył się taki przypadek, każdy dom miał swojego komendanta, który opiekował się, regulował, i kiedyś, pewnego dnia, śpimy w piwnicy, jak jeszcze było ciemno, i nagle rozległ się straszliwy wybuch. Okazało się, że komendant wyszedł i albo kopnął niewypał, albo też był wystrzał z granatnika. Widok makabryczny – po prostu urwana głowa, urwana noga, wszystko na wierzchu, prawda.

Ponieważ ten ostrzał był jakoś tak, widać, że bardzo się zbliża do nas… Jeszcze nie powiedziałem, że jak Niemcy bombardowali na przykład chyba tę północną część Śródmieścia albo na przykład gdzieś Nowogrodzką, to widać było te kilka samolotów czy kilkanaście, jak one latały w kółko, prawda, i potem, jak rzucili bombę, to „podskakiwał” do góry i można było zobaczyć, że mu ulżyło, temu samolotowi. Poza tym wyrobiliśmy w sobie taki rytm czasu, ponieważ lotnicy musieli zatankować paliwo, a i odpocząć pewnie, to była taka przerwa. Na przykład w czasie tej przerwy można było pobiec na plac Trzech Krzyży i wrócić i wiadomo było, że w tym czasie oni nie dolecą. Mieliśmy już wyrobiony taki odruch. Często też sobie robili przerwy obiadowe. To jest dziwne, że nagle tam cichło. „Aha, teraz możemy wyjść, nie będą strzelać”.

 

  • Czyli taka cykliczność była, tak, w tym atakowaniu?


Tak, oni byli bardzo systematyczni, Niemcy, tak, tak, tak. No niestety…

  • Mówiliśmy o tym, że jak zaczął się silny ostrzał, to postanowiliście zmienić miejsce, to znaczy pewnie ten ojciec Stefana?


Tak, oczywiście znalazł jakieś miejsce, co wydawało mi się to niemożliwe, że będzie lepsze, ale było lepsze. Ale powiem o jeszcze jednej rzeczy, na temat grobów. Mianowicie grobów było pełno, cała ulica Hoża po obu stronach to były groby. Ludzi chowano już potem tylko zwiniętych w jakieś prześcieradła, dane wkładano do butelki, butelki korkowano. Pamiętam, że kiedyś nocą, nie była taka noc, ale ciemno było, szedłem wieczorem, nie było ostrzału, no i pamiętam, że szedłem wzdłuż grobów. Strasznie się bałem, nikt mnie nie zaczepiał. Palił się dom i nagle zobaczyłem w świetle pożaru, że kotek coś ogryza. Była to jakaś kostka dziecka czy coś takiego. No makabra po prostu, można się było bać.
Jeszcze przed przeniesieniem do tego nowego domu to powiem jeszcze dwa słowa o Rosjanach. Czy oni mogli nam pomóc, nawet w zwalczaniu tych sztukasów? Oczywiście, że mogli. Sam widziałem, jak myśliwiec gonił sztukasa. Nawet nazbierałem parę łusek. Były to inne łuski, ciężkiego karabinu maszynowego. [Strzelał], ale nie trafiał. Jak można było nie trafić w tak powolny samolot, który nie miał chowanego podwozia? Tak że gdyby ten moździerz zniszczyli, prawda, no to byłyby możliwości. Ten dom mieścił się na ulicy Mokotowskiej, róg Piusa. Był to wielki budynek, bardzo bezpieczny, ponieważ było blisko pozycji niemieckich. I te ulice były zabezpieczone jeszcze przed wojną, przed trzydziestym dziewiątym rokiem, belkami. Były takie jakieś stropy wzmocnione, belki pionowo stojące, a nawet był taki basenik z wodą. Oczywiście woda była brudna, ale gdyby trzeba było, to by się piło. Ale do tego nie doszło. No i w tym domu tak przebywaliśmy. À propos jeszcze Rosjan, to kiedyś, pamiętam, jak w tym domu tam przebywaliśmy i nagle słychać było… A, w nocy spaliśmy wtedy nawet na łóżkach, bo był spokój, to już były takie ostatnie dni przed upadkiem Powstania, było cicho. Nagle okrzyk: „Niemcy, Niemcy”, tłum jakiś biega po schodach. Okazuje się, że to Rosjanie wyrzucili beczkę smalcu na ulicę Mokotowską. Ludzie biegli z łyżkami i miskami, żeby zbierać. Myśmy chyba nie zdążyli dobiec już, w każdym bądź razie ktoś tam dobiegł, to chyba coś pozbierał. Tymi kukuruźnikami latali często i wiele rzeczy rzucali, ale żołnierze narzekali, że ta broń się niszczy, bo oni chyba rzucali często bez spadochronów. To było już pod koniec, kiedy widać było… Oczywiście widziałem przelot tych samolotów amerykańskich, tych „fortec”. Wszyscy stali tam, ja stałem na balkonie i płakałem, wszyscy płakali. Myśleliśmy, że to jest jakiś desant, a potem widzieliśmy te pojemniki. Tam koło nas żaden pojemnik nie spadł, ale myślę, że Powstańcy coś znaleźli, znaleźli gdzieś.

  • Kiedy nastąpił moment, kiedy musieliście opuścić Mokotowską?


Ukazało się ogłoszenie chyba albo ojciec Stefana wiedział przecież, że musimy do piątego opuścić budynek, w ogóle musimy się wynieść z Warszawy.

  • Do 5 października, tak?


Do 5 października, tak, tak. Były ogłoszenia, „»Bór« Komorowski” były podpisane plakaty, że musimy i tak dalej. Ale ja chcę powiedzieć taką rzecz. Powstanie się zaczęło w sposób dziwaczny, mianowicie z tym chłopem, a i zakończyło się bardzo dziwacznie. Mianowicie z czym mi się kojarzy. Mianowicie kojarzy mi się zakończenie Powstania z zabójstwem psa. Mianowicie naprzeciwko tego domu, teraz istnieje też, skrzyżowanie Kruczej, Mokotowskiej, Pięknej, taki skwerek jest trójkątny i tam była toaleta, takie schodki. I na ten skwerek przyprowadziła pani jakiegoś wilczura, pięknego psa. Wszyscy się dziwili, że ten pies jest w tak dobrym stanie i właściwie nie został jeszcze zjedzony, ale ta starsza pani mówiła, prosiła: „Żołnierze, słuchajcie, zastrzelcie go, bo Niemcy mi go zabiorą, a ja się na to nie zgadzam, żeby Niemcy go przejęli”. I o dziwo, trzej chłopcy, jeden miał stena, dwaj pistolety, strzelają do tego psa. Pies był przywiązany, pies się ruszał. Nikt się nie zdziwił, żołnierze się nie zdziwili, ja się nie dziwiłem. Wszyscy byli jak gdyby w takim zmienionym stanie świadomości. Wydaje mi się, że wszyscy byli przygnębieni absolutnie tym wszystkim. No i to byłoby na tyle.
Pamiętam jeszcze taki moment w tym domu (wracam ciągle do tyłu jak gdyby), że pewnego wieczoru właśnie żołnierz jeden, kolega, młody człowiek, bo ojciec Stefana w końcu miał po czterdziestce chyba, gdzieś dostał się na działki przy ulicy Polnej, bo tam były działki. Przyniósł wielki ziemniak. Ten ziemniak został pokrojony i usmażony chyba na jakiejś kuchence spirytusowej i każdy dostał po kawałku w plasterku. Pamiętam, jak ten ziemniak mi smakował, do tej pory czuję smak tego ziemniaka, bo nie jadłem przecież ziemniaków od wielu tygodni.

  • Czy w czasie Powstania odczuwał pan głód?


Nie, nie, głodu nie było, tylko była ta kasza-plujka. Wiem, że cały czas to było i cały czas miałem cukier. Nie wiem, może to ojciec Stefana dostał jakieś przydziały, w każdym razie myśmy zawsze mieli kieszenie pełne cukru. Ja w takiej marynareczce podobnej chodziłem, w takiej jakiejś, wszędzie [pełno] cukru, w spodniach cukier, wszędzie cukier… I tymi kostkami cukru się żywiłem. Ale to miało też takie coś, że zdarzało się skaleczyć lekko w nogę, to się nie goiło, bo awitaminoza. Więc jak musieli żołnierze cierpieć. No i tak.

  • I teraz przychodzi ten moment wyjścia z Warszawy.


Tak jest. Więc wychodzimy, oczywiście nie mamy żadnych rzeczy, ja nie miałem nic. Sandałki, spodnie te podarowane, prawda. Wychodzimy ulicą Śniadeckich, w kierunku Politechniki. Po prawej stronie stoją oddziały gotowe do wyjścia z Powstania, dlatego ten dzień mam ustalony, bo pamiętam, to już nawet w literaturze, tam stały oddziały, widać było chłopców i dziewczęta. Na rogu Lwowskiej był taki trochę zburzony dom. Na pierwszym piętrze tego zburzonego domu stał karabin maszynowy i Niemcy siedzieli, dwóch czy trzech, przy tym karabinie maszynowym, ale oczywiście spokojnie. No i tłum ludzi wychodził z tobołami. Była barykada, ale tak rozsunięta szeroko. Za barykadą stali Niemcy. Ojciec Stefana coś tam mruknął, przepuścili nas, no i udaliśmy się, o dziwo… Teraz ta ulica nazywa się chyba Nowowiejska, kiedyś to było 6 Sierpnia. To były takie też czerwone budynki. One do tej pory istnieją i tam chyba był szpital psychiatryczny, a może i jest. Więc stał wartownik, ale ojciec Stefana coś do niego powiedział albo coś pokazał, no i weszliśmy do środka. Zatrzymaliśmy się pod domem, ale już wewnątrz, za bramą, ojciec Stefana poszedł po schodkach na górę, na pierwsze piętro czy na parter wysoki, a my stoimy. Po pewnym czasie patrzymy, idzie dwóch żołnierzy niemieckich, niosą stolik mały i dwa krzesła. Za chwilę przynoszą nam zupę i dwie łyżki. To w ogóle byliśmy kompletnie oszołomieni. Po chwili zaczęli się ukazywać inni „uchodźcy”, wchodzą też na górę, a na górze odbywa się biesiada, wesołe rozmowy. Śpiewy to nie, ale, powiedzmy, po niemiecku, po polsku, wybuchy śmiechu. Gdzie my jesteśmy? Tu strzelanina była niedawno, tutaj nagle Niemcy częstują nas, wartownik chodzi, uśmiecha się, chce z nami rozmawiać, niemalże poklepuje nas po ramionach. Dziwne. Po południu przyjechał autobus niemiecki, wjechał tyłem. Przyjechali dwaj oficerowie SS mówiący po polsku i otworzyli drzwi. Wchodziło się z tyłu. Wszystkich poprosili grzecznie do środka, weszliśmy. Auto było pomalowane w taką panterkę, nawet szyby też, ale widać było. Taki znak jak na panterkach, ale widać było… Wiem, że jechaliśmy przez Włochy, ale dalej nie pamiętam. Po drodze esesmani się zatrzymywali, kupowali nam owoce, jabłka i cały czas prowadzili wesołą rozmowę z tymi… Musiały to być jakieś powiązania rodzinne z tymi [ludźmi]. Pytam się na ucho ojca Stefana: „Proszę pana, kim są ci ludzie?”. A on szepnął mi tylko: „Arystokracja”. No i tyle, więcej nie wiem. Wiem, że po drodze zawieziono tych ludzi do ich majątków, a nas zawieziono do jakiejś wsi, która miała dla nas złowrogo brzmiącą nazwę Wygnanka. No i tam trafiliśmy do sołtysa.
Nie wiem, czy to był przypadek, czy tak zaplanowano. Był on sołtysem, był to gospodarz dosyć bogaty, bo o ile pamiętam, miał dom kryty blachą. No, przyjęto nas serdecznie, o dziwo, pościelono nam trzy łóżka. Nie mam pojęcia, czy to było jakoś opłacane, w każdym razie nie spotkałem się z czymś takim nigdy, zwłaszcza u chłopów, których wtedy osądzaliśmy przecież, że są pazerni, ale może to było niesłuszne. Kilka dni odpoczywaliśmy, nic nie robiliśmy. Było słonecznie, był październik. No i pewnego dnia zaczęliśmy się zajmować rolnictwem. To znaczy Stefan tam gdzieś wykopywał ziemniaki, ja pasłem krowy, jakoś mi to odpowiadało, mogłem tak rozmyślać. Ojciec Stefana albo siedział, albo gdzieś znikał. Pewnego dnia pasłem krowy, nagle słyszę, krowa wbiegła w szkodę, jak to się mówiło na wsi, więc ja za nią z kijem, a tu słyszę: Halt! Halt! Odwracam się, a tu idzie tyraliera, kilkunastu „ukraińców” z bronią i dwóch oficerów SS. No i mówią od razu po polsku do mnie: „Słuchaj, chodź z nami”, w tym kierunku, pokazują dom sołtysa. „Ukraińcy” mnie zabrali, tam kilku tych „ukraińców” stało z oficerami, pobiegli jak gończe psy. Po chwili przyprowadzili Stefana i od razu zaczęli krzyczeć: „Wy wstrętne, zawszone Żydy, ręce do góry”. Ustawili nas do ściany, ale nas nie bili. Ja myślę sobie: „Cholera, co się stało, dlaczego Żydzi, co oni ode mnie chcą?”. No nic. Za chwilę nadeszli ci Niemcy.

  • A ojciec Stefana gdzie był?


Nie wiem, nie było go, nie było go, gdzieś wyszedł. I teraz tak. Niemcy kazali wynieść się „ukraińcom”, oprócz jednemu. Sami stanęli, mówili: „Chłopcy, stańcie spokojnie”. Stanęliśmy spokojnie. Powiedzieli do tego „ukraińca”: Wyprowadzić ich do sieni. „Ukrainiec” wyprowadził nas do sieni, kazał spuścić spodnie i sprawdził, czy jesteśmy obrzezani. Wrócił, mówi tak, pokazuje na Stefana: „Ten tak, a ten nie”. No to teraz oni się Stefanem przestali zupełnie interesować. Ja się do dziś zastanawiam, czy ten Stefan był taki mocny psychicznie, czy też w ogóle… Nie wiem, ani muskuł mu nie drgnął żaden, ani nic, nic się w ogóle nie odzywał. Stał, ani nie zbladł, ani w ogóle nic. No i teraz zaczęło się wypytywanie. Ciekawe, że Niemcy nie żądali żadnych legitymacji, które przecież miałem, żadnych dowodów. Nic.

  • A miał pan legitymację przy sobie?


Tak, oczywiście miałem je przy sobie, nawet tutaj mam, przechowałem je. Pytali mnie tylko tak, skąd znam Stefana. To ja mówię, że spotkałem go w parku Ujazdowskim, kolega był. „A długo się znacie?”. Ja mówię: „Parę lat, ciągle przychodzimy, jak to dzieci, do parku – mówię – czy pan zna park Ujazdowski?”. Oni mi nie odpowiadali na [moje] pytania. Mówili świetną polszczyzną, tak jakby byli absolwentami jakichś co najmniej liceów, ale i uniwersytetów. Nie krzyczeli, w ogóle bardzo łagodnie się ze mną [obchodzili]. Stefan dla nich nie istniał. Jak się nazywał mój ojciec, gdzie pracował, kim był, jak się nazywało przedsiębiorstwo, jak się nazywał dyrektor tego przedsiębiorstwa (na szczęście pamiętałem), czym się zajmowała moja matka, gdzie była, w jakiej dzielnicy mieszkaliśmy. No i wreszcie nagle jeden z nich patrzy, na stoliku leży takie pudełko. Tam miałem pamiątki z Powstania. Trochę odłamków, pocisk, który nie trafił, ten karabinowy. To było metalowe pudełko po papierosach egipskich, pamiętam. Otworzył, pyta się: „Co to jest?’. Ja mówię: „To są moje pamiątki”, chyba powiedziałem „z wojny”, „z Powstania” może się bałem użyć takiego słowa. On nic nie powiedział, schował to do kieszeni i mówi tak, wskazując na Stefana: „Ty pójdziesz, ty zostaniesz”. I zaczęli wyprowadzać Stefana, ale spokojnie, grzecznie. Jak oni wyprowadzali Stefana, to ja chwyciłem kożuszek, który on miał i podałem temu esesmanowi. On wziął ten kożuszek i odrzucił mi go z takim uśmiechem: „Jemu nie będzie już potrzebny”, i uśmiechnął się tak beztrosko. Ja do tej pory ten uśmiech widzę. Straszne to było dla mnie. To był dla mnie chyba najtragiczniejszy moment okupacji, mimo wszystko. Mimo że wiele rzeczy… Ale stracenie przyjaciela…

  • Rozstrzelali go, tak?


Nie wiem.

  • Nie wie pan tego?


Nie wiem. Muszę chwilkę przerwać. Po wyprowadzeniu Stefana, zacząłem rozmyślać, że coś się musi stać. Przecież wiadomo było, że jeżeli Niemcy znaleźli Żyda, to zwykle mieli zwyczaj rozstrzeliwać wszystkich po kolei, a dom podpalać. Były ogłoszenia takie, to pamiętałem przecież, jako nawet dziecko to czytałem, ale nic takiego się nie stało. Nawet gorzej, gospodarza nie było w domu w czasie przesłuchania. W ogóle tych gospodarzy nie poproszono. Stąd wniosek jest taki. Ten pan nazywał się Józef Lenart.

  • Ten gospodarz?


Tak, Józef Lenart we wsi Wygnanka, niedaleko Mszczonowa. Wydaje mi się, że on zdradził tych jego… Być może znalazł jakieś dolary, bo niewątpliwie chyba ojciec Stefana musiał się opłacić za takie dobre przyjęcie. Musiał się opłacić. Moja mama, co prawda po wojnie, jak się spotkaliśmy, przyznała, powiedziała mi, zdawała sobie sprawę, że Stefan jest Żydem, ale ja nie poznałem. On na pewno nie był ze Lwowa, ponieważ nie miał żadnego lwowskiego akcentu, więc to jest niemożliwe. Mój ojciec, który pochodził z okolic Mińska białoruskiego, to nawet po wojnie jeszcze, jak się z nim rozmawiało, to czasem słychać było ten akcent, natomiast oni mieli wszyscy akcent polski. Tak się zastanawiałem, czy on nie był jakimś działaczem powstańczym, ponieważ…

  • Mówi pan o ojcu Stefana?


Tak, o ojcu Stefana, tak, tak, tak.

  • I co, został pan sam w tym domu?


Zostałem tam sam. Chciałem wrócić do Powstania, ale… Mogę wrócić?

  • Oczywiście.


Przypomniało mi się właśnie à propos ojca Stefana, że kiedyś odwiedził nas Murzyn. Spotkanie Murzyna w czasie Powstania było czymś niesłychanym. Okazało się, że byliśmy właściwie w trójkę w tym domu przy ulicy Hożej, to był początek chyba sierpnia. To był też żołnierz Armii Krajowej. Poszliśmy, rozmawiali właśnie z nim, ojciec Stefana wyprosił nas, powiedział, że ma ważną sprawę. Nie wiem, o czym rozmawiali, tylko tyle, że widziałem. Nic o tym Murzynie nie wiem więcej. Natomiast jeszcze chciałem powiedzieć drugą sprawę. Mianowicie kiedyś widziałem, i to na pewno, jak prowadzono Polki ogolone na łyso.

  • Ale gdzie, w czasie Powstania?


W czasie Powstania. I żandarmeria powstańcza, jak to ja nazywałem, traktowała je „bananami”. Biła je po prostu po plecach pałkami. One miały ogolone głowy i to były, na pewno nie były to zdrajczynie, ale takie kobiety czy dziewczyny, które się puszczały, puszczały się z Niemcami. To było na pewno. A teraz możemy przejść… Pani to jakoś skompensuje, tak?

  • Proszę powiedzieć dalej, tak, o tym momencie po zabraniu Stefana. Został pan sam i co się dalej działo?


Więc oczywiście pytałem gospodarzy, mówią: „E, no co, zabrali, to ich rozstrzelają na pewno w Mszczonowie”, ale nic nie powiedzieli. Cóż ja mogłem. Za parę dni gospodarz mnie przerzucił do innego, znacznie biedniejszego, na koniec wsi. Ten pan nazywał się Józef Krawczyk. Pamiętam tylko, że to był gospodarz biedniejszy, była to jedna izba z piecem w środku. On był trochę chromy na jedną nogę, żona była wyższa i chuda. To pamiętam. Mieli synka kilkuletniego, w obejściu była krowa, koń. Takie biedne gospodarstwo. Oni nie byli oczywiście zachwyceni, bo mieli jeszcze jedną gębę do wyżywienia. No ale zaaklimatyzowałem się tam. Wyżywienie było kiepskie, bo tam zawsze na śniadanie to był barszcz zabielany mlekiem i kromka chleba bez posmarowania. No, czasem w niedzielę to trafił się jakiś kawałek kury. Tam też pamiętam taki epizod z Niemcami. Mianowicie kiedyś wyjrzałem przez okienko i patrzę, idzie patrol niemiecki z psem, dwóch żołnierzy, ale był wtedy głęboki śnieg. To już był rok czterdziesty piąty i zauważyłem, że idzie im się bardzo ciężko. Więc ja nic nie myśląc, stałem w takiej lekkiej marynareczce, wybiegłem z domu. Dom stał na wzgórzu, oni mogli mnie zobaczyć, wybiegłem ze stodoły i czołgając się, pobiegłem już pędem. I tak biegłem chyba do drugiej, trzeciej wsi, bo myślałem, że po mnie przyszli. Ale okazało się, że nie przyszli po mnie, tylko się ogrzali, tam coś pogadali i poszli. Tam gdzieś w sąsiedniej wsi dali mi jakieś ubranie, jakiś łach, okryli mnie, dali mi zupę, no i wróciłem. U tych gospodarzy zajmowałem się typową pracą wiejskiego chłopaka, to znaczy na wiosnę przebierałem ziemniaki, a to kazali mi zabić królika, [chwycić za] uszy, młotkiem, prawda, i tak dalej, w głowę.

  • Nie próbował pan szukać rodziców?


Nie, to jest śmieszne, ale ja wtedy nie wiedziałem kompletnie, gdzie ja się znajduję. Ja nie byłem tak, jak dzisiejsze dzieci, że, powiedzmy, wyciągam smartfona i patrzę, czy jest wifi, prawda, czy jest Internet. Ja po prostu nie wiedziałem. Tam nie było ani gazety, ani mapy, natomiast w ich interesie, okazało się potem, nie leży, żeby mnie poinformować, jak się dostać do Warszawy.

  • Dlaczego?


A, bo chcieli ze mnie zrobić parobka. To znaczy mówili: „Słuchaj, chłopcze, w Warszawie wszystko jest zburzone, twoi rodzice na pewno już nie żyją. Po co będziesz tam wracał? My ci tutaj załatwimy pracę, wyżywienie, będziesz…”. No, ja w żadnym wypadku, uważałem za punkt honoru – wszystko, co znam od dziecka i ukochałem – wszystko w Warszawie. Więc jak ja mogę nie wrócić? Ale jak wrócić? No i okazało się, że to jest możliwe. Ale jeszcze przed tym, muszę powiedzieć… Z tym że ja na nich nie narzekam; w przeciwieństwie do pana Lenarta, który chyba, moim zdaniem, był zdrajcą, to ci ludzie byli biedni, ale przyzwoici. Robiłem to, co robili oni, prawda. Musieli mnie wykorzystać w jakiś sposób, w końcu miałem już [prawie] te trzynaście lat, prawda, więc takie wiejskie prace chłopcy robią, więc ja robiłem. Ale teraz wypadałoby powiedzieć chyba, jak się zakończyła wojna.

  • No właśnie, mówi pan, była zima. Jak długo pan tam u nich był?


Więc właśnie. Ja u nich byłem aż do Zielonych Świątek czterdziestego piątego roku, czyli to już był czerwiec.

  • No i co, i co dalej?


Ale nie, ja bym chciał powiedzieć, jak się wojna skończyła.

  • Proszę.


Więc, jak się skończyła wojna, słyszeliśmy huk dział. Nagle się okazało, że grupa kilkunastu narciarzy niemieckich w białych panterkach, okryciach, na hełm białych, przebiegli, zajrzeli i biegli dalej. Ale na skraju wsi zatrzymała się jakaś ciężarówka, w niej było kilku czy kilkunastu „ukraińców” z SS, z Dywizji SS „Galizien”. Była to strasznie zapijaczona banda, chodzili, urywali kurom głowy, były straszne wrzaski. Potem taki wracał, trzymając sześć kur uwiązanych. Ja nie za bardzo rozumiem, na co oni czekali. Może po prostu nie mieli benzyny albo zdali się już w ogóle na los boski. W każdym bądź razie pili, śpiewali i tak ich zastała wojna. Mianowicie wojna, czyli wyzwolenie, nazwijmy to, zobaczyłem w ten sposób, że usłyszałem głośny wybuch, wyjrzałem na podwórze i zobaczyłem, jak ta ciężarówka wylatuje w powietrze. A za chwilę, patrzę, ulicą jadą samochody wojskowe, rosyjskie, czyli sowieckie. To były samochody wszystkie produkcji amerykańskiej, takiej firmy Studebaker. Nie wiem, takie cztery koła z tyłu, taka typowa kabina, na której katiusze były montowane. Tych „ukraińców” od razu rozstrzelano, no i chłopi zwłoki zupełnie rozebrali do naga. Widziałem to, bo jak szedłem do kościoła, to miejsca intymne przykryto wiązkami słomy, tak że…

  • Aha, czyli pod kościołem byli?


Nie, nie, nie, kościół był nie w tej wsi, kościół gdzieś był dalej.

  • A oni leżeli po prostu na ziemi?


Tak, leżeli na ziemi, tak, tak. Chyba ich potem pochowano, ale widziałem, że bez mundurów. Teraz pewnie panią zainteresuje, jak się zachowali Rosjanie, którzy wkroczyli.

  • No właśnie.


W pierwszej chwili ci Rosjanie pojechali sobie po prostu. Słychać było, że czołgi jadą inną szosą, tutaj jadą samochody. Pewnego dnia przyszła druga grupa Rosjan, za dwa dni może, za trzy, i do nas zapukał jakiś taki starszy Rosjanin (starszy, [czyli] mógł mieć ze trzydzieści parę lat) i poprosił, czy on może się przespać, czy może wymoczyć nogi i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście pozwolono mu. On wymoczył sobie nogi. Miał konserwy amerykańskie, pamiętam, miał pepeszę, w takim worku miał trzy puszki amerykańskich konserw i naboje luzem. I magazynek chyba taki okrągły. No, przespał się, bardzo grzeczny. Nic nie pił, alkoholu nie żądał i rano nas opuścił. Jeszcze tylko pamiętam taką scenę, jeśli chodzi o Rosjan. Tego nie widziałem, ale słyszałem, że podobno w jakimś tam sąsiednim dworze czołgiści rozstrzelali wszystkie krowy, które tam były, wypatroszyli, przywiązali je do czołgów i odjechali. No, był to kraj sojuszniczy, bądź co bądź, ale może byli źle karmieni. Patrzyliśmy na tego żołnierza ze straszliwym smutkiem, bo te walonki to były dobre na mróz, a wtedy zrobiła się akurat odwilż, on miał nogi przemoczone, no więc…

  • Czyli on miał nie buty wojskowe, tylko walonki?


Tylko walonki, tak, tak.

  • A poza tym jak był ubrany, jak jego mundur wyglądał?


No, to taka jakaś pikowana kurtka, tak. Nie miał hełmu, tylko takie coś. Taką czapkę, jak to żołnierze, taką fufajkę. Nie, to się jakoś inaczej nazywa. Taka z zausznikami. I teraz właściwie powinienem przejść do tego, jak ja się wydostałem.

  • No właśnie, jak długo pan tam u tego chłopa był?


Właśnie byłem dosyć długo. Nie wiedziałem, jak się wydostać, a oni mówili, nie chcieli powiedzieć, ja mówię: „No słuchajcie, jak tu jechać?”. – „Nie, tu nie ma kolei, autobus nie chodzi, przecież jest wojna”, wojna jeszcze trwała. Ale potem wiedzieliśmy, że Warszawa została wyzwolona, bo pytałem się: „To już Warszawa [wyzwolona]?”. Berlin został wyzwolony… Wyzwolony, zdobyty? I pewnego dnia, było to przed Zielonymi Świątkami, przyszedł jakiś sąsiad i mówi…

  • Czyli pan mówi czerwiec, tak?


Czerwiec, tak, tak. I pyta się tego gospodarza: „Słuchaj, jutro jest w Grodzisku Mazowieckim jakiś taki zjazd PSL-u. Czy ty byś nie pojechał furmanką?”. On mówi: „Nie no, wiesz, koń jeden, tego. Nie pojadę”. Ja się zapytałem tego pana, czy tam dochodzi kolejka elektryczna do Warszawy. On mówi: „Tak”, no to ja sobie pomyślałem: „Świetnie”. I jak gospodarze sobie spali, to ja rano ukradłem buty gospodyni, to były takie na płaskim obcasie. Ukradłem, tak, przyznaję się.

  • Tak to chodził pan na bosaka?

 

Nie, ale w kapciach, w takich właściwie łapciach jakichś. Nic nie miałem. Co prawda, jak odnosiłem mleko do sklepu, to czasem mi gospodarz pozwalał nałożyć buty z cholewami, ale to już było bardzo rzadko. No i pojechałem, na miejsce zbiórki poszedłem i po iluś tam godzinach dojechaliśmy do Grodziska Mazowieckiego. Wsiadłem od razu do pociągu, ale złapał mnie konduktor albo kontroler i zacząłem płakać. Ale on był niewrażliwy. Ta opowieść moja, że to, że sam jestem, że nie mam pieniędzy, nie zrobiła na nim wrażenia. Ale okazało się, że są dobrzy ludzie, bo się złożyli albo wyperswadowali temu konduktorowi, puścił mnie i pojechałem za darmo. Dojechałem aż do Marszałkowskiej, bo tam była stacja końcowa kolejki EKD. Wysiadłem. Co zauważyłem? Czymś handlowano, w ogóle cała ulica była handlowa. Zauważyłem, że sprzedają gazety o tytule „Życie Warszawy”, co dla mnie tak trochę brzmiało ładnie, jak gdyby, prawda. I co mnie zaskoczyło? Wchodzę na Marszałkowską, a tam wszystkie domy są parterowe. Jak wychodziłem, to część domów była zburzona, ale część stała. Były tam trochę [zniszczone], pocisk wystrzelił, okna urwane, a tu patrzę, Warszawa jest parterowa. Nie wiedziałem, co się stało. Dopiero później powiedzieli, że to Niemcy wysadzali wszystkie domy po kolei. No, może nie wszystkie, ale starali się wszystkie. W każdym razie Marszałkowska była parterowa. Była to dobrze znana mi ulica, więc poszedłem Hożą. Ten lej był chyba zasypany już od tego pocisku. Ten dom na Hożej stał i wyszedłem sobie do ulicy Matejki, spokojnie, zakładając, że rodzice jeszcze może żyją. A, nie powiedziałem jeszcze najważniejszego. Mogę taki [powrót] zrobić?

  • Tak, oczywiście.


W czasie, jak upadło Powstanie, to były jeszcze dwie sprawy, które warto poruszyć. Mianowicie pierwsza to sprawa takiego handlu. Bo kiedyś wyczytałem, że na skrzyżowaniu Hożej i Kruczej to było coś w rodzaju Kercelaku, że wszystkim handlowano. To jest kompletna bzdura, przecież tam był ostrzał i gdyby ktoś tam stał, to by zginął po prostu.

  • Aha, że w czasie Powstania podobno?


Tak, tak. Natomiast tam rzeczywiście był Kercelak, ale w momencie kiedy ogłoszono kapitulację, i tam przez dwa, trzy dni można było kupić wszystko. Czekoladę, szynkę w puszce, koniak – ludzie spieniężali wszystko. Pojawiło się mnóstwo takich cwaniaczków warszawskich, co to siedzieli w piwnicach i sprzedawali. Tam właśnie spotkałem tego żołnierza, który podarował mi spodnie. A druga jeszcze sprawa, to jak upadło Powstanie, to postanowiłem zrobić „wycieczkę” do swojego domu. I rzeczywiście, z trudem, ale dotarłem. Na rogu Matejki była barykada, przeszedłem przez tę barykadę. Dom był spalony, ale brama była niespalona, ale zamknięta. Jednakże bałem się. Myślę sobie: „A, może znajdę zwłoki pomordowanych rodziców i dostanę pomieszania zmysłów?”. Nie, nie złamałem się. Wracać. Wróciłem do Stefana.

  • A teraz wracamy do momentu, kiedy pan wrócił do Warszawy i szedł pan na ulicę Matejki.


Wchodzę. Oczywiście dom jest spalony, brama otwarta. W piwnicach są jacyś ludzie, niektórzy znajomi rodziny. Pytam się, czy są moi rodzice. „Tak, tak – mówi – ale nikogo w tej chwili nie ma. Poczekaj, poczekaj, to mama tu przyjdzie, zawołam, bo mama nie pracuje”. Ale ja już byłem jakiś taki zupełnie ogłupiały, otępiały, poszedłem do parku Ujazdowskiego, usiadłem tam i czekałem. Siedziałem ze trzy godziny, wygrzewałem się na słońcu. Wróciłem po tych kilku godzinach. Matka oszalała, biegała naokoło, szukała mnie, ale nie mogła mnie znaleźć. Potem wróciłem i wtedy z piwnicy wybiegła moja mała siostrzyczka, Elżbieta, rzuciła mi się na szyję, zawisła mi na szyi i potem zapłakana moja mama. Po południu wrócił z pracy mój ojciec, a wieczorem moja matka spaliła kożuszek Stefana, bo był zawszony, zaroił się od wszy. I zasłabła potem podobno. Tego nie widziałem, bo spałem. Spałem podobno przez wiele dni. Nie chodziłem już do szkoły, do szóstej klasy, tylko do piątej, piątą ukończyłem.

 

  • Kiedy pan wrócił do szkoły, we wrześniu czterdziestego piątego roku czy później?


Więc pamiętam, że chyba tylko dwa tygodnie chodziłem, bo się uparli rodzice, żebym poszedł. Ta szkoła się mieściła w Alejach Ujazdowskich. Nie wiem, w którym miejscu dokładnie, znaczy pamiętam, tylko nie umiem określić numeru. Ale tam byłem dwa tygodnie, to nie była żadna nauka, bo ja w ogóle straciłem kontakt. Potem chodziłem do szkoły oczywiście, do różnych szkół.

  • Właśnie, proszę powiedzieć, jak się dalej toczyły pana losy?


Więc właśnie, może ja bym powiedział o losach rodziców. I teraz tak, rodzice opowiadali mi o swoich historiach, a ja o swoich. I teraz historia rodziców. Więc też któregoś, trzeciego, czwartego czy piątego dnia przyszło dwóch żołnierzy niemieckich i powiedzieli, żeby się spakowali, ponieważ dom będzie spalony, krótko mówiąc, i niech zapakują jakieś rzeczy, przede wszystkim odzież do walizek, bo przyjedzie wóz konny i [odwiezie]. Te rzeczy odwieźli im na miejsce, które trzeba. No i rzeczywiście, następnego dnia przyszło już więcej Niemców, zaczęli podpalać domy od strony podwórza i powiedzieli: „Słuchajcie, mężczyzn musimy oddzielić”, rozpoczął się jakiś ogólny płacz (ja tego nie widziałem, ale matka opowiadała). Ale Niemcy powiedzieli: „Nie będziemy ich rozstrzeliwać, potrzebujemy ich do jakichś zajęć”. Potem się okazało, że oni wynosili rannych z miejsca walk. Ojciec został lekko ranny jakimś odłamkiem czy coś. Zabandażował go lekarz, to go zwolnili i jakoś trafił, odnalazł mamę potem w jakiś sposób, jeszcze za okupacji. Natomiast kobiety załadowali… A, najbardziej płakała moja siostrzyczka, bo mieliśmy psa, Żabę, która się wyrwała i pobiegła za kotem. No i kot zginął, pies zginął. Urwał się ze smyczy i więcej go nie widzieliśmy. Brzmi to dziwnie, ale tak to… Moja siostra nie pamiętała Powstania, bo była za mała. Ona żyje do tej pory, siedem lat ode mnie młodsza. I teraz tak, wóz na oponach gumowych, wypełniony walizkami, chłop, dwa konie. Jadą ulicą Wiejską, potem Górnośląską, potem dół, tam Górnośląską, dojeżdżają do Myśliwieckiej, tam naprzeciwko Domu Harcerza, gdzie mieści się… jak się nazywa ten… Agrykola. Zatrzymują wóz na trawniku, konie wyprzęgli, no i czekają, co będzie dalej. Za chwilę pojawia się kilku motocyklistów i przywieźli dwie bańki, jak to się nazywa inaczej, benzyny, dwie bańki benzyny.

  • Kanistry, tak?


Kanistry benzyny, tak, kanistry, kanistry benzyny. Polali to wszystko i ku przerażeniu, ten wóz spłonął jasnym płomieniem. Chłopu pozwolili oddalić się z końmi, a „kobiety – powiedzieli – z dziećmi dalej”. Czyli straciliśmy wszystko w trzydziestym dziewiątym roku, w czterdziestym czwartym i potem jeszcze cała odzież, w ogóle nic nie zostało. Mama nie miała dosłownie, kompletnie nic. Ja nic, ojciec nic. Jak tu [nie] żądać odszkodowań, tak nawiasem mówiąc. No ale powiedzmy, nie walczyłem, nic mi się nie należy. No i teraz to właściwie na tym by się skończyło, jeżeli chodzi o…

  • No dobrze, ale mamę z siostrą gdzie wypędzono, gdzie one trafiły?


Więc one trafiły gdzieś pod Warszawę.

  • A ojciec je odnalazł?


Odnalazł je tak, tak, bo Niemcy wtedy sobie go odpuścili, więc mówi, że mógł uciec do Powstańców, ponieważ jak się znajdowali pod barykadą i tam wynosili na przykład jakichś rannych, to Powstańcy krzyczeli: „Nie będziemy strzelać, chodźcie do nas”, ale wiadomo było, że za każdego, który uciekł, powiedzieli, że dziesięciu zastrzelą, no to ojciec mówi: „Nie chciałem uciekać”, bo ojciec miał w tym czasie czterdzieści sześć lat, nie był taki stary jeszcze. No więc odnalazł. No i teraz ja opowiem swoją historię, jeszcze jedną taką. Chociaż mam jeszcze dwie, ale nie, nie, nie, nie.

  • Proszę. Z jakiego okresu?


Mianowicie nazywam to dalekie echa Powstania. Ponieważ w czasie Powstania, jeszcze nie mówiłem, miałem oczywiście opaskę, ale przez pewien czas nosiłem hełm. Nie wiem, gdzie ja go zdobyłem, może gdzieś znalazłem, może to był jakiś porozbijany hełm, w każdym razie to był hełm polski i chodziłem w hełmie i z opaską, jeszcze latarkę miałem, wyglądałem bojowo. Wszyscy chcieliśmy być Powstańcami. I po Powstaniu jakoś byłem w parku Ujazdowskim, jakiś kolega, starszy chłopiec, podszedł do mnie, mówi: „Słuchaj, czy się ujawniłeś?”. Ja mówię: „Jak to, dlaczego mam się ujawnić?”. On mówi: „Słuchaj, ty byłeś w Powstaniu, ja cię widziałem. Miałeś hełm, opaskę”. Ja mówię: „[Chyba] ci się zdawało”. – „Nie, ja pamiętam. Jak się nie ujawnisz, to ja tam pójdę i doniosę, gdzie trzeba”. Wróciłem do domu, powiedziałem rodzicom. Rodzie się przestraszyli. Pytali się mnie, czy ja nie ukrywam czegoś. Ja mówię: „Nie no, naprawdę, to była taka dziecinna fanfaronada”. Każdy chłopiec, jeśli tylko mógł, to chodził z opaską albo jakąś tam namiastką karabinu z drewna, z kijem. Ale więcej go nie spotkałem. Po iluś tam tygodniach, kiedy nie chodziłem do parku Ujazdowskiego, ten człowiek więcej się nie pojawił i miałem święty spokój.

  • No a druga historia? Pan powiedział o dwóch.


Bo jeszcze jest taka, że mianowicie kiedyś dałem ogłoszenie do „Biuletynu Informacyjnego”. Ponieważ roznosiłem „Biuletyn Informacyjny”, to wiedziałem, co tam jest napisane, prawda, mniej więcej. Tu jest napisane: „Duszewski Bogdan. Matejki 10, mieszkania 3”.

  • Czego dotyczyło ogłoszenie?


Ano właśnie, to było tak. Poszukiwania zaginionych. I tu było tak. „Dzieci odnalezione, znajdujące się na punkcie zbiorczym, Skorupki 12, mieszkania 6”. Czyli ktoś… Ja tam się zameldowałem, licząc, że na przykład ktoś mnie odnajdzie.

  • Mówi pan o czasie Powstania, kiedy pan do „Biuletynu Informacyjnego” zgłosił, gdzie pan jest?


W czasie Powstania, tak, tak. I wtedy wprawdzie znalazła mnie jedna taka znajoma moich rodziców, pani Ada, ale nie chciałem z nią zostać. Ona twierdziła, że była pędzona z alei Szucha przed czołgiem, gdzieś tam przed jakąś barykadą, strzelali do nich, ale Powstańcy krzyczeli: „Nie będziemy strzelać”, oni przebiegli i oni trafili. Ale wydawało mi się, że ze Stefanem będzie bezpiecznej. W końcu [jego ojciec] był w Armii Krajowej, tak się wydawało, miał opaskę. Nie pamiętam, jaki on tam miał numer, ale to były numery. To było „Wojsko Polskie” napisane, to nie było AK, tak jak teraz tam piszą bohaterowie. Tak.

  • Proszę pana, teraz te losy powojenne. Skończył pan szkołę?


Tak, skończyłem szkołę podstawową.

  • I co dalej?


Więc tak, powinienem iść do szóstej klasy, ponieważ za okupacji skończyłem klasę piątą, ale nauczyciel namówił rodziców, żeby mi dawał korepetycje i żebym poszedł do klasy siódmej, co było głupstwem strasznym, ponieważ nie można nadrobić takiej luki w nauce. Ja chodziłem do klasy siódmej. Potem okazało się, że przedłużyli nagle podstawówkę do klasy ósmej. I to też było głupstwo, bo potem zlikwidowano po roku te ósme klasy i znowu wrócono do jakichś tam jedenastolatek. Tak że po tym… Nie wiedziałem, że panią to będzie interesować.

  • Ale tak króciutko proszę, bo skończył pan liceum czy jakieś technikum?


Nie, nie, nie, nie, chwileczkę.

  • No właśnie, to proszę powiedzieć, bo to są ciekawe…


Rodzice, jako ludzie prości, chcieli, żebym miał jakiś fach, żebym został ślusarzem, no i skierowali mnie do Gimnazjum Mechanicznego Towarzystwa „Przyszłość” przy ulicy Śniadeckich 17a (to Śniadeckich to się będzie przewijać). Tam chodziłem trzy lata, tam zdobyłem tytuł czeladnika ślusarskiego. Ale ta szkoła była na niskim poziomie. Wiem, że tam byłem najlepszym uczniem, ale nie dlatego, że inni byli tacy dobrzy, tylko dlatego, że strasznie słabi. To byli raczej starsi chłopcy. Bez sensu. Natomiast potem z własnego wyboru chodziłem do czteroletniego technikum radiotechnicznego. To się nazywało Liceum Radiotechniczne Polskiego Radia. I w tym czasie niektórzy pracowali. Ja też zacząłem pracować i dwa i pół roku pracowałem w Państwowym Instytucie Matematycznym, który mieścił się, o dziwo, w tym samym budynku, kiedy skończyłem szkołę [przed] Powstaniem, w budynku przy Śniadeckich numer 8. Tam był Państwowy Instytut Matematyczny, ja pracowałem jako laborant w tak zwanej Grupie Aparatów Matematycznych i była to pierwsza polska placówka, absolutnie, która zajmowała się techniką komputerową. Oczywiście jeszcze na lampach. Pan nagrywa, czy nie?

  • Tak, tak.


Pamiętam jak dzisiaj, biegnie korytarzem mój ówczesny przełożony, magister Leon Łukaszewicz, [obecnie] profesor (dziewięćdziesięcioparoletni Powstaniec, jak się okazało, nie wiedziałem, gdzieś czytałem o nim) i woła do mnie: „Panie Bogdanie, czy pan wie, że wynaleziono tranzystor?”. Ja myślę sobie: „Wynaleziono, to dobrze, ale cóż z tego?”. No i pracowałem dwa i pół roku, żeby trochę pomóc rodzicom, ale potem się zastanawiałem, czy nie pójść na dzienne studia. Więc okazało się, że mogę wybrać albo wieczorową szkołę inżynierską, część kolegów tak wybrała… No, trzech kolegów się pożeniło, już w liceum mieli żony, dzieci, no więc… Ja myślę sobie, pytałem się rodziców, oni mówią: „No, jak się czujesz na siłach, to studiuj”. No i zdawałem jednocześnie do wieczorowej szkoły inżynierskiej, gdzie zdałem, ale pamiętam, tylko pisemny, na ustny się nie zgłosiłem, i zdałem na Wydział Łączności Politechniki Warszawskiej, który ukończyłem. Były to pięcioipółletnie studia. Rozpocząłem w pięćdziesiątym trzecim roku studia na tej Łączności. Byłem specjalistą od spraw telewizji i pracowałem potem w zakładach telewizyjnych.

  • Czyli pan był od początku przy powstawaniu telewizji w Polsce, tak?


Tak, tak, tak. Produkowaliśmy pierwsze kamery, czarno-białe. Pierwsze były zakupione w Anglii, ale potem te następne ośrodki były wyposażane w nasze kamery, nasze monitory. Dlatego miałem kontakt z telewizją. Przyglądałem się w tym sensie, że musiałem obserwować, jak pracuje aparatura. Więc czasem nas tam poproszono, widziałem próby, panią Dziedzic, jak tam klęła strasznie, prowadząc. Dziwiło mnie to strasznie, jak można tak kląć na operatorów czy na kogoś. Pani pamięta panią Dziedzic? Dziwna. To były dawne czasy, ale miałem swoją przepustkę do telewizji, chociaż pracowałem przy ulicy Matuszewskiej, to jest taki Targówek Fabryczny, i tam były Zakłady Telewizyjne, natomiast tam ja pracowałem w Zakładzie Telewizyjnego Sprzętu Profesjonalnego. No niestety, ten zakład w ramach, jak to się mówi, reformy, upadł i ja chyba w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat przeszedłem na emeryturę. To się niestety odbiło na mojej emeryturze.

  • I już nie pracował pan w ogóle?


Nie pracowałem. Chce pani się dowiedzieć czegoś o moim małżeństwie?

  • Proszę, jeśli pan chce coś powiedzieć na ten temat.


No więc właśnie swoją żonę poznałem na studiach. Ona była o cztery lata ode mnie młodsza, ale też była magistrem inżynierem i potem razem pracowaliśmy. Dostaliśmy mieszkanie na Saskiej Kępie, a potem inne mieszkanie, między innymi to, ale moja żona niestety zmarła trzydzieści parę lat temu. Od tej pory jako kawaler się prowadziłem, a teraz już jestem dziadkiem.

  • Proszę pana, a jak pan pracował tuż po wojnie, jak pan studiował, czy brał pan udział w odbudowie Warszawy? Jak to było?


Tak, tak.

  • Czy to z własnej inicjatywy, czy to były zaplanowane takie prace, w których uczniowie albo studenci brali udział?


Nie, nie wydaje mi się, żeby to były prace zaplanowane. Boże, co ja mówię – żeby to były prace, powiedzmy, takie z własnej inicjatywy. Na pewno, z całą pewnością, pamiętam, gdzieś na placu Krasińskich otłukiwałem tynk. Z takiej właśnie cegły, którą otłukiwało się z murów, prawda, a potem się cegły otłukiwało się z tynku, układało się, żeby ona nadawała się do użycia. Poza tym nic nie było dobrowolne. Na przykład na politechnice… Szkoda, że nie wiedziałem, że pani będzie pytać o te sprawy, bo mam indeksy, bym pani pokazał. Uczyliśmy się marksizmu i leninizmu. Na przykład musieliśmy się uczyć piosenek radzieckich. Powołano nawet grupy studenckie po kilka osób, powiedzmy, po pięć, i musiały śpiewać piosenki radzieckie, konkurs piosenki radzieckiej. I pani sobie nie wyobraża, że można było nie śpiewać. Ha! A jak pracowałem w Instytucie Matematycznym, to pamiętam taką historię, jak zastrzelono jakiegoś komunistę belgijskiego. Nie wiem, kto to był, nie mam pojęcia, ale nagle, pewnego dnia, kazano tym naukowcom… starym takim profesorom, którzy teraz na Powązkach spoczywają, i nam, młodym chłopakom, stać godzinę na korytarzu, bo była transmisja radiowa uroczystości pogrzebowych komunisty z Belgii, którego zastrzelono. Wie pani, coś po prostu nieprzytomnego. Taki był tego rodzaju nacisk. Z tym że myśmy rozumieli, właściwie się za plecami z tego śmialiśmy. Wiem, że jak kolegę w którymś tam roku, pięćdziesiątym szóstym czy którymś, pobito pałkami, to stał się bohaterem. Wszyscy w ogóle, asystenci, profesorowie, stawiali mu same piątki. Te jego plecy, jak pokazał, to wszyscy byli w ogóle nim zachwyceni, a on właściwie nic nie zrobił, tylko wracał na plac Narutowicza i tam go pobito. Nie, to chyba nie było w pięćdziesiątym szóstym tylko wcześniej. To też po prostu była jakaś taka… wywiesili jakieś transparenty. W każdym razie taka historia była. Tak że takich dobrowolnych akcji było sporo, tak. No, na przykład jak nagrywali film, nie z Kraftówną, tylko Korsakówną, taki film był, „Przygoda na Mariensztacie”, o, to przecież otwarto Trasę W-Z i zabrano studentów, kazano nam ubrać mundury zetempowskie, wręczono czerwone sztandary i musieliśmy iść, udawać pochód młodzieży. To było zmontowane, potem widziałem to na filmie. Oczywiście siebie nie rozpoznałem, ale nikt tam dobrowolnie by nie poszedł.

  • Czyli byliście statystami. Proszę pana, a teraz wracając do Powstania i do tego okresu, jak pan z perspektywy czasu patrzy na ten okres w swoim życiu i historii naszego kraju?


Domyślałem się, że pani o to zapyta. Odpowiedź jest trudna, bo z jednej strony zostały zniszczone, że tak powiem, zasoby materialne, wielkie dzieła sztuki, wspaniałe budowle. W ogóle jak sobie przypomnę, jak wyglądała Warszawa – coś pięknego – to w ogóle płakać się chce. Zginęli ludzie, kwiat młodzieży zginął, nie licząc właśnie tych cywili, którzy przecież też ginęli, nie tylko od pocisków, ale i od chorób. Przecież nie było żadnych leków, niczego nie było. Ale z drugiej strony wydawało się, że… Wszyscy liczyli przed wybuchem Powstania, że będzie tak jak w czasie I wojny światowej, ci dorośli, że Niemców się rozbroi, Rosjanie wejdą, wojna się skończy, my przejmiemy władzę i będzie ok. Oczywiście tak myśleli ci, którzy nie należeli do Powstania, a ja ani moi rodzice z tym Powstaniem nie mieli żadnego kontaktu. Natomiast jako w pewnym sensie uczestnik Powstania uważam, że to było nie do uniknięcia. Był taki entuzjazm szalony, wszyscy właśnie budowali barykady, wszyscy chcieli pomóc, wszyscy chcieli nakarmić Powstańców, wszyscy wieszali flagi, wszyscy się cieszyli. Oczywiście, jak to się mówi, ci, co zginęli, to się nie cieszą, ale ja uważam, że nagromadzenie takiej energii życiowej czy energii ludzkiej było tak silne, żeby pokazać tym Niemcom. Zresztą używanie na przykład… toczy się dyskusja, hitlerowcy tam zabili [osoby cywilne], są te tablice… To jest przecież absurdalne. W czasie okupacji nikt nie mówił „naziści” ani „hitlerowcy”, tylko się mówiło „Niemcy” albo „szwabi”. I to było słowo, które brzmiało, jakby się mówiło o wściekłych psach: wiadomo, że mogą nas pogryźć, ale i tak w końcu zginą. O, tak bym powiedział. Tak że ja uważam, że Powstanie musiało wybuchnąć, ale gdybyśmy nie chcieli, to przecież w końcu Rosjanie by wyłapali, jak to się mówi, jak ryby z saka. Co oni robili? Ja pamiętam taką rzecz. To już jest daleka rzecz, bo to już chyba czterdziesty szósty rok, ale ja pojechałem z harcerzami, którzy de facto byli Powstańcami akowskimi, na taki zjazd „Trzymamy Straż nad Odrą”. To było w Szczecinie. To miało jakoś podbudować nastroje w czasie przesiedleń. I pamiętam, że tam jechaliśmy wagonami towarowymi. Zbiórka była na Wiejskiej, na razie samochody ciężarowe nas wiozły na dworzec i tam, wiem, że wybuchła jakaś straszliwa bójka między dorosłymi harcerzami a zetwuemowcami, członkami ZWM-u. Pamiętam, że dużo było Niemców. Niemcy się patrzyli ogłupiali, co się w ogóle dzieje, że Polacy się biją. I to była prawdopodobnie pierwsza manifestacja antykomunistyczna, bo tam pojawił się Mikołajczyk chyba i wtedy to wywołało szalony entuzjazm. Więcej nie pamiętam. Z tego wróciliśmy. I moim zdaniem, jednak ci młodzi Powstańcy – jednak to Powstańcy byli – zachowywali się trochę niepoważnie. Na pewno było też mnóstwo kapusiów w tych wagonach i potem ich wyłapali. W tych czasach na przykład ten profesor Łukaszewicz, on się nie przyznawał. Ja przecież go znałem bardzo dobrze i traktował mnie serdecznie, ale nie powiedział mi, że on w ogóle był w Powstaniu. Dopiero się dowiedziałem z jakiejś gazety niedawno, prawda. Tak to oceniam.

Warszawa, 2 marca 2018 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Bogdan Duszewski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter