Danuta Krauze „Niuśka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Krauze z domu Pleban. Urodziłam się 11 listopada 1925 roku w Zawierciu. Byłam członkiem oddziału „Parasol”. Jako sanitariuszka do oddziału „Parasola” zostałam dołączona kilka dni przed Powstaniem. Całe moje dojście do „Parasola” jest na podstawie mojej działalności w harcerstwie. Mój pseudonim „Niuśka.”

  • Jak pani pamięta swoje życie przed wrześniem 1939 roku? Gdzie pani mieszkała? Co pani robiła?

Przed wojną, przed 1939 rokiem mieszkałam w Radości. Mieszkałam w willowym domu, który był własnością mojego wujostwa. Mieszkałam tam z moją bliską rodziną. Rodzina [była] o tyle bliska, że dwóch rodzonych braci ożeniło się z dwoma rodzonymi siostrami. Przez niemal całe moje życie dwie rodziny mieszkały blisko siebie albo w tym samym domu. Mój brat cioteczny Janusz Pleban był jedynym dzieckiem wujostwa, a ja miałam młodszego brata Tadeusza. Cała trójka od małego dziecka wychowywała się razem aż do Powstania. Tam dopiero nasze losy się rozdzieliły. Oddzielił się od nas mój rodzony brat. Był dołączony do zupełnie innego oddziału, który walczył w okolicach Placu Narutowicza. Tam walki trwały kilka dni, bardzo krótko, [potem] znalazł się w Śródmieściu. Przy wycofywaniu się oddziału „Parasola” ze Starówki spotkałam mego rodzonego brata Tadeusza w Śródmieściu. Dowiedziałam się, że był w oddziale, który miał kwaterę w okolicach Placu Dąbrowskiego. Dzisiaj trudno mi powiedzieć czy to był Plac Małachowskiego czy to był Plac Dąbrowskiego. W każdym bądź razie tam się z nim spotkałam. Niestety wycofano nas bardzo szybko na Czerniaków. Rozdzieliliśmy się. Potem dowiedziałam się, że on zginął 15 września w Śródmieściu. Zresztą był to oddział, który pomagał przy przebijaniu się „Parasola” ze Starówki przez Ogród Saski górą, bo były początkowo takie próby przebicia. Tylko „Zośce” udało się przejść, „Parasolowi” już się nie udało przebić górą. Myśmy kanałami przechodzili do Śródmieścia.

  • Cofniemy się do czasów przed Powstaniem. Pani kończyła szkołę w Warszawie?

Kończyłam szkołę podstawową i gimnazjum imienia Walickiej. To była prywatna żeńska szkoła na Kruczej w Warszawie. Miałam niecałe dwanaście lat, kiedy wstąpiłam do harcerstwa, do pierwszej żeńskiej drużyny harcerskiej, która była przy szkole. Rozpoczęłam swój staż harcerski. W 1939 roku wyjechałyśmy na obóz na daleką Wileńszczyznę w pobliże granicy łotewskiej nad jeziorem Drwiaty, miejscowość nazywała się Nowe Warpno czy coś takiego, bo różne są wspomnienia osób. Wpis do książeczki harcerskiej, który mam mówi, że to jest Nowe Warpno. Był to obóz zorganizowany dla starszych dziewcząt. Warunkiem było, że trzeba mieć było co najmniej ukończone piętnaście lat. Nie miałam jeszcze ukończonych dokładnie piętnastu lat w momencie, kiedy myśmy na obóz pojechały, ale drużynowa się zgodziła, żeby mnie zabrać na obóz. Tam przechodziłyśmy przeszkolenie sanitarne i częściowo przystosowywania się do bardzo trudnych warunków. Czas głównie poświęcałyśmy pracy z miejscową ludnością. To byli częściowo Białorusini, bo trudno nam się było z nimi porozumieć. Oni mówili takim złym polskim językiem, że należy sądzić, że raczej oni po białorusku mówili. Początkowo bardzo nieufnie się do nas odnosili. Ale dzieciaki zachęcone przede wszystkim ciekawością, że dziewczyny same zaczynały rozbijać namioty, wykopywać latryny, przygotowywać wszystko same... Kilka dni potem okazało się, że w odległości około kilometra był również męski obóz harcerski z Warszawy ze szkoły Batorego. Dopiero po kilku dniach myśmy się zorientowały. Nam nikt nie pomagał. Myśmy były na tyle samodzielne i wyszkolone jako pionierki, że byłyśmy samowystarczalne. Same budowałyśmy prycze, same rozbijałyśmy namioty, same przygotowywałyśmy obóz. Zresztą były to czasy kiedy nie było autokarów. Na obóz jechałyśmy pociągiem dźwigając w rękach cały ekwipunek. Bardzo przyjemnie wspominam obóz. Bezpośrednio po powrocie z obozu, obóz się skończył 27 lipca, przez sierpień miałyśmy jeszcze zbiórki, chociaż to były wakacje. Była już atmosfera zagrożenia wojną więc myśmy nie zrywały kontaktów z drużyną i byłyśmy cały czas w pogotowiu. Brałyśmy udział w przygotowaniach, nie tyle w przygotowaniach, tylko w trwającej mobilizacji jako pomoc. W Domu Harcerza na Myśliwieckiej był mobilizacyjny punkt wojskowy. Tam myśmy, dziewczęta z naszej drużyny, pełniły służbę pomocniczą kierując żołnierzy, rekrutów, którzy przychodzili do mobilizacji i pomagając w sposób porządkowy. W momencie wybuchu wojny wraz z rodzicami niestety udaliśmy się z Radości na ucieczkę w kierunku wschodnich granic Polski. Trwało to zaledwie kilkanaście dni. Najpierw mojemu wujkowi, który pracował w gminie w Falenicy, przydzielono samochód. Nasza wędrówka rozpoczęła się w warunkach dosyć luksusowych można powiedzieć, ale dojechaliśmy samochodem zaledwie do Otwocka. Już z Otwocka furmankami toczyliśmy się w kierunku Lubelszczyzny. Zakończyliśmy wędrówkę we wsi, która się nazywała Kij Lubelski, której potem już nigdy nie mogłam na żadnej mapie znaleźć. To było jeszcze za Garwolinem. Wspominam wędrówkę strasznie. Jako dziecko wydawało mi się, że to było ponad nasze siły, szczególnie wędrówki nocami wzdłuż szos, bo w dzień nie można się było posuwać dlatego, że szosy były bombardowane i ostrzeliwane z samolotów. Głównie posuwaliśmy się nocami. Do dzisiaj pozostają w mojej pamięci niesamowite obrazy płonących wsi, potwornych pożarów, ryk bydła wypędzanego z płonących stodół i ogromny chaos, rozgoryczanie, bezwład. Szczyt rozpaczy, kiedy w nocy 17 września mój ojciec w towarzystwie dwóch czy trzech mężczyzn, posługując się radyjkiem, które mieli ze sobą, pewno bardzo prymitywnym, bo wiem, że nam nie było nawet pokazywane to radio, dokładnie go nie widziałam... Przybiegli i powiedzieli, że Rosjanie przekroczyli granicę. Jesteśmy w sytuacji takiej, że nie wiadomo co robić. Na nieszczęście wtedy zachorowała moja mama, dostała bardzo wysokiej gorączki. Wujostwo zdecydowało się wracać do domu, a myśmy musieli zostać ze względu na chorobę mamy. Mogliśmy wrócić dopiero kilkanaście dni później, kiedy mama doszła do zdrowia, dostała zapalenia płuc. Bardzo szybko harcerstwo zorganizowało szkołę w taki sposób, że starsze dziewczęta posługując się swoimi podręcznikami, które miały w domu, organizowały spotkania z młodszymi koleżankami, z którymi się mogły w jakiś sposób kontaktować codziennie. W ten sposób została zorganizowana prywatnie szkoła w mieszkaniu u Zosi Zawadzkiej. To była koleżanka ze starszej klasy, ze szkoły do Walickiej, która mieszkała również w Radości. Do niej przychodziłyśmy, cztery dziewczynki, cztery młodsze koleżanki i z jej podręczników [uczyłyśmy się]. Ona nam po prostu czytała lekcje, objaśniała, pomagała robić zadania. Harcerstwo zorganizowało w taki sposób naukę, żeby młodzież nie była pozbawiona możliwości [kształcenia]. Nie było możliwości dojazdu do Warszawy, nie wiadomo było co ze szkołami. Po miesiącu czy dwóch, tego dokładnie nie pamiętam, być może, że to było dopiero po Bożym Narodzeniu, szkoła jednak zorganizowała naukę w Warszawie. Ponieważ budynek na Kruczej został zbombardowany w 1939 roku, wynajęto lokal w szkole Królowej Jadwigi na Placu Trzech Krzyży. Tam była kontynuowana nauka tak długo dokąd Niemcy nie zlikwidowali możliwości nauki w szkołach ogólnokształcących, bo już począwszy od 1940 roku mogły istnieć tylko szkoły podstawowe albo szkoły zawodowe. Myśmy kontynuowały naukę częściowo oficjalnie, częściowo już na kompletach organizowanych przez nauczycielki, aż do małej matury. Moja mama bardzo się denerwowała, że musimy dojeżdżać codziennie do Warszawy pociągami, gdzie łapanki organizowane na dworcach przez Niemców zagrażały bezpieczeństwu. Matka po prostu drżała o nasze zdrowie, o nasze życie. Powiedziała: „Dość tego, jeżeli chcecie się uczyć, to trzeba iść do takiej szkoły jaka istnieje oficjalnie, żeby się nie narażać.” W ten sposób poszłam do liceum handlowego na Bagateli 12. Po roku nauki, kiedy przyszłyśmy do drugiej klasy liceum, okazało się, że część dziewcząt jest za młoda na szkołę tak zwanego drugiego stopnia, tak się nazywało to liceum. Wobec tego groziło nam, że będziemy musiały przestać się uczyć, ale przełożona szkoły liceum na Bagateli 12 pani Warchałowa zorganizowała w porozumieniu z dyrektorką szkoły znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy na Bagateli 15, lokal, który udostępniła nam tamta szkoła i klasę złożoną z dziewcząt nieprzyjętych do szkoły na Bagateli 12 do drugiej klasy. Tam myśmy kontynuowały naukę i zdawałyśmy maturę. Wiadomo było, że oprócz przedmiotów tylko zawodowych, dotyczących liceum handlowego zorganizowano dodatkowo przedmioty ogólnokształcące, żeby nam umożliwić zdanie matury, która pozwoli dalej się kształcić. Częściowo zdawałyśmy oficjalne przedmioty w szkole, a przedmioty ogólnokształcące w prywatnych mieszkaniach nauczycieli po kilka dziewcząt. Otrzymałyśmy świadectwo oficjalnie brzmiące ukończenie szkoły drugiego stopnia. Dodatkowo - ponieważ była dokumentacja [prowadzona] przez kuratorium, które szkoły zorganizowały dodatkowe jeszcze przedmioty ogólnokształcące uprawniające do wydania świadectwa jako matury, w 1946 zaraz po wojnie wydano nam z kuratorium dodatkowe zaświadczenia, świadectwo maturalne, które uprawniało do wstępu na wyższe uczelnie. Tyle jeśli chodzi o naukę. Jeśli chodzi o pracę moją w harcerstwie. Cały czas [utrzymywałam] kontakt ze swoją drużyną z pierwszą żeńską drużyną harcerską ze szkoły od Walickiej. Część dziewcząt z tamtej szkoły przeszła razem ze mną do szkoły oficjalnie handlowej i na komplety. Myśmy utrzymywały stały kontakt. Już w czasach szkoły, liceum, nawiązałyśmy kontakt z tajnym harcerstwem tak zwanymi „Szarymi Szeregami”, które prowadziły szkolenia sanitarne, wojskowe, jak również akcje pomocy społecznej. To było w różnej formie. Mniej więcej w okresie tuż przed maturą nawiązałyśmy przypadkowy kontakt, można powiedzieć, przez jedną z koleżanek. Będąc u niej w mieszkaniu zetknęłyśmy się z koleżanką jej starszej siostry Danką Kaczyńską, która zainteresowała się grupą naszych dziewcząt wiedząc o tym, że my jesteśmy po przeszkoleniu wojskowym, sanitarnym. Zachęciła nas czy nie interesowałaby nas praca związana z akcjami, z konspiracją. Oczywiście myśmy bardzo ochoczo do tego przystąpiły. Danka Kaczyńska zorganizowała to w ten sposób - to była grupa sześciu, siedmiu dziewcząt, zastęp żeński przy męskiej drużynie harcerskiej dwudziestej trzeciej, która potem weszła do „Parasola”. Wtedy zaczęłyśmy się zajmować akcjami małego sabotażu, to znaczy zajęłyśmy się kolportażem prasy, brałyśmy udział w różnych akcjach małego sabotażu jak na przykład oblewaniem kwasem Niemców wychodzących z kina. Do kina żadna z nas oczywiście nie chciał wchodzić, żeby to robić w kinie. W tej chwili to oceniam, że to nie była mądra akcja. Nam się wydawało, że to było coś nadzwyczajnego. Groziło [to] po pierwsze poparzeniem samych nas nie mówiąc już o zniszczeniu ubrania, które było niesłychanie cenne w czasie okupacji. Na szczęście żadnej z nas nic się nie stało. Kilka akcji odbyłyśmy. Jak wychodzili Niemcy z kina, to polało się troszeczkę kwaskiem z buteleczki tego i owego. Poza tym [zajmowałyśmy się] rozlepianiem plakatów na mieście i pomocniczymi pracami dla chłopców przygotowujących akcje. Pamiętam, że raz jeden miałam polecone wykonanie takiego zadania: miałam się zatrzymać na klatce schodowej na ulicy Krochmalnej, pamiętam jak dziś. Naprzeciwko stacjonował oddział niemiecki. Chodziło o to, żeby się zorientować ilu ich tam jest zgromadzonych. W jaki sposób można to było zrobić? Przecież nie sposób było ich policzyć, bo ani tam wejść nie można było, ani nic. Wpadłyśmy na pomysł taki, że o jakiejś godzinie przywożono im chleb. Myśmy już wiedziały jakie porcje chleba dostają na jednego żołnierza, można się było zorientować ile koszy chleba [przywożą]. Wiadomo też było ile w koszu, to było do zidentyfikowania, bo to było przecież przywożone nie z niemieckich piekarni, tylko z polskich piekarni, które oni rekwirowali i były pod ich zarządem. W ten sposób wiedząc ile ładunku chleba wyładowali... Przez kilka dni myśmy prowadziły obserwację. Przecież jak dziewczyna stoi w oknie, to nikt jej nie zaczepi, nic się złego nie stanie. [Wykonywałyśmy] tego typu prace pomocnicze albo rozpracowywanie czy drogi czy obserwacje innego typu, które były pomocniczymi pracami do akcji, które prowadzili chłopcy. Poza tym do naszych zadań należało gromadzenie materiałów opatrunkowych, przede wszystkim lepsze przeszkolenie sanitarne. W tamtym czasie miałam na przykład praktykę w szpitalu Przemienienia Pańskiego pod kierownictwem chirurga w ambulatorium szpitalnym, nie na terenie samego szpitala, gdzie leżeli chorzy na łóżkach, tylko przychodzący chorzy, którzy potrzebowali opatrywania ran i tak dalej. Pamiętam nawet nazwisko lekarza, do którego mnie przydzielono. To był przypadkowo lekarz, który mieszkał w Radości. Poznałam go, nie ujawniałam się oczywiście, że go poznaję. W każdym bądź razie byłam do niego przydzielona. Przypominam sobie niesamowite obrazki chorych, którzy przychodzili po opatrunki. Przedwojenna Praga to była to środowisko bardzo dużej biedoty i straszliwego zaniedbania. Przypominam sobie jak dziś wypadek, że lekarz mi kazał rozwinąć z opatrunku, to nawet nie były bandaże, pacjenta, który się zgłosił, że strasznie go boli noga. Był nieprawdopodobny zapach z jego nogi, zaniedbany, brud niesamowity. Wiem, że mi się słabo zrobiło przy rozwijaniu rany. Okazało się, że rana była leczona przez przykładanie końskiego łajna na ranę, bo ktoś mu powiedział, że to będzie najlepsze, że on najszybciej ranę wyleczy. Mnie się zrobiło słabo, lekarz spojrzał na mnie, że zrobiłam się blada jak ściana, nogi się pode mną ugięły, prawie że zemdlałam. On złapał mnie, huknął na mnie, wyprowadził mnie do drugiego pomieszczenia i dostałam straszną rugę: „To ty chcesz był sanitariuszką i tak reagujesz na ranę! Przecież nie wiesz co możesz kiedyś w życiu jeszcze zobaczyć!” Chrzest bojowy miałyśmy bardzo intensywny i bardzo ostry. W tym samym czasie coraz więcej dziewcząt zaczęło się do nas zgłaszać, zaczął pączkować nasz niby zastęp męski. Skończyło się na tym, że władze harcerstwa żeńskiego zezwoliły Dance Kaczyńskiej na zorganizowanie drużyny żeńskiej. Myśmy wtedy [były] bardzo dumne z tego, że mogłyśmy szukać młodszych dziewcząt, żeby tworzyć młodsze zastępy. Rozpączkowała się drużyna. W tym czasie nawiązałam kontakt poprzez kolportaż prasy, którym między innymi się zajmowałam aż do samego Powstania... Któregoś dnia miałam dostarczyć paczkę z prasą na teren Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych na Placu Trzech Krzyży. Weszłam na teren i czekając na osobę, której miałam doręczyć paczkę, usłyszałam z okna muzykę, ktoś grał na pianinie. Zainteresowałam się co to jest. W ogóle z lękiem wchodziłam na teren instytutu. Wydawało mi się, że coś tam jest dla mnie dziwnego. Nadeszła osoba, której miałam doręczyć paczkę, nawiązałam z nią rozmowę. Okazuje się, że to była również osoba związana z przedwojennym harcerstwem, która pracowała jako wychowawczyni i była wychowawczynią dzieci głuchoniemych. Nazywała się pani Bieni. Nawiązałyśmy rozmowę. Ponieważ okazało się, że jest to stały punkt odbioru części prasy podziemnej, jedna ze skrzynek, do której się chodziło systematycznie, więc zjawiałam się tam co jakiś czas, co najmniej dwa, trzy razy w tygodniu. Nawiązałam bliższy kontakt z panią Bieni. Ona mi któregoś dnia - ponieważ zaczęłam się interesować instytutem, dziećmi, ich warunkami życia - powiedziała, że mają bardzo trudne warunki, są dożywiani tylko przez RGO. To była specjalnie powołana instytucja pomocy społecznej w czasie wojny, gdzie były gotowane obiady i żywność była dostarczana do różnych miejsc, między innymi do Instytutu Głuchoniemych. [Mówiła,] że oni głodują, że oni ciągle mają za mało jedzenia, lęk jest o to, żeby oni nie wychodzili na miasto, bo ujawniały się skłonności do zwykłego żebractwa z głodu. Ci ludzie [byli] niby zamknięci ale przecież oni mogli wychodzić na teren miasta. Było niebezpieczeństwo, że jak Niemcy zobaczą, że jeszcze osoby wychodzące z instytutu zajmują się żebractwem, to w ogóle ulegnie likwidacji cała społeczność, która tam się znajdowała. Niemcy nie mieli litości dla upośledzonych czy kalek. Oni uważali, że to jest marnowanie czasu, jedzenia i tak dalej, lepiej likwidować tych ludzi niż sobie zawracać nimi głowę. Wtedy postanowiłam w jakiś sposób zorganizować pomoc dla młodzieży, która tam przebywała. Zainteresowałam się czym oni się zajmują. Między innymi oni prowadzili introligatornię, warsztaty tkackie, warsztaty wyrobu koszyków, zarobkowali, żeby się utrzymać. Zaczęłyśmy gromadzić żywność, żeby im pomóc. Umówiłyśmy się, że do mieszkania jednej z koleżanek, która najbliżej mieszkała przy Hożej przy Placu Trzech Krzyży, będziemy [przynosić] o określonych godzinach, która gdzie co zdobędzie chleba, żywność. Potem w miarę tego ile będzie zgromadzone żywności, to będziemy dyżurować i każda raz czy dwa razy, w zależności od tego ile paczek będzie miała, z Hożej przy samym Placu Trzech Krzyży przejdzie na teren instytutu i przeniesie żywność. Poza tym zorganizowałyśmy jeszcze dodatkowe przydziały jedzenia w postaci zup, które przynosiłyśmy z RGO, które znajdowało się na tyłach jakby za terenem wzdłuż Książęcej przy szpitalu. Szpital nazywał się wtedy Czerwonego Krzyża. Tam były zorganizowane kuchnie RGO i czasami mieli nadmiar jedzenia, które gotowali dla szpitala i można było uzyskać zupy czy coś. Przenosiłyśmy zupę przez ogrody, które były na tyłach instytutu. Tylnym wejściem, które udostępnili nam, żeby nas nie narażać, żebyśmy ulicami nie przenosiły tego, tylko przez furtkę zakrytą wśród roślinności, wnosiłyśmy jedzenie. Z czasem doszłyśmy do [wniosku], że trzeba będzie pomóc zorganizować się całej społeczności, żeby ich przygotować do samodzielnego przetrwania na wypadek ewentualnego Powstania czy działań, gdzie oni zostaną zupełnie odcięci od pomocy z zewnątrz, żeby potrafili przetrwać ten okres. Wtedy powierzono mi zorganizowanie drużyny harcerskiej. Zorganizowałam drużynę harcerską. Myśmy doszły do tego, że rozdzielałyśmy się nie tylko na zastępy, ale już powstały trzy drużyny dwudzieste trzecie z czego zostałam drużynową dwudziestej trzeciej „pomarańczowej”. Miałam dwa zastępy dziewcząt normalnych, jeden zastęp dzieci ociemniałych i jeden zastęp dzieci głuchoniemych. Zastępową głuchoniemych była pani Bieni, ponieważ myśmy nie potrafiły posługiwać się językiem migowym, a z nimi nie można było w żaden inny sposób się porozumieć. Natomiast z ociemniałymi dziećmi była łatwiejsza praca. Najpierw zachęciłyśmy ich do gromadzenia się, obiecałyśmy im, że będziemy przychodziły na zmianę im czytać, czy oni by chcieli posłuchać książek. Oni mieli naturalnie swoją bibliotekę, która była przystosowana do ich użytku [w] języku Brajla, ale ich ciekawiły inne nowe książki, których nikt im w czasie wojny nie dostarczał. Można ich było w ten sposób zachęcić, że przynosiłyśmy książki, umawiałyśmy się na dyżury, czytałyśmy im godzinę, dwie. Organizowałyśmy zabawy typowo harcerskie jak gra w „kima”, która była starą harcerską zabawą: był „kim” dotykowy, różne były „kimy”. Coś się chowało i trzeba było szukać przy pomocy różnych dźwięków albo czegoś, różne były rodzaje gier. Tak było aż do Powstania. Drużyna, która tam została zorganizowana, przeszła przeszkolenia, musztry, które miały być pomocne na wypadek alarmu, żeby oni się nie rozpraszali, nie gubili tylko, żeby potrafili na określone zawołanie jednego z kolegów zebrać się w grupie, iść w zwartym szeregu, żeby dojść do schronu. Ktoś ich tam prowadził. Zgromadziłyśmy im dosyć dużo środków opatrunkowych, nauczyłyśmy udzielania pierwszej pomocy. Liczyło się, że Powstanie będzie trwało tydzień. Wobec tego na taką ilość czasu starałyśmy się zgromadzić im żywność, która by mogła przetrwać i być potem spożytkowana przez ten okres czasu, żeby oni nie głodowali i środki opatrunkowe, żeby mogli ratować się sami zanim ktokolwiek przyjdzie, udzieli im pomocy. Niestety mój kontakt z całą społecznością skończył się na wybuchu Powstania. Kilka dni przed wybuchem Powstania zostałam wcielona już do drugiej kompanii „Parasola”, ponieważ miałam za sobą przeszkolenie sanitarne. Od 27 lipca już nocowałam w Warszawie, bo był ogłoszony pierwszy ostry alarm, nie można było wracać do domu, już nie wróciłam do domu. Czekaliśmy na sygnał, kiedy mamy przystąpić do działań. W przeddzień Powstania zostałam zawiadomiona, że mamy się stawić na ulicę 1 Maja, to jest wzdłuż Mostu Poniatowskiego na dole. Tam w mieszkaniu naszego przyszłego, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jest to dowódca całej drugiej kompanii „Kopeć”, miałam u niego dyżur przy telefonie. Miałam czekać na określone hasło i uruchamiać dalszą sieć alarmową, żeby zawiadamiać o punkcie koncentracji, godzinie i tak dalej. 1 sierpnia od godzinny rannych siedząc na dyżurze o pewnej godzinie dostałam wiadomość, że mam uruchamiać dalej sieć alarmową, że mamy się spotkać o godzinie czternastej na ulicy Waliców 15, tam jest punkt zborny naszej kompanii. W przeddzień nocowałam na ulicy Królewskiej 35 w mieszkaniu u rodziny kolegi Roberta Krauze. To był sklep, znaczy od ulicy Marszałkowskiej był magazyn żyrardowski, magazyn bielizny pościelowej, a w piwnicach sklepu był między innymi magazyn broni „Parasola”. Był to punkt ściśle związany z „Parasolem” już wcześniej. Miejsce naszej zbiorki Waliców 15, to była fabryka bielizny pościelowej tejże firmy czyli miejsce ściśle związane z całą rodziną mojego przyszłego męża Roberta Krauze. Z tamtego mieszkania wyruszyliśmy na punkt zborny na Waliców 15. Około godziny czternastej zebraliśmy się. Idąc na zbiórkę nasze wrażenia były niesamowite jak na ulicy w upalny dzień spotykaliśmy chłopców i dziewczęta albo z plecakami albo w grubych butach, skarpetach jak na obóz harcerski, jak na wędrówkę górską, wyruszających. Tylko się uśmiechaliśmy do siebie nawzajem wiedząc, że każdy gdzieś podąża w znanym nam kierunku. Stamtąd, po krótkim pobycie w punkcie na Walicowie, wyruszyliśmy na nasz punkt zborny całego oddziału, który miał miejsce na rogu Karolkowej i Żytniej. Zostałam przydzielona od razu do sanitariatu z „Akne” zabrawszy z Walicowa cały ładunek materiałów, który trzeba było przenieść na punkt sanitarny, który miałyśmy organizować w Domu Starców na rogu Karolkowej i Żytniej. Dotarłyśmy przed piątą godziną na punkt zborny posuwając się skokami. Zanim doszłyśmy do punktu zbornego, to jednak zaczęły się już walki od strony Woli, bo słychać było pojedyncze strzały. Myśmy się skokami przemykali na to miejsce. Udało nam się dotrzeć i zorganizować punkt sanitarny w Domu Starców na rogu Karolkowej i Żytniej. Zaczął padać deszcz. Poza tym wśród kolegów [pojawiły się] smętne odczucia o bardzo słabym zaopatrzeniu w broń. Mówią: „Strzelaniny dookoła a my nic nie mamy.” To było krótkie. Rzeczywiście pierwsi ranni pojawili się wieczorem na punkcie sanitarnym. Zaczęłam walczyć o to, żeby być na barykadzie. Chłopcy natychmiast zaczęli budować barykadę róg Karolkowej i Żytniej. Tam pobliżu rozpoczęły się walki. Bardzo byłam nieszczęśliwa siedząc na punkcie opatrunkowym, bo chciałam być bliżej akcji, a nie siedzieć i czekać, aż kogoś przyniosą. Wywalczyłam zaraz na drugi dzień, żeby mi pozwolili iść na barykadę i dyżurować na barykadzie. Przeszłam przez kilka dni naszych walk na Woli. Mniej więcej 5 sierpnia został przeniesiony punkt z Domu Starców na ulicę Mireckiego, to było w pobliżu. Z 6 na 7 już „Parasol” się wycofywał z Woli. Dostaliśmy rozkaz wycofania się i przeniesienia się na Starówkę. Przechodziliśmy przez teren Gęsiówki, dawnego więzienia, które się nazywało Gęsiówka. To był teren getta. Zdobywając więzienie na Niemcach wcieliliśmy do naszego oddziału trochę uwolnionych z więzienia Żydów, którzy tam byli przetrzymywani. Co ciekawsze między innymi dwóch lekarzy, którzy przyłączyło się do naszego oddziału. Jeden z nich przetrwał aż do Czerniakowa, został włączony do naszego oddziału. Jakie losy uwolnionych więźniów z Gęsiówki dalej były, to tego już dokładnie nie pamiętam, bo myśmy potem przeszli na Starówkę i rozproszyliśmy się. Przez cały okres walk na Starówce brałam udział we wszystkich naszych akcjach drugiej kompanii aż do końca walk na Starym Mieście. Co pamiętam z charakterystycznych, silniejszych przeżyć z okresu Starego Miasta, to dobrze wryła mi się w pamięć akcja, która miała miejsce mniej więcej 19 sierpnia. Musieliśmy iść do akcji, która miała miejsce na terenie ruin getta. Przez mur posuwaliśmy się skokami po gruzowiskach, to już były kompletne ruiny. Trzeba było się posuwać skokami trafiając w dołki. Cały czas byliśmy pod ostrzałem. Czy była poza mną sanitariuszka w grupie, to nie pamiętam, chyba nie, byłam tylko sama z chłopcami. To była nieduża grupa chłopców, kilkuosobowa. Jeden z chłopców nagle wysunął się bardzo do przodu przed wszystkimi. Sanitariuszki zawsze szły za chłopcami, nigdy równocześnie z nimi, tylko raczej za nimi się posuwały. Posuwałam się za chłopcami. W pewnym momencie jeden z chłopców „Krajan” wysunął się bardzo do przodu. Nagle ktoś zawołał: „Sanitariuszka! Ranny!” Przeskakując przez pozycję, gdzie byli chłopcy posuwałam się dalej skokami. Za każdym moim skokiem w dołek, który trafiałam, pierwsza rzecz to miałam cały czas obawę o skręcenie nogi. Teren [był] przecież nierówny, trzeba było posuwać się szybko i ostrzał był cały czas. Za każdym skokiem dookoła mnie tumany ceglanego pyłu. Ponieważ wiedziałam, że prawdopodobnie „Krajan”, który się wysunął na przód jest ranny, więc musiałam do niego dotrzeć. Posuwałam się skokami. W pewnym momencie zostałam ostrzelana tak, że dookoła mnie ciemno się zrobiło, tumany ceglanego pyłu. W tym momencie lekko skręciwszy nogę i przysiadłam, przykucnęłam. Posuwający się za mną chłopcy, w dosyć dużej odległości w tym momencie byli, zaczęli mnie nawoływać: „<< Niuśka >> żyjesz?” Tylko machnęłam ręką. Na dowód tego, że żyję - ponieważ miałam w kieszeni cukierki, poprzedniego dnia magazyny z cukierkami zostały zdobyte, myśmy zostali zaopatrzeni, każdy miał w kieszeniach dużo cukierków – odrzuciłam do tyłu cukierki dwa czy trzy, żeby oni widzieli gdzie jestem. Mnie nie było widać spod tumanu kurzu. Podbiegałam do „Krajana”. Niestety stwierdziłam, że chłopak dostał w tętnicę obojczykową. W momencie jak do niego dobiegałam, to on już nie żył. Stwierdziłam, że on nie żyje. Nie było możliwości, żeby go ściągnąć w tym momencie. Odskoczyłam tylko z powrotem. To był pechowy dzień. Przedtem zanim myśmy poszli do akcji, siedzieliśmy na kwaterze i żartowaliśmy. Każdy z chłopców marzył, żeby zdobyć hełm niemiecki. [„Krajan”] jeszcze nie miał hełmu i powiedział: „Dzisiaj albo zdobędę czapę albo dostanę w czapę.” Niestety wywróżył sobie śmierć, bo dostał rzeczywiście w czapę. To jeszcze nie jest koniec tego dnia. Kiedy zapadał zmrok myśmy wrócili na kwaterę.

  • W którym miejscu była kwatera?

Myśmy kwaterowali na Placu Krasińskich w Pałacu Krasińskich. Kiedy wróciliśmy na kwaterę postanowiliśmy ściągnąć nieżyjącego kolegę. Zorganizowaliśmy nosze. Z noszami poszłam ja, jego siostra sanitariuszka „Ada”, kolega pseudonim „Pik” i Robert Krauze „Żak - mój przyszły mąż, ale to późniejsza sprawa, myśmy byli razem cały czas w Powstaniu. Doszliśmy do „Krajana”, położyliśmy go na noszach. Nieśliśmy go w kierunku kwatery, kiedy zostaliśmy oświetleni znowu rakietami i ostrzelani. Ranny w głowę został „Pik”, jedna z czterech osób, które niosły nosze. W tym samym momencie musieliśmy zdjąć nieżywego „Krajana”, a na nosze położyć „Pika” rannego w głowę i zanieść w pierwszych rzędzie „Pika” na punkt opatrunkowy ale niestety on też nie przeżył. To był dla nas okropny dzień, bardzo tragiczny. Jeszcze muszę powiedzieć o tym, że w momencie, kiedy padała już Starówka, „Parasolowi” nie udało się przedostać się przez teren Ogrodu Saskiego do Śródmieścia górą, przedostała się tylko część „Zośki”, myśmy mieli dwukrotne próby ale nieudane, dowództwo zdecydowało się wycofać nas kanałami. W pierwszym rzędzie ekspediowało się lekko rannych, którzy mogli wejść do kanału. Mój brat cioteczny „Skrzat” Janusz Pleban był ranny na Starówce, miał przestrzelone prawe ramię, zgruchotane wysoko i miał założony opatrunek na szynie odwodzącej. Oczywiście nie mieścił się do kanału i był odstawiony do zostawienia. Już wtedy mieliśmy wiadomość, że Niemcy dobijają rannych w szpitalach. Trzeba było za wszelką cenę starać się ratować kogo się tylko dało nie pozostawiając w szpitalach tych, którzy w jakikolwiek sposób mogli o własnych siłach jeszcze iść przez kanał. Zwróciłam się do naszego lekarza oddziałowego z prośbą, żeby zdjąć opatrunek „Skrzatowi”, który mu uniemożliwia wejście do kanału i żeby przybandażować mu rękę do ciała. On się zdenerwował, miał innych rannych w tym momencie, że mu się zawraca głowę. Ostro, nieprzyjemnie się do mnie odezwał. Zdenerwowałam się, bo krzyknął do mnie: „Wariatka, co chcesz ode mnie, sama sobie to zrób!” Powiedziałam: „Tak, oczywiście, że sama to zrobię, żeby chłopaka uratować.” Tak zrobiłam, zerwałam mu gips, cały opatrunek. Przybandażowałam mu rękę do ciała i wyekspediowałam go z grupą lżej rannych, którzy mogli wejść do kanału. On poszedł w pierwszej grupie. Po wyekspediowaniu lżej rannych oddział wszedł do kanału i wycofywali się. Zostało kilka osób na poszczególnych stanowiskach, które trzeba było do końca utrzymać, żeby umożliwić wejście do kanału. Cały czas byliśmy ostrzeliwani przy schodzeniu do kanału. Wchodziliśmy do kanału na Placu Krasińskich, to jest charakterystyczny właz, tam jest tablica. Wejście do kanału było o tyle nieprzyjemne, że to był głęboki kanał, głębokie zejście w dół i od razu trzeba było w bok do bocznego, odchodzącego w bok skrzydła, nogą zrobić skok i wchodziło się w wodę, bo to był burzowiec, w którym już była woda. Nieprzyjemny był kanał. Wiadomo było, że to jest burzowiec, w którym jest woda i zanieczyszczenia więc ranni, którzy na dole mieli ranne nogi, gdzie mogło nastąpić zamoczenie ran nieczystościami, nie mogli wejść do kanału. Trzeba było dla nich zdobyć kalosze, zabezpieczyć rany, żeby oni mogli przejść przez kanał. Zostały już tylko niedobitki, kilku chłopców w piwnicy. Zdecydowałam się już nie wchodzić do kanału, tylko zostać z rannymi, bo już nie było żadnej sanitariuszki w pobliżu mnie. Oni leżeli, jęczeli, błagali o wodę. Trudno było nawet zdobyć wodę dla nich, jedyne co można im było pomóc. Ogarnęła mnie desperacja, ciągle mi się wydawało, że do ostatniej chwili trzeba ratować życie chłopaków. Jeżeli tylko jest możliwe cośkolwiek zrobić, żeby im umożliwić wyjście, to trzeba to zrobić. Wyruszyłam po drabinie z piwnicy, w której leżało kilku chłopców. Postanowiłam rozejrzeć się po zrujnowanych domach czy gdzieś mi się nie uda zdobyć dla nich butów. Udało mi się dwie pary wyższych butów zdobyć. Szczęśliwa schodziłam z powrotem do piwnicy. Mówię: „Spróbujcie założyć buty. Czy będziecie mogli [iść] o własnych siłach, pomogę wam oczywiście.” Dwóch chłopaków jeszcze wyciągnęłam z piwnicy. Schodziliśmy razem. We wczesnych godzinach nocnych 1 września schodziłam do kanałów z dwoma rannymi. Myśmy w kanale od razu musieli iść schyleni w bocznej odnodze, oni byli osłabieni. Wrażenie niesamowite. Oni ledwie się trzymali na swoich chorych nogach, buty niby mieli, ale mimo wszystko prawdopodobnie to przemakało, poziom wody był wyższy niż buty. Przypominam sobie okropne przejście przez kanał, dla mnie to było okropne przeżycie. Można powiedzieć, że szliśmy tak pochyleni, że jeden z chłopców nieomal mi siedział na kolanach, jeżeli można powiedzieć, że człowiek idąc może kogoś trzymać na kolanach. Opierał się o moje kolana przysiadając, a drugi mi leżał na plecach. W ten sposób udało mi się wyciągnąć „Żaka”, który szedł przede mną, a za mną na moich plecach szedł „Polon”. Wyszliśmy po północy wylotem przy Wareckej róg Nowego Światu.

  • Jak długo trwało przejście?

Trudno mi powiedzieć, przejście przez kanał trwało co najmniej ze cztery godziny, pięć godzin. To była okropna droga. W międzyczasie chodziło się po trupach. W kanale jednak byli tacy ranni, którzy po prostu [umierali], albo Niemcy wrzucali granaty do kanałów przez wloty po drodze, tam były wybuchy. Nie było mowy, żeby rannego wyciągnąć z kanału, nie było możliwości w tym momencie. To [był] koszmar. Wyszliśmy na pewno po północy. Dlaczego wiem, że to było po północy? Wyciągnęli nas, bo myśmy o własnych siłach nie bardzo mogli wyjść. Trzeba trafu, że właśnie tej nocy dyżur przy wylocie kanału, przy pomaganiu wyciągania ewakuowanych żołnierzy ze Starówki, miał mój rodzony brat Tadek, ale do północy. Jak myśmy wychodzili po północy, to już on nas wtedy nie spotkał. Myśmy się dopiero dwa dni później odnaleźli w Śródmieściu. On powiedział: „Co za pech, ciągle nie wiedziałem gdzie wy jesteście i co się z wami dzieje. Miałem dyżur tego dnia kiedy wyście wychodzili ale do północy a po północy wyście wyszli.” W Śródmieściu byliśmy tylko do 5 września, krótki odpoczynek. Ponieważ nie było stałego miejsca zakwaterowania dla całej naszej kompanii, pozwolili nam się rozproszyć. Każdy szukał rodzin, żeby się umyć... W Śródmieściu zastaliśmy, jak na nasze warunki po Starówce, sielankę. Ludzie spokojnie chodzili po ulicach, grała muzyczka w rozmaitych kantynach. Ludzie elegancko [poubierani], żołnierze, wszyscy powstańcy, w mundurkach, w butach pięknie wyczyszczonych, w pięknych oficerkach. W ogóle inny świat, dla nas coś nieprawdopodobnego po piekle z jakiego myśmy wyszli ze Starówki. Krótko myśmy byli, tylko kilka dni. Miejsce zgrupowania mieliśmy w Alejach Ujazdowskich w Ambasadzie Bułgarskiej, tam mieliśmy się zgłosić. Codziennie mieliśmy się zgłaszać, żeby się dowiedzieć jakie [są] dalsze losy oddziału. Dni wykorzystaliśmy na to, żeby się doprowadzić do porządku fizycznie, wymyć się. W Śródmieściu można się było wymyć, bo jeszcze była woda i można było szukać suchego ubrania, żeby się przebrać. Tego dnia zostaliśmy zawiadomieni, że przechodzimy na Czerniaków. Zdążyłam jeszcze spotkać się ze swoim rodzonym bratem. Odnalazłam go na Placu Dąbrowskiego w jego kwaterze. Powiedział mi, że jest w oddziale ochrony Komendy Głównej AK, która była na Moniuszki, bardzo blisko. Tyle tylko się zdołałam od niego dowiedzieć i że brał udział w całej akcji jak przebijała się „Zośka” przez Ogród Saski, bo oni z tej strony zabezpieczali przejście górą. Chciał przejść do naszego oddziału, żeby się połączyć. [Na] Placu Narutowicza rozbili ich zupełnie, rozproszyli się. On został przyłączony do innego oddziału i teraz już chciałby być z nami. Powiedziałam, że zapytam naszego dowódcy czy to możliwe jest czy on będzie mógł przejść. Załatwiałam zgodę naszego dowódcy, bo nas też już były niedobitki. Myśmy byli bardzo przetrzebieni, można było próbować się połączyć. Powiedziałam: „Przyniosę ci na piśmie zgodę na przejście do naszego oddziału i spotkamy się następnego dnia.” Tymczasem myśmy dostali rozkaz przejścia i w nocy musieliśmy przechodzić przez teren Książęcej. Wzdłuż Książęcej był zrobiony przekop na Czerniaków aż do Czerniakowskiej. Myśmy wycofali się. Na kwaterze w momencie kiedy zasnęłam, przyśnił mi się mój brat, który mnie wołał – „Niusia” jestem ranny, przyjdź do mnie przyjdź! Zerwałam się w nocy i mówię, że spróbuję jeszcze się przedostać do Śródmieścia, zanim chłopcy się obudzą do rana to wrócę z powrotem. Przez cały przekop Książęcą biegłam, żeby się przerzucić przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę Nowego Światu. Niestety doszłam tylko do Alej Jerozolimskich i już nie było przejścia, już Śródmieście było odcięte od Czerniakowa, nie było możliwości, nie mogłam się przedostać. Tylko tyle wiem. Rzeczywiście on był ranny, czy tego dnia, trudno mi powiedzieć, bo tego nikt ni stwierdził. Kuzynka, która odnalazła wiadomość o tym, że on jest ranny i że jest w szpitalu na Chmielnej, poszła go szukać. Jak przyszła do szpitala, to jej powiedzieli, że on nie żyje i że jest pochowany, też nie wiedziała gdzie. Rodzice znaleźli po Powstaniu jego grób na Chmielnej tylko dzięki temu, że w dole były pochowane trzy osoby z czego on na samym wierzchu jako ostatni. Zatknięto patyk w gruzy gdzie był grób, na patyku było napisane Tadeusz Pleban, tylko jego nazwisko. Rodzice szukając śladów trafili na gruzowisko z patykiem. Odszukali ślad, że on nie żyje. Wracali do domu na piechotę. To były straszne czasy, nie było żadnej komunikacji z Radości, tylko trzeba było przez Wisłę przedostać się do kolejki wąskotorowej, która jeździła do Otwocka i którą można było dotrzeć do Radości. Tego dnia, kiedy rodzice znaleźli grób mojego brata, wróciłam z obozu. Nie zastałam rodziców w domu. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że tego samego dnia nie wiedząc nic o jednym dziecku i o drugim, jedno dziecko stracili, a jedno odzyskali.

  • Przedostała się pani na Czerniaków.

Na Czerniakowie miałam przeważnie dyżur w szpitaliku przy rannych na Okrąg 2, potem na Wilanowskiej 1. Byłam ranna na Okrąg 2, w tymże szpitalu stojąc w korytarzu Niemcy uruchomili „Goliata”. Szedł malutki czołg i się rozwalał po drodze. Wtedy kiedy on się rozwalił w pobliżu domu, odłamki wpadały do piwnicy, w której leżeli ranni. Stałam oparta o drzwi do pomieszczenia, w którym leżeli chłopcy. Przez odłamki, które wpadły dostałam w lewą nogę dwa odłamki. To nie była ciężka rana. W każdym bądź razie chodziłam z nią przecież. Z Czerniakowa wychodziłam 23 września, wtedy kiedy nie było już naszego oddziału. Nasz oddział wycofał się częściowo kanałami na Mokotów. Strasznym żalem nas ogarnęło, bo służba sanitarna zostawiła nas zupełnie nie zawiadamiając o tym, przedostała się przez Wisłę. Doktor Maks zabrał ze sobą materiały i pierwszą łodzią zamiast ciężko rannych, to on się przewiózł na drugą stronę Wisły. Tam go zresztą zaraz siupnęli do wojska. Miałam straszny żal, że nie zostałam zawiadomiona o tym, że oni się wycofują ani że oddział przechodzi kanałami, ani że nas zostawiają. Zostałam, tylko dwie nas było z sanitariuszek czynnych, chodzących na nogach. Nie zostałyśmy zawiadomione, że w ogóle nic nie mamy, ani materiałów opatrunkowych, ani leków. Obok nas ciężko ranni leżeli, jęczeli i nawet wody dla nich nie można było zdobyć. Ale wszystko jedno, tak się stało. Widać było, że wszystko się skończyło, nie ma amunicji, nie ma czym strzelać, nie ma możliwości obrony. Niemcy nawoływali cały czas ludność cywilną, żeby wychodziła i opuszczała domy. Dawali krótki czas na opuszczenie domów. Od nas wyszła delegacja w postaci trzech osób: sanitariuszka, ona nie była z „Parasola”, żołnierz z armii Berlinga w mundurze i ksiądz kapelan wojskowy, który był przy oddziale. Poszli jako delegacja do Niemców pertraktować warunki poddania. Natychmiast Niemcy potraktowali w ten sposób delegację, że powiedzieli, że żołnierza od „berlingowców” owszem, to oni uważają jako przedstawiciela obcej armii, ale reszta to bandyci, nie żadne wojsko. [Na] moich oczach, bo byłam świadkiem, prowadzili ich na szubienicę. Zrobili prowizoryczną szubienicę na ulicy na Wilanowskiej. Prowadzili ich pod szubienicę. Sanitariuszka jak ją prowadzili - to było dosłownie po przeciwnej stronie ulicy - zaczęła krzyczeć: „Niszczcie dokumenty! Zrzućcie opaski i panterki, bo was wszystkich wymordują!” Potem strzał się rozległ. Księdza chyba rozstrzelali, kogoś powiesili, kogoś rozstrzelali, tylko „berlingowiec” się uratował z trójki. Wiedząc o tym, że jest taka sytuacja, zwróciłam się do ludności cywilnej w piwnicach jak oni wychodzili, żeby nam - ponieważ Niemcy pozwolili zabrać ze sobą tylko określoną ilość, dziesięć kilo sprzętu ze sobą więc ludzie musieli wszystko zostawić i wyjść - dali ubrania, żebyśmy się mogli poprzebierać. Ludność cywilna zareagowała bardzo negatywie, powiedzieli: „Wam się zachciało Powstania, my wszystko żeśmy stracili, cały dorobek naszego życia, teraz mamy iść z torbami, z dziesięcioma kilogramami w świat!” Przeklinali nas, okropnie się odnosili. Jak oni odeszli, to w ostatniej chwili myśmy zdobyli trochę ubrań. Kogo się dało w koszulę czy w coś przebraliśmy, żeby można było uratować kogo się da. Dołączyliśmy do ludności cywilnej. Pędzili nas poprzez Plac Narutowicza na Dworzec Zachodni, potem wywieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie nastąpiła segregacja. Którzy jeszcze na swoich nogach chodzili i nadawali się do pracy, to do jednych wagonów, innych do innych wagonów. Z „Parasola” do obozu w Berlinie, do którego nas wieźli, została tylko „Nora” jedna z moich koleżanek, „Żak” Robert, „Skrzat” - on miał rękę przybandażowaną ciągle do ciała, nie było mu kiedy opatrunku zmieniać. Ponieważ ranny, przypuszczało się, że ich do szpitali będą odwozić. Ich [skierowano] do innych wagonów. Ustawili na torach wagony. Nastąpiła okoliczność, że myśmy byli w wagonie. Po przeciwnej stronie torów stał drugi wagon i Janusz „Skrzat” zobaczył nas, że my jesteśmy, znaczy ja byłam z „Norą”, z Robertem „Żakiem” w wagonach, które potem jak się okazało dotarły do Berlina. Oni byli w tych, które na Częstochowę miały jechać. Zdążyłam tylko krzyknąć: „Słuchaj, przypominam sobie, że rodzice mieli znajomych w Częstochowie o nazwisku...” Wymieniłam mu nazwisko, dzisiaj nie pamiętam. „Jeżeli znajdziesz się w okolicy szukaj tych ludzi, może ci pomogą.” Tak się stało. On bał się, że ich wywiozą gdzieś dalej. Jak się zorientował, że są w okolicach Częstochowy, wyskoczył z wagonów w takim stanie z raną. Doszedł do Częstochowy na nogach, usiadł na ławce w parku i płakał. Siedział na ławce, bo był głodny, nieszczęśliwy, obolały, ranny. Wyglądał tak, że każdy kto przechodził musiał wiedzieć, że to jest ktoś z Warszawy z Powstania. Groziło mu na pewno niebezpieczeństwo. Przechodziła zakonnica, spojrzała na chłopka, przysiadała przy nim, zaczęła się dopytywać. On mówi, że on szuka takich i takich. Ona się zlitowała na nim, wzięła go, zabrała do klasztoru. Tam się nim zajęli, doprowadzili go stanu używalności i odszukali mu znajomych. Potem dalsze losy. On wrócił w ostateczności po tułaczce. Rodzina go odszukała i znaleźli go. Nas wywieźli poprzez Stargard, pierwszy obóz, w którym kwarantannę żeśmy przeszli, potem przez kilka kolejnych obozów pracy, w Berlinie byliśmy aż do wyzwolenia. Jak tylko Rosjanie weszli do Berlina - we wschodniej części Berlina byliśmy w tym momencie - to myśmy natychmiast wyruszyli w drogę do domu. Przewędrowaliśmy, można powiedzieć, na nogach prawie, aż do Poznania od Berlina z małymi odcinkami, gdzie trochę nam się udało podjechać pociągiem towarowym, gdzie w drodze żeśmy wskakiwali. Wróciliśmy do domu. Takie były losy Powstania.

  • Mam jeszcze pytanie dotyczące życia w nowej rzeczywistości. Po pierwsze: czy pani się ujawniła czy nie? Po drugie: czy kiedykolwiek spotkała się pani z objawami jeśli nawet nie represji, to jakkolwiek ponoszenia konsekwencji?

Osobiście nie. Ponieważ moi rodzice stracili w Powstaniu w Warszawie wszystko, magazyny ojca, całe biuro, wszystko zostało zniszczone w czasie Powstania. Ojciec stracił pracę. Poprzez znajomego księgarza dostał propozycję - w tym momencie były utworzone Wydawnictwa Szkolne i chcieli tworzyć placówki we wszystkich miastach wojewódzkich - czy ojciec się zdecyduje na to, żeby jechać do Szczecina i tworzyć tam placówkę. Ojciec się zdecydował. Pojechał i tworzył delegaturę zakładów Wydawnictw Szkolnych w Szczecinie. Po dwóch, trzech miesiącach ściągnął mamę i mnie tak że bardzo krótko byłam w Warszawie. Przed wyjazdem do Szczecina dostałam zawiadomienie, że został aresztowany „Radosław” i że u „Radosława” jest wykaz wszystkich osób, lista członków oddziału „Parasol”. Oni mogą nas szukać i ewentualnie grożą nam represje, część osób, która z Warszawy się przedostała przeszła podobno do partyzantki. Było polecenie, żeby się zapisywać do ZBOWID-u. Wtedy wyjeżdżałam do Szczecina. Nie bardzo miałam chęć się zgłaszać do ZBOWID-u, nie wiedziałam co to jest. Ponieważ tworzyły się możliwości nauki, bo uruchamiali w Szczecinie oddział Poznańskiej Akademii Handlowej i była możliwość rekrutacji na studia, pomyślałam sobie, że gdybym miała stracić możliwość nauki, to lepiej się zapisać do ZBOWID-u. Zgłosiłam się do ZBOWID-u w Szczecinie, zapisali mnie, żadnych represji nigdy nie miałam. Zapraszali mnie tam ze dwa razy, nigdy nie się zgłosiłam, ani składek żadnych nie zapłaciłam, ani w ogóle do nich nie chodziłam. Raz jeden mnie zapraszali, że chcą mi dać kartę osadnictwa wojskowego. Na zasadzie karty osadnictwa wojskowego mogłabym na przykład mieszkanie, domek, otrzymać. Nie zgłosiłam zainteresowań z tego powodu. Mnie osobiście żadne represje nie dotknęły. Byłam poza Warszawą kilka lat. Mało tego już w czasie studiów - bo podjęłam studia w Szczecinie - zgłaszając się na egzamin, po trzy osoby nas wpuszczano na egzamin, bo to był ustny egzamin, weszłam i profesor na luzie nagle się zaczął zwracać do wszystkich nas: „Powiedźcie państwo jakie [są] wasze losy wojny, gdzie spędziliście okres wojny?” Zapytał mnie, mówię, że całą okupację byłam w Warszawie, potem byłam w Powstaniu i w obozie. „W Powstaniu?” Uzyskałam wielki aplauz ze strony pana profesora. Dwóm kolegom, którzy obok mnie egzamin zdawali, nie szły wcześniej odpowiedzi. On jeszcze do nich się zwrócił: „Wy się nie wstydzicie! Kobieta za was walczyła, przeszła cięgi a wy się teraz nawet nie chcecie uczyć? Nie wstyd wam?” Mnie było bardzo nieprzyjemnie, bo nie chciałam tam się ujawniać, nigdy tego nie robiłam w tamtym okresie. Nie doznałam żadnych represji z powodu swojego uczestnictwa. Udało mi się, zresztą mojemu mężowi na szczęście też.
Warszawa, 13 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Danuta Krauze Pseudonim: „Niuśka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Parasol” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter