Bogusław Kamola „Hipek”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Bogusław Kamola, urodziłem się 25 sierpnia 1930 roku w Warszawie. Pseudonim „Hipek”, w czasie Powstania byłem w drużynie 400 plutonu harcerskiego 227 „Szarych Szeregów” na Żoliborzu, zgrupowanie „Żyrafa II”. Stopień – szeregowy.

  • Proszę opowiedzieć o swoim życiu przed wojną.


Mój tata przed wojną był zawodowym żołnierzem, ochotnikiem z 1918 roku. Wychowałem się w tradycji wojskowej. [Od 1937 do 1940 roku] mieszkaliśmy w Brześciu nad Bugiem, ponieważ ojca przeniesiono z Warszawy do Brześcia, bo tam się formowała wschodnia obrona Rzeczpospolitej przed zagrożeniem wojną. Tam rząd Rzeczpospolitej budował wzmocnione ośrodki wojskowe. Mojego ojca i całą naszą rodzinę przeniesiono wówczas do Trauguttowa. To były nowe wojskowe supernowoczesne koszary, głównie była tam artyleria przeciwlotnicza i czołgi.

W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, ojciec został zmobilizowany [wraz] z całą swoją jednostką. Był przerzucony na front wschodni. Myśmy zostali w Brześciu w osiedlach wojskowych w Trauguttowie.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


[Mam] brata. Mój brat jest o półtora roku ode mnie starszy, też przez cały czas był z nami. Po przyjściu Niemców do Brześcia – po tygodniu wycofali się– przyszły wojska radzieckie. Wówczas całe osiedla wojskowe zostały bardzo szybko zlikwidowane, wypędzono nas z domów. Mama moja wzięła [to] co miała pod ręką. wsadziła mi do ręki czy do kieszeni budzik, nie wiadomo co było brać. I [tak] nas wyrzucono z mieszkań.

  • Jakie wrażenie zrobiło na Panu wycofanie się Niemców i nadejście Armii Czerwonej?


Dla mnie młodego dzieciaka, wtedy miałem dziewięć lat, to był horror. Widziałem wojska radzieckie, które sunęły drogą obok koszar wojskowych, na wozach, na koniach. To była dla mnie potworna zgraja wojsk. Pamiętam przypadek, że przez pola leciał pies, ruski żołnierz się złożył, [wypalił] i go ranił. Wyjący z bólu pies [poleciał] do lasu. To mnie strasznie przeraziło. [To] był pierwszy okropny szok [ze spotkania] z wojskami radzieckimi. Szli nienajlepiej wyposażeni i nie najbardziej zorganizowani. W Brześciu tułaliśmy się, mama wynajęła pokój. Mój ojciec, który uciekł z transportu wojskowego do niewoli – wieźli ich prawdopodobnie do Kozielska czy [gdzieś] indziej, bo taka była droga polskich oficerów – odnalazł nas w Brześciu. Szukał nas przez cały czas w przebraniu, wyglądał niemalże jak że, musiał się ukrywać. Jak nas odnalazł, zapadła decyzja ucieczki z Brześcia do Warszawy. Wiadomo było, że ojca by wytropiono w Brześciu, tak jak wszystkich pozostałych wojskowych kolegów.


W związku z tym po okropnych przejściach dotarliśmy do przewodników białoruskich pod Małkinią, którzy za pięćset złotych przerzucili nas na granicę do [brzegu] rzeki Bug. Wtedy były potworne mrozy. [Zima] z 1939 na 1940 rok była zimą stulecia to mało. Drzewa pękały z mrozu. Śnieżyca ogromna, przewodnik nas poprowadził na brzeg rzeki. [Zobaczywszy], że patrol rosyjski przeszedł dalej, [kazał nam biec do rzeki i przejść] , na drugą stronę do jego brata. To był kontakt. Problem polegał na tym, że nie mogliśmy się wdrapać na brzeg, ponieważ był potwornie zaśnieżony, my małe dzieci. Ojciec z mamą nas [wyciągnęli]. W końcu dobrnęliśmy do chałupy. Ojciec zapukał do drzwi, gospodarz wyskoczył i się straszliwie zdziwił, bo przed sekundą wyszedł niemiecki patrol graniczny z domu. Na szczęście nas nie złapał. W związku z tym [przenocowaliśmy] u niego. Następnego dnia rano [poszliśmy] do stacji kolejowej.
Dojechaliśmy do Warszawy, oczywiście biedni, prawie bez niczego. Ojciec miał swoje wojskowe kontakty, od razu nawiązał z nimi łączność. Sądzę, że już po kilku miesiącach należał do ZWZ, do konspiracji. Mój tata był zbrojmistrzem, w związku z tym takich ludzi ogromnie podziemie potrzebowało. Zajmował się bronią, utrzymaniem broni, konstrukcją broni. W związku z tym od razu, jak sądzę, należał do ZWZ czyli poprzedniczki Armii Krajowej. Przez całą okupację działał w konspiracji. Pamiętam, że u nas w domu – a mieszkaliśmy już później na Marymoncie na ulicy Kolektorskiej – w piwnicy ojciec miał skład broni. Zresztą przed Powstaniem, to jeszcze broń zdołałem ojcu wykraść. Jak przyszedłem do plutonu, to już byłem uzbrojony.

  • Jak wyglądało państwa życie codzienne pod okupacją, z czego państwo żyli?


Przeżywaliśmy straszną biedę. Ojciec dorywczo pracował jako robotnik, w warsztacie rzemieślniczym, robił ogrodzenia w związku z tym nie bardzo zarabiał. Mama nie pracowała. We dwójkę z bratem uczyliśmy się, chodziliśmy do szkoły powszechnej. Bardzo nam było ciężko. Pamiętam, że wielkim świętem zawsze było to, jak ojciec przyniósł w sobotę biały chleb. To była wielka uroczystość, a jeszcze [posmarowany] marmoladą, to już było zupełne szczęście. Żyliśmy bardzo biednie w czasie okupacji.

W tym czasie, mówię o okresie lata 1942, chodziliśmy do szkoły powszechnej, a później w kręgu naszych [rodzin] wojskowych szybko [zorganizowaliśmy] się. Powstała drużyna harcerska „Zawisza” na Marymoncie i na Żoliborzu. Myśmy z moim bratem oczywiście należeli do [tych drużyn].

  • Kto pana wciągnął?


Koledzy ze szkoły. Organizacja harcerska działała w szkole. Z pewnym zaufaniem do nas się zwracano, ponieważ wiedzieli, że pochodzimy z rodzin wojskowych. Szybciutko zostaliśmy wciągnięci.

  • Kiedy to nastąpiło?


W 1942 roku. Mieliśmy po dwanaście lat, harcerzyki, zuchy. W tym czasie to była „Zawisza”. „Zawiszacy” spełniali swoją pozytywną rolę. To jest wszystko dokładnie opisane co robiła „Zawisza” w czasie okupacji. Z tym, że przez cały czas szkoliliśmy się.

  • W jakim zakresie pan się szkolił?


To były wykłady o konspiracji, mały sabotaż. Oczywiście [myśmy w tym uczestniczyli]. Książki wojskowe z zainteresowaniem słuchaliśmy o Baden-Powellu. To był szczyt ideologiczny harcerstwa. Bardzo to [przeżywaliśmy]. Były zbiórki, mała musztra, tak jak to się robiło w młodym harcerstwie. Jak tam [dorastaliśmy], to przeszliśmy do „Bojowych Szkół” „Szarych Szeregów” , [oczywiście] po egzaminach i ćwiczeniach. Tuż przed Powstaniem było przejście z „BS-ów” „Bojowych Szkół” do „Szarych Szeregów”. Mieliśmy koncentrację w lasach Radziwiłłowskich, wyjechaliśmy tam na trzy dni. Zaprawa była nieprawdopodobna dlatego, że pierwszy raz byłem na zgrupowaniu już bojowym. Byłem najmłodszy w całym plutonie. Moi koledzy byli dużo starsi, mieliśmy tam [pierwszą] koncentrację z bronią.
Pamiętam były nocne marsze z ubezpieczeniami, ćwiczenia. Ponoć nami się opiekowała miejscowa partyzantka. Musztry, ćwiczenia partyzanckie, to była dosyć ostra zaprawa. Poszedłem nieprzygotowany, nieubrany, w pantofelkach i pumpach sportowych, spaliśmy pod gołym niebem w lesie. Przyjechaliśmy dosyć zmordowani z wyprawy ale z dorobkiem już jak gdyby ogniowym.
Po zakończeniu całych ćwiczeń, kiedy plutony się już rozwiązywały i drużyny jechały do swoich miejsc [zamieszkania] do Warszawy, był rozkaz, że małymi grupkami wycofujemy się do stacji kolejowej. Nie bardzo [tego przestrzegaliśmy]. [Wyszliśmy] z lasu, szliśmy [niestety] grupą. Widać nas było z daleka, że młodzi ludzie idą do stacji kolejowej. Nie wiem co się stało, czy miejscowa ludność, czy Niemcy dowiedzieli się, że jest tam nasza koncentracja. Nagle jak byliśmy na dukcie, na drodze, wyjechał samochód z żandarmerią z wmontowanym karabinem maszynowym. Zobaczyli nas pod lasem. Nie było mowy [o] ucieczce stamtąd, nie mogliśmy się cofnąć. Trudno idziemy. Tam nas była trójka czy czwórka. Ze strachem idziemy w stronę samochodu, [który] wolno jedzie w [naszą] stronę. Niemcy patrzą się na nas i na nasze szczęście, kiedy myśmy się zbliżali do samochodu, Niemcy nas chcieli o coś zapytać [i nagle] zobaczyli następną grupę, która [wychodziła z] lasu. [Nasi, widząc], że nas tam Niemcy zatrzymują, zaczęli uciekać. W związku z tym Niemcy nie zajęli się nami, tylko zaczęli strzelać w tamtym kierunku, gdzie uciekali nasi koledzy i pojechali tam. [Zbiegliśmy] do lasu, nie było żadnych szkód, nie było żadnych nieszczęść. Niemcy postrzelali, nasi uciekli, schowali się do lasu. To była pierwsza zaprawa bojowa po całych ćwiczeniach.


  • Czy rodzice byli świadomi Pana zaangażowania w konspirację?


Ojciec wiedział, że my wyjeżdżamy, mama [zaś] wiedziała, że jedziemy do kolegów. Wiedzieli, że jesteśmy zaangażowani. Tym bardziej, że jeszcze robiliśmy drobne przysługi ojcu. [Nosiliśmy] z moim bratem Zbyszkiem broń z jednego punktu na drugi, pomagając ojcu w jego działalności rusznikarskiej. Rodzice wiedzieli, tylko prosili nas, żebyśmy się nie narażali, ale co to jest za proszenie. Później chodziliśmy na komplety gimnazjalne. To już młodzież była bardziej dorosła, prawie wszyscy [byli] zaangażowani w konspirację. Przed samym Powstaniem mieliśmy przydział do plutonu 227. Wiedzieliśmy, że na wypadek Powstania wiemy gdzie [nasz przydział] i wiemy co mamy robić. Dwa dni przed Powstaniem, nasz pluton, nie wiem czy cały, [czy] kilka drużyn, był skoncentrowany na Potockiej przy placu Lelewela w niewykończonym domu w piwnicach. [Siedzieliśmy, czekając] na dalsze rozkazy. Mieliśmy broń, granaty. Naszym dowódcą drużyny był „Antoś” Leszek Rychlik. Po całonocnym czuwaniu przyszło odwołanie koncentracji. Niemcy zorientowali się, że coś się dzieje w Warszawie.

  • Czy widać było pod koniec lipca w Warszawie, że coś się będzie działo?


Widać było wyraźnie, rosło napięcie. Myśmy byli osobiście bardzo szczęśliwi, że [walka] się zaczyna. Dla nas to było wielkim dniem, byliśmy strasznie podnieceni całą sprawą.
Oczywiście, niepokój, że nas zabiją, nie wchodził w grę.

  • Miała być po prostu wielka przygoda?


Tak, ogromna przygoda. Myśmy wrócili do domu. Jeszcze jedna uwaga.

Myśmy mieszkali na Kolektorskiej przy bardzo nowoczesnej przedwojennej szkole powszechnej, którą zajęli Niemcy. [Mieszkaliśmy] dwa domy od szkoły. Jak wybuchło Powstanie, to Niemcy ze szkoły byli [oczywiście] zaalarmowani. Cały ruch na ulicy został sparaliżowany. Ojciec na tydzień przed Powstaniem wyszedł z domu i był na swojej koncentracji. Chyba [to było Zgrupowanie] „Żmija”. Był zbrojmistrzem. Myśmy niestety nie otrzymali rozkazu, nie doszedł do nas rozkaz, że jest Powstanie 1 sierpnia. Prawdopodobnie łącznicy nasi nie mogli do nas dotrzeć. [Mieszkaliśmy] dwa domy przed Niemcami, ruch był zabroniony, Niemcy pilnowali całej ulicy. Myśmy nie wychodzili z domu. Jak wybuchło Powstanie, to byliśmy w domu z mamą z bratem i nie mogliśmy się z [niego] wydostać. Wtedy zgrupowania żoliborskie po nieudanej walce 1 sierpnia wycofały się do Kampinosu. Myśmy nie uczestniczyli z bratem w wyprawie do Kampinosu. Jak oddziały żoliborskie wróciły ponownie, to wtedy dotarł do nas łącznik, kolega z plutonu, już nie pamiętam który, że pluton jest, działa, ma kwaterę na Zimowym Leżu [i] wszyscy się tam [zbierają].

  • Jak pan pamięta pierwsze dni? Niepewność, informacji co się dzieje?


Wtedy zrobiłem jak gdyby trochę nieładny ruch w domu. Mianowicie nic nie powiedziałem swojemu bratu, że następnej nocy ucieknę z domu.

  • Rozumiem, że mama chciała panów zatrzymać?


Tak. Wiedziałem, że w piwnicy jest zakopana broń, że ojciec wszystkiego nie wziął. Wykopałem [pistolet] FM kaliber zero siedemdziesiąt sześć z przedłużaną lufą. Piękna to była broń, z dosyć dużą ilością amunicji. To wszystko sobie przygotowałem. Następnego dnia raniutko wyszedłem na podwórko i uciekłem. Przeszedłem [przy Wiśle] polami i dotarłem do plutonu. Zostawiłem mojego brata Zbyszka z mamą. Niestety do dzisiaj tego nie może mi wybaczyć. [Mnie] chodziło o to, żeby ktoś z matką został, że jak pójdziemy razem, to matka oszaleje, nie ma ojca, nie ma nas.

Właściwie to trochę dla matki robiłem. Do domu dotarłem ponownie 25 sierpnia na swoje urodziny. Wziąłem przepustkę w plutonie, że są moje urodziny, że chcę iść do domu i wróciłem.

  • Które urodziny?


Skończyłem wtedy czternaście lat. Matka mnie nie zatrzymywała, wiedziała, że jestem zaangażowany, Zbyszek też mi wybaczył wszystko. Wróciłem do plutonu i zobaczyłem się [ponownie] z rodziną po prawie trzech latach. Byłem w drużynie 400. Myśmy byli w końcu zakwaterowani pod Krasińskiego 20, to była nasza reduta, którą do końca Powstania tam [broniliśmy]. Przez cały czas Powstania nasza drużyna 400 [była zaangażowana] w pracę kanałową, łączność kanałową. Mieliśmy nazwę, dzisiaj dosyć sławną, „Szczury kanałowe”. Myśmy pierwsi właściwie zostali wydelegowani, wyznaczeni przez dowództwo jako młodzi ludzie, „szaroszergowcy” niby odważni, wyszkoleni, zaangażowani do bardzo, niebezpieczniej w końcu akcji.

  • Kiedy to się zaczęło?


Chodzenie kanałami zaczęło się chyba w drugiej połowie Powstania, [w trzeciej dekadzie] sierpnia. Chodziliśmy niezwykle często po kanałach.

  • Co pan robił w pierwszej części Powstania?


[W pierwszej części] Powstania – nie było bezpośredniego zaangażowania [w walkę] poza niektórymi przypadkami jak zdobycie samochodów niemieckich, które jechały ulicą Krasińskiego. Podjechały pod nasze barykady i myśmy samochody [te] zatrzymali, spalili. Dosyć dużo broni i granatów [wówczas zdobyliśmy]. Przez cały czas była praca szkoleniowa, zaopatrzeniowa. Chodziliśmy po zaopatrzenie, bo nie było specjalnie co do jedzenia. W związku z tym [był] relatywny spokój, nie było bezpośredniej walki. W tym czasie myśmy się dosyć mocno szkolili wojskowo. Warty, obstawianie reduty, ćwiczenia z bronią. To był czas jak gdyby przygotowania się do bezpośredniej walki.

  • Czy pana najbliżsi koledzy z oddziału, to byli pana rówieśnicy?


Nie, byłem najmłodszy w całym plutonie.

  • Oni sobie zdawali sprawę, że pan jest małoletni?


Chyba mój jeden z kolegów był dwa miesiące ode mnie młodszy, albo ja byłem młodszy... Chyba byłem najmłodszy w całym plutonie, aczkolwiek tego nie było widać, bo byłem zawsze dosyć wysokiej postury. W zawiązku z tym taiłem swoje lata. Wyglądałem na więcej. Wyglądałem [na] szesnaście, siedemnaście lat. Tego mi specjalnie nie odkryto w czasie Powstania, później to [wyszło na jaw] w niewoli, a to następny etap opowieści.

  • Jak był pan uzbrojony i jak uzbrojony był pana oddział ?

 

Jak przyszedłem do plutonu miałem pistolet FM, o którym powiedziałem z dużą ilością amunicji. Później jeszcze przydzielano mi dwa granaty zdobywcze z samochodów. To była moja broń w czasie Powstania. Nie mówię o końcówce, później już miałem karabin, byłem celowniczym najcięższej broni jak była w tym czasie na Żoliborzu – byłem dowódcą granatnika. W plutonie były dwa granatniki. Byłem celowniczym, „Zenek” [Andrzej Lendzion], mój kolega, był amunicyjnym.

Myśmy stanowili najcięższą artylerię całego zgrupowania na Żoliborzu od strony północnej Zmartwychwstanek. Okazało się, że [wyrządziliśmy] ogromne szkody Niemcom w czasie ataku niemieckiego na nasze pozycje. Koledzy opisują [to] w książkach, kiedy Niemcy zaatakowali nasze pozycje. Atakowali czołgami z tyralierą [strzelców]. Nasze pozycje były w zabudowaniach na podwórzu bloku [Krasińskiego 20]. To był kwadrat budynków, myśmy tam mieli nasze pozycje. Granatniki były wkopane na podwórzu domu w dołach. [Strzelaliśmy] parabolą za budynek. Za budynkiem były pola, po lewej stronie Zmartwychwstanki, [po prawej] forty. [Dalej] już nie było zabudowań, były ogródki działkowe. W związku z tym jak szedł atak na nasze pozycje, to strzelaliśmy do nich [górą ponad] blok przed nami stojący. Rezultaty tego były ponoć dosyć straszliwe. Z relacji kolegów i z opisów wynikało, że nasz ogień, trzech granatników – tam jeszcze był granatnik plutonu 234 – zrobiły potworne spustoszenie wśród fizylierów niemieckich, których ataki się załamywały. Myśmy mieli [także] sporą ilość amunicji do granatników.
W nieustannym strzelaniu przeżywaliśmy osobiste dramaty. To wyglądało w ten sposób, że myśmy nie siedzieli cały czas przy granatnikach. Siedzieliśmy dwadzieścia metrów za granatnikami w piwnicy w bloku, [ponieważ był straszny obstrzał artylerii na podwórze domu]. Jak obserwatorzy [meldowali], że idzie atak, to [wyskakiwaliśmy] z piwnic, wskakiwali do dołów i prowadzili ogień do Niemców. To też jest opisane, że przy skoku do dołu, upadł [pocisk moździerza niemieckiego], który dosłownie na dwadzieścia centymetrów od krawędzi ściany dołu wybuchł. To były ułamki, dziesiątki tysięczne sekundy. Gdybyśmy później skoczyli, to prawdopodobnie byśmy byli z kolegą sitem. Nie byłoby co zbierać. Ale [pocisk wybuchł] ponad nami. [Ale] chciałem powiedzieć o czymś innym. Myśmy prowadzili bardzo silny ogień z granatników. To były sztokesy rosyjskie, piechotne granatniki...

  • To było ze zrzutów?


Ze zrzutów. Podstawy granatnika opierały się o ścianę pionową [dołu]. Przy każdym strzale przez zmianę ciśnienia w lufie gazów, pocisk szedł albo [bliżej] albo dalej. Jeśli [się] zamknęło wylot gazów przy lufie na dole, to pocisk leciał dalej, jeżeli [się] odkręciło, to bliżej. Ponieważ strzelaliśmy na bardzo bliską odległość, w związku z tym główne siły wyrzutu pocisku, leciały [w okop], do dołu. Przy [każdym] wystrzale, głowy [schylaliśmy] na dół. [W pewnym momencie] ziemia się obsunęła ze ściany [i przysypała podstawę granatnika]. [Od wyrzutu ziemi i gazów padliśmy] prawie nieprzytomni, odgrzebaliśmy się poturbowani, oszołomieni. Kiedy nastąpił rozkaz wycofania naszego plutonu z Krasickiego 20, [wycofywaliśmy] się z granatnikami.
Proszę sobie wyobrazić, że byłem celowniczym granatnika, chłopiec który miał skończone czternaście lat. Granatnik ważył z piętnaście kilo, chyba tak, nie pamiętam [dokładnie]. Dźwiganie granatnika z [jego] podstawą na szelkach, to było coś potwornego, a szczególnie przebijanie się piwnicami, rowami łącznikowymi. Kiedyś tam upadłem, to nie mogłem powstać, nie miałem siły, żeby dalej iść z granatnikiem.
Kończąc kwestię granatnika, to skończyło się na tym, [że] z granatnikiem jeszcze skakałem z dużego parteru do „Znicza”. Tam był ostatni etap wycofywania się oddziałów żoliborskich. Dalej już był „Szklany Dom” i Wisła. Był rozkaz, że przebijamy się do Wisły, bo tam przyjdzie aliancka pomoc i mamy dojść do Wisły. Mamy się wycofywać z całym uzbrojeniem. Na moje nieszczęście z granatnikiem [musiałem] skakać z dość wysokiego parteru. Jak skoczyłem to granatnik mało mnie nie zabił na ziemi. W końcu odżyłem i granatnik doniosłem do „Szklanego Domu”. Wtedy się okazało, że nie ma do niego amunicji. Zostawiłem go w końcu i tak się skończyła [moja] epopeja [jako celowniczego].


  • Jak pan trafił do służby w kanałach?

 

Było polecenie dowództwa żoliborskiego, żeby z harcerskiego plutonu „Szarych Szeregów” uformować oddziały „Szczurów kanałowych”. W związku z tym wyznaczono dwie drużyny w plutonie, akurat moją. Siłą rzeczy trafiłem do oddziału „Szczurów kanałowych”. Przeżycia były ogromne. Opisywałem to kiedyś, że to był potworny stres. Jak się szło z grupą w kanale, to było raźniej, bo ktoś był przed tobą, ktoś był za tobą. Była grupa, był zespół na dobre i na złe. Natomiast chodzenie samemu po kanałach, czy pozostawanie w kanale na czujkach, to już była sprawa straszliwego przeżycia psychicznego. Ponieważ zaczął się ruch kanałowy niekontrolowany, część ludzi wycofywała się ze Starówki bez rozkazów, uciekinierzy. Ruch trzeba kontrolować – stricte był [to] rozkaz. W związku z tym myśmy [tworzyli] czujki kanałowe, gdzie siedziało się w kanałach, głównie w nocy. Było [to zresztą] obojętnie w nocy, czy w dzień i tak było ciemno, ale wejście w nocy do kanału było [przygnębiające]. Czujki polegały na tym, że człowiek siedział w bocznej części kanału (odnodze), nie w głównym przelotowym i było hasło. Jeżeli usłyszysz, [że] ktoś idzie, rozmawia, szepcze, że [coś] się przesuwa w kanale, to jeżeli nie odpowiedział na hasło świetlne (mieliśmy latarki), oznaczone hasło w danym dniu, to wyłącznie była jedna decyzja – [ostrzelanie]. Wtedy strzały w rurze kanałowej, posianie pistoletem... Myśmy byli w pistolety wyposażani. Wiadomo, że kto pierwszy strzeli, ten wygrywa, bo przeciwnik nie ma szans. Jak [się] otworzy ogień, to jest wielkie prawdopodobieństwo, że w rurze [ten ktoś nie ma szans na przeżycie]. To było nasłuchiwanie. [Siedzisz] w kanale i [słuchasz] czy ktoś idzie. [Notujesz] każdy szmer, wybuch pocisku na górze, przesuwający się szczur w kanale, skrzypnięcie, odgłos. W napięciu [widzisz] wszystko, wszystko [czujesz], że ktoś jest tuż obok. Po czujce w kanale – to trwało trzy godziny czy cztery godziny, już nie pamiętam – to [wychodziliśmy] totalnie wykończeni psychicznie. Człowiek się nie nadawał przez pewien czas do życia.

  • Czy chodził pan również do innych dzielnic?


Tak, oczywiście. Chodziłem na Starówkę, chodziłem do Śródmieścia, błądziłem po kanałach. Myśmy byli grupą, która nie tylko prowadziła łączność kanałową, [to był fragment naszych działań], to było jednocześnie udrażnianie dróg w kanałach. Niemcy blokowali kanały, wiedzieli, że jest łączność między dzielnicami, że jest ruch. W związku z tym przejścia były blokowane w prosty sposób: rzucano szyny w kanał [przez właz], zasypywano to gruzem, piaskiem czy cementem. Mimo, że nie funkcjonowała kanalizacja, że wody nie było w mieście, ścieki [jednak] płynęły. Wytwarzały się jeziora przed śluzą, którą Niemcy budowali. Trzeba było uprzednio spuścić [cuchnącą ciecz], udrożnić kanały, żeby dojść do śluzy. Myśmy takie czarne roboty wykonywali i to dosyć często. Była słynna przeszkoda pod Dworcem Gdańskim, gdzie myśmy ją w końcu wysadzili dynamitem. Nie mogliśmy się [przez nią przecisnąć], w związku z tym została wysadzona i przejście udrożnione. Na meldunki z poszczególnych dzielnic, że są zrobione barykady, że jest przejście zablokowane, myśmy szli i [je] rozbrajali.
Pamiętam dramatyczną dla mnie sprawę, kiedy był meldunek, że Niemcy zamurowali kanał gdzieś pod Wolą. [Została stworzona] ekipa. Było nas czterech: ja, „Zenek”, ktoś z plutonu 234 i porucznik „Gałązka”, znany kanałowiec z dowództwa łączności. Byliśmy uzbrojeni w [dłuta], młotki drewniane [i] metalowe, szmaty, że jak będziemy kuli ściany, żeby nie było zbytniego odgłosu. Ponieważ wyprawa [miała być] długa, [zostaliśmy] zaopatrzeni w prowiant, głównie cukier w kostkach. Do dzisiaj czuję smak cukru, jak on smakował w kanale. Wyprawa o mało się nie skończyła tragicznie. Kanały to nie jest tylko [murowana] „rura”. To jest całe miasto, jest jedno piętro, zjeżdża się [na drugie piętro, są] burzowce. Chyba osiemnaście godzin byliśmy w kanałach. Potwornie zmęczeni w końcu [dotarliśmy do celu]. Patrzymy jest ściana. Zabieramy się do roboty. Trochę [odpoczęliśmy]. Przed ścianą jest otwarty właz. Widać smugę światła, która bije do kanału, dalej oświetla [zamurowaną] ścianę. Ja i „Zenek” idziemy rozbijać ścianę, przy włazie zostaje kolega, który ma pilnować czy nikt nie wchodzi do kanału. Liczyliśmy się, że [jak] będziemy walili [w ścianę], to będzie huk. Oczywiście [kolega] nie stał pod włazem, nie patrzył się do góry, tylko cofnął się i patrzył na okrągłe światło [padające na dno kanału]. Gdyby ktoś schodził, to byłby cień, [zasłoniłby światło]. Broń zostawiliśmy na wysepce usypanej z piasku. Idziemy z „Zenkiem”. Trójka stoi przy włazie. Bierzemy młotki, walimy w ścianę. Boże kochany, nic nam nie wychodzi, [jest] trochę strachu, że tyle huku robimy. Rzucenie kamieniem o ścianę [powoduje, że] echo idzie jak wybuch pocisku, w zależności na jakim piętrze się jest. Jak na filmie stereofonicznym taki jest odgłos w kanale, strasznie [nieprawdopodobny pogłos]. Jeszcze były włazy pootwierane, w związku z tym w kanale była jedna kakofonia straszliwych podziemnych huków. Bijemy w ścianę, nic nam nie wychodzi. Walimy [dalej i nic]. przychodzi kolega na zmianę, nic nie wychodzi. [Ściana nie ustępuje].
W pewnym momencie, po dwugodzinnym waleniu, dochodzimy do wniosku, że to jest chyba [zbyt twarda cegła jak na barykadę]. Okazało się, że to [było zakończenie] kanału. Nasz dowódca się pomylił, [trafiliśmy] na [końcową] ścianę [kanału]. Już nie tyle chodziło o sam [fakt pomyłki]. W pewnym momencie kolega, który pilnował [włazu] zaczął dawać znaki alarmowe. Gwizdać powinien wtedy, kiedy coś zobaczy. Zaczął gwizdać. My jesteśmy między ścianą, a włazem kanałowym. Do odwrotu musimy przejść pod włazem, bo inaczej się nie wycofamy. Jak powstał alarm, to [rzuciliśmy] młotki, broni nie mamy, bo musimy [po nią] podejść pod [właz]. Nie wiemy co mamy robić. [Kucnęliśmy] pod ścianą i czekamy co dalej będzie. Żadna ucieczka nie miała sensu. Rzeczywiście kanał się przysłonił, zapanowała ciemność pod włazem, ale po chwili się to odblokowało. Okazało się, że samochód niemiecki zatrzymał się nad włazem, zakrył światło, wartownik zobaczył, że mu się światło zamknęło, [wszczął] alarm. Zrezygnowani, zmęczeni, sfrustrowani, wróciliśmy na Żoliborz po osiemnastu czy dwudziestu godzinach zupełnie wykończeni. Tak to się skończyła jedna z naszych wypraw.

Ale mieliśmy inne ciekawe dramatyczne zdarzenia.

Odkryliśmy na przykład Żydów w kanałach. Po powstaniu w getcie warszawskim na ulicy Gęsiej część Żydów szukała schronienia w kanałach. Ponieważ kanał ma kształt podkowy w zawiązku z tym w zagięciach łuków, pokładli [oni] podkłady, deski czy zbrojenie. Oparli to nad wodą, nad ściekami kanałowymi i na [tych] pomostach po prostu żyli.

  • Ponad rok.


Ponad rok czasu. Mieli zorganizowaną żywność. Wodę łapali ze ścieków ulicznych. Jak [padał] deszcz, to oni [tę] wodę łapali, filtrowali przez szmaty i mieli [co pić]. Myśmy się na nich natknęli.

  • Ile to było osób?


Tam było chyba z ośmiu mężczyzn. Dwaj z nich służyli później w naszych oddziałach na Żoliborzu.

  • To musiało być duże zaskoczenie.


Ogromne. Oni ciekawie zbudowali swoją siedzibę w kanale między dwoma odnogami. [Jeśli] ktoś szedł z jednej strony, to oni mieli szansę ucieczki do bocznego kanału i odwrotnie z przeciwnej strony uciekali w bok. Ponieważ myśmy zobaczyli, że jest pomost, że tam [na pewno] mieszkają ludzie, zaczęliśmy wołać kto to jest. Wiadomo, że nie Niemcy, że ktoś tam się ukrywa. [To byli Żydzi]. Oni wtedy do nas wyszli.

  • Oni byli bardzo zdumieni tym, co się dzieje na powierzchni?


Tak jest. Szczególnie pod gettem to myśmy chodzili po trupach. [To] była [wielka] zbrodnia niemiecka w getcie. Tam Niemcy mordowali Żydów, nie tylko Żydów, ale i Polaków. Kanały na niektórych odcinkach to była jedna wielka mogiła. Myśmy chodzili w kanałach po trupach, bo nie można było ich wyminąć. Czasami żeśmy zdobywali [broń]. Pamiętam [znaleźliśmy trupa] żandarma niemieckiego – nie wiem kto go utopił w kanale – jeszcze miał [przy sobie] FM piętnastostrzałowe, które wzięliśmy i dobry hełm, [który] leżał obok niego. To nie był jedyny przypadek. Myśmy część broni wyciągnęli z kanałów.

  • Żydzi przyłączyli się później do Powstańców?


Tak, dwaj z nich się włączyli do walki powstańczej, nie wiem co się stało z [pozostałymi. Nie znam losów tych Żydów]. Dowództwo się nimi zajęło.

 

Okrutne rzeczy się działy [w kanałach]. [Rysowaliśmy] na [murach kanałowych] strzałki z nazwami ulic, gdzie jesteśmy, Miła, Pawia, Gęsia, Smocza. [Zakładaliśmy] całe drogowskazy.[To] trochę [„cywilizowało” kanały]. Z biegiem czasu [traktowaliśmy] kanały jak normalną służbę. Człowiek przyzwyczajał się [do tego], że siedzi w komórce zamknięty, że siedzi w niewoli, siedzi w więzieniu – zaczyna to być jego żywot. Myśmy [jednak też] przeżywali całe [to] „kanalarstwo”, rozpacz ludzi, prowadzenie ludzi [kanałami].

  • Pan był przewodnikiem grup ludzi?


Zdarzało się, że czasami [prowadziliśmy] ludzi. Chodziliśmy na Stare Miasto na przykład z bronią. [Przeprowadziliśmy] ze Starego Miasta oddziały „akowskie” [na Żoliborz], ponieważ [mieliśmy] łączność z Kampinosem. W Kampinosie była dosyć dobrze zorganizowana powstańcza grupa [„Kampinos”] o świetnym zaopatrzeniu. W związku z tym na rozkaz „Bora” wszystkie leśne oddziały szły na pomoc Warszawie. Oddziały leśne dotarły [pod Warszawę] bardzo dobrze uzbrojone. Myśmy przeprowadzali oddziały [powstańcze] ze Starówki po broń na Żoliborz. [Oddziały te zaopatrywały] się w broń i myśmy ich odprowadzali na Starówkę.


  • Jakie wrażenie robiło na panu Stare Miasto, gdy się pan tam zjawiał co jakiś czas?


Żoliborz był jeszcze nie bardzo zniszczony. Owszem „szafy” go niszczyły, paliły. Niemcy bombardowali Żoliborz, ale takich ruin jak na Starym Mieście to nie widziałem. To było straszliwe wrażenie, tyle ruin. [Wychodziliśmy] na placu Krasińskich. Później nas to spotkało również na Żoliborzu. My kanalarze do tego troszkę [byliśmy] przyzwyczajeni, wiedzieliśmy co się dzieje na Starówce. Później jak była rujnacja Żoliborza, to myśmy widzieli co się stało ze Starówką.

  • Widział pan kilka dzielnic, więc miał możliwość porównania.


Tak, do Śródmieścia [docieraliśmy], tam [spaliśmy] w kinie „Palladium”.

  • Był pan na seansie filmowym?


Byłem na [pokazie kroniki filmowej] w czasie Powstania. Zresztą byliśmy [także] przedstawieni [generałowi „Monterowi”] jako młodzi harcerze, kanalarze. Byliśmy dumni tego, że tak to się odbywało. Wyszedłem z kanału w przeddzień upadku naszej reduty na Krasińskiego 20. Mieliśmy jeszcze raz pójść do kanałów, ale wtedy dowództwo wycofało nas stamtąd, ponieważ musieliśmy obsługiwać naszą artylerię, nasze granatniki. Od razu z kanału przyszedłem do akcji i obsługi [mego] granatnika.

  • Ilu godzinne były wędrówki po kanałach? Ile czasu trwało przeciętne przejście?

 

Przeciętnie na Stare Miasto przy dobrych warunkach – znaczy, [że] nic się nie działo, pod włazami nie trzeba było czekać, Niemcy nie wpuścili chloru czy innego [czynnika] – to [przejście] trwało mniej więcej koło pięciu, sześciu godzin w dwie strony. To zależy jakie były warunki. Przed wyjściem do kanałów [szliśmy] na Krasińskiego 29. Dla nas kanalarzy było tam mieszkanie, gdzie przychodziliśmy przed wejściem do kanału. Przebieraliśmy się w stroje kanałowe. Już wiedzieliśmy jak trzeba chodzić w kanałach, nie zakładaliśmy długich butów [jak] na początku, dziurawe kamasze były najlepsze, bo woda przelatywała, nie chlupotała w cholewach. Najchętniej to by się chodziło na bosaka, tylko to było super niebezpieczne. Trampki, podarte tenisówki to był nasz strój, krótkie spodnie albo [za kolana], panterka i oczywiście uzbrojenie – to było podstawową rzeczą. Myśmy byli dosyć dobrze uzbrojeni. [Mieliśmy także] żelazne porcje, kilka sucharków, na pewno był cukier w kostkach. Kilka kostek cukru, które w tym czasie dawały życie.

  • Zdarzało się błądzić?


Poza tym przejściem, [o którym mówiłem] myśmy nie błądzili, myśmy dosyć dobrze opanowali kanały. Szliśmy na pewniaka.

  • Widać było, że ruch się nasila w okresie, gdy upadały kolejne dzielnice?


Tak, [tuż] przed upadkiem Starówki były niekontrolowane przejścia na Żoliborz. Część oddziałów nielegalnie przechodziła na Żoliborz. Tam był ciągły ruch. Później zaczął się ruch dozbrajania, myśmy przynosili [broń oraz przeprowadzali] odziały z bronią. Były poczty meldunkowe, przeważnie meldunki [nosiliśmy] na Śródmieście, Stare Miasto. Myśmy byli zaangażowani na ostro w chodzeniu. Nasz właz żoliborski, który się mieści na skrzyżowaniu Krasińskiego i obecnej Popiełuszki – tam jest teraz tablica umieszczona na budynku – to był ostatnim włazem przed burzowcem, który się zaczynał i prowadził do Wisły. Burzowiec to jest kanał, gdzie można jeździć czwórką koni. Gdyby woda porwała w burzowcu, to przepłynęłoby [się] do Wisły. Przy naszym kanale była zrobiona specjalna śluza. Myśmy po linie wychodzili do jak gdyby przedpokoju i później do włazu. Tam też były warty. Myśmy tam wyławiali ludzi, którzy szli zabłąkani, [wyciągaliśmy ich]. Później były czujki łącznikowe, warty w kanałach, gdzie myśmy jednak to kontrolowali. Później to się ustabilizowało.

  • Kanały mają różne średnice, jak to wyglądało?


Najmniejszym kanałem jakim chodziłem to była dziewięćdziesiątka. Dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości. Były sześćdziesiątki, jeszcze mniejsze, nigdy nie chodziłem w sześćdziesiątce. [Pokonywało się kanał] prawie na kolanach, czołgając się. Chodziłem dziewięćdziesiątkami. To [były] najgorsze [przejścia] – pozycja ani wstać, ani na kolanach, na czworakach po prostu kolana bolały. [Szliśmy pochyleni], żeby na kolanach nie iść. Ale to były odcinki boczne od naszych tras, które też przeczesywaliśmy.

  • Czy uważa pan, że film „Kanał” Andrzeja Wajdy oddaje ten klimat?


Film „Kanał” oddaje [rzeczywistość]. Teraz miałem możliwość, przy nakręcaniu [programu] telewizji niemieckiej o Powstaniu Warszawskim [wejść] do kanałów na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Było wytwornie, były światła, zapach ten sam ale zupełnie inna [atmosfera]. To był salon oświetlony, elegancki. To było zupełnie co innego. Tutaj w Muzeum niestety jest też salon, ponoć ma być lepiej to zrobione, [aby oddać rzeczywistość choć w niewielkim stopniu].


  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie poza służbą kanałową, czy miał pan chwile odpoczynku?


Oczywiście, że tak, były chwile odpoczynku. Przez cały czas nie siedzieliśmy [bowiem] w kanałach. [W chwilach wolnych] przeważnie spaliśmy. Byliśmy nieludzko zmęczeni. Pamiętam, że ciągle [chciało mnie się] spać. Powiem przypadek, który [trochę] niechlubnie dla mnie się skończył. Po wyjściu z kanałów [wracaliśmy] do tego samego pokoju, [przebieralni, skąd] wychodziliśmy [do kanałów]. Była woda, [myliśmy] się [i] przebierali w nasze normalne wojskowe stroje, panterki, spodnie, buty, hełmy i szliśmy do naszych kwater. Po przyjściu na kwaterę, nagle dowódca mi mówi: „Słuchaj, niestety uje ludzi na barykadzie, musisz pójść na wartę na barykadę i to zaraz. [Odpowiadam dowódcy drużyny]: „»Antek« jestem strasznie zmęczony:. Niestety [nie było tłumaczenia], poszliśmy na wartę na barykadę. Stoję na barykadzie i jestem nieprzytomny [ze zmęczenia], nie wiem gdzie jestem. „Tytus” [– mój kolega z drużyny 200] miał przy sobie Smith Wessona [rewolwer amerykański] ze zrzutów. [Straszna armata]. Mówię: „Słuchaj »Tytus«, nie wytrzymam tutaj, muszę pójść na sekundę przespać się. Nie zasnę tutaj, [bo] jak będzie kontrola i mnie zobaczą, że śpię, to wiesz co może być”. On mówi: „Dobrze, to [zejdź] z warty i idź do najbliższej klatki i tam się zdrzemnij. Za pół godziny cię obudzę”. Tak zrobiłem. Byłem tak nieprzytomny, że zamiast do [umówionej] klatki, poszedłem do zupełnie innej. Rzuciłem się na słomiankę i oczywiście [natychmiast] zasnąłem. Przyszła zmiana warty [i] przychodzi dowódca i pyta się „Tytusa” gdzie ja jestem, a „Tytus” mówi: „Był, ale na chwilę poszedł, bo mu się słabo zrobiło czy coś w tym rodzaju”. Zaczęto mnie szukać. Znaleźli mnie jak śpię na klatce schodowej. [Za zejście] z warty – to jest [sąd] wojskowy. Kara śmierci, bo to jest zejście z posterunku, [a] jeszcze [do tego z barykady]. Wzięto [jednak pod uwagę] okoliczności łagodzące. Jedyna kara jaką dostałem – przed frontem całego plutonu musiałem przebiec z dwoma kubełkami wody dwa razy [wokół podwórza] jako, ten który zasnął, nie wykonał rozkazu. Harcerska kara.

  • Proszę powiedzieć, czy było co jeść? Czym się pan żywił?

 

Jedzenie było słabiutkie. Głównie to był chleb żytni na sześciu czy na czterech dziennie, rano jeszcze kawa i zupa głównie z jarzynami i z kaszą – [pęczakiem czy zbożem gotowanym]. Myśmy byli [zawsze bardzo] głodni. W zawiązku z tym po cichu za zgodą dowódcy drużyny i plutonu chodziliśmy na ogródki działkowe na [tereny niczyje, bezpańskie], gdzie ani polskie ani niemieckie czujki nie chodziły. To były pola niczyje. Na ogródkach działkowych w tym czasie były fantastyczne owoce, gruszki, jabłka, marchewki. Ludzie tam [w czasie okupacji] uprawiali ogródki. Myśmy stamtąd ściągali do plutonu zaopatrzenie. Oczywiście [w plutonie dzielono to, co zdołano przynieść], każdy dostał marchewkę, pomidora. To było dodatkowe zaopatrzenie w żywność.

  • Czy zdobycie zaopatrzenia łączyło się z narażeniem życia?


Było [to] oczywiście zagrożenie życie. Były przypadki, gdzie wysłano nas za cichą zgodą dowódcy drużyny na ogródki nie na [północne przedpole] koło Zmartwychwstanek, tylko na Marymont. Ponoć na Marymoncie chodziły jeszcze świnki, można było świnkę ubić i przynieść do plutonu. [To] było oczywiście zabronione przez władze polskie. To było bardzo niebezpieczne. Tam „ukraińcy” też grasowali na dobre kąski. Myśmy [tam] poszli [żeby] coś złapać [i] przynieść chłopcom do jedzenia. Był jeden warunek, że mamy być bez broni. Jak nas złapią nasze oddziały [to podjemy się za cywili]. Nie mieliśmy się prawa przyznawać, że my jesteśmy z oddziałów bojowych. Na wszelki wypadek do plecaka [włożyłem] swoje dwa granaty. Doszliśmy do ulicy Potockiej na dole, zaczynała się [już] ziemia niczyja. Chodziły tam dzikie kurki, [były jarzyny, owoce]. Pech chciał, że zatrzymała nas nagle polska czujka. Wyskoczyli chłopcy uzbrojeni, zatrzymali nas : „Ręce do góry, co wy tu robicie?”. [Zaczęliśmy] się nie bardzo mądrze tłumaczyć. Dowódca czujki oddelegował jednego ze swoich żołnierzy [z rozkazem] i odprowadzili nas do „Znicza” do dowódcy [odcinka w budynku „Znicz”]. Tam nas zamknęli do pudła, [że] nielegalnie [chcieliśmy] przejść „granicę”. Na szczęście i to było dziwne, [że] nas nie zrewidowali, a miałem przez cały czas dwa granaty w plecaku. Skończyło się oczywiście wypuszczeniem [nas na drugi dzień rano]. [Przyznaliśmy] się [bowiem], że jesteśmy z plutonu „Szarych Szeregów”, więc nam odpuszczono. Żeśmy szli do plutonu bez jedzenia, [głodni, niewyspani], zmarnowani. Wyprawa po żywność nie udała [się]. Na różne sposoby się dożywialiśmy. Część [pochodziła] ze zrzutów. Rosjanie pod koniec [Powstania] zrzucali [z samolotu] suchary, [konserwy]. To też była [pomoc w zaopatrzeniu.


  • Czy dużo zaopatrzenia pochodziło ze zrzutów alianckich czy radzieckich?

 

Nie pamiętam, byśmy z alianckich zrzutów otrzymali jakąś broń, natomiast z rosyjskich tak. Oni rzucali amunicję w workach bez spadochronów. Kukuruźnik leciał na bardzo niskim pułapie i zrzucał w nocy wór zaopatrzenia. Jak [upadł] wór, [i trafił w] ziemię, to mniej się amunicji uszkodziło, [a] jak na beton czy na drogę, to [zaopatrzenie było bardzo uszkodzone], amunicję [trzeba] było segregować. Robiły to oddziały kobiet w kinie „Tęcza”. One segregowały broń, amunicję, rozbrajały [niewypały], wydłubywały proch. W każdym razie zaopatrzenie radzieckie jakieś [otrzymywaliśmy].


  • Czy była dostateczna ilość wody, czy można było się umyć po wyjściu z kanałów?

 

Dla nas trzymano, dla nas zdobywano wodę. Myśmy musieli się umyć, natomiast wody generalnie nie było. [Jeśli] ktoś gdzieś zdobył trochę wody, to umył twarz. Myśmy mieli, bo po wyjściu z kanałów musieliśmy się umyć, bo cuchnęliśmy strasznie. Nie można było wyjść [z kanałów] i cuchnąć.


  • W jaki sposób był pan umundurowany?


Miałem niemiecką panterkę.

  • Zdobyczną?


Zdobyczną. Miałem jeszcze z domu marynarkę i [spodnie tak zwane] pumpy. Później zdobyłem hełm.

  • Proszę opowiedzieć o swoich najbliższych kolegach, z którymi pan razem walczył i chodził po kanałach?


Nasza [drużyna była związana ze sobą na śmierć i życie]. Jedynie grupowo można było się czuć lepiej i grupowo można było więcej zdobyć i być bezpieczniejszym. Oczywiście [to] były związki koleżeńskie w ramach plutonu. Miałem osobistego przyjaciela jeszcze z czasów szkoły, z czasów okupacji, „Zenka” Andrzeja Lendziona – nasi rodzice się znali, bo jego ojciec też był wojskowym, razem byliśmy w plutonie – Tadka Juzińskiego, który był [kolegą] z czasów okupacji. On był w innym [oddziale]. Była grupa harcerzy, moich przyjaciół, z którymi [byliśmy] bardzo blisko jak Antoś, mój słynny dowódca drużyny, który mnie [wciągnął] do harcerstwa. On był głównym [selekcjonerem], który wyławiał wśród młodzieży ludzi do „Zawiszy”, do harcerstwa, genialny człowiek. Myśmy się tutaj bardzo z nim zaprzyjaźnili. [On był dowódcą naszej drużyny w czasie Powstania].

  • Czy wspomina pan dobrze atmosferę w oddziale?


Tak. To trzeba podkreślić, że my od wielu, wielu lat prawie co roku spotykamy się. Były przerwy w niedobrych czasach zaraz po wojnie. Zawsze robimy kolacje. Szczególnie na zakończenie Powstania, pluton nasz się zbiera i zawsze jesteśmy razem. To jest szalenie miłe, mamy zdjęcia. [To] jest ewenementem dlatego, że nie słyszałem żeby jednostki [bojowe] tak żyły razem. Może dlatego, że myśmy pluton tworzyli już jako koledzy ze szkoły, myśmy się wspólnie wychowywali. Tak to zostało, tak to jest [do dziś]. To nie był zbiór przypadkowy ludzi z innych dzielnic. Nasz pluton to byli młodzi [ludzie] z pewnych ulic, ze środowiska, to jest piękne, to zostało.

  • Czy pluton poniósł duże straty?


Oczywiście tak. Nie znam dokładnie cyfr. Nasz pluton liczył łącznie siedemdziesiąt [pięć osób]. To były cztery drużyny [bojowe] plus dowództwo, plus [patrol sanitarny]. Jeśli dobrze pamiętam, to zginęło w czasie Powstania chyba piętnastu naszych kolegów czyli [co] siódmy, co szósty, rannych było dużo więcej. Tak że nasze straty były dosyć pokaźne. To wynikało z tego, że myśmy byli zawsze na pierwszej linii, szczególnie w ostatnich dniach. Na początku dowództwo plutonu się zmieniało trzykrotnie. Pierwszy dowódca zginął w drugim dniu walk powstańczych. Tak, że straty były dosyć znaczne stosunkowo do ilości naszych harcerzy. Dzisiaj zostało nas dwudziestu pięciu jeszcze jako tako zdolnych do działania, ubywa nas coraz więcej.

  • Czy miał pan w czasie Powstania kontakt z rodziną?


Miałem 25 sierpnia, kiedy dostałem przepustkę z plutonu i wróciłem do domu, żeby spędzić moje urodziny. Skończyłem czternaście lat. To był w czasie Powstania jedyny raz jak się widziałem z rodziną, później ich już nie widziałem.

  • Czy miał pan kontakt z ojcem?


Nie miałem zupełnie kontaktu.

  • Co się z nim działo?


Byłem w innej części Żoliborza, a ojciec był w innej części Żoliborza, nie [spotkaliśmy] się w czasie walk. Spotkaliśmy się już po wojnie jak wróciłem do Polski w 1946 roku.

  • Czy interesowało pana jako czternastolatka to, co się dzieje w całym mieście i poza nim, problemy polityczne związane z Powstaniem?


Muszę powiedzieć, że raczej nie. Myśmy żyli w swoim środowisku, chcieliśmy, żeby Powstanie zwyciężyło, żebyśmy szli jak w piosenkach harcerskich „Szarymi Szeregami” przez wyzwolone miasto jako bohaterowie. Myśmy strasznie chcieli być bohaterami – o to nam chodziło. Nie wiem, czy nas obchodziła wielka polityka, Rząd Londyński czy inne układy polityczne. To dla nas była za duża sprawa. Myśmy jak gdyby tkwili w straszliwej chęci przeżycia nieszczęścia, w którym się [znaleźliśmy], to już nie było zabawne, wtedy już [walczyliśmy] o przetrwanie wszyscy razem.

  • Czy z początkowego pojmowania Powstania jako wielkiej przygody, później widząc to, że koledzy giną, że jest ciężko i trudno nie zmieniały się państwa odczucia na temat tego, co państwo robią, w czym państwo uczestniczą?


Nie, osobiście nie miałem takiego odczucia, że to, co my robimy jest złe, niepotrzebne. Myśmy winili Niemców, że oni nas straszliwie niszczą, [nosiliśmy] złość przeciw nim. Ale, że to wina Polski, rządu, że coś się stało nie tak i my musimy ginąć czy cierpieć – nie było żalu, pretensji. Myśmy byli za młodzi, mieliśmy pretensje o to, że Niemcy nas niszczą.

  • Czy nie miał pan refleksji, że może pan zginąć, że mogą to być ostatnie urodziny?


Miałem, oczywiście, że tak. Wtedy mi bardzo było przykro, że nie zobaczę już nikogo ze swojej rodziny, że po prostu zginę sam, odnajdą mnie albo nie. To było dosyć [stresujące].

  • Czy uczestniczył pan w czasie Powstania w formach życia religijnego?

 

Nie, przed Powstaniem służyłem, byłem ministrantem w kościółku na ulicy Gdańskiej, gdzie proboszczem był słynny ksiądz Trószyński, bohater żoliborski. W czasie Powstania była chyba raz msza święta dla plutonu. Na podwórku naszym stała figurka Matki Boskiej, gdzie ludność, która [tam] mieszkała wieczorami się modliła. Myśmy się tam [wspólnie] nie modlili. Aczkolwiek, tu muszę powiedzieć jedną rzecz. Sądzę, że doświadczyłem kilku cudów w czasie Powstania, to, że żyję, że jestem tutaj. Jednym z cudów było to, że koło [tej] figurki, która stała w rogu [podwórza], blisko [drugiej] bramy wychodzącej na ulicę Krasińskiego była zrobiona lokalna barykada broniąca dostępu [do budynku] od Krasińskiego poza główną [barykada], która przecinała Krasińskiego. Ta była broniąca dostępu do wnętrza budynku. Figurka stała dziesięć, piętnaście metrów od barykady. Proszę sobie wyobrazić, że jestem na warcie na barykadzie z kolegą, jest piąta rano, wrzesień, zimno straszliwie. Leżymy na barykadzie oparci o broń. Przyzwyczailiśmy się do szumu [pocisków, wiedzieliśmy, jak] leci pocisk [lub] „szafa”, słynne pociski zapalające. [Otóż], słyszmy, że leci pocisk. Nagle ogromny szum i coś się zagotowało kilka metrów za nami. W przerażeniu czekamy co się będzie dalej działo, [czekamy na wybuch]. W końcu nic się nie działo. Patrzymy a tam leży pocisk artyleryjski sto piątki czy sto pięćdziesiątki, potwór, pod figurką, który nie wybuchł. Uważam, że to był jeden z cudów, który się rozegrał na moich oczach. Gdyby wybuchł, to by nas nie było. Tak samo jak z pociskiem, który upadł na rogu naszego okopu z granatnikiem, prawie w tym samym miejscu, bo doły [z granatnikami] też były koło figurki. Nieprawdopodobne.


Powiem następny [przykład] z niewybuchami. Już jesteśmy w „Szklanym Domu”, cały [„Żywiciel”] poddaje się. Szeregi stoją na [podwórzu]. Cały „Szklany Dom” pali się. Nie ma strzelaniny, cisza. Artyleria niemiecka jeszcze ostrzeliwuje Żoliborz, bo myśli, że tam są walki, których już nie było. Proszę sobie wyobrazić, że [słyszymy jak] leci pocisk artyleryjski i pada za naszym szeregiem, też na ziemię i nie wybucha. To jest też opisane, to jest nieprawdopodobne, że ciągle nic koło mnie nie wybuchało a powinno wybuchnąć.


  • Jak wyglądały pogrzeby pana poległych kolegów?


Myśmy chowali naszych zmarłych na naszym [podwórzu]. Jak był pluton, kto był wolny od służby, to salwa była jednostrzałowa, żeby amunicji nie marnować, kopaliśmy [grób], krzyżyk, hełm, jeśli była to furażerka.

Na moich oczach zginął dowódca kompanii. Byłem na kwaterze po służbie, odpoczywałem. Był ostrzał artyleryjski z moździerzy niemieckich. Niemcy wiedzieli, że na podwórku są nasze granatniki. Oni przez cały czas nękali podwórze swoimi granatnikami. Szedł przez podwórze nasz dowódca kompanii. Stoję w oknie, widzę człowieka jak on idzie wzdłuż podwórza. Nagle słyszę potworny huk i kapitan się kładzie, został rozszarpany. Pocisk wybuchł nad ziemią. Też został pochowany na naszym podwórzu.

  • Jak pan wspomina stosunek ludności cywilnej do Powstańców i do Powstania, to się zmieniało w przeciągu całego okresu?

 

Myśmy przez cały czas [kwaterowali] w jednym bloku. „Nasi” cywile byli naprawdę gotowi do służby, uczynni. Oddawali swoje mieszkania, pomagali nam. Naprawdę ludność znakomita! Nie było żadnych oporów, niechęci, pomagali nam, kopali z nami rowy, odgrzebywali. Nie zauważyłem, żeby była jakakolwiek reakcja negatywna do nas, na pewno nie.

  • Nie było, zawłaszcza we wrześniu zmęczenia, rozgoryczenia?


Było, ale ci ludzie tego nie okazywali. Myśmy tak samo byli zmęczeni jak i oni, jeszcze gorzej. Nie było tak, żeby tam były wystąpienia przeciwko nam, nie. Myśmy nie notowali tego na swoim odcinku w ogóle.


  • Czy na Żoliborzu był pan świadkiem, słyszał pan, miał informacje o zbrodniach niemieckich na ludności cywilnej?


Oczywiście, szczególnie na Marymoncie. Wiemy od naszych kolegów, szczególnie „własowcy” mordowali masowo ludność.

  • W tym rejonie, w którym pan mieszkał?


Właśnie w tym rejonie. Przez cały czas sądziłem, że matkę i brata tam dopadną w końcu „ukraińcy”. Pamiętam taki dzień, to było we wrześniu chyba, jak oddziały powstańcze zdobyły szkołę na Kolektorskiej. Widziałem z [mojego] rejonu jak się pali – mojego domu nie widziałem – ale w przybliżeniu widziałem, że to się pali szkoła i nasz dom. Byłem przekonany, że wszystkich wymordowali „ukraińcy”, ale okazało się, że ich wyrzucono z domów i pognano poza Warszawę. Na szczęście mama z bratem przeżyła. Tam było piekło. Na przykład rodziców mojego przyjaciela, który mieszkał na ulicy Gdańskiej, wymordowali w pień. Do dzisiaj tam stoi mur z napisem, chyba [zabili] pięćdziesiąt osób. Świadkiem nie byłem, ale informacje dochodziły.

  • Proszę powiedzieć, bywał pan również w innych dzielnicach, czy Żoliborz miał swoją specyfikę?


To była inna dzielnica niż pozostałe dzielnice warszawskie. Żoliborz był oficerski, urzędniczy. To była nietypowa dzielnica Warszawy, rozbudowująca się, dzielnica socjalistyczna, „Szklane Domy”, cały WSM, jednocześnie lewicująca i patriotyczna. [Z] oddziałami PPS-u i AL-u które tam były, myśmy zupełnie nieźle żyli. Miałem kontakty z kolegami z AL-u, już w czasie niewoli oni mnie bardzo pomogli. W czasie Powstania ludność Żoliborza była bardziej zespolona, sądzę, że bardziej była zintegrowana, niż inne dzielnice. Tam byli urzędnicy, wojskowi, poza oczywiście biedną, która mieszkała w barakach przy Dworcu Gdańskim i na Marymoncie. Dzielnica biedy na Marymoncie, ale patriotycznej. Masę kolegów z plutonów tam mieszkało. Żoliborz był zawsze piękną dzielnicą.

  • Jak pan wspomina koniec Powstania?

 

Jak już padały poszczególne dzielnice, to myśmy wiedzieli. Padła Starówka, padł Marymont, to [byliśmy przekonani], że na nas [też] przyjdzie kolej. W związku z tym byliśmy przygotowani, że to nastąpi. Mieliśmy przez cały czas nadzieję i tym żyliśmy, że jak nas uznano za aliantów, to nas nie wymordują, bo jesteśmy żołnierzami, że w końcu nadejdzie pomoc zza Wisły. Przecież tak się mówiło.
Ostatni rozkaz wycofania, to było wycofanie nie w niewiadome, tylko przebijać się do Wisły, bo tam przyjdą barki, tam przyjdzie desant, mamy się przebić i wycofać się na drugi brzeg. Dowództwo Żoliborza swoją strategię walki tak prowadziło, żeby wszystkie oddziały tak zgrupować przy wycofaniu, żeby cała pula wojska doszła do Wisły. Okazało się, jak byliśmy przy Wiśle, że walk nie będzie i nie było. Oczywiście, że pułkownik „Żywiciel” jeszcze chciał walczyć do ostatniego żołnierza, ale dowództwo Powstania Warszawskiego niestety nie zgodziło się na to, albo stety się nie zgodziło się na to i Żoliborz skapitulował. Gdyby nie to, by nas wszystkich [w boju] wyrżnęli. Ostatnia nadzieja, którą żyliśmy nie wyszła. Jak [siedzieliśmy] przy palącym się „Szklanym Domu” to sądziliśmy, że jak nas Niemcy złapią, jak się poddamy, to będzie marnie z nami. Tak się stało.

 

W „Szklanym Domu” [była] ostatnia moja przygoda. Zostawiłem granatnik, bo już nie było amunicji. Dostałem świetny karabin mauzera z zadaniem, żeby wejść do piwnicy „Szklanego Domu” i ostrzeliwać przedpole przed kościołem Stanisława Kostki. To dzisiaj wydaje się niemożliwe, że w tym czasie [było] pole obstrzału ze „Szklanego Domu” można było prowadzić prosto, prawie do kościoła Świętego Stanisława, a można było, co udowodniłem kolegom. Tam jeszcze Niemcy przelatywali. Strzelałem z piwnicznego okna, [stojąc] w piwnicy [na zgromadzonych tam] bambetlach. To była głęboka piwnica. Żeby [być na wysokości] okienka [piwnicznego], to wory, [na tym] stałem i [strzelałem]. Miałem pełno amunicji. Byłem bezpieczny i miałem cudowne pole ostrzału. Tak sobie „pukałem” do przelatujących Niemców nie wiem z jakim rezultatem, zebrałem to było dosyć daleko. Wyżywałem się wspaniale co mi dawało ogromną satysfakcję, że nareszcie strzelam do prawdziwych celów, a nie z granatnika do niewidocznych celów. To mnie bardzo na duchu podbudowało, czułem się wtedy bardzo [spełniony]. Przyszło później zawieszenie broni. W związku z tym zdjęto mnie z posterunku, dołączyłem do oddziału i nastąpiła kapitulacja.


  • Jak pan pamięta moment kapitulacji?

 

Dramatycznie. Były wypadki, [że żołnierze] popełniali [samobójstwa], starsi przeżywali to bardziej dramatycznie, im się załamał cały świat, nam też. Takiego dramatu chłopaka dwudziestopięcioletniego podporucznika, chorążego, asa AK, który miał troszeczkę inne myślenie niż piętnastoletni chłopak, dla niego świat się skończył... Myśmy [nie myśleli] w kategoriach zabić się, bo Powstanie [upadło] – nie było takiej alternatywy. Jeszcze zobaczymy co będzie dalej. Oczywiście rozpacz wielka, dramat, ale nie tak, żeby wyjąć pistolet i się zastrzelić. Chciało się jeszcze żyć.

  • Jak wyglądał sam moment kapitulacji na Żoliborzu?


W „Szklanym Domu” w pewnym momencie był rozkaz uformowania szeregów i wyjścia furtką do przez ulicę Mickiewicza do kolonii [„Fenix”] przy placu Wilsona. Byliśmy tam całym plutonem w zorganizowanym szyku z bronią. W bramie kolonii od strony Mickiewicza już stali Niemcy, łapali nas Schnell! Wyszliśmy na placyk [przy ulicy Słowackiego], gdzie dzisiaj stoi szkoła powszechna i jest mały [bazarek]. Tam był pusty plac. Tam była cała procedura zdawania broni, koncentracji wszystkich oddziałów.
Podszedłem do kosza. [Niemiec] wyszarpał mi kochany pistolet, jeszcze [miałem] trochę amunicji. Starałem się wyrzucić amunicję [obok] kosza. W szeregu oczekiwanie, sprawdzanie, licznie, nawoływanie się.
Rosjanie strzelali w Żoliborz, [nadlatywały] kukuruźniki, cały Żoliborz płonął. Atmosfera jak ze straszliwego filmu.
Później z oddziałami wzdłuż Krasińskiego szliśmy do obecnej Hali Marymonckiej przy Włościańskiej. [Przechodziliśmy przez nasza barykadę], koło naszych kwater, koło naszej reduty, która była tak potwornie zniszczona z zewnątrz, tak rozwalona, ruina totalna! Do pierwszego piętra leżał tylko gruz. Stamtąd popędzili nas na AWF. Z AWF-u, tam nas nie przyjęli, na fort Bema. Tam też był dramat, rewizje, [niektórzy] koledzy mieli broń, zastrzelili któregoś, czy nie... W każdym razie następnego dnia rano wygnali nas z baraków na plac przez barakami. Wychodzimy, patrzę, a tam leżą Niemcy przy karabinach maszynowych i czekają na nas. [Sądziłem, że] wszystkich [nas] wystrzelają na forcie Bema. Okazało się, że załadowali nas na ciężarówki i wywieźli do Pruszkowa.

 

Tam po trzech dniach w wagony kolejowe. Pamiętam, że po siedemdziesiąt osób. Wgniatali nas [kolanami] do wagonów. Na podróż dali nie pamiętam po ile pudełek „knekebrotów”, czarnych sucharów niemieckich. Jechaliśmy kilka dni wagonami. Wypuszczali nas raz na dzień z wagonów, a tak to wszystko się załatwiało wewnątrz wagonu. To [był] dramat. To jest zupełnie osobna karta.
W końcu przewieźli nas do Altengrabowa. To był stalag XI A. Tam po rewizji, zakwaterowali nas w namiotach. Było zimno, to był październik, rano był szron na trawie. Mnie zabrali wszystko, byłem w [podkoszulce], w marynareczce, w trzy czwarte spodenkach, w dziurawych butach bez nakrycia głowy, bez niczego, bieda potworna. Wszystko pościągali z nas. Mieszkaliśmy w namiotach na gołej ziemi. Później po dwóch dniach rzucili nam słomę czy coś w tym rodzaju, jedzenia nie dawali. To był obóz jeniecki z jeńcami z 1939 roku polskimi, zachodnimi. Jeńcy, którzy tam byli, jakie takie zaopatrzenie mieli. Paczki z Czerwonego Krzyża przede wszystkim, konserwy, papierosy. Mieli w miarę komfortowe życie na tamte warunki.
W związku z tym wieczorami rzucali nam konserwy, chleby przez siatki, żeby całą brać jeniecką dokarmić. Była dyzenteria, nieludzkie warunki. Wtedy [dowództwo] polskiego obozu [złożyło prośbę], żeby z nieludzkich warunków jakie mieliśmy na początku, wydostać najmłodszych Powstańców do szesnastu lat czy piętnastu lat, był limit wiekowy. Był apel w obozie, żeby jeńcy wojenni, którzy nie przekroczyli szesnastego roku życia żeby [zgłosili się], bo mają ich przenieść. Oczywiście nie chciałem wystąpić, bo gdzie opuszczać kolegów. Takich jak ja w plutonie było [trzech]. Zacząłem piętnaście [lat, inni] mieli piętnaście skończone, szesnaście. Koledzy nas wypchnęli, bo byśmy nie znieśli [tych złych] warunków. [W sumie z całego obozu uzbierało się pięćdziesięciu czterech młodocianych Powstańców].
Nas pięćdziesięciu czterech przeniesiono do lazaretu [tego] obozu jenieckiego, gdzie ponoć miały być lepsze warunki. Tam byli sami chorzy, siostry, kilku oficerów, ranni z Powstania Warszawskiego. Nas kierowano do obsługi rannych. Mieliśmy barak, trochę jak gdyby lepsze wyżywienie. Było tam dwóch księży z Powstania Warszawskiego, którzy udzielali ostatnich sakramentów, odprawiali msze dla chorych. To był dosyć duży lazaret. Służyłem tam do mszy świętej. W związku z tym mogłem chodzić z księdzem po różnych rewirach obozu, między innymi tam, gdzie byli jeńcy jeszcze z dawnych lat, którzy mieli naprawdę niezłe zaopatrzenie. Przychodziłem obładowany jedzeniem i tam było rozdzielane to wszystko dla kolegów. W ten sposób mieliśmy też zaopatrzenie. Tak że ten staż ministrancki przyniósł efekty. Miałem lepszą możliwość [przeżycia]. Chodziłem z księdzem, służyłem do mszy i mogłem pomagać sobie i kolegom.
W lazarecie byliśmy chyba do grudnia 1944 roku. Później obóz jeniecki, [lazaret] likwidowano. Tak jak kolegów z obozu podstawowego, wywożono nas na tak zwane komanda, do pracy. Nie mieszkaliśmy już w obozie. Moją grupę, już nie pamiętam ile [było] osób w mojej grupie, chyba szesnaście, wywieźli do Magdeburga, do fabryki, która produkowała części do łodzi podwodnych. Nie pamiętam jak się [ta] fabryka nazywała. Mieszkaliśmy w obozie dla pracowników niewolniczych, którzy pracowali w fabryce. Nie byliśmy już jeńcami, jak gdyby zrobiono z nas polskich robotników, „petki” przywiesili nam i nie byliśmy już jeńcami. Pracowaliśmy w fabryce. Też był potworny głód. Nie wiem dlaczego, myśmy puchli z głodu. Rano [wstawaliśmy] z prycz i jeden drugiego nie mógł rozpoznać. Twarze mieliśmy potwornie napuchnięte. [Nie wiem jaka była tego przyczyna], prawdopodobnie z wielkiego niedożywienia.
Wtedy też miałem przygodę, to już na marginesie całej sprawy. Kiedy nas pierwszy [raz] doprowadzono do fabryki, eskortował nas Volkssturm . Szliśmy przez miasto, banda [zupełnych] obdartusów, [nędzarzy] w łapciach. Majster niemiecki staje i mówi: ,,Kto się zna na tokarstwie? Kto jest tokarzem?”. Podniosłem rękę. Oczywiście w życiu tokarni nie widziałem na oczy. Myślałem, że jak ojciec był metalowcem, to może [na] mnie to przeszło. Niemiec zaprowadził do tokarni, to nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Mówi: „To tocz”. Musiał mnie sprawdzić. Nie umiałem tego robić. Wtedy od Niemca, dostałem takie baty że się nie mogłem pozbierać przez dwa dni. Stłukł mnie straszliwie. Później byłem w warsztacie, pilnik mi dał, ciąłem [też] piłką i tak się odbywała praca na komandzie.
To był Magdeburg. Kiedy front niemiecki [walił] się już na wschodzie i cała ofensywa radziecka ruszyła, nasz obóz, nasze komando i fabrykę, przenoszono w głąb Niemiec. W końcu wylądowałem w Zagłębiu Ruhry w Westfalii w Rheinhausen. To miejsce gdzie, myśmy byli Rheinhausen, zdobyli Amerykanie. W związku [z] tym, [jeszcze przed kapitulacją Niemiec], byliśmy w obozie pod administracją amerykańską. Zakończenie wojny było później. Chyba na Wielkanoc myśmy się dostali pod Amerykanów. Tutaj nawiązuję do sprawy kolegów z AL-u, też nieprawdopodobna sprawa. Kiedy nas [ewakuowano] kompaniami, z łopatami w głąb Niemiec, myśmy wiedzieli, że daleko nie dociągniemy. Marsz nas w końcu wykończy, że padniemy tam. Jak ktoś padł, Niemiec dobił i koniec. Był lęk przed dalszym marszem. W szeregu byli nasi koledzy z AL-u, bo [przemyciliśmy ich] do niewoli jako „akowców”. Zerwali opaski AL-u, myśmy dali im swoje, oni byli z nami. To byli ludzie grupujący się głównie z biednych rodzin na Marymoncie, ale bardzo przebiegli życiowo. Jako małe dzieci, musieli pomagać rodzinie, zarabiać, pracować. Mieli doświadczenie życiowe duże większe niż my z rodzin inteligenckich. My nie byliśmy przyzwyczajeni do rwania życia. Oni byli zaprawieni w zaradności życiowej. Idziemy w szeregu. Lubili mnie, [byli] starsi ode mnie, mieli po osiemnaście, dwadzieścia lat. [Jeden z nich podszedł] do mnie: „Słuchaj, dzisiaj w nocy uciekamy z kolumny, czy idziesz z nami?”. Oczywiście zaakceptowałem [tę propozycję].
Proszę sobie wyobrazić że oni znaleźli ulotkę... Tam samoloty w armii amerykańskiej rzucały ulotki do Niemców pokazując aktualną sytuację frontową, gdzie są wojska amerykańskie, w jakim mieście. Oni taką ulotkę podnieśli i zorientowali się, że uciekamy z małego kotła, że jesteśmy prawie okrążeni przez Amerykanów i [idziemy] żeby wyjść z okrążenia. [Podjęli] decyzję, żeby uciec, zatrzymać się [gdzieś], to będziemy za dwa – trzy dni już u Amerykanów jeśli uciekniemy tej nocy. Na to się zgodziłem. [Cała kolumna nocowała] w stajni, w chlewie, pokotem [leżeliśmy]. Kto się położył, można było chodzić po nim, nie obudził się, wszyscy nieprzytomni byli ze zmęczenia. [Wstaliśmy na umówiony sygnał]. Za nami szły wozy z chlebem, z kapustą, zaopatrzenie naszej kolumny. Jeszcze [ukradliśmy] ze cztery chleby z wozów. Wozów pilnowali „łotysze” czy „ukraińcy”. Siedzieli na kozłach, [spali]. [Wyciągnęliśmy chleb]. Uciekliśmy do lasu. Nas nie szukano. Jak dzień zaczął świtać, [byliśmy już] w lesie. Też [było] dramatyczne wydarzenie, jeden z cudów, że żyję.
Mianowicie kolumna przeszła [dalej], Niemców nie ma. Siedzimy w lesie, nie wiemy gdzie tu iść, nie mamy mapy. [Postanowiliśmy] gdzieś koło wioski zdobyć pożywienie. Nie wiadomo ile dni będziemy [siedzieć] w lesie. Z drogi widzimy wioskę i Niemiec wynosi bańkę mleka na drogę. To było nieprawdopodobne – tu idzie front, a on bańkę mleka wynosi do mleczarni. Bańka stała, myśmy tą bańkę wieczorem ukradli, mleko mieliśmy. Niemiec się zorientował, że bańki nie ma, ale to nieważne. Idąc duktem leśnym nie wiadomo gdzie, po strzałach [orientując] się, co się dzieje, [gdzie front]. Proszę sobie wyobrazić, że nagle ni stąd ni zowąd, wychodzi oddział SS. Pamiętam jak dzisiaj, mieli rękawy podwinięte, była wczesna wiosna. Szli lasem w pełni uzbrojeni i dowódca, który szedł z boku oddziału zobaczył nas. Nas było czterech obdartusów. Nie zatrzymał oddziału oczywiście, tylko wyjął pistolet i idzie do nas. „Boże zastrzeli nas teraz” [− pomyślałem]. Stanął przy nas, wziął pistolet i [pyta]: „Gdzie wy idziecie?”. Mówimy: „Był nalot amerykański, nas rozbili, [szliśmy] do roboty, szukamy miejscowości, żeby dotrzeć do [swoich]”. On mówi: „To idźcie prosto”. Nie zastrzelił nas o dziwo, bo [chyba] powinien to zrobić. To była ostatnia linia frontu. Następnego dnia czy po dwóch dniach, [tych] Niemców, [to znaczy] mały oddział niemiecki, [którego dowódca nas nie zastrzelił] szedł niedaleko bronić miasteczka. Myśmy ich [zobaczyli], ale już trupów, zostali prawie wykoszeni przez wojska amerykańskie. Myśmy rozpoznali [tego] dowódcę niemieckiego, którego trup leżał przy drodze, jeszcze miał [tą samą] „parabelkę” w ręku. To było nieprawdopodobne.
Po tułaczkach żeśmy dostali się w końcu do obozu „dipisowców” pod okupacją amerykańską. Tam się już tworzyły zalążki życia obozowego, narodowości poszczególne się skrzykiwały, tworzyły własne obozy.


  • Kiedy pan wrócił do Polski?

 

Nie miałem zamiaru wrócić do Polski. Nie miałem żadnych wiadomości z Polski, z Warszawy. Nikt się nie odzywał. Sądziłem, że rodzina została wymordowana, ojciec zabity. W związku z tym nie bardzo miałem do kogo wracać. Ponieważ to była strefa amerykańska, była propozycja wyjazdu na okupację Japonii. Wtedy postanowiłem jechać do Japonii na okupację. Nim to się ziściło, odnalazłem rodzinę, [to] znaczy oni mnie odnaleźli przez oficera łącznikowego generała Maczka. W końcu wylądowałem w szkole polskiej dywizji pancernej. Tam skończyłem jedną klasę gimnazjum i do Polski wróciłem koniec września 1946 roku w eleganckim mundurze. Tak zakończyłem swoją epopeję.


  • Proszę powiedzieć, co pan studiował i czym się pan zajmował?


[Zrobiłem] maturę, skończyłem Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim, później drugi fakultet handlu zagranicznego na SGPiS-ie. Długie lata swoją karierę zawodową związałem z handlem zagranicznym, pracowałem w centralach handlu zagranicznego [oraz] na placówkach [zagranicznych].

  • Czy dzisiaj ma pan jakieś refleksje na temat Powstania?


Oczywiście mam refleksje. To był szalenie bohaterski zryw narodowy, spontaniczny. Według mnie ludzie spontanicznie walczyli, bo ku temu jak gdyby przyszedł czas, tak to wtedy wyglądało. Moja refleksja jest taka – [zostaliśmy] potwornie oszukani głównie przez Rosjan, którzy podpuścili dowództwo, że już się zbliżają do Warszawy i naszych sprzymierzeńców Anglosasów. To rzeczywiście była ogromna zdrada i jednych, i drugich. Żałuję, że [Powstanie wybuchło], że tak zniszczono Warszawę, całą kulturę, [zabytki], co jest nie do odrobienia. Żałuję, ogromnie nad tym boleję, ale zostałem wplątany w taką sytuację. [Takie były okoliczności, w których moje życie zostało uwikłane].

  • Historia wplątała się w pana życie.


Tak.

Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Warszawa, 21 lutego 2006 roku
Bogusław Kamola Pseudonim: „Hipek” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żyrafa”, pluton 227 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter