Alicja Gabriela Ryżewska

Archiwum Historii Mówionej

Dzień dobry, mówi Alicja Gabriela (tego [drugiego] imienia nie używam, ale tym niemniej ono jest zapisane) Ryżewska z domu Stempień.

  • W którym roku pani się urodziła?


Urodziłam się 19 grudnia 1926 roku.

  • Była pani osobą cywilną w Powstaniu. Proszę powiedzieć, w jakiej dzielnicy pani przebywała w czasie Powstania Warszawskiego.


W czasie Powstania Warszawskiego byłam w Śródmieściu, a dokładniej, właściwie pracowałam przy ulicy Krakowskie Przedmieście. To jest dom… Jak się nazywa ten dom? Kościół …

  • Wizytek?


Wizytek, tak. Przy tym [kościele] był dom, jak pani tu powiedzieć, taki dla…

  • Zabudowania klasztorne?


Tak, tak, tylko to były wakacje i w związku z tym łóżka zostały, a nie było wtedy tych nowicjuszek, tak że w związku z tym były wolne pokoje, właściwie naszykowane na praktyczne przyjęcie chorych.

  • Do tego zaraz przejdziemy, a na początku chciałam panią poprosić o opowiedzenie o swojej rodzinie. Z jakiej rodziny pani pochodzi, kim byli rodzice, czym się zajmowali, czy miała pani rodzeństwo?


Niestety, jestem jedynaczką. Niestety dlatego, że całe życie zawsze bardzo tęskniłam właśnie, żeby mieć czy brata, czy siostrę. Tak się ułożyło, że byłam jedynaczką. Mój ojciec skończył prawo, był adwokatem praktykującym…

  • Proszę powiedzieć, jakie było pani nazwisko panieńskie.


Stempień. Stefan Stempień, to jest właśnie mój ojciec. A moja mamusia skończyła wyższą szkołę muzyczną imieniem Fryderyka Chopina i ma uprawnienia pianistyczne, ale ona jako pianistka to tak nie bardzo występowała, ale przy różnych akompaniamentach i przy jakichś takich zbiorowych muzycznych jakichś imprezach to brała czynny udział. No i naturalnie w szkole też uczyła, była nauczycielką muzyki.

  • Gdzie mieszkali państwo przed wojną?


W Radomiu. Radom, tam był ojciec mój właśnie adwokatem. Adwokatów było sporo, było chyba trzydziestu trzech czy czterech. To było dosyć duże miasto, w sensie inteligencji. I jak Niemcy przyszli, to zrobili tam czystkę straszliwą, bo pierwsza rzecz, to zaczęli właśnie aresztować wszystkich z wyższym wykształceniem, czyli prawników, adwokatów, lekarzy, doktorów.

  • Pozostańmy jeszcze przy przyjemniejszych wspomnieniach. Jak pani wspomina czas swojego dzieciństwa, takiego wcześniejszego i później okresu szkolnego?


Tak trochę żałośnie wspominam, ponieważ ciągle brakowało mi kogoś bliskiego, rówieśnika, a miałam kłopot, bo moi rodzice, szczególnie moja matka, była wymagająca i nie każda koleżanka, którą do domu przyprowadzałam, odpowiadała pochodzeniowo i tak dalej, i tak dalej – wychowaniem. Tak że tutaj miałam takie…

  • Czuła się pani trochę samotna?


To chyba dobre określenie, tak. Samotność zawsze czułam i to była rzeczywiście cecha, która mi towarzyszyła w życiu bardzo długo i towarzyszy nawet teraz.

  • A jeśli chodzi o szkołę czy może pamięta pani koleżanki, może nauczycieli, może jakieś wyjazdy wakacyjne?


Koleżanki tak, pamiętam, mam nawet zdjęcie tutaj, pamiętam nawet nazwiska. O, pani Galantowicz, wspaniała nauczycielka geografii. Mam całe zdjęcie i pamiętam nawet nazwiska tych osób. To była prywatna szkoła imieniem Marii Gajl, prywatna szkoła. Płaciło się tam czesne, no więc…

  • W czasie dwudziestolecia międzywojennego, świeżo po odzyskaniu niepodległości, bardzo istotne było wychowanie patriotyczne w domu, w szkole. Czy o tym mogłaby pani coś opowiedzieć?


Tuż zaraz po wojnie?

  • Nie, nie, chodzi mi o ten czas po pierwszej wojnie, to znaczy okres dwudziestolecia. Jak wychowywano w szkole, czy jeździła pani na obozy, czy należała pani może do harcerstwa?


Nie, do harcerstwa nie należałam, bo właśnie to były opory ze strony mojej mamy, która zawsze uważała, że to nie wiadomo, z kim ja się wtedy koleguję i tak dalej. Zawsze byłam pod bardzo ścisłą kontrolą. Tak że nie tylko, że byłam jedynaczką, ale tak jakoś chowana byłam jedynacko i to troszeczkę mi chyba ciążyło.

  • Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej, dzień 1 września trzydziestego dziewiątego roku?


To pamiętam dosyć dobrze, ponieważ już tu się szykowało i już było, jak to się mówi, wszystko było napięte i mówiono, że będzie wybuch już, już, już. I miałam kolegę z sąsiedztwa, takie małżeństwo, brat z siostrą i ja się z nimi przyjaźniłam. Ten kolega zachorował i musiał mieć operację. Był w szpitalu, naprzeciwko tutaj w tym szpitalu na… Właściwie tego szpitala już nie ma, bo to był szpital Czerwonego Krzyża, czyli za tym szpitalem, co jest teraz tutaj na Solcu, tam jest taki ogród i tam było mnóstwo takich pawilonów. Był między innymi pawilon właśnie taki operacyjny i on tam leżał. Poszłam go tam odwiedzić i on powiedział: „Słuchaj, będzie Powstanie, wybuchnie”. Ja mówię: „No będzie, ale na razie nic nie słychać”. – „Zobaczysz, będzie”. I ja tam byłam, godzina piąta i się rozpoczęły strzały. Od razu Niemcy na dole wszystko pozamykali, Raus! Raus! Nie można było naturalnie przechodzić korytarzami. Jeżeli ktoś chciał coś, to trzeba było się czołgać po ziemi, żeby przejść gdzieś z pokoju do pokoju. I tak mnie tam właśnie zastał wybuch.

  • Wybuch Powstania Warszawskiego?


Wybuch Powstania Warszawskiego.

  • Ale chciałabym jeszcze wrócić do wybuchu wojny we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, kiedy jeszcze mieszkała pani z rodzicami w Radomiu. Czy ten dzień szczególnie utkwił pani w pamięci?

 

Ten dzień utkwił mi w pamięci o tyle, że ponieważ mój ojciec, chociaż adwokat i w ogóle humanista, i tak dalej, ale był powołany do wojska, jako oficer saper, więc to było kapitalne połączenie. Tutaj saper, a tutaj adwokat, to jest takie wyjątkowo fortunne połączenie tych różnych zainteresowań. Tak że ojciec się w ogóle śmiał, bo go wysłali jako adwokata i jako sapera na północ, w kierunku Prus i tam na froncie miał pilnować, jak się okopy kopie. Ojciec jako adwokat nie miał zielonego o tym pojęcia, no więc to było tak troszeczkę od samego początku jakoś wszystko na głowie chyba postawione. Ojciec tam siedział i później był otoczony przez Niemców i Rosjan, wzięli ich w taki „kociołek”. I to było, no po prostu jakiś zbieg okoliczności. Ojciec, ponieważ pochodził ze… No, jeszcze studiował po rosyjsku, więc znał dosyć dobrze rosyjski i słyszał, jak ci Rosjanie tam rozmawiają, że tak: „Część zostanie, a część pojedzie do pociągu”. I ojciec tak jakimś instynktem… Że on się przytrzymał, że on chce, że niby tutaj z rodziną się zetknąć i tak dalej, pożegnać. I nie wszedł do tego pociągu. A cały ten pociąg poszedł, podjechał i oni byli wszyscy rozstrzelani później. To był ten słynny… Słynna rzeź, którą oni później zrobili na Polakach, tak że tutaj dziadek jakoś, cudem w jakimś sensie, ocalał.

 

  • Pani została sama z mamą. I pierwsze…


No i ja zostałam z mamą, i właśnie… Ojciec też, ukrywając się, zmieniając, jak to się mówi, miejsca zamieszkania, po znajomych i tak dalej, dotarł do nas i my w trójkę jesteśmy właściwie wszyscy ukrywający się, bo nie jesteśmy z Radomia, tam gdzie mieszkamy. Obce nazwisko. Ojciec zmienił od razu nazwisko, więc dostaliśmy jakieś obce nazwiska. Ja nie pamiętam, jakieś na „B” miałam nazwisko, mniejsza z tym. No i wszyscy żyliśmy, o, w sąsiednim domu tutaj. Przypadkowo znajomi powiedzieli, że mają tutaj mieszkanie.

  • Ale mówimy o czasie, kiedy już państwo musieli uciekać z Radomia i przenieśli się do Warszawy?


Tak.

  • Ale część okupacji spędziła pani w Radomiu. Czy ma pani jakieś wspomnienia z tego okresu? Kiedy Niemcy weszli, kiedy ojciec był na froncie, uczestniczył w kampanii wrześniowej, pani została sama z mamą. Potem, kiedy ojciec wrócił, jak to było?


Bardzo krótkie wspomnienia i właściwie takie nacechowane jakimś zrozumieniem. To znaczy my… Pamiętam, że wchodzę do mieszkania, a już w tej… Bo my na drugim piętrze mieliśmy mieszkanie… Wchodzę. Tam były takie ławki, bo mój ojciec, jako adwokat, żeby…

  • Dla interesantów.


Nie wiem, klienci [mieli tam] czekać, tak. I już tam siedzą Niemcy. Ja mówię, że ja idę do mieszkania, bo tutaj mieszkam. „A! Właścicielka, właścicielka, to bardzo proszę”. I gdzie, i gdzie. Więc ja mówię, że tu jest ten pokój, to powiedzieli, że to całe mieszkanie oni zajmują, naturalnie z wszystkimi [sprzętami] i porcelaną, i tak dalej. No, wszystko oni używają. Ale jest pokój, tak zwany mój, dziecinny, jak to się dawniej nazywało, to znaczy tam, gdzie ja odrabiałam lekcje, miałam swoje biurko i swoje rzeczy. Powiedzieli, że ten pokój jeden mogą nam zostawić i że tutaj możemy się zatrzymać, tylko musimy się zameldować w tej guberni u tego gubernatora, że my tutaj zostajemy. I tak zrobiliśmy. Okropne było dla mnie przejście do tej guberni, bo to trzeba było przejść przez ulicę właśnie główną, Żeromskiego, a tam pełno [ludzi], znajomi chodzili i nagle ja tutaj idę z oficerem po niemiecku ubranym. No, więc to była dla mnie w ogóle straszliwa sprawa, że będę podejrzewana o jakąś współpracę czy coś, i tak dalej. No, ale tam weszłam i powiedzieli, że ja jestem… Tak to się mówi, że jest taka i taka sytuacja. No to oni pytają się: „Ale gdzie jest Herr Sztempień?”, czyli mój ojciec. Więc mamusia wymyśliła, od razu na początku wymyśliła, że Herr Sztempień jest ciężko chory i jest w Krakowie na operacji, w szpitalu leży. Pomyślała, że zanim zaczną tam wydzwaniać, to upłynie czas. Rzeczywiście tak było, oni to przyjęli i powiedzieli: „Dobrze, ale jak Herr Sztempień ze szpitala wróci, to ma się tutaj zameldować. Jeżeli się nie zamelduje, to następnego dnia całą państwa rodzinę zabieramy i wywozimy w inne miejsce”. Czyli byliśmy w pewnym sensie zagrożeni tym, że nas w każdej chwili mogą zaaresztować. Więc mamusia się strasznie denerwowała naturalnie, ale to się jakoś zaczęło rozmywać, bo się zaczęło tam na froncie niemiecko-sowieckim psuć i tak dalej i to jakoś… My ten termin zgłoszenia się, który był, nie wiem, będzie za tydzień, za dwa tygodnie, że owszem… Jakoś to się zaczęło rozmywać. I my tak jakoś przebrnęliśmy, w cudzysłowie, przez ten trudny okres, tak bym powiedziała.

  • Czy pamięta pani, kiedy ojciec wrócił do domu, do Radomia? I czy wrócił do domu, czy musieli państwo od razu szukać innego lokum?


Jak to było? Właśnie chcę sobie uprzytomnić jak to było. Nie, ojciec się też… Też dał znać poprzez babkę, bo nasza babka mieszkała w Warszawie, na Pradze i tam dawaliśmy znać. Był znak, babcia dała znak, że Stefan się pojawił, że jest, czyli wiedzieliśmy, Stefan, to znaczy mój ojciec, że żyje. No i my się tak kontaktowaliśmy, tak dostawaliśmy takie odpowiedzi ustne, nie pisemne, tylko ustne, że wiedzieliśmy o tym, że możemy… I jednocześnie pomagaliśmy sobie w sensie fizycznym. No bo po prostu ojciec nie miał za co żyć, nie miał pieniędzy, my również nie. Nam pomagali po prostu ludzie, zwykli ludzie, nawet mniej niż znajomi, bym powiedziała. Po prostu ci, którzy wiedzieli, że cierpimy od Niemców. Oni wiedzieli o tym, że są… Ponieważ ojciec był adwokatem, więc miał bardzo dużo jakichś… Nagle klienci się pojawili, o których ojciec nie pamiętał, że byli… Mieli jakieś uczucie wdzięczności i powiedzieli, że panu mecenasowi muszą pomóc i dawali… Przynosili nam albo na przykład cukier, nagle idzie pięć kilogramów cukru. Dzwonek i cały worek cukru: „To dla państwa”. Nieznajomi, zupełnie nieznajomi ludzie pomagali nam.

  • A czy ojciec wrócił do Radomia?


Ojciec po… Jak było Powstanie, no to naturalnie, później też uciekał…

  • Ale jeszcze mówimy o Radomiu, o powrocie z kampanii wrześniowej.


Zaraz. Z wrześniowej? Wrócił i bardzo dobrze zarabiał. W ogóle nam się zaczęło zupełnie nieźle, jak to się mówi, powodzić.

  • Ale zmienili państwo mieszkanie?


Tak, tak, tak, ja mówię… Nie, na starym mieszkaniu, tam było przez Niemców, były dwa pokoje zarezerwowane, trzy pokoje nam zostawili. I była, nie wiem, gosposia i tak dalej. I był taki jeden Niemiec… Ponieważ moja mamusia mówiła bardzo dobrze po niemiecku, ja też mówiłam po niemiecku, bo się uczyłam przed wojną niemieckiego, miałam taką nauczycielkę, więc to nam ułatwiało ten kontakt z Niemcami. I ten Niemiec taki, jeden z nich… My byliśmy, pamiętam, przy tym okrągłym stole i kończymy obiad, a ten jeden Niemiec tak się przysunął do mojego tatusia i tak zaczął… On mówił po niemiecku, tak że ojciec mógł zrozumieć, a ja całkowicie zrozumiałam. I pytał się: „Czy pan lubi tak dobrze zjeść?”. Więc ojciec tak, no, że lubi. „Ale czy lepiej zjeść i być chorym, czy lepiej być głodnym i całym”. I co on nam dawał do zrozumienia? O co jemu chodziło? Cały czas… Czy jakieś zagrożenie jest? I rzeczywiście. To był jakiś właśnie znów Niemiec, który widocznie się nie bardzo godził z tym ich systemem, który uprzedził nas, bo tej nocy przyszli po ojca, aresztować go. Godzina trzecia nad ranem, a do godziny piątej była godzina policyjna. Od piątej czy od szóstej rano można było dopiero wychodzić. W nocy dzwonek i wchodzi czterech czy pięciu gestapowców robić rewizję. No i po całym domu… Naturalnie wszystko z szaf, wszystko jest wyrzucane na ziemię, wszystkie rzeczy. Załamali się nad jednym. Ponieważ mój ojciec, tam gdzie trzymał akta klientów, na górze miał kodeksy karne i to były takie grube księgi po tam osiemset czy ileś stronic. Jak popatrzyli na te księgi, że mają przejrzeć co tam jest napisane, to tylko machnęli ręką i tego… A później zobaczyli jeszcze niemieckie czasopismo, bo ponieważ właśnie ja się uczyłam niemieckiego i mamusia umiała, to my prenumerowaliśmy. Takie było, już w tej chwili nie pamiętam, jak to się nazywało, takie przedwojenne czasopismo, coś takiego, jak powiedzmy, „Die Welt”, coś takiego, takie tygodniowe. Oni zobaczyli to [czasopismo] leżące i mówią: „A to co?”. Mamusia mówi: „To nie, a bo to…”. – „To pani prenumeruje?” A mamusia mówi: „Tak, prenumeruję, bo znam niemiecki, chcę sobie czytać”. I to ich strasznie ujęło, tak że ci Niemcy się od razu zmienili, że to zainteresowanie Niemcami i tak dalej, więc od razu jak to się mówi… „To dajmy spokój, Herr Sztempień tu się niezbyt dobrze czuje”. I oni się jakoś… No nie mieli ochoty pójść tak, jak to się mówi, na chama, w cudzysłowie i z butami wkroczyć w całe nasze życie, tylko, jak to się mówi, tak langsam, langsam i oni się usunęli. Na tyle się usunęli, że ojciec mógł kuchennymi drzwiami… Dawniej to było jeszcze tak zwane wejście frontowe i kuchenne w tym Radomiu, więc kuchennymi schodami mógł w pantoflach rannych, tak jak stał, i w szlafroku narzuconym, zejść na dół. Tam jak go okoliczni sąsiedzi zobaczyli, momentalnie ktoś narzucił na niego futro, opatulił i szybko na kolej, do kolei. Ojciec był otoczony Polakami, po cywilnemu ubranymi… Ponieważ tam było jeszcze rano, więc nie było jeszcze jakichś takich żandarmów, tam pojedynczy tylko, było pilnowanie takie pojedyncze, [ojciec] dotarł na dworzec. Tam na dworcu jak zobaczyli ojca, że tutaj szlafrok i ranne pantofle, więc momentalnie się zorientowali. Jakieś buty ojcu ktoś tam podrzucił i w nieswoich butach, bez skarpetek… W każdym razie wsadził [nogi], już wtedy nie w rannych pantoflach. I po prostu Polacy otoczyli, jak w łupinę ojca – tak jak ojciec opowiadał, bo my tylko z jego opowiadania to znamy, że do pociągu… I jak był konduktor, to też szedł do tego konduktora, bo już konduktor też był w służbie niemieckiej, ale Polak, więc to wszystko było takie trochę pomieszane i można było… Ten konduktor też tak nie czepiał się. Tak że tatuś właściwie bez biletu przyjechał do Warszawy i tu w Warszawie wysiadł, a ponieważ tu już babcia mieszkała, więc już do babci…

  • Już miał lokum.


Już tak, miał lokum.

  • Który to był rok?


To był rok dokładnie… Zaraz... W trzydziestym dziewiątym… To był rok czterdziesty drugi albo trzeci.

  • Kiedy pani z mamą dołączyła do ojca, przenosząc się do Warszawy? Czy zaraz po tym wydarzeniu, czy jeszcze jakiś czas zostałyście w Radomiu?


Ja to w ogóle nie byłam w Radomiu, bo my mieszkaliśmy, a już nie mieliśmy z czego żyć, więc ja żyłam na wsi, w majątku, gdzie mnie znano, bo jako córka adwokata przyjeżdżaliśmy [tam] w gości w normalnym trybie. A tutaj zobaczyli, że jest taka sytuacja, to: „Będziesz tutaj, tylko cicho. Twój pokój i żeby…”. Mam się, jak to się mówi, no…

  • Być domownikiem po prostu.


Być domownikiem, tak, ale cichym takim, żeby nie zwracać na siebie uwagi. I ja tam w tym majątku, myślę sobie: „ Mater Dei , co ja tu będę robiła?”. I tak zaczęłam dzieci uczyć troszeczkę, te chłopskie, bo oni mieli najgorzej z matematyką, to tak było zawsze bardzo marnie, a ja uwielbiałam matematykę, więc momentalnie [podjęłam się tego], to jakoś szybko szło. Myślę sobie: „Zaraz, to ja tu przecież stracę rok”. Postanowiłam się sama też uczyć, więc nawiązałam kontakt poprzez innych z moją przyjaciółką z Radomia, która mi tam dostarczyła książki, też przez kogoś. To wszystko było przenoszone gdzieś po polach, wszystko w ukryciu. To już wie pani, to już nie ma co opowiadać, bo to wszystko, naturalnie, nie tak prosto wyglądało. W każdym razie ja te książki dostałam i ja się sama uczyłam. Ja byłam wtedy w trzeciej klasie gimnazjum, czyli trzecią i czwartą klasę uczyłam się sama. Rano sobie zadawałam i sama się uczyłam. Jak przerobiłam cały ten okres, to pojechałam pociągiem, to już tam z ryzykiem i już moja mamusia o tym wiedziała. Pojechałam do Radomia, bo tam już były te komplety, były czynne i mówiłam, że chciałabym zdawać, zaliczyć trzecią klasę. „A gdzie się uczyłaś?”. Ja mówię: „Ja się sama uczyłam”. No to tam przełożona, pamiętam, pani Gajl, mówi: „Jak to, się sama uczyłaś?”. – „Ja się sama uczyłam”. No to ona mówi: „Dobrze”. Zrobiła konsylium, takie nauczycielskie, z polonistyki, z matematyki, z fizyki, trzy czy cztery osoby i mnie przepytywali. Na wszystko odpowiadałam i z wszystkiego dostałam piątki. Oni byli zdumieni, mówili: „Ty się sama tego uczyłaś?”. Ja mówię: „Sama się uczyłam”. – „A kto ci to tłumaczył?”. Ja mówię: „Nikt mi nie tłumaczył, ale to jedno z drugiego wynika”. Oni byli po prostu zaszokowani. Całą małą maturę zrobiłam w ten sposób, że mi tak zaliczyli właśnie w tym Radomiu. Później, jak się wojna skończyła, to akurat przechodziłam do drugiej licealnej, już byłam po tej tak zwanej małej maturze, bo to była mała matura, później duża matura. Więc przechodziłam do następnej klasy. Pamiętam, że oni nie bardzo wierzyli ci, że to…

  • Że to możliwe, tak?


Że to jest możliwe, tak. Pamiętam, że miałam trochę nieprzyjemności od kilku nauczycieli… To mnie specjalnie tak przepytywała i ciągle, jak to się mówi, dręczyła, bo ja niektórych rzeczy rzeczywiście, tych, co nie było w podręcznikach, a były tylko omawiane, to ja już nie wiedziałam, więc musiałam sobie dośpiewywać. W każdym razie jakoś wybrnęłam z tego i dopuszczono mnie do dużej matury i dużą maturę…

  • To już po wojnie było?


To po wojnie i to w Radomiu. Tam, w Radomiu już uzyskałam tę dużą maturę. Na dużą maturę, tam dyrektorka, na moją cześć piękną mowę… Pamiętam, że powiedziała, że właśnie to ludzie, którzy się nie załamują, pomimo że takie rzeczy przeżyli i się sami uczyli… „I zobaczcie, właśnie na Stempniównę, jak ona sama – to wszystko, co ona zrobiła, to się sama nauczyła i dzięki temu ma zaliczoną”. Było napisane, tam jeszcze do tej matury miałam taki dopisek, że „wyjątkowo uzdolniona”, coś takiego. Tak że jak ja tam miałam to „wyjątkowo uzdolniona”, jak złożyłam papiery na medycynę, to bez kłopotu przyjęto mnie tutaj, nie miałam jakichś historii.

  • Wróćmy jeszcze do czasów radomskich. Czy do Warszawy przyjechała pani sama, czy z mamą? I jak długo to było po tym, jak ojciec wyjechał z Radomia?


Ojciec ukrywał się u swoich klientów, u takich gospodarzy. Gdzieś to było na wsi. Ja tam byłam i to był ten rok…

  • Mówiła pani, że przyjechał do Warszawy po tym ostrzeżeniu czy też po tej sytuacji zagrożenia, jaka była w Radomiu. To był czterdziesty drugi albo czterdziesty trzeci rok, że przyjechał i miał tutaj matkę swoją, u której zamieszkał, tak?


A tak, tak, tak. Ale później było to Powstanie i po Powstaniu…

  • Ale czy pani razem z mamą przyjechała do Warszawy, żeby dołączyć do ojca, czy też każdy osobno?


Nie, razem, trzymaliśmy się razem, przede wszystkim w sensie finansowym. Bo mamusi udało się, pomimo że się bardzo bała, ale udało się taką dodatkową klasę w szkole muzycznej na Pradze uzyskać. Ponieważ właśnie miała ten dyplom, ten pianistyczny, więc uczyła gry na fortepianie.

  • To już było po wojnie?


Nie, właśnie w czasie wojny. Mamusia chodziła dwa razy na tydzień do tej szkoły. To było dwa razy na tydzień, miała tam lekcje z tymi uczniami. Ja zostawałam sama z ojcem. Dzięki temu mogliśmy te dwa lata w jakiś sposób przeżyć, bo to te minimum na chleb i na kartki starczały te pieniądze, co mamusia zarabiała.

  • Czy wtedy była właśnie ta zmiana nazwiska, że państwo się ukrywali pod zmienionym nazwiskiem w Warszawie?


Tak, to był… Tak, tak. Przyznam się, że nawet tego nazwiska nie pamiętam, bo to właściwie ja to nawet nie miałam zmienionego nazwiska, bo byłam młodsza jeszcze. Nie miałam szesnastu lat, bo to szesnaście lat to jeszcze, jeszcze. A, wiem, że to jakieś Burchardtowa, jakaś… Jakieś nazwisko zupełnie inne, nie Stempień.

  • Gdzie państwo mieszkali?


Mieszkaliśmy tutaj w sąsiednim domu i to też przypadkowo…

  • Czyli tu, na Powiślu.


Na Powiślu, tak. I też przypadkowo, bo to też tak było, że nie mamy gdzie mieszkać i jedyna znajoma, to była taka pani Drescher, taka cukierniczka tutaj, którą babunia znała sprzed wojny, bo tam były bardzo dobre zawsze jakieś pączki, ciastka. Zawsze przywoziła właśnie do Radomia, kupowała. I tę panią znała, też tam przez kogoś, to mniejsza z tym, w każdym razie znała. Ponieważ tylko ją znała, więc jak się ta sprawa tego… zwróciła się do niej, czy istnieje możliwość gdzieś tutaj mieszkać. A ona mówi: „Proszę pani, ja mam mieszkanie, niech pani poczeka”. Ta pani właśnie, Drescherowa, powiedziała. I dała to mieszkanie w sąsiednim [budynku], w tej chwili tam mieszka mój wnuk.

  • Na Jaracza?


Na Jaracza, tak. Właśnie to mieszkanie. „Pani tam pójdzie, się dowie”. No i my wchodzimy, jest dwupokojowe mieszkanie, takie niefortunne, bo właściwie tak jak w amfiladzie. Wychodzi jakiś pan i mamusia mówi, czy mogłaby wynająć to mieszkanie, a ten pan mówi: „Niech mi pani da święty spokój, proszę się do mnie nie odzywać. Chce pani? Proszę bardzo – klucze daje – wszystko, co tutaj jest, to pani to używa”. – „A pan?”. „Ja się tutaj w ogóle… Mnie tutaj nie będzie”. A ten pan był w szoku, okazuje się, w tym okresie, ponieważ dowiedział się o śmierci dwóch synów, którzy zostali zabici właśnie kilka godzin temu na ulicy przez Niemców i on się dowiedział, że ma dwóch synów do pochowania. Był w ogóle nieprzytomny i w ogóle nie chciał tego mieszkania i tych wspomnień, bo i żona zginęła jego przy okazji, i ci synowie. W ten sposób my nagle to mieszkanie zupełnie tak… ono spadło na nas. Mamusia powiedziała: „To my zaraz po wojnie jakoś postaramy się odwdzięczyć”. Rzeczywiście po wojnie od razu pierwsze kroki były tutaj, z powrotem, po Powstaniu, do tego mieszkania i był tamten pan, ten właściciel. Mamusia mówi: „Proszę pana, ja bym chciała jakoś uregulować, zapłacić – i tak dalej – przecież czy złotem, czy dolarami, żeby w jakiś sposób to panu [wynagrodzić], bo mogę w tej chwili”. On: „Proszę pani, ja w ogóle nic nie chcę, mnie to w ogóle nic nie obchodzi. Ja w ogóle postanowiłem żyć samotnie i mnie to nic nie obchodzi”. My za to mieszkanie nawet nic nie zapłaciliśmy temu panu. On po prostu chciał się pozbyć tego mieszkania, wspomnień o tych synach, o żonie, o przeżytym, jak to się mówi, szczęśliwym życiu. No i tak się jakoś dziwnie to życie bardzo układało.

  • Jak wyglądało takie codzienne życie w czasie okupacji, jeszcze w okresie przed Powstaniem? Ojciec się ukrywał, nie pracował, mama zarabiała lekcjami w szkole muzycznej. Czy pani kontynuowała naukę w tym czasie, czy miała pani jakieś inne zajęcia?


Ja się w dalszym ciągu uczyłam sama i to tak żelaźnie: godzina ósma rano już byłam ubrana, umyta i z książką do godziny dwunastej, trzy godziny zawsze. Później o dwunastej to już gotowałam obiad i coś gospodarzyłam. Po godzinie dwunastej, o godzinie właśnie czwartej, jeszcze raz do godziny szóstej, dwie godziny, uczyłam się. Ja się sama, cały ten materiał licealny, nauczyłam, przeszłam sama, mając tylko podręczniki dzięki mojej przyjaciółce, tej takiej radomskiej, która wiedziała, w jakiej sytuacji [jestem]. Ja się z nią umówiłam, że będę na przystanku, na Krakowskim Przedmieściu, bo ja nie mogę się z nią nigdzie spotkać, żeby mi tę paczkę zostawiła. To dzięki niej, ona mi dostarczyła te podręczniki, ja dzięki tym podręcznikom… Te podręczniki miałam właściwie na całą licealną klasę. Ja, jak się tego [nauczyłam], to wsiadałam w pociąg do Radomia, też ze strachem, że mnie tam gdzieś będą legitymować, a ja nie bardzo wszystko mam w porządku. Ale jakoś szczęśliwie dojeżdżałam do Radomia i tam pojawiałam się właśnie u tej dyrektor gimnazjum Konopnickiej, imienia Konopnickiej, bo tam chodziłam do innej szkoły, ale mniejsza z tym. W każdym razie tam się zgłaszałam, że chcę zdawać prywatnie, zaliczyć, że się sama uczyłam. Więc już później byłam znana, bo na początku to tam były hece, zwoływała całe konsylium, co najmniej trzech jakichś innych nauczycieli, a później to już wiedziała, „Aha, to Stempniówna przyjechała, no to będziemy, jak to się mówi, znów na pamięć wszystko”. Znaczy, ja nie tyle na pamięć. Byłam dobra z matematyki, ta matematyka mnie… Właśnie, że jestem wyjątkowo uzdolniona matematycznie.

  • Czy w Radomiu lub w Warszawie, czy też w trakcie tych podróży była pani świadkiem łapanek albo jakichś egzekucji, może jakichś form prześladowań, terroru stosowanego przez Niemców wobec ludności cywilnej?


Łapanek tak, ale nie terroru. To znaczy łapanki były, były łapanki i zamykanie w mieszkaniach.

  • A czy oprócz tego zdarzenia w Radomiu, o którym pani opowiadała, w Warszawie była pani świadkiem jakichś zdarzeń ulicznych?


No, zdarzenia uliczne, to wie pani, to nie wiem nawet, jak odpowiedzieć na to pytanie, bo zdarzenia uliczne były za każdym razem. Jak się wychodziło, to były tak zwane łapanki i nigdy nie wiadomo było, czy jak pani wsiada do tramwaju, czy nie będzie nagle łapanki. Słyszymy: Halt! Halt! Wchodzili Niemcy i wybierali.

  • Czy była pani może świadkiem takiego zdarzenia?


A, to byłam, byłam świadkiem. Byłam świadkiem. Kilka razy byłam świadkiem, właśnie jadąc tramwajem, że: Halt! Halt! wchodzili Niemcy i na moich oczach… Właśnie pamiętam, kiedyś była kobieta w ciąży, bardzo taka zaawansowana, to [Niemiec] wziął, tak kopnął nogą w ten brzuch, że ona w ogóle przeleciała przez chodnik, zatrzymała się o ścianę domu. Pamiętam, że to wtedy nam zagrały, jak to się mówi, wszystkim nerwy, bo to takie było chamskie bardzo.

  • Czy zetknęła się pani może w jakiejkolwiek formie z konspiracją? Czy może ktoś z rodziny uczestniczył, był zaangażowany?


Tak, ale… Ja miałam z konspiracją, to cała była historia, bo ja strasznie chciałam do konspiracji należeć, a moja mamusia absolutnie mi na to nie pozwalała. A jeszcze nie miałam szesnastu lat, właściwie szesnaście lat mi się dopiero kończyło i był przepis, że jeżeli ktoś ma piętnaście lat, nie ma szesnastu lat skończonych, to musi mieć pozwolenie rodziców czy uzgodnienie rodziców, niekoniecznie na piśmie, ale że uzgodnione, czy rodzice o tym wiedzą, czy uzgodnili. No i tutaj moi rodzice nie uzgadniali, nie wyrazili zgody. Moja mama nie wyraziła zgody. No więc ja jej tam… Nie rozmawiam, bo już kontakt miałam poprzez kolegę i rozmawiamy, że chciałabym, ale że moja mamusia nie wyraża zgody. „A dlaczego nie wyraża zgody?” – „Bo mówi, że ja jestem jedynaczką i jestem jedyną osobą, która się będzie nimi opiekować, jak oni będą starsi, że muszą mieć podporę i tak dalej”. Takie właśnie całe były opowieści, więc mnie tam wysłuchano i mówią: „No to proszę pani, póki pani nie ureguluje tej sytuacji, to my pani nie możemy przyjąć, chyba że pani skończy osiemnaście lat, to już będzie pani pełnoletnia, ale do szesnastu lat to pani musi mieć [zgodę], to my wtedy ten…”. Moja sytuacja taka skończyła się właściwie z tym, że ja poprzez właśnie tego kolegę, który mnie tam kontaktował, miałam na tyle kontakt, że zawsze gazetkę otrzymywaliśmy, co drugi tydzień, [to znaczy] co drugi dzień, bo to tak wychodziło. Były wiadomości i tak zwane gazetki wypuszczane przez prasę, więc wiedziałam, miałam właśnie dostęp do prasy i mniej więcej wiedziałam, co się [dzieje]. Aha, miałam obiecane od mojej matki… Bo ja naturalnie protest głodowy założyłam i w ogóle, jak to się mówi, podhisteryzowałam, że zabroniła mi kontaktu z tą konspiracją. Mój ojciec wtedy zaczął, ponieważ ja w ogóle płakałam dzień i noc, więc mój ojciec w to wkroczył i mówi: „Słuchaj, ty się jakoś opanuj, załatw sprawę z matką, nie możemy w ten sposób żyć, coś trzeba załatwić, więc jakoś załatwcie”. No i tak się umówiłam… „Mama, dlaczego nie?” – „Bo jesteś jedyna i mamy ciebie tylko jedną. W ogóle nie ma o czym mówić. Dobrze, jak będzie potrzeba, to wtedy ja nie będę stawiała oporu”. Jak będzie potrzeba, znaczy jeżeli będzie jakieś powstanie czy coś takiego. Rzeczywiście tutaj muszę powiedzieć, że mama dotrzymała tego słowa. Dotrzymała tego słowa, bo rzeczywiście jak przyszła taka historia, że zaczęli nas, jak to się mówi, tam rozlokowywać, to powiedzieli, że mogę sobą zarządzać tak, jak chcę, więc jakoś mogłam wybrać. Wybrałam wtedy, ponieważ tam przychodzili strasznie chorzy, bo to było po bombardowaniach…

  • To już mówimy o Powstaniu, a jeszcze zapytam o okres wcześniejszy. Czy przeczuwała pani, czy było to odczuwalne, że coś się szykuje, że Powstanie wybuchnie?


Tak. Mówiono, mówiono chociażby w tej prasie. Prasa donosiła, informator ten się tam [jakoś] nazywał, ja już w tej chwili zapomniałam, ale on tam miał swoją nazwę.

  • Jak pani zapamiętała dzień 1 sierpnia?


Wybuchu?

  • Tak.

 

No już zapowiadano, że będzie – już, już… I ten kolega mówi: „Zobaczysz, że jutro będzie wybuch. Jutro będzie wybuch”. Bo już tam wszystko było naszykowane. I ja mówię: „Aj tam, zawracasz głowę”. Poszłam w związku z tym… To była godzina chyba piąta po południu. Godzina czwarta, wiem, że moja mamusia była u fryzjera i robiła wieczną ondulację. Dawniej się robiło wieczną ondulację na takie historie, nawiązywało się [włosy] i miała tę wieczną ondulację, jak właśnie był ten wybuch Powstania. Więc z całymi tymi papilotami, to był widok arcyśmieszny. Ale w każdym razie ja poszłam tego kolegę odwiedzić w szpitalu naprzeciwko… O, ten szpital, który stoi, taki…

  • Ten, który jest na Solcu?


Tak. I on mówi: „Słuchaj, przecież powiedziałem ci, że będzie Powstanie, a ty przyszłaś? Ja wiedziałem”. „No będzie, to będzie – ja mówię – to przecież mam do domu blisko”. I nagle wybuch. W ogóle nie można było [wstać]. Wszyscy musieli się położyć na ziemi od razu. Niemcy od razu wszyscy… Nie wolno było w ogóle chodzić tak, żeby nie było widać przez okna, więc wszyscy się czołgali. Ten wybuch przeżyłam w tym szpitalu, nieprzygotowani tam zupełnie, bez jedzenia, nie umieli w ogóle nic zrobić. Dobrze, że była mąka i ja troszeczkę umiałam z tej mąki coś zrobić, jakieś kluski czy coś, więc tymi kluskami przez dwa czy trzy dni się trochę odżywialiśmy.

 

  • Czyli już pani tam została, w tym szpitalu?


I w tym szpitalu zostałam, tak.

  • A czy jakoś zawiadomiła pani rodziców?


Tutaj nie można… Nie było kontaktu i wiadomo było, że nie można przejść przez ulicę, bo jak się idzie przez ulicę, to Niemcy od razu zabiją na miejscu. Takie trupy właściwie widać było na ulicy, leżące, więc dopiero po dwóch czy trzech dniach… Ojciec się bardzo denerwował, żebym ja czasem właśnie nie usiłowała przyjść. Jednak po trzech dniach przyszedł tam ktoś i powiedział, że jest zrobiony zasiek na ulicy Solec. Tutaj, jak się tam idzie, to jest Solec i Czerwonego Krzyża 2. Więc jest zrobiony zasiek i że można tam się przedrzeć. No i ja zdecydowałam się tym zasiekiem właśnie tak się przedzierać. Naturalnie przedarłam się i byłam naprzeciwko, czyli Dobra 2. Naprzeciwko, a dom mam tu. Więc co robić? Więc to znów trzeba było…

  • Ten dom, w którym państwo zamieszkiwali w czasie przed Powstaniem na Jaracza, który miał numer?


To był nie ten. Ten jest sześć, to był osiem, bo to był sąsiedni dom, sąsiedni dom, tak. Ten dom jest w tej chwili odstąpiony, bo to już własność, odstąpiony jest mojemu wnukowi i całej rodzinie.

  • To mieszkanie?


Tak, mieszkanie, tak. No i tak się przedarliśmy. Aha, i później właśnie trzeba było przejść jeszcze tutaj, i to było też… Trzeba się było nauczyć, nie wszyscy to potrafili, bo trzeba było przejść pod ulicą, wzdłuż rur kanałowych, ściekowych. Nie było to zbyt przyjemne, bo jednak te rury były przeciekające i tak dalej, więc to było cuchnące. Trzeba było się przez to wszystko prześlizgnąć… No i tak jakoś człowiek przeżył.

  • Czy pani się udało zawiadomić rodziców, gdzie pani jest, że jest w tym szpitalu, że pomaga tam pani rannym, czy rodzice nie wiedzieli?


Nie, nie, rodzice nie wiedzieli. Rodzice wiedzieli, że ja poszłam odwiedzić. „Poszłaś odwiedzić Tadeusza Miszala i jesteś w tym…” I że jest tam w szpitalu. I ojciec mówi, że się modlił cały czas, żebym ja czasem nie starała się wrócić właśnie, bo bał się, że każde wyjście, jeżeli tam strzelali przez okno, nie można było się pokazać, więc Niemcy byli bardzo uważający. Oni [rodzice] się strasznie bali.

  • Czy rodzice całe Powstanie spędzili w tym domu?


Tak. Moi rodzice, tak.

  • A pani po wyjściu z tego szpitala po kilku dniach gdzie dalej skierowała swoje kroki? Czy też była pani dołączona do jakiejś formacji jako pomoc? Jak to wyglądało?


Nie, ja później byłam… Ja byłam, zaraz, to się… Wojna, tak?

  • Mówimy o Powstaniu, początek Powstania. Odwiedza pani kolegę w szpitalu przy Solcu, tam jest bombardowanie…


No i po Powstaniu… I po Powstaniu ja…

  • Ale jeszcze w trakcie. Co było po tym okresie kilku dni spędzonych w szpitalu na Solcu?


Nas wszystkich zaczęli wypędzać, czyli wszyscy wychodzą. A ja nie chciałam z wszystkimi iść, bo wiedziałam, że z wszystkimi, to się bałam, że zaraz mnie wezmą albo do…

  • Ale to już mówimy o końcu Powstania, tak?


Koniec Powstania, tak.

  • Jeszcze chciałabym wrócić wspomnieniami na chwilę, ponieważ mówiła pani o kościele Wizytek, o tym budynku dla nowicjuszek, że tam były przygotowane łóżka, które później mogły służyć jako szpital dla rannych. Jaki był pani udział tam?


Tam po prostu się znalazłam w ten sposób, że jak tutaj Niemcy przyszli, ogarnęli i całą tę grupę…

  • W szpitalu na Solcu?


Zaczęli przepychać ulicami. Doszliśmy aż tutaj, na Krakowskie Przedmieście, koło pomnika Mickiewicza, tam było troszeczkę więcej miejsca, więc tam wszyscy siadamy i mówią… Zaraz, żebym ja nie pomyliła, bo mi myśl ucieka, psia kostka...

  • Do Wizytek mamy dojść.


Aha. Zobaczyłam, że jak nas tam pchają wszystkich razem do pomieszczeń, że tu obok non stop przyjeżdżają ludzie ranni, ale ranni okropnie. Znaczy, ranni, że brzuchy pootwierane i wszystkie trzewia, jelita na wierzchu. To widoki były niesamowite zupełnie. Wszyscy naturalnie krzyczący, płaczący, w ogóle trudno było jakoś z tym wszystkim sobie dać radę. Wtedy ja do mojej mamy, ponieważ miałam tę umowę, że jak będzie potrzeba, to powiedziałam: „Ja tu jestem potrzebna i tu zostaję”. W ogóle się już jej nie pytałam, czy się zgadza, czy się nie zgadza, tylko podjęłam sama decyzję. Mówię: „Tatusia i mamusię, tylko proszę na górę, na samą górę…”. Bo wiedziałam, że tam jest… Że może być… Tam na trzecim piętrze jest pusto, bo tam był dom, który się nazywał jakoś… Ojej, znów mi brakuje tego słowa… Zakonnice, one miały wakacje i było wolne wtedy.

  • Zabudowania klasztorne.


Zabudowania klasztorne! Powyżej tych zabudowań klasztornych jeszcze było tam takie poddasze. Ja tam do mamusi, do tatusia: „Plackiem położyć się i nie ruszać się. Broń Boże, nie chodzić. Nie stukać. Plackiem leżeć”. Ich tam umieściłam i sama zeszłam na dół. Widzę, że tutaj ci chorzy… Przywożą chorych i nie wiadomo, co z nimi robić. Ja w ogóle nie miałam zielonego pojęcia, bo chory jest w ubraniu, a tutaj nagle te wszystkie wnętrzności na tym ubraniu, w ogóle byłam oszołomiona. Pojawił się tam taki ksiądz, ja go tak nazywałam, „ksiądz”. Naturalnie w tej chwili nazwiska już nie pamiętam, ksiądz Marek czy coś na „M”, Marek czy Mateusz, czy coś takiego. Ja mówię: „Co tutaj robić?”. – „No pani pomaga, pani pomaga!” Ja mówię: „Ale ja nie wiem, ja nigdy nie byłam pielęgniarką, ja nie wiem, jak to zrobić”. – „Pani pomaga!” No i tak mnie zostawił z tymi chorymi. Tutaj, patrzę, małe dzieci koło mnie siedzą, to nie wiem, czy opowiadałam pani, że takich małych dwójka dzieci koło mnie stoi, chłopczyk i dziewczynka. Ja mówiłam: „A gdzie rodzice?”. A oni mówią: „Zabici”. Mnie się zrobiło słabo. Przede mną jest z rozprutym [brzuchem] przez całe ubranie chory, leżący, tutaj te dwoje dzieci czepiających się, więc ja myślę: „Matko święta, co ja mam zrobić?”. Biorę te dzieciaki najpierw i do sąsiedniego pokoju. Akurat tam się zgromadzili tacy po prostu wystraszeni ludzie, ale nie ranni. Mówię: „Czy ktoś może się zaopiekować tymi dziećmi, bo rodzice zginęli i są bez rodziców”. I znalazł się… Tam był Bogucki, taki był aktor, tak?

  • Andrzej Bogucki, tak.


On pierwszy wystąpił: „My się zaopiekujemy”. Później był cały czas, jak chodziłam do niego, zawsze przypominałam sobie, jak on się zachował, bo przecież dzieci nie ma i nagle obcymi dziećmi się zaopiekuje, tak? I te dzieci wziął. Jak on te dzieci wziął, to ja się cofnęłam i wtedy stoję nad tym chorym, myślę: „Co ja mam teraz z nim zrobić?”. No coś trzeba zrobić. No to przede wszystkim ubranie trzeba ściągnąć. Najpierw te ubranie trzeba było ściągnąć i tutaj, co tylko można było ucisnąć, żeby te jelita nie wychodziły i jakoś żeby mu utrzymać powłoki brzuszne. A wie pani, to nawet…

  • W jakim to miesiącu było? Czy pani pamięta?


To był wrzesień.

  • To już był wrzesień.


To był wrzesień i ja pamiętam, że ja wtedy miałam, wzięłam, bo to było tak właśnie gorąco. W ostatniej chwili coś mnie ostrzegło, że wzięłam buty normalne, że klapki takie zrzuciłam i miałam buty, półbuty. I to mnie ratowało. Tymi półbutami można było przecież później tych… Ludzie umierali, trzeba było ich wszystkich wynosić, doły kopać, tutaj trzeba było napisać, kto – zawsze pisałam, kto, jak się nazywa, to co wiedziałam – i zasypywać. Tak że jeszcze do tego dochodziła nie tylko opieka, ale jeszcze i grzebanie tych chorych. Okropne to było.

  • Czy rodzice cały czas byli na górze, czy wcześniej…


Nie, rodzicom kazałam leżeć na górze i się nie ruszać.

  • A jak długo tam przebywali?


Rodzice przebywali… Aha, ja się cały czas opiekowałam tą salą. Na tej sali byłam chyba do czterech tygodni, od trzech do czterech tygodni. Rodzice cały czas przebywali tam na górze. Ja od czasu do czasu przynosiłam im troszeczkę coś do jedzenia, bo jedzenia nie było. Najgorszy brak to był brak wody. Na człowieka dawano butelkę wody, półtora litra wody. To było stanowczo za mało przy tym upale, bo to trzeba było te półtora… Ja jakoś przeszłam, że nie miałam wszy i w ogóle nie zachorowałam na tyfus – to też się dziwię. Ale sobie od razu dzieliłam: „Mam półtora butelki wody, więc muszę się umyć i muszę się napić”. Czyli te pół z tego [przydziału] to jedną szklankę nalewałam do takiej miski, taką jakąś gazę namaczałam i codziennie gazą się myłam, codziennie. Byłam cała myta codziennie. To jest jedyna rzecz, którą ja robiłam, co inni nie robili, to wiem o tym. Dzięki temu ja naprawdę nie miałam żadnych wszy, bo wszyscy byli z wszami, tyfusy i tak dalej, a to mnie ratowało. W którym to ja miejscu, zaraz…

  • Mówimy, że jest wrzesień, że pani pomaga cały czas w tym szpitalu powstańczym, rodzice są na pierwszym piętrze…


Aha, są na pierwszym piętrze i ja im tak samo… Aha, no i kwestia właśnie tych obiadów. Tam były jakieś takie zupki, więc ja te zupki zanosiłam na samą górę w takich małych pojemniczkach i mówiłam, żeby to… Miałam suchary, które jakoś przed tym sobie porobiłam, suchary jeszcze z bułki, więc i te suchary. I żeby to delikatnie, jak to się mówi, jedli. Tak że oni jakoś ten głód przecierpieli, rodzice. Ja to już o swoim głodzie nie myślałam, bo jak się przychodziło na salę, jak ja wchodziłam na salę… Bo tak do godziny tej, nie wiem, czwartej, piątej usiłowałam troszeczkę się, jak to się mówi, wyprostować, trudno powiedzieć o przespaniu, ale coś przydrzemać. Szłam na tę swoją salę, to pierwszy ten… „Siostra Alicja! Siostra Alicja!”. Tak mnie nazywano, siostrą Alicją, moje imię Alicja, więc byłam Alicją. „Siostro Alicjo”. I ja mówię: „Tak?”. – „Trucizny, trucizny”. Wołali trucizny. Nie wołali wody, nie wołali pić, nie wołali jeść, tylko wołali trucizny. Oni po prostu nie wytrzymywali z bólu, a ja nie mogłam im nic zrobić na ten ból, więc ja już nie wiedziałam, co z tym bólem zrobić. Przykładałam ręce, zauważyłam, że jak przykładam ręce, to nieraz od tych rąk coś promieniuje, że ten ból się zrobi mniejszy. Jak gdzieś tam coś bardzo bolało, jakieś wystające kości, a ja nie mogłam, bo to by musiał być wszędzie chirurg, który by to wszystko ustawił i powiązał, a to wszystko było otwarte, więc ja tak tylko przyciskałam. Później zjawiła się lekarka, pojawiła się, powiedziała, że jest lekarka, więc nie pielęgniarka – pani doktor. Już można było po nocy tych ciężej rannych oddzielić, żeby ona te pierwsze opatrunki jakoś tam właśnie zrobiła. Zapomniałam nazwiska, bardzo się martwię. To była lekarka… Była żoną profesora medycyny, który [był] w tym samym czasie w kościele Zbawiciela, tam też był taki punkt zrobiony, tam opatrywał. Tak że to małżeństwo się bardzo ładnie zapisało w okresie walk powstańczych. Obydwoje bardzo ciężko pracowali i się zajmowali chorymi. Naturalnie… Ale to transfuzje krwi. Ja chcę transfuzję krwi, bo ja mam grupę zerową: „Grupa zerowa, czy ja mogę dawać? Proszę bardzo”. To ten lekarz na mnie popatrzył i mówi: „Pani się postuka w głowę, żebym ja od pani brał krew. Pani ledwo chodzi. Ja nie będę od pani brał krwi”. Tak że nie chcieli wziąć ode mnie krwi.

  • Spędzała pani czas głównie w tym pomieszczeniu, w tym budynku, czy też wychodziła pani na zewnątrz, widziała pani, co się dzieje w okolicy?


Na zewnątrz, tak. Mam zdjęcia, niezwykle barwne, przez moich kolegów zrobione. Nawet się spotykaliśmy. Czy jakiś lekarz mówił, że on był po drugiej stronie, na Pradze. Mówi: „Jakaś idiotka – mówi – tu strzelamy, a tu jakaś idiotka biega na polu. Tu już dajemy znak, obok obstrzelałem, żeby ona gdzieś poszła”. A tu się okazuje, że to ja tak chodziłam. Byłam w czerwonej sukience do tego, czyli taka dosyć jasna i to ja chodziłam. A dlaczego chodziłam? Bo chorzy byli bardzo głodni, już nie mieli co jeść, więc ja… A ja patrzyłam, że niektórzy mają coś. Ja mówię: „Skąd wy macie? Gdzie to jest?”. „A to tam są, pomidory rosną. Trzeba zejść na pole i na pomidory”. Więc ja schodziłam. To było pole takie, w kierunku Wisły. Schodziłam, żeby troszeczkę tych pomidorów narwać. Brałam jakąś taką torbę plastikową i co mogłam, to tam zrywałam. Ci w ogóle nie mogli zrozumieć – tutaj strzał i tu strzał, i tu strzał. Ja myślę sobie: „No to jak strzał, to najwyżej mnie zabije, to zabije, ale przecież ja muszę… Nie wrócę z pustymi rękoma do chorych, jak oni w ogóle nie mają co jeść”. To była kwestia strasznie śmieszna i mam te zdjęcia, później mi koledzy pokazywali. „Wiesz, ja byłem i tam jakaś taka idiotka biegała”. Ja patrzę na te zdjęcia, mówię: „Wiesz, kto tam biegał? Ta idiotka to jestem ja, to ja biegałam” No właśnie, że dawali znać.

  • Pani była tam już do końca Powstania, do końca walk powstańczych w tym szpitalu czy w tym punkcie opatrunkowym przy Wizytkach? Czy jeszcze były jakieś kolejne etapy?


Nie, były… Nie do końca, dlatego że już później się zaczęło tak, że już zaczęli wszyscy za chwilę… No umierali. Tam już po prostu zostało tylko kilka osób. Postanowiliśmy, żeby właśnie uratować przynajmniej te dwie czy trzy osoby, które jeszcze tam są, żeby można było coś im pomóc, takich, że można ich jeszcze ruszyć. Poszłam wtedy, ponieważ znałam na tyle język niemiecki, że mogłam się z nimi porozumiewać, więc przeszłam obok i… A to już miałam naturalnie…

  • Czerwony Krzyż?


Czerwony Krzyż, tak, że ja jestem siostrą i że my chcielibyśmy wywieźć, że po prostu oni są ranni i chcemy ich wywieźć z Warszawy. Czy oni na to zezwalają, żeby wywieźć. Ten tak popatrzył na mnie, mówi: „Dobrze”. Ja mówię: „To bardzo, bardzo dziękuję”. On tak jeszcze patrzył, co ja mu tak bardzo dziękuję. Ja mówię: „Ale czym?”. I zaczął ten [Niemiec] się strasznie śmiać, bo wieźć, ale czym ja mam wieźć. Zaczął się strasznie śmiać. Jak on się zaczął śmiać, ja zobaczyłam, że jakoś pękła ta atmosfera takiego napięcia, więc mówię: „No może pan oficer, może coś – nie wiem, czy był oficerem, czy jak go tam już tytułowałam – może coś nam tutaj pomoże jakoś…”. Tak na mnie popatrzył: „No dobrze, dobrze”. Podjechały rzeczywiście na jego rozkaz takie półciężarówki, znaczy to były takie z… Jak to się nazywały? Takie z…

  • Z plandeką?


Z plandeką, tak, tak. Pamiętam, że my właśnie tych takich ciężej chorych dwóch… Przyznam się, że to już… Niech mi pani wybaczy, ale… ze znajomymi, bo byli znajomi, tam byli… Znaczy „znajomi” – to byli synowie sekretarki…

  • To byli Powstańcy?


Powstańcy, tak, tak. Tylko że… Znaczy to nie byli zupełnie [obcy], bo ja ich nie widziałam pierwszy raz, ale już wiedziałam, kim są, i wiedziałam, znałam ich matkę, która pracowała też w Akademii Medycznej, więc tam było powiązanie. Mówię: „No to chodźcie na tych noszach”. Na tych noszach tam wpakowaliśmy i z tymi półciężarówkami wyjechaliśmy.

  • To już było po zaprzestaniu walk, tak?


Tak, tak, tak, to już ludność cywilna wychodziła.

  • Rodzice też wychodzili razem z ludnością cywilną?


Ludzie wychodzili, a moi rodzice nie, bo moi rodzice byli cały czas tam zakonspirowani. Dopiero jak właśnie się odkonspirowałam, to i rodziców też na tę ciężarówkę i tą ciężarówką pojechaliśmy w kierunku Milanówka. Bo tak tych prywatnych ludzi pchano w kierunku Milanówka, że tam jest jakiś… Właśnie zapomniałam, jak to się nazywa, Milenium czy jakieś takie… Była taka mała miejscowość, że tam się gromadzą ci wszyscy ludzie. No i my też w tym kierunku pojechaliśmy. Nie dojechaliśmy do końca, bo zatrzymaliśmy się przed tym, żeby tamtym coś pomóc, tym, co na noszach u nas byli. Jak ludzie z sąsiednich domów zobaczyli, od razu wyszli, od razu a to wody przynosili, a to zaczęli karmić i w ogóle. Sami ludzie z okolicznych [domów] zaczęli się zajmować. Już byliśmy, jak to się mówi, u swoich, więc już było lepiej.

  • Czy tam doczekała pani do końca wojny, w Milanówku?


Nie za bardzo, bo tam, owszem, byłam, ale byłam w obcym domu i ja sobie zdawałam sprawę, że przecież ja jem i tak dalej, więc ja muszę, chcę coś pomóc, więc co mogłam, to pomogłam. Ja mówię: „Mogę dzieci uczyć”, że jestem dobra z matematyki. A tam ktoś słaby był z matematyki, więc uczyłam. Przez miesiąc uczyłam właśnie, bo tam miał zagrożone przejście z klasy, więc w ramach wdzięczności tam dostawałam trochę mleka czy jakiś kawałek pieczywa i tak przez ten miesiąc. A później się rozpoczęła szkoła, no to w szkole to już miałam wtedy gorzej, bo już coś trzeba było zrobić w tej szkole.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?


Ja wtedy mieszkałam u chłopów, przypadkowych.

  • W okolicach Milanówka właśnie?


W okolicy Milanówka, tak. Później pomyślałam sobie: „To ja sobie jakoś załatwię to i…”.

  • A kiedy wróciła pani do Warszawy? Już po wyzwoleniu?


Bo to było tak, że najpierw weszli Rosjanie, Niemcy się jeszcze nie wycofali. Była taka historia, że sądy zaczęły już działać i mój tatuś poszedł dowiedzieć się, co tam w ogóle słychać w sądzie, czy coś tego… A tutaj jeszcze nic… Konspiracja niby jest, ale już szkoły zaczęły się tworzyć, że będą otwarte. Taki było okres bardzo przejściowy. I pani pytanie było…

  • Kiedy państwo wróciliście do Warszawy.


Kiedy właśnie powróciliśmy do Warszawy. Jak Rosjanie tutaj przeszli przez Wisłę, to moja mama, jedna z pierwszych, razem z tymi Rosjanami przeszła zobaczyć, co z mieszkaniem jest, żeby uratować mieszkanie. Mieszkanie było, były fortepiany, stały i pianina. No i mamusia wyciągnęła… Pamiętam, że mamusia nie wytrzymała, do pianina usiadła i zaczęła grać. I przez okno… Szli na dole Rosjanie, oni są strasznie muzykalni, jak oni usłyszeli trochę Chopina czy coś, to momentalnie weszli i się jakoś tak, wie pani… To odbicie nie było takie ostre. Nie wiem, czy ja dobrze to mówię, czy…

  • To był taki pierwszy rekonesans mamy, a cała rodzina, czyli tata i pani, kiedy tu przyjechaliście?


O, rekonesans to był długo, dlatego że najpierw ojciec mój odnawiał swoją praktykę adwokacką, więc najpierw otworzył kancelarię. Pamiętam, że ojciec… Jest wieczór, godzina dziesiąta czy w pół do jedenastej, jak tam można było, bo jeszcze była godzina policyjna, dzwonek i zjawia się klient z takim olbrzymim bochenkiem chleba, a nie było wtedy jeszcze pieczywa. I mówi: „To dla pana”. To Żyd był, mówi: „To dla pana mecenasa, bo my cierpieliśmy i pan mecenas też cierpiał”. I to był taki prezent. Pamiętam, że ten chleb to kroiliśmy, krzyż stawialiśmy i kroiliśmy ten chleb właśnie. I tak… Ale zaraz, pytanie było jakie?

  • Kiedy państwo wróciliście do tego mieszkania, do Warszawy?


Aha. Mój ojciec otworzył kancelarię, zaczął z powrotem przyjmować klientów. Klienci przychodzili do ojca strasznie, bo wiedzieli, że też się ukrywał, że nie miał, jak to się mówi, że był… A więc miał olbrzymią klientelę, zarobił pieniędzy wtedy ojciec bardzo dużo. Pamiętam, że stać nas było na to, żeby pojechać na wakacje do Juraty, gdzieś nad morze w ogóle, na dziesięć dni. Po prostu bardzo dużo ludzi jakoś chciało się odwdzięczyć, nie wiem…

  • Czy to doświadczenie pracy w szpitalu w czasie Powstania Warszawskiego wpłynęło na pani dalszą decyzję życiową wyboru zawodu, bycia lekarzem, a później profesorem medycyny?


Ja już [wtedy] chciałam w tym kierunku iść, tylko nie bardzo byłam zdecydowana, w jakim [dokładnie] kierunku, w sensie wyboru lekarza czy pielęgniarki – czy pielęgniarka, czy sanitariuszka, czy… Owszem, w tym kierunku już kształtowałam się. No a później to już przyszedł lekarz i też miałam właściwie [dylematy], czy chirurgia, czy internista, bo to też są późniejsze, dalsze wybory.

  • Czy te doświadczenia powstańcze miały jakiś wpływ na takie ugruntowanie tej decyzji, że to jest właśnie pani powołanie?


Chyba tak. Nie miałam nigdy później jakichś zahamowań czy niepewności. Jeżeli tylko, to mogłam być zła, a bywałam zła, na administrację, która kulała i z którą nie można było załatwić takich prostych spraw, które można było załatwić w sposób prawidłowy. […]

Warszawa, 29 czerwca 2018 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Alicja Gabriela Ryżewska Stopień: cywil, pielęgniarka Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter