Bogumił Janusz Żórawski

Archiwum Historii Mówionej



  • Tematem naszej rozmowy będzie wysiedlenie z Warszawy. W roku 1944, o którym będziemy mówić, miał pan lat dziewięć. Gdzie pan mieszkał w tym okresie w Warszawie, zanim was wysiedlono?

To znaczy może nie mieszkał, tylko byłem od pierwszego dnia Powstania na ulicy Grzybowskiej 17. Tu mieszkała moja ciocia, a ja mieszkałem wraz z rodzicami na ulicy Łuckiej 25.

  • To też niedaleko.

Łucka 25 na rogu ulicy Wroniej. Na samym rogu była apteka, Łucka 25 i Wronia 25. Akurat…

  • Dlaczego pan tu się znalazł?

Tu mieszkała ciocia i nie ukrywam, że byli bardziej zamożni od nas. Chodziło o to, że jak będą właśnie jakieś niepokoje […], wtedy się rozpoczynały [ruchy] przedpowstaniowe. Ludzie starsi, mój tato, mój wuj, działali w Armii Krajowej i w związku z tym [zostałem] tutaj, gdzie było wyżywienie… Mój wuj miał restaurację i sklep spożywczy, czyli było co zjeść. Dlatego przeszliśmy z bratem…

  • Wujostwo byli opiekunami pana w tym momencie?

Może nie do końca, ale można tak ich nazwać. Było nas dwóch, ja i mój brat o rok starszy. 7 sierpnia, to znaczy początek Powstania, na Grzybowską 17 spadła bomba i byłem zasypany pod gruzami w piwnicy.

  • Schroniliście się do piwnicy?

Tak, w czasie nalotu zeszliśmy do piwnicy z bratem. Brat biegł za mną dosłownie metr, może dwa. Kupa gruzu, która spadła na niego i zabiła go, mnie przysypała do połowy i mnie wyciągnęli.

  • Brat zginął, a czy pan jeden był tam poszkodowany, czy jeszcze kogoś odnaleziono?

Udało mi się dobiec do narożnika piwnicy, który się nie zawalił. Mnie odgrzebali i były jeszcze dwie osoby, jakaś młoda dziewczyna i młody mężczyzna. Akurat ten moment, oczywiście bez wymieniania dzieciaka, bo byłem wtedy dzieckiem, tamci starsi są wymienieni w książce „Wicher wolności” Wacława Zagórskiego. Wacław Zagórski mieszkał na parterze, a na pierwszym piętrze mieszkała moja ciotka Stefania Toporowska, nad nimi. Tam też była tajna drukarnia.

  • Tajna?

Była tajna drukarnia pod stolarnią i przejście było właśnie od Wacława Zagórskiego…

  • Czy pan wtedy miał świadomość, że tam była drukarnia, czy domyślał się pan?

Nie, to znaczy nie chcę tu wychodzić na bohatera, ale [jeśli chodzi o] roznoszenie korespondencji, która była wydrukowana, to u mojej ciotki też było trzech chłopaków, był o dwa lata ode mnie starszy Wojciech i nam niejednokrotnie wkładano [coś] do tornistra. Oczywiście dowiedziałem się o tym dopiero po wojnie, po wyzwoleniu. Szła babcia, trzymała mnie za rękę, miałem tornister na plecach. Tak szła z dwoma dzieciakami i myśmy to nieśli. Oczywiście domyślam się, że z obstawą jakąś…

  • Dokąd szliście, jaka to była trasa?

Szliśmy ulicą… gdzieś na Królewskiej oddawaliśmy. To znaczy babcia wzięła na chwileczkę ode mnie, podała komuś ten tornister. Mówi: „A, zostawiłam ci coś w tornistrze, muszę wyjąć na chwilę”. Później chyba mi znów jakieś książki wkładali, żebym nie poznał, że lekko mi się zrobiło. Niedaleko, bo z Grzybowskiej 17 szło się prosto do Królewskiej, przez plac Grzybowski i kawałeczek na ulicy Królewskiej. Z ręki do ręki to się przekazywało.

  • Po 7 sierpnia, po tym bombardowaniu, co się wydarzyło? Gdzie pan wtedy zamieszkał? Czy wrócił pan do rodziców na Łucką?

Mamy nie miałem już wtedy, mama zmarła w 1942 roku, a tato walczył w Powstaniu. Gdzie byliśmy? Byliśmy w dalszym ciągu na Grzybowskiej 17…

  • Ale już w ruinach?

Spaliśmy w wodomierzu, wiele osób spało, chyba dziesięć co najmniej. To w części było zburzone w 1939 roku. Z góry się wskakiwało do tego wodomierza, były rozłożone deski i na tych deskach spaliśmy. Oczywiście, czym kto miał, to się przykrywał i w ten sposób mieszkaliśmy. Po piwnicach też, ale…

  • Wujostwo pozostali, to znaczy nic im się nie stało?

Wuj mój zginął w tym samym dniu, miał trzydzieści osiem lat, Stanisław Toporowski, pseudonim „Marynarz”, na Powązkach leży. Mojego taty nie było w tym czasie w tym domu. Poza moim bratem i wujem Stanisławem nikt nie zginął wtedy z mojej rodziny.

  • To znaczy wuj i brat zginęli w wyniku bombardowania?

Od tejże samej bomby zginęli. Było wtedy tak, że z ciotką został Wojtek, mój brat cioteczny, o dwa lata starszy. Jeszcze było dwóch chłopców, Stefan i Stanisław. Z tym, że Stefan wcześniej uciekł po prostu z Warszawy, chciał się wydostać poza okres okupowany i wstąpił do organizacji Todta. Była taka organizacja. Wtedy dalej przeszedł, wylądował po wojnie w gdzieś w Anglii. Przez Austrię, Włochy dotarł jeszcze do jakichś partyzantów, dokładniej jego nie znam. Natomiast troszeczkę starszy, w 1929 roku się urodził (czyli w Powstanie miał piętnaście lat) Stanisław Toporowski, ale syn, walczył na Starówce. Kanałami później przeszedł ze Starówki i dalej tu w Powstaniu był. Pseudonim „Dudek”, nie żyje już.

  • Jak długo zostaliście na Grzybowskiej 17 w tym wodomierzu?

Do końca Powstania.

  • Aż do wysiedlenia?

Aż do wysiedlenia.

  • Wysiedlano was po zakończeniu Powstania?

Po zakończeniu Powstania. Ulica Grzybowska i Krochmalna są równoległe i przez cały czas na ulicy Krochmalnej byli Niemcy, a na Grzybowskiej Polacy. Po prostu przerzucali granatniki przez domy i trzeba było uważać, to znaczy teoretycznie, bo tego się nie widziało, nie słyszało, dopiero jak wybuchło, to człowiek czuł albo już nie czuł, że to się gdzieś w pobliżu rozerwało.

  • To było ponad trzy tygodnie takiego życia jak…

To jest sierpień, wrzesień i…

  • Ale mówię już po tym bombardowaniu. Przedtem to było w miarę normalnie, bo istniał dom. Jak urządzaliście sobie życie? Proszę powiedzieć jak można w taki sposób przetrwać?

Można.

  • To ciocia tak się starała?

Nie, babcia. Babcia opiekowała się mną jako chłopakiem, a ciocia Wojtkiem, tym starszym. Coś się gdzieś ugotowało. Było tak, że bomba zburzyła jedną oficynę, [zabudowania przy] Grzybowskiej 17 były w kształcie litery „L” o równych ramionach. Z tym, że od ulicy część i część jak się wchodziło do bramy z prawej strony, zostało zbombardowane w 1939 roku. To co pozostało, to pozostało po lewej stronie i na wprost. 7 sierpnia został zburzony budynek na wprost, został budynek po lewej stronie i lokatorzy. Tak że zawsze były gotowane jakieś potrawy u tych sąsiadów, których budynki ocalały.

  • Czyli była jakaś współpraca z innymi, ludzie sobie pomagali. Kiedy się dowiedzieliście i w jakiej formie przyszło żądanie wyjścia stąd?

Po prostu ogłoszenie kapitulacji. Dowiedziałem się o słowie „kapitulacja” od taty. Powstańcy wyszli. To znaczy najpierw trzeba było… Na wprost bramy Grzybowska 24 była barykada ustawiona z płyt chodnikowych i ta barykada była do końca Powstania. Może tylko dwa słowa jeszcze, dlaczego na Grzybowską nie weszli Niemcy, pomimo że tak blisko była ulica Krochmalna. Ulica Ciepła idąca od Hal Mirowskich, prostopadła do Krochmalnej, była w kształcie spłaszczonej litery „Z”. To znaczy jak się Ciepłą dochodziło do ulicy Grzybowskiej, następowało załamanie Ciepłej i później dopiero dalej szła w kierunku Twardej. Ten kawałek przy Twardej istnieje do dzisiaj, dwa czy trzy budynki są. Na wprost ulicy Krochmalnej, gdyby patrzeć prosto w Ciepłą była fabryka urządzeń medycznych Januszkiewicza, łóżka, fotele. Fabryka była zrobiona ze stali, betonu i Niemcy strzelając nawet z czołgów ulicą Ciepłą, po prostu strzelali w ściany tej fabryki. Pięknie załamywały się stropy, a że to był żelazobeton, czyli na stronach betonowych po prostu opadały sufity albo podłogi. W każdym bądź razie składały się jak kartki. Stworzyła się ściana nie do przebycia i nie do przebicia, dlatego że jedna i druga ściana tworzyły jedną wielką zaporę i nie można było tego przebić.

  • Dla Niemców to było zaporą?

Tak. I druga sprawa, Niemcy chcieli to zbombardować. Jakiś lotnik, nie wiem, czy nie trafił w tę fabrykę Januszkiewicza, czy bomba poleciała po ścianie utworzonej z sufitów i podłóg, tak że wybuchła właśnie akurat na środku ulicy Grzybowskiej i Ciepłej. Zrobił się lej tak duży, że żadnym czołgiem przejechać nie mogli. Sami sobie zrobili taką zaporę przeciwko czołgom, że nie można było przejść i przejechać. Ale wracając do pytania. Wtedy na wprost ulicy Grzybowskiej 24 była barykada z płyt i jak już była kapitulacja, powstańcy musieli rozebrać tę barykadę i wszystko co zagradzało wejście później wojsk niemieckich. Tak że z jednej strony wyszli, tylko nie pamiętam… Chyba 3 października zakończyło się Powstanie kapitulacją, ale od razu trzeciego nie wychodzili. Czwartego, piątego wyszli powstańcy z ulicy Grzybowskiej i dopiero następnego dnia… Niemcy już chodzili u nas po podwórku i bez żadnego specjalnie popychania, bez żadnego pokrzykiwania, spokojnie. Każdy co miał, mógł zabrać. My niewiele mogliśmy zabrać. Pamiętam, że miałem koc zrolowany i na sobie miałem tylko kocyk. Z tym wyszliśmy na ulicę i później szliśmy…

  • Szliście jakąś kolumną?

Tak, Niemcy: „Zbierać się, zbierać!”. Niektórzy nawet mówili po polsku. Zebraliśmy się i później: „Dobra, maszerować!”. I myśmy wychodzili. „Nie ma nikogo?”. – „Nie ma”.

  • Cała rodzina, którą pan wymieniał była? Babcia, ciocia i trzech braci?

Dwóch, to znaczy ja i brat Wojtek. Bo „Dudek”, którego wymieniłem, to mimo że miał piętnaście lat, to z moim ojcem i z akowcami poszedł do obozu.

  • Czy pana ojciec przeżył?

Tak, zmarł w 1954 roku.

  • W naturalny sposób, nie w wyniku represji?

Było tak, że ojciec był ranny w Powstanie i miał kulę w sobie, w płucu. Nosił, nosił tę kulę. Potem zaczęły się jakieś dolegliwości, poszedł na Kasprzaka do szpitala i zaczęli rozpędzać. Pani doktor zaaplikowała bańki. Wokół kuli zrobił się ropień.

  • Ale wiedzieli o tym, że jest kula?

Tak, prześwietlenie wykazało, że jest kula. Zrobił się ropień, ropień pękł, zalał płuco, ojciec zmarł. Można było w inny sposób ratować, ale…

  • Nie przyszło jej do głowy, że…

Nie przyszło do głowy, że można to zrobić inaczej.

  • Wracając do sprawy wysiedlenia. Ruszyliście, jaką trasą szliście i dokąd doszliście?

Szliśmy prosto ulicą Grzybowską do ulicy Towarowej. Po drodze dołączały do nas grupki, tak że ten tłum robił się coraz większy. Doszliśmy do ulicy Towarowej i przez dawny Kercelak, jak to się właśnie mówiło. Skręciliśmy w ulicę Wolską i szliśmy dalej ulicą Wolską bez żadnego większego przystanku, ktoś zwolnił czy coś. W każdym bądź razie trzymaliśmy się grupki rodzinnej i doszliśmy do kościoła świętego Wojciecha na Woli. Ale do kościoła nie wchodziliśmy. Zresztą na pewno jest to znane, że w kościele dokonywali jeszcze różnych jak nie egzekucji, to selekcji. Tak że każdy bał się wejść do kościoła, taki był strach ogólny. Staliśmy przed kościołem, natomiast za kościołem były pola rolne. Nawet jakiś Niemiec, nie wiem, czy znał jedno słowo po polsku, czy więcej, w każdym bądź razie może się nie ujawniał, że polski zna, ale z uśmiechem zachęcał: „Pomidory! Pomidory!”. Rzeczywiście na krzakach widać było jeszcze niezrywane pomidory. Nikt nie szedł oczywiście po te pomidory, chociaż było je widać. Trudno mi powiedzieć, jak długo tam byliśmy, może godzinę. Poszliśmy dalej w kierunku Dworca Zachodniego i za Dworcem Zachodnim były po prostu wagony, takie jak się węgiel przewozi, niewysokie wagony towarowe. Jeden drugiego podsadzał, czasami jakaś skrzynka była, ale takim dzieciakom jak ja, to po prostu pomagali wejść. Nie Niemcy, tylko inni z tego samego transportu i pojechaliśmy do Pruszkowa.

  • Do tej fabryki?

To właściwie nie jest fabryka, tylko Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Tak to się nazywało.

  • Tam nocowaliście?

Tak.

  • Jak to wyglądało?

Gdzie kto miał kawałek miejsca, tam głowę położył. Kiedyś w muzeum dostałem kubek. Mówiłem do swoich córek (mam dwie córki), że kubek to było największe dobro, które można było mieć. Mieliśmy w Powstaniu kubeczek emaliowany, jeszcze poobijany, ale był. Bo wtedy [bez niego] nic nie można było wziąć, herbaty czy nawet wody gorącej, nic. To było tak dobrze, że można było coś zjeść i coś gorącego w ten kubek wziąć. Trudno mi powiedzieć, w tej chwili nie pamiętam, ale to były na pewno dwie albo trzy noce. Z tym, że w międzyczasie najpierw poszliśmy na jedną halę, później z tej hali na drugą nas przenieśli, już bliżej rampy. Bardziej w lewo, my przesuwaliśmy się w stronę torów kolejowych i później po trzech dniach na wagony…

  • Nie rozdzielali was?

Nie, nie rozdzielali. Tylko się formowały te grupy samorzutnie i tak nas później [załadowano] na wagony. Była selekcja, to pamiętam, że rozdzielali jeszcze tylko mężczyzn. Kobiety z dziećmi na jedną stronę, mężczyzn na drugą stronę. Taka selekcja była jeszcze w Pruszkowie. My jako dzieciaki, babcia i ciotka poszliśmy jako jedna grupa. Weszliśmy wtedy do wagonów o bokach już wyższych, bo były różne, towarowe i wyższe. Za dużo jako chłopak nie widziałem, ale była cała masa różnych tobołków, tak że można było się wdrapać i patrzeć dokąd jedziemy. Zresztą nic nam nie dało to patrzenie i starszym też nie. Po prostu z Pruszkowa do Krakowa jechaliśmy przez dwie doby w różne miejsca. Nie wiem, czy było decyzji, nie wiedzieli dokąd nas dać. Czuliśmy, że kręcimy, nawet po słońcu widzieliśmy, że ciągle zmieniamy kierunki. W końcu jest Kraków, pojechaliśmy za Kraków, ominęliśmy Kraków. Nie wiedzieliśmy, czy to jest Kraków, czy nie. Jak się zatrzymywaliśmy, pociąg zwalniał, to przy szlabanie, przy drogach stali [ludzie] z wozem i chleb nam rzucali. Niemcy nie przeszkadzali, jak chcieli, to rzucali…

  • Niemcy nie przeszkadzali, ale też o was nie myśleli?

Nie, to byłoby za dobrze, nie myśleli o nas. Jechaliśmy za Krakowem (co prawda dzisiaj wiem, że to było za Krakowem), ale mijamy i strach [pada] na wszystkich: stacja Prusy. Co to są te Prusy? Nikt nie wiedział co to jest, bo wiadomo, Prusy kojarzą się nam z Niemcami. Jeszcze pojechaliśmy dalej, ale już wiedzieliśmy, że Prusy, czyli jesteśmy w Prusach. Pojechaliśmy dalej i stacja Kocmyrzów. […]

  • Ale jak to wyglądało? Po dwóch dniach jazdy…

Dojechaliśmy do Kocmyrzowa i nas…

  • Wszyscy wysiedli, czy część pojechała dalej?

Gdzieś rozładowywali pojedynczymi wagonami, ale w Kocmyrzowie zatrzymały się chyba przynajmniej dwa albo trzy wagony. Wyszliśmy, stały już furmanki i na każdą furmankę… jak do wioski jechał, to od razu brał więcej, cztery osoby, sześć osób na furmankę. No i jechaliśmy. My wsiedliśmy we czwórkę, z tym że później zostaliśmy rozdzieleni. Do jednego gospodarza ciocia ze swoim synem, a babcia ze mną do drugiego gospodarza. Tak że cały czas od początku października aż do 15 lutego byliśmy u tych samych gospodarzy. Oni prawdopodobnie musieli nas żywić …

  • Właśnie, jakie było ich nastawienie do was?

W zależności chyba od… to jest ludzkie, różne. To znaczy było tak, że jedni współczuli, a drudzy mówili: „Warszawskie ogryzki. Chciało wam się wojny, a teraz my musimy was żywić”. Też tak było. Ciotka wyglądała może bardziej zamożnie, może w rozmowach z gospodarzem powiedziała, że miała restaurację w czasie okupacji, że miała sklep spożywczy, no to ma pieniądze. Tak że nawet raz w nocy przyszli, drugi raz przyszli w nocy, poturbowali trochę ciotkę i: „Dawaj pieniądze!”.

  • A jednak …

Ale byli to pseudopartyzanci z tamtych terenów. Dopiero właśnie chyba ci pseudopartyzanci spotkali się gdzieś z tymi partyzantami, którzy nas rzeczywiście trochę bronili i przestali nachodzić moją ciotkę. To było cztery czy pięć chałup od nas, trochę dalej.

  • Czy od dorosłych wymagano, żeby pracowali, żeby pomagali?

Właśnie, teraz praca. Tam gdzie byliśmy, to był gospodarz, który także przetwarzał wszystko co się dało na wędliny, czyli masarz. Wyroby takie robił, a jednocześnie na tamtych terenach uprawiano tytoń. Było tak, że tytoń trzeba było zerwać i ten tytoń zrywaliśmy. Ja jako dzieciak też zrywałem tytoń, dowiedziałem się, że potem są czarne ręce, ciemny brąz. Później trzeba było nanizać na drut może metrowy, może półtora metra. To było przyczepiane do ram, liście na liście, tak jak dachówkę się to tworzyło i gdzieś pod wiatą, żeby deszcz na to nie leciał, zostały te liście suszone i później wędzone. Dlatego mówię o tej technologii, bo jako dzieciak brałem udział w zrywaniu, nanizaniu na druty, a później nawet przy wędzeniu. Co już można powiedzieć było pewnego rodzaju atrakcją dla dzieciaków. Wędzarnia wyglądała tak, że było palenisko i wąski przesmyk między jednym paleniskiem a drugim. Chodziło o wytworzenie dymu, my podkładaliśmy. Trzeba było wejść w korytarzyk wąski i podkładać drewno, żeby to się wędziło. Dla nas to była atrakcja, że uczestniczymy przy tym, bo mężczyzna czy człowiek wysoki, to miał trochę gorzej. My niżej mogliśmy się schować przed dymem, mniej w oczy gryzło i wędziliśmy to. Później ten tytoń…

  • Czyli zapracowywaliście na swoje utrzymanie, można powiedzieć.

Można tak powiedzieć. Tytoń był później rozprowadzany w dwóch kierunkach. Przymusowy kontyngent dla wojska i to wszystko szło dla wojska, to były skrzynie zbijane. Tytoń już wysuszony, uwędzony był pakowany i odstawiany do Niemców. Natomiast zawsze część mniej użytkowa zostawała. Ale zdawaliśmy sobie z babcią też sprawę z tego (to znaczy może babcia, nie ja), że z czegoś trzeba będzie żyć po wyzwoleniu. Dostaliśmy torby, to znaczy [przerobione] ze starych koszulek większych, mniejszych, nawet ci gospodarze nam dawali. Te koszulki się zaszywało, że torby się tworzyły, w to się kładło tytoń. Tytoń miałem na piersiach i na plecach, żeby nie było widać co to jest, babcia tak samo i przyjeżdżaliśmy do Grodziska Mazowieckiego pod Warszawę, gdzie była rodzina babci. Sprzedawany był tytoń, a w Warszawie nie było tytoniu. To był tytoń „Wirginia”, żółte liście. Stąd braliśmy nici, igły, agrafki, tego nie było z kolei tam, a w Warszawie bywały gdzieś takie rzeczy. Nawet jako handel wymienny trochę się zarobiło i w każdym razie w ten sposób zarabialiśmy na ewentualny późniejszy pobyt w Warszawie. Wróciliśmy w połowie lutego, dlatego że Kraków był troszeczkę później wyzwolony niż Warszawa, nie pamiętam dokładnie w tej chwili. Ale Rosjanie jak przyszli mówili: „Warszawa jest wolna”. No i my dopiero po wyzwoleniu, oczywiście nie można było jeszcze do Warszawy wchodzić, bo trzeba było Warszawę odminować, tak że chyba nie wszystkie rejony były dostępne dla ludności tylko saperzy najpierw i na budynkach te sławetne: Min niet! Przyjechaliśmy do Warszawy, też na Grzybowską 17. Zamieszkaliśmy w tej części niezburzonej, która była po lewej stronie, w pomieszczeniach byłej stolarni i kuchni. Dalej było już wszystko zburzone. Oddzielenie kuchni od pokoju, tam były jakieś drzwi, to zabiliśmy je. Mówię zabiliśmy, bo też jako chłopcy, ja i Wojtek, musieliśmy szukać gwoździ, czy nawet młotka. Wszystko było wtedy potrzebne, wszystkiego szukaliśmy. Po zabiciu drzwi zamieszkaliśmy [w mieszkaniu stolarza Piziorskiego], wiedząc, że on zginął też, ale to jest już inna historia troszeczkę. W tym samym dniu zginął, tylko nie był zasypany w czasie Powstania. Dwa słowa na temat jak zginął stolarz Piziorski. Odgarniali go, był zasypany do kolan. Wiem to z opowiadania z tamtych czasów i książka „Wicher wolności” to potwierdza. Odkopywał nawet syn Piziorskiego i nie zauważyli, może wprawy jeszcze w odgruzowywaniu, w wydobywaniu spod gruzów. Wtedy ktoś krzyknął: „Uciekajcie!”. Na górze [zwisał] jeszcze jakiś niezawalony kawałek stropu, odskoczyli wszyscy, wtedy Piziorski został przysypany i na oczach innych zginął. Tak że ciotka wiedziała, że Piziorski nie żyje, a syn jego pozostał na Zachodzie, [my] też wiedzieliśmy, ludzie przekazywali sobie informacje i zamieszkaliśmy w tej stolarni. Jako może trochę śmieszną ciekawostkę mogę podać, że trzeba było to mieszkanie odnowić. Szukaliśmy z Wojtkiem farb, znaleźliśmy farbę, a ciocia z miejsca, bo lubiła handel, lubiła działanie, też w krótkim czasie otworzyła sklep po drugiej stronie ulicy, Grzybowska 20. Sklep spożywczy i tam zawsze jakiś się znalazł chętny do pomocy, wiadomo wdowa. Mówi: „Ja chętnie pani pomaluję, mam pędzel mam wszystko, tylko farb nie mam”. Znaleźliśmy z Wojtkiem farbę w przedpowstaniowej wytwórni oranżad i kwasów. Wtedy lemoniady były kolorowane aniliną. Mieszkanie zostało pomalowane z sufitem włącznie na piękny różowy kolor. Do rozebrania budynku Grzybowska 17 nie można było wywabić z tynku tego barwnika.

  • Trwały.

To był bardzo trwały kolor.

  • Już potem jakoś uregulowało się wszystko, zaradna ciocia.

Tak, ciocia była zaradna. Babcia jeździła wtedy do Karczewa (Karczew był wtedy modny, dzisiaj nieznany), gdzie były wędliny, można było kupić sery, wędliny, [jak] pasztetowa, salceson, kiszka, kaszana, kiełbasa, wiadomo, takie wędliny były.

  • Kiedy pan poszedł do szkoły?

Poszedłem w 1945 roku na jesieni, już we wrześniu. Z tym, że byłem w tej komfortowej sytuacji, że jak wspomniałem brat, który zginął, był o rok ode mnie starszy i jak on chodził do pierwszej klasy, to uczyłem się razem z nim. W czasie okupacji jak Sławek poszedł do drugiej klasy, to również poszedłem z nim do drugiej klasy. Nie chodziłem w ogóle do pierwszej i nie miałem straconego roku w ten sposób, bo wtedy poszedłem tak jak wszyscy…

  • Ale przedtem, w czasie okupacji…

Chodziłem na ulicę Miedzianą 8 do szkoły podstawowej. Wtedy też paradoksalne sytuacje były w szkołach, przecież nie było szkół wieczorowych, a ludzie chcieli się uczyć. Były takie kobiety, które były już matkami, a my dzieciaki, tak że właściwie to nawet nie wiadomo jak mówić do tej koleżanki z klasy. Proszę pani? Ale były takie też, później dopiero stworzono szkoły wieczorowe. Tak że tak to było.

  • Czy budynek Grzybowska 17 istnieje teraz?

Nie.

  • To ta część nowo zabudowana?

Nowo zabudowana, za Ciepłą. Tam mniej więcej jest hotel „Chopin”, na samym rogu Jana Pawła i Grzybowskiej. Jest tam hotel, bo z fabryki też nic nie ma i następny budynek, a numeracja zupełnie już nie jest ta sama. Długo był jeszcze podjazd Grzybowska 17, to wiedzieliśmy gdzie Grzybowska 17 była. Później tam drzewka sadziliśmy, jak mieszkaliśmy już po wyzwoleniu, żeby zazielenić troszeczkę. Podwórko po tych drzewkach poznawaliśmy gdzie jest Grzybowska. Dzisiaj nie ma już drzewek, nie ma nic…

  • Czyli całe dzieciństwo spędzone na Woli w rejonie ulicy Grzybowskiej…

Urodziłem się na ulicy Ogrodowej 46…

  • Czyli też niedaleko.

Niedaleko, później przez wiele tak mieszkałem w tym samym miejscu, tylko że w nowych już budynkach, w rejonie gdzie Ogrodowa…

  • Stąd to zainteresowanie historią tej dzielnicy, tych rejonów?

Tak, bo tutaj cała moja rodzina po mieczu, bo po kądzieli to jest troszeczkę inaczej. Ale tutaj po ojcu, to pradziad, dziad i ojciec mój byli na Woli. Dziadek na pewno się urodził tu gdzieś na Woli, w tych rejonach. Dopiero w 1916 roku Wola była przyłączona do Warszawy i to przyłączył jakiś gubernator niemiecki wtedy, bo w 1915 roku weszli Niemcy do Warszawy, Rosjanie wyszli. Od stycznia czy lutego 1915 roku weszli już Niemcy i już właśnie niemiecki gubernator działający w Warszawie rozszerzył granice Warszawy przyłączając Mokotów, przyłączając właśnie Wolę, nie pamiętam jakie jeszcze [dzielnice]…

  • I stała się bardzo ważną częścią Warszawy, bardzo wiele znaczącą w okresie nas interesującym. Dziękuję panu bardzo.


Warszawa, 30 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Bogumił Janusz Żórawski Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter