Bohdan Hryniewicz „Bogdan”

Archiwum Historii Mówionej

Mówi Bohdan Hryniewicz. W czasie Powstania przyłączyłem się do Batalionu „Nałęcz”, ponieważ przedtem byłem w „Szarych Szeregach”, ale nie mogłem się dostać do mojego punktu spotkań, więc mój brat, który był ode mnie o rok starszy, i ja przyłączyliśmy się do pierwszego oddziału, który nas przyjął, a było to 4 sierpnia.

  • Jaki miał pan pseudonim w Powstaniu?

„Bohdan”.

  • W którym roku pan się urodził?

W 1931.

  • Czy urodził się pan w Warszawie?

Nie, w Wilnie. Jestem wilnianinem z krwi i kości, od iks pokoleń, ale w 1942 roku, jak moja mama, [dowiedziała się], że Niemcy stracili pod Stalingradem, powiedziała: „My już Wilna polskiego nigdy nie zobaczymy.” Przenieśliśmy się do Warszawy.

  • Czyli w 1942 roku…

Nie, w marcu 1943 roku przybyłem do Warszawy.

  • Gdzie państwo zamieszkali?

Myśmy mieszkali na ulicy Nowy Świat 37.

  • Do jakiej szkoły pan chodził?

Chodziłem na tajne komplety Górskiego do pierwszej klasy gimnazjalnej razem z moim bratem. Tam właściwie, przez znajomości wstąpiliśmy do „Szarych Szeregów” i byliśmy w „Szarych Szeregach” do Powstania.

  • Kiedy dokładnie pan miał pierwszy kontakt z konspiracją?

To był sierpień, wrzesień 1943 roku, jak się zaczął tajny rok szkolny.

  • Jak wyglądało przygotowanie, jakie pan otrzymał?

To było typowo harcerskie przygotowanie, z pewnym naciskiem na znajomość ulic, znajomości przejścia między ulicami, domy, które są przechodnie; obserwacja, która miała pomagać w transporcie broni; trochę małego sabotażu, malowało się [takie] rzeczy [jak], szubienice [z swastykami]. Kiedyś niestety mało nie dostałem za to, bo na placu Józefa Piłsudskiego był lokal nocny dla Niemców, dla żołnierzy Soldatenheim, niedaleko „Zachęty”. To było w kwietniu na Wielkanoc 1944 roku. Padał deszcz, później przestał padać, mnie czapka spadła z głowy, więc wyskoczyłem z tramwaju, chwyciłem mokrą czapkę, nie wiedziałem, co z nią robić, a szyba duża stała zachęcająco, więc z miejsca narysowałem na niej szubienicę ze swastyką wiszącą. Ale tylko skończyłem, jak dwóch żołnierzy, chwyciło mnie, wzięli mnie do środka i chcieli mnie prać [pasami], ale przyszedł jakiś oficer i zaczął się pytać, jak się nazywam, powiedziałem: „Kowalski”, „[Gdzie] jest twój ojciec?” Mówię: „On pracuje w Grosse Heeres Baustelle”. To była firma niemiecka do różnych budów, [powiedziałem], że pracuje na froncie wschodnim, wiec nie pozwolił mnie bić i wykopali mnie stamtąd. Takie przygody przedpowstańcze.

  • Inna działalność? Wspomniał pan o malowaniu znaków. Czy przenosił też pan może prasę?

Nie, myśmy się przygotowywali do tego. Myśmy raz tylko (to były właściwie ćwiczenia) [mieli] eskortować tych, którzy, nie wiem, co przenosili; oni teoretycznie coś przenosili i myśmy chodzili, stawali na rogu, jak nie było Niemców, jak byli Niemcy, to się albo zawiązywało buty czy coś tego rodzaju, ale to… Nie wiem, czy to była prawdziwa akcja, czy po prostu szkolenie.

  • Czy pan miał kontakt z bronią podczas szkoleń?

Nie, nie mieliśmy żadnego. Myśmy byli najmłodszymi harcerzami, myśmy byli w „Zawiszy” w „Szarych Szeregach”. Bo „Szare Szeregi” dzieliły się na trzy grupy, „Zawiszacy” – najmłodsza, „Szkoły bojowe” i GS – y „Grupy Szturmowe”.

  • Pana rodzice wiedzieli o pana działalności?

Wiedzieli, naturalnie. Znaczy, „moi rodzice” – moja mama się rozeszła z moim ojcem i wyszła za mąż za [Wiktora] Rymszewicza. Jej trzeci mąż był Koronkiewicz. Był Hryniewicz, Rumszewicz i Koronkiewicz. Wiktor był podchorążym, który był w 1939 roku [ranny]. On był w konspiracji, jego kuzyn Zygmunt Rymszewicz, który z nami mieszkał, też był w konspiracji. To był kolega Janka Bytnara, słynnego „Rudego”. Jeszcze była [taka] historia, że on wpadł przed Powstaniem w kocioł, gdzie Niemcy czekali. Udało mu się uciec, ale uciekł bez żadnych dokumentów. Ponieważ mieszkał u nas, z miejsca zadzwonił do mojej mamy i mówi: „Słuchaj, Niusiu, spotkałem Janka Bytnara, czy mnie rozumiesz?” Mama wiedziała, że Janek Bytnar nie żył, mówi: „Tak.” On mówi: „Weź moje rzeczy i wyjdź nam na spotkanie.” Więc mama z miejsca usunęła wszystkie jego rzeczy. Gestapo przyszło jakiś tydzień potem, zrobili olbrzymią rewizję, ale mama była bardzo przystojną kobietą, a gestapowiec bardzo się delikatnie zachowywał, mówili po francusku, ona bardzo zdziwiona, co się z Zygmuntem stało, ona nie wie i tak dalej i nic się nie stało. To taki cud, który nie wiadomo dlaczego i jak, bo normalnie na pewno by ją chwycili i zawieźli na gestapo. Tak że czasami dobrze być piękną kobietą.

  • Czy działalność pana ojczyma miała wpływ na pana postawę, na to że pan też chciał w tym wszystkim brać udział?

Trudno powiedzieć. Naturalnie tak, ale to jest tradycja rodzinna od pokoleń, bo Hryniewiczowie zawsze byli związani z ruchem narodowym, brat mojego dziadka zginął w 1863 roku, mój ojciec, jego brat, wszyscy kuzyni brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej, miałem wujków oficerów zawodowych, tak że to była tradycja polska, narodowa, niepodległościowa. Naturalnie z tą tradycją się żyło i tak to [było].

  • To był dla pana naturalny…

To był zupełnie naturalny, nie było kwestii na ten temat, że może być inaczej. Myśmy również nie bardzo lubili bolszewików, [bo] w 1939 roku myśmy przeszli przez bolszewików, potem Niemców, po wojnie, naturalnie, znowu bolszewicy.

  • Kiedy dowiedział się pan, że ma wybuchnąć Powstanie, że jest przygotowywane?

Nie, myśmy nie wiedzieli. Myśmy nie byli zmobilizowani. Ale coś się spodziewano, dlatego że mój ojczym trzy dni przedtem opuścił dom. Jak Powstanie wybuchło, to nie było kwestią, że to było Powstanie.

  • Gdzie się pan wtedy znajdował?

W domu. Myśmy byli w domu, to było 1 sierpnia po południu, już się strzały zaczęły koło czwartej. O piątej, szóstej ruszyły polskie oddziały, zaczęły się pokazywać polskie flagi, następnego dnia naturalnie była cała budowa barykad. Myśmy koniecznie chcieli przejść na nasz punkt [zbioru], który był po drugiej stronie Alei, ale przez Aleje nie można było przejść. Tak trwało, myśmy chcieli się dołączyć gdzieś, ale mama mówiła, że nie możemy, że musimy siedzieć i tak dalej.
Aż w końcu 4 sierpnia… Myśmy mieszkali w domu na Nowym Świecie 37, który jest obok „Bliklego” i ten dom był o jedno piętro wyższy niż wszystkie inne domy i również ulica Nowy Świat zakręcała. Przyszło [dwóch] żołnierzy i pytają się, czy stąd widać skrzyżowanie Alej z Nowym Światem. Mówię: „Tak, tak, z naszego strychu na pewno widać”. Więc myśmy ich poprowadzili na strych, myśmy wszyscy wybili sobie po jednej cegle i patrzymy, co się dzieje. Jeden z nich miał karabin. Wszyscy siedzą przy dziurkach przy ścianie, najpierw przejeżdża motocykl, więc on strzelił. Nic. Przejeżdża jakieś auto. Strzelił. Nic. A potem przejeżdża czołg. Przyjechał od strony mostu Poniatowskiego, zakręcił, stanął na skrzyżowaniu. On stoi, my też się patrzymy, po pewnym czasie klapa się otwiera i oficer czy dowódca czołgu wychodzi […], z lornetką, patrzy się, a ten go rąbnął i [on] spadł. Patrzymy, a lufa idzie w górę, a wtedy jak rąbnęło, zaraz obok mnie zrobiła się olbrzymia dziura w ścianie szczytowej. Pocisk na szczęście był przeciwpancerny, tak że on przeszedł przez jedna ścianę i wyszedł drugą. My wszyscy naturalnie w nogi, jak byliśmy na schodach, to drugi pocisk rąbnął, ale nas już nie było. Mówię wtedy: „My idziemy z wami, my się chcemy przyłączyć”. To był właśnie oddział z Batalionu „Nałęcz”, który wtedy był na Boduena i kapitan „Nałęcz” powiedział, że nas przyjmie, jeżeli nasza mama nam pozwoli. Poszliśmy z powrotem, mówimy: „Jak, mamo, nie pozwolisz, to uciekniemy.”, więc ona przyszła, powiedziała, że daje pozwolenie.

  • „My”, to znaczy pan i kto?

Mój brat. Mój brat był o rok i dwa miesiące starszy. Andrzej Hryniewicz. Myśmy się przyłączyli, zostałem łącznikiem osobowym dowódcy batalionu, a mój brat został łącznikiem porucznika „Jura”, dowódca jednej z kompani.

  • Jak się nazywał dowódca pana batalionu?

Stefan Kaniewski.

  • To było 5 sierpnia?

Tak, to było 5 sierpnia. Nasze legitymacje były podpisane 5 sierpnia. Później byliśmy na Siennej przez jeden dzień, a w nocy z szóstego na siódmego przeszliśmy przez Halę Mirowską do Leszna, na Stare Miasto, bo myśmy byli w Śródmieściu. Na Starym Mieście, to było 7 czy 8 sierpnia, 7 sierpnia w nocy zrobiliśmy wypad wzdłuż ulicy Księcia Alberta do pałacu Brühla, ale tam się nic nie udało, dlatego że dolne okna pałacu Brühla miały pancerne płyty. Przyszedł czołg i tak żeśmy z tego się wycofali. I nam wtedy dali do obrony ratusz.
Myśmy bronili ratusz, tam nam podporządkowali kompanię P-20 również i batalion się rozwinął. Batalion był bardzo dziwnym batalionem, dlatego że to był batalion Korpusu Bezpieczeństwa, który taktycznie był podporządkowany Armii Krajowej, ale teoretycznie był osobną organizacją. Członem tego batalionu była grupa podchorążych, mniej więcej pięćdziesięciu podchorążych. Była taka kompania kadrowa i później się rozeszła do batalionu, przez który przez cały czas Powstania przeszło trzystu pięćdziesięciu żołnierzy. Na Starówce było mniej więcej dwustu, dwustu pięćdziesięciu. Przeszliśmy do ratusza, mieliśmy trzymać ratusz, który trzymaliśmy do 11 sierpnia. W tym czasie, przez tych parę dni przyszedł główny atak niemiecki, gdzie, zdaje się, po raz pierwszy Niemcy używali ludność cywilną przed czołgami. Kapitan „Nałęcz”, wtedy jeszcze był porucznikiem „Nałęczem”, kazał iść wyborowym strzelcom na najwyższe piętra i zaczęli wydłubywać Niemców i krzyczeć do Polaków, żeby uciekali. Zrobiła się zamieszka i sporo Niemców zginęło i część Polaków została zabitych, ale to były ciężkie czasy. Również z teatru zaczęli wtedy palić.
Ale były też i śmieszne historie. Było parę bardzo śmiesznych historii. Przebijaliśmy przejścia w piwnicach ratusza, żeby można było przejść piwnicami z jednej części ratusza na drugą, i [kolega] łomem walił przez mury i nagle łom lekko przeszedł po pierwszej cegle i rozległ się brzęk butelki. Okazało się, jak żeśmy to rozłożyli, żeśmy znaleźli pięćdziesiąt butelek zamurowanych jeszcze w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego. To był tokaj i miód. Korków już nie było, korek był już całkowicie sproszkowany, tylko był wosk, na którym były stemple. A to co zostało, mniej więcej połowa butelki, to właściwie maź, prawie syrop. Ponieważ 10 sierpnia były moje imieniny, więc mi dano w filiżaneczkę od czarnej kawy, czy to był miód, czy to był tokaj, nie, to był syrop po prostu. Wypiłem to i potem ani ręką, ani nogą nie mogłem ruszyć. Chciałem wstać i nie mogłem. Później nas zdecydowali się wycofać z ratusza i poszliśmy do odwodu, to było 12 sierpnia, do Hotelu Polskiego na ulicy Długiej. Tam byliśmy dosłownie tylko dwanaście godzin, potem nas rzucili na odbicie małej PAST-y, „telefonów” na ulicy Tłomackie.
  • Miał pan w tym czasie jakąś broń? Czy przyznano panu?

Nie, nie miałem. Miałem jeden granat. Nie było wystarczająco broni dla wszystkich, byłem łącznikiem. Tam trzymaliśmy redutę (później była nazywana Redutą „Nałęcza”) przez dwanaście dni w bardzo ciężkich walkach. A dlatego że główny atak niemiecki z Woli szedł właśnie ulicą Leszno, tak że tam bez przerwy były bardzo ciężkie walki. Tam znowu Niemcy po raz drugi użyli tę samą historię, że użyli kobiet i dzieci do rozbierania barykady.
Tak się złożyło, że myśmy mieli sekcje minerską, którą dowodził podchorąży „Abczyc”. Jak byliśmy w ratuszu, ktoś miał pomysł, żeby zrobić katapultę, bo mówił, że jak byli małymi chłopcami, to się bawili katapultami, że katapulta potrafi wyrzucić cegłę na dwieście metrów. Więc był stolarz, który wybudował katapultę, wzięło się resory, jakieś gumy i tak dalej i w międzyczasie było dwadzieścia amerykańskich puszek od oliwy, mniej więcej półtoralitrowych i ponieważ mieliśmy trotylu z niedopałów, oni zrobili bomby. Ta katapulta miała być moździerzem. Pierwsza próba, była puszczona cegła, to cegła poleciała pięć metrów i na tym to się skończyło.
Ale bomby były zrobione, tak że z tymi bombami naturalnie poszliśmy na Leszno. Jak Niemcy zrobili atak, [mieli] przygotowane trzy działa szturmowe, które stały na Lesznie, i grupa Polaków, cywilów przed nimi, a esesmani szli bokiem przy ścianie ulicy Leszno od strony zachodniej, czyli od strony getta, a myśmy zrobili stanowiska, ponieważ były domy przebite na pierwszym piętrze między domami, porucznik „Nałęcz” umieścił minerów z bombami wzdłuż trzech budynków. Jak Niemcy przepuścili Polaków do samej barykady, żeby zaczęli rozbierać barykadę, to „Nałęcz” krzyknął: „Polacy za barykadę!” i wtedy rzuciliśmy bomby. Trzydziestu Niemców było wybitych. Niestety zginęła również część ludzi cywilnej.
Również zdarzyła się sytuacja, że mimo że piętra były zabarykadowane, bomby również wybiły jedną bramę, Niemcy wpadli do bramy, zaczęła się dosyć ciężka walka, prawie że z rąk do rąk. Tam też było parę ciekawych i smutnych historii. Ktoś powiedział, że w jednej piwnicy są dwa świniaki, że dozorca trzyma świnie. Więc myśmy poszli do piwnicy na dół i były dwa świniaki. Jeden z chłopców mówi: „Wiem, jak to się robi. Zabiję go bagnetem”. I on biega z bagnetem, świniak ucieka, stara się uderzyć bagnetem, nic z tego nie wyszło. A drugi: „Słuchaj, to nie tak się robi, odsuń się.”, wziął peema, trr i świniaki były zabite. Później te świniaki zaczęli gotować, a niestety myśmy tych świniaków nie zjedli, dlatego że był wybuch na ulicy Przejazd 3, a w oficynie była kuchnia, gdzie świniaki się gotowały.
Niemcy użyli jedyny raz, z tego co wiem, specjalną broń, wybuch był spowodowany wybuchem pyłu węglowego. Oni eksperymentowali z wybuchem pyłu węglowego jako broń, nazwali to „Tajfun”, jako broń przeciwko samolotom. Myśleli, że będą mogli zrobić taki wybuch, żeby poszedł w górę i samoloty alianckie by mogły spaść. Niestety z tego nic nie wyszło, ale użyli go po raz pierwszy w czasie Powstania Warszawskiego na naszym odcinku, gdzie oni przebili się od strony getta, zrobili dziury do piwnicy pod Przejazd 3, wypełnili piwnicę pyłem i spowodowali eksplozję. Wtedy zginęło trzydziestu, czterdziestu Powstańców w gruzach. Tak się właśnie złożyło, że wchodziłem do Przejazd 3, a to było typowo polskie podwórko, że była duża brama, później były boczne oficyny i tylne oficyny, patrzę, a oficyna tylna się podnosi do góry i spadła. Dosłownie, to się podniosło wszystko i później to spadło w kupie gruzów. To nie był silny wybuch, jeżeli chodzi o głos, to był wstrząs i fala wstrząśnie mocno, taki kurz i wszystko. Tak że to była nieciekawa i nieprzyjemna historia, bo tam były bardzo ciężkie walki przez cały czas.

  • Ten pył został zrzucony?

Nie, oni jakimiś pompami wpuścili pył. To się czasami zdarza, wybuchy w kopalniach węgla są właśnie czasami spowodowane pyłem węglowym, wybuchy w silosach, gdzie się trzyma mąkę, czasami też wybuchają z powodu tego, że pył może wybuchnąć. Oni stworzyli sztuczny wybuch pyłu w piwnicach Przejazd numer 3.

  • Znajdowali się tam wtedy sami Powstańcy czy także ludność cywilna?

Ludność też była. Ale ludności już tak [dużo] nie było, bo to było na pierwszej linii, więc ludność się stamtąd wycofywała. Później się stało, że koło piętnastego, szesnastego myśmy już właściwie zostali odcięci, dlatego że… Nie odcięci całkowicie, ale odcięci tym, że nasze zaplecze to były zburzone domy między ulicą Długą a Tłomackiem i naprzeciwko synagogi. To były domy, które były zburzone w 1939 roku, tak że mury stały mniej więcej do pierwszego piętra, to znaczy przez parter i to było wypełnione gruzami. Niemcy mieli krzyżowy ogień z synagogi z karabinów maszynowych i z getta i niestety tam właściwie nie można było przejść.
Przeszedłem z rozkazem, później wróciłem z jeszcze jednym żołnierzem, poszliśmy do majora „Sosny”, że [myśmy] potrzebowali lekarza i potrzebowaliśmy amunicji. I w drodze powrotnej dali mi plecak z amunicją, granaty i pociski z PIAT-a i myśmy to przenieśli. Później nas zluzowali, 22 [sierpnia] kompania czy batalion „Jacka”. Niestety kazali nam zostawić nasze karabiny maszynowe. Myśmy mieli dwa karabiny maszynowe. Myśmy nie chcieli zostawić karabinów maszynowych, zostawiliśmy je z obsługami.

  • Na jakim odcinku były umieszczone te karabiny?

Na „telefonach”, tak zwana mała PAST-a, to było obok „Grubej Kaśki”. To dochodziło bokiem do „Grubej Kaśki”. To był budynek żelazobetonowy, który wychodził częściowo naprzeciwko ulicy Leszno, tak że on blokował ulicę Leszno. Przed tym była też barykada. Ponieważ to był budynek centrali telefonów, oprócz że był budynek żelazobetonowy, również miał konstrukcje stalowe, kątowniki stalowe były we wszystkich piętrach, które trzymały rozdzielniki telefoniczne, w każdym razie Niemcy właściwie nie mogli go rozwalić, szkielet stał aż do końca Powstania. Myśmy zostawili dwa karabiny maszynowe, niestety oddział kapitana „Jacka” wycofał się, nie zabierając naszej załogi. Jedna z załóg zginęła, drugiej udało się wycofać. Później żeśmy znowu teoretycznie poszli do odwodu, to było dwudziestego trzeciego, ale znowu nas rzucili, żeby odbić pałac Radziwiłła. Później odbiliśmy pałac Radziwiłła, trzymaliśmy pałac Radziwiłła, ale tam już… Tam nam dali trochę dodatek żołnierzy z Kampinosu, którzy przeszli przez kanały z Żoliborza. Tam nas [Niemcy] wykończyli, [były] bardzo ciężkie walki. Pałac został zbombardowany, tam mnie zresztą zasypało w pałacu, ale nic mi się nie stało, na szczęście.

  • Jakie zadania miał pan przydzielone przy odbijaniu pałacu?

Byłem po prostu telefonem polowym mojego dowódcy, byłem zawsze z nim, gdzie on był, to ja też byłem. Jak mówił, żeby jakieś rozkazy przenieść tam i z powrotem, to zawsze byłem tam. Byłem osobistym łącznikiem dowódcy batalionu, tak że gdziekolwiek on był, byłem z nim zawsze. A to był człowiek bardzo dzielny, który dowodził od przodu, nie od tyłu. Tak że myśmy zawsze byli w pierwszej linii. Tam on został ranny, bo był rozkaz odbicia „telefonów”, które myśmy trzymali przez dwanaście dni, które później przez następne dwa dni były stracone. Miały wyjść dwa ataki, nasz atak od pałacu Radziwiłła, drugi „Gozdawy”, zdaje się, z jakiejś innej [strony]; miała być rakieta i to miało zacząć się o pierwszej, później odwołali, o drugiej, później odwołali, o trzeciej, później w końcu myśmy zaatakowali, ale w międzyczasie Niemcy się zorientowali, dali nam ogień z granatników na pozycje wyjściowe i nie bardzo ciekawie to wyszło.
Potem jeszcze resztki batalionu odeszły. [Ja] przeszedłem kanałami 29 sierpnia ze Starego Miasta. Wyszedłem wcześniej przed batalionem, bo wyszedłem ze specjalnym rozkazem, z meldunkiem od naszego dowódcy, do komendy KB w Śródmieściu. Dlatego że myśmy dostali rozkaz od komendy KB, żeby wycofać batalion ze Starego Miasta, i porucznik „Nałęcz” poszedł do pułkownika „Wachnowskiego”, byłem przy tej rozmowie, mówi: „Pani pułkowniku, dostałem rozkaz, ale my jesteśmy taktycznie podporządkowani panu i naturalnie zrobimy, co pan każe”. „Wachnowski” mu powiedział, że pozwala wycofać rannych kanałami bez broni, ale [Powstańcy] z bronią muszą zostać. On mówi: „Tak jest, panie pułkowniku, ale proszę tylko o pozwolenie wysłania łącznika z moim meldunkiem”. Dostaliśmy przepustkę na przejście kanałami i wtedy poszedłem ja i jeszcze jeden podchorąży i z przewodnikiem kanałowym. Jak doszliśmy do włazów przy pałacu Krasińskich, to tam kapitan „Barry”, który był dowódcą żandarmerii na Starym Mieście, „Nałęcz” mu podaje przepustkę, a on mówi: „Mnie to nic nie obchodzi, nie wpuszczam was”. „Nałęcz” wyjął swego colta, wsadził mu w żebro i idą. Żeśmy weszli do kanałów, przeszliśmy kanałami do Śródmieścia.

  • Czyli ile osób wtedy przeszło?

Wtedy tylko trzy. Resztki batalionu przeszły trzydziestego pierwszego i pierwszego.

  • Proszę powiedzieć, jak to się odbyło. Jakie pan ma wrażenia z przejścia?

Pierwszy kanał, burzowiec, który szedł Miodową do Krakowskiego Przedmieścia, był zupełnie wygodnym kanałem, można było iść. Przez Krakowskie Przedmieście był najlepszy kanał, bo kanał bardzo szeroki i wysoki, miał chodniki po dwóch stronach. Studzienki już były otwarte i Niemcy rzucali granaty od czasu do czasu. Później, jak podeszliśmy mniej więcej, kanalarz mówił, że jesteśmy przy Uniwersytecie Warszawskim, później on się znowu zwęził do kanału mniej więcej wysokości, przypuszczam, metr sześćdziesiąt, dlatego że mogłem iść prosto, ale normalni ludzie, znaczy dorośli ludzie, musieli mieć schylone głowy.
A ostatni odcinek na Wareckiej to był jajkowy kanał, mniej więcej czterdzieści pięć centymetrów na dziewięćdziesiąt, i kanałowiec dał nam patyki, po prostu kawałeczek patyka od szczotki do zamiatania, przycięty, który był troszeczkę krótszy niż największa średnica kanału i to się wsadzało przed sobą i później się ciągnęło, bo nie można było iść, po prostu ciągnęło się siebie przez kanał. Naturalnie, ponieważ tam były nadal różne rzeczy, to było bardzo ślisko. Weszliśmy do studzienki i studzienką wyszliśmy, już tam na nas czekali.

  • Kto czekał?

Nie wiem dokładnie, kto czekał. Ludzie byli, były posterunki i odprowadzili nas do komendy KB na Boduena, gdzie złożyłem meldunek, zasnąłem i ukradli mi hełm. Miałem fajny hełm niemiecki garnizonowy z lekkiej blachy, a nie ciężki, położyłem się, położyłem głowę w hełmie, obudziłem się, hełmu nie było.

  • Skąd pan miał hełm?

Ktoś mi dał. Myśmy zdobyli go, nie pamiętam kto. Myśmy wszyscy mieli mundury poniemieckie, myśmy mieli panterki, tak że cały oddział był w panterkach. Naturalnie, jak myśmy przyszli ze Starówki, to wszyscy koniecznie chcieli kupić panterki od nas, bo to był status w Śródmieściu, żeby mieć panterkę. Na Starym Mieście zginął mój brat w bardzo nieprzyjemny sposób. Dlatego że myśmy byli wtedy odcięci na „małych telefonach”, a on był łącznikiem w komendzie dowództwa odcinka u majora „Sosny” i został postrzelony przez wystrzał moździerza. Wzięli go do szpitala, stracił dwie nogi i rękę i zmarł z ran.

  • W jakim momencie Powstania to było?

To było 21 sierpnia. Był ranny [siedemnastego], zmarł dwudziestego pierwszego. Jak myśmy zeszli z tego odcinka od dwudziestego drugiego, z „telefonów”, z Reduty „Nałęcz”, to poszedłem z naszym dowódcą kapitanem „Nałęczem” do dowództwa „Sosny” i pytamy się, gdzie jest „Tarzan”, jego pseudonim był „Tarzan”. A ktoś: „A, zupę z niego zrobili”.

  • Wyprawił pan pogrzeb swojemu bratu?

Nie, myśmy poszli do… To były dantejskie sceny, myśmy poszli do szpitala na Długiej, bo powiedzieli, że go wzięli do szpitala na Długiej, i tam nam powiedział ktoś, że był ksiądz, który prowadził kartotekę, ale go dzisiaj zabili, a tu jest ten brulion. W brulionie znaleźliśmy napis, że on zmarł z ran.

  • Nie widział pan już później swojego brata? Mógł pan pożegnać się?

Nie. Właściwie go nie widziałem, […] od 12 czy 13 sierpnia.

  • Wie pan, gdzie został pochowany?

Tak. Później jego ciało znaleźli po Powstaniu, dlatego że miał butelkę z dokumentami i był ekshumowany do tymczasowego grobu w pałacu Krasińskich, a teraz leży na Powązkach.

  • Wracając do historii na Śródmieściu, na Boduena. Jakie kolejne rozkazy pan otrzymywał?

Była decyzja Armii Krajowej, że oddziały, które przyszły ze Starego Miasta, by nie dawać im osobnych odcinków, bo te odcinki już były obsadzone, tylko dołączać do innych oddziałów, i nasz batalion rozparcelowali między dwa inne bataliony. Jedną kompanię dali do Batalionu „Sokół”, który bronił koło Banku Gospodarstwa Krajowego, a drugą dali na odcinek „Piorun” koło Emilii Plater. Tak że te dwie kompanie tylko były rozdane. Tam była jedna z ciekawych historii, która się stała na odcinku, gdzie nasza kompania była w ramach Batalionu „Sokół”. To było zawieszenie broni między Polakami a Niemcami.
  • Kiedy?

Dwudziesty czwarty, 25 września, w tym czasie. Niemiecki oficer wyszedł z flagą, polski oficer wyszedł z naszego batalionu „Sokół” (z naszego batalionu też) i niemiecki oficer powiedział, że ich dowódca prosi o zawieszenie broni, żeby zabrać trupy zabitych żołnierzy niemieckich z przedpola. Myśmy się zgodzili. Zawieszenie broni trwało, oni zabrali swoje trupy, a następnego dnia znowu wyszedł pod flagą, właściwie byłem wtedy [świadkiem], wyszło dwóch oficerów niemieckich pod flagą i polski oficer wyszedł i jeden z oficerów mówi, że ich dowódca chce zaprosić dowódcę naszego batalionu na kawę, żeby mu podziękować za rycerski gest i zostawia drugiego oficera jako zakładnika. Dowódca batalionu poszedł z jednym jeszcze oficerem, byli zaproszeni na kawę, wypili kawę, wypalili po papierosku i przyszedł doktor batalionu, bo to był batalion broni przeciwlotniczej, to nie był żaden SS czy nic, i przyszedł oficer, który był doktorem ich, i mówi naszym Polakom: „Wiecie co, wy dużo nie strzelacie, ale ile razy słyszymy strzał z waszej strony, to z miejsca wysyłamy sanitariuszy, bo wiemy, że albo jest ciężko ranny, albo zabity”.

  • Gdzie się odbyło to spotkanie?

W Alejach koło Banku Gospodarstwa Krajowego. To było przed Nowym Światem, mniej więcej w tym odcinku. W zasadzie to było jedyne tego rodzaju spotkanie w czasie Powstania Warszawskiego, bo na Starym Mieście nikt się z nikim nie spotykał, tylko się wyżynało tych, których się złapało, bo tam była straszna swołocz.

  • Po spotkaniu co było dalej?

Nic, potem się dalej strzelało do siebie. Naturalnie dużym wydarzeniem było zrzucenie przez Liberatory spadochronów z zasobnikami, później szalone rozczarowanie, jak to wszystko szło w innym kierunku. Tylko dziesięć procent wpadło w nasze ręce. Myśmy właściwie dużo nie otrzymali, myśmy otrzymali z rzutów na Starym Mieście PIAT-a i amunicję i granaty. Potem jakieś suchary Rosjanie wyrzucali w nocy, to dostaliśmy trochę sucharów. Bo kukuruźniki, dwupłatowce, latały w nocy, zrzucały niby pomoc, którą zrzucali bez spadochronów. Nawet słyszałem historię, nie wiem, czy to jest prawda, czy nie, że Rosjanie zrzucili rusznicę przeciwpancerną i podpiłowali zamek w ten sposób, że jak wystrzelił, to zamek wyleciał do tyłu i zabił [strzelca]. Tak się mówiło, czy to była prawda, czy nie była prawda, ale tak się opowiadało w czasie Powstania.

  • Zrzutu odbierali jeszcze państwo na Starym Mieście?

Osobiście nie odbieraliśmy zrzutów, myśmy dostali zrzuty, bo zrzuty nie były na pierwszej linii, myśmy byli zawsze na pierwszej linii, zrzuty były na placu Krasińskiego. To było miejsce do zrzutów, tam łączniczki latały, leżały na ziemi z latarkami do góry. Tak że myśmy dostali to, co odcinek „Sosny” dostał, i dostaliśmy od „Sosny” przydział amunicji i PIAT-a.

  • Jak pytałam wcześniej o broń, powiedział pan, że dostał pan jeden granat. To jedyna broń, z jaką miał pan kontakt?

Tak jest.

  • Kiedy pan wykorzystał ten granat?

Granatu nigdy nie wykorzystałem, ale raz go o mało nie wykorzystałem. Był Przejazd raz, dwa, trzy, trzy budynki, później się zaczynały ruiny getta. Przejazd 1, 2 był w naszych rękach, numer 3 był w niczyich rękach, a getto było w niemieckich rękach. Była dziura przebita w klatce schodowej między 3 i 5, idziemy kiedyś z porucznikiem „Nałęczem”, dowódcą batalionu, a ten patrzy, że przy dziurze nie ma naszego posterunku. Tam był posterunek zawsze, więc on mówi: „»Bohdan«, zostań tu z granatem. Jak coś usłyszysz, to rzucaj granat. Kogoś zaraz przyślę”. Zostałem z granatem i on przysłał chłopaka „Stena” Grzybowskiego, a ten miał FN-kę „siódemkę”, strasznie groźna broń. To był chłopak jakieś dwa lata starszy ode mnie, [może] trzy lata starszy ode mnie. On ważny, bo miał, a ja nie miałem. Później mówi: „Widzisz, jaka dobra broń. Spójrz, pokażę ci, jak się ją rozbiera”. Zdjął zasuwę z góry, a tam iglica stała na sprężynce i jakoś ją potrącił, iglica wyskoczyła. Przez następną godzinę jeden stał z granatem przy włazie, a drugi szukał iglicy, nim ją znalazł. Tak że były śmieszne historie i były smutne historie i były bardzo tragiczne historie.

  • Jako łącznik był pan na linii frontu, a czy zdarzał się czas, żeby odpocząć gdzieś, znaleźć chwilę czasu…

Na Starówce nie, na Starówce było bez przerwy. Jak już przeszliśmy do Śródmieścia, to raczej tak, dlatego że dwie kompanie były taktycznie dowodzone przez dowódców kompanii, a sztab batalionu był w innym miejscu, tak że moja funkcja wtedy właściwie była chodzić dziennie czy parę razy do kompanii i przychodzić z kapitanem, gdzie on chodził. Tak że tam taktycznie dowodzili inni dowódcy batalionami, tylko na szczeblu, powiedzmy, kompanijnym nasi dowódcy dowodzili. Tak że w Śródmieściu było mniej bezpośredniej walki tak jak na Starym Mieście jeśli chodzi o mnie, nie resztę batalionu naturalnie, bo oni na pierwszej linii.

  • Jak znajdował się wolny czas, co pan robił?

Pojęcia nie mam.

  • Wtedy pan spał?

Zawsze chodziłem, siedziałem w jednej kompanii czy w drugiej kompanii, zobaczyć, co oni robili, wracałem do dowództwa.

  • Pamięta pan może miłe chwile spędzone w towarzystwie w czasie bez walki?

Tak, naturalnie. To byli młodzi ludzie, młode kobiety, którzy nie wiedzieli, czy będą żyć, czy nie będą żyć, to się żyło na pełen gaz wtedy.

  • Co to znaczy?

Co to znaczy? Nie bardzo wiedziałem, co to znaczy, ale było sporo pijania, kochania i tak dalej. Nie ma kwestii. Życie szło. Na Starym Mieście myśmy się myli w szampanie, bo nie mieliśmy wody, a mieliśmy szampana, bo w Szpitalu Maltańskim były duże zbiory szampana i koniaku, Niemcy mieli i zaczęło się to, że cywile zaczęli to szabrować i przynosić. Myśmy dostali rozkaz, żeby ktokolwiek przechodzi z trunkiem, żeby je zatrzymać i tylko dać jedną butelkę od skrzynki. Później, jak już byliśmy odcięci, myśmy mieli szampan i koniak Martela. A również jak byliśmy w pałacu Radziwiłła, też była ciekawa historyjka, jak myśmy weszli, to kapitan „Nałęcz” spotkał się z księciem Januszem Radziwiłłem, który zresztą bardzo poprawnie się zachowywał, [kapitan go] pytał: „Proszę pana – czy jak do niego mówił – czy przypadkiem jest jakieś wino czy jakieś jedzenie, bo mamy rannych, przydałoby się”. On mówi: „Nie, proszę pana, nic nie ma, Niemcy wszystko zabrali”. Mówi: „W takim razie pan nie ma nic przeciwko temu, jak my coś poszukamy?”. Tak żeśmy zaczęli szukać, żeśmy znaleźli. I było wino i było jedzenie.

  • Jak wyglądała sprawa z jedzeniem w Śródmieściu?

Wyżywieniem na Śródmieściu była tak zwana wypluwajka. To znaczy jęczmień gotowany, który się jadło i się wypluwało. Od czasu do czasu… Mówiąc szczerze nie pamiętam, żebym naprawdę był głodny. Jakoś zawsze coś było do jedzenia. Koty się jadło, psy się jadło. Szprotki gdzieś się znajdowało, jakieś konserwy. Jakoś kombinowali. Straszny chleb był. Nie pamiętam głodu osobiście z czasów Powstania. Wiem, że ludzie byli głodni, że był jedzenia, ale osobiście nie miałem u jedzenia. Zresztą nie było nic wykwintnego, ale z głodu człowiek nie umierał.

  • We wrześniu, gdy sytuacja wyglądała coraz gorzej, jak spędzał pan czas w towarzystwie? Czy jeszcze można było znaleźć entuzjazm?

Całkowicie, wszyscy chcieli się bić do końca. Wszyscy czekali, że może w końcu Rosjanie się ruszą. Nikt nie chciał kapitulować. Jeżeli chodzi o wojsko, znaczy prawie wszystkie wojska tak samo się czuły, ale jeżeli chodzi o nasze oddziały, to nie było żadnej wątpliwości, że jeżeli mielibyśmy się bić, to byśmy się bili jeszcze dalej.

  • Gdzie pana zastała kapitulacja?

W Śródmieściu na ulicy Koszykowej. Chciałem pójść jako jeniec, ale mnie dowódca nie pozwolił. Powiedział, że ponieważ mój brat zginął i mój ojczym zginął w czasie Powstania, więc kazał mi wyjść jako cywil. Wyszliśmy z moja mamą jako cywile przez Pruszków.

  • Proszę powiedzieć, kiedy się pan dowiedział, że ojczym zginął?

Zaraz jak zginął, bo on zginął… To było zaraz po przejściu ze Starego Miasta, on był w oddziale, który stał w PKO, i wpadła bomba do gmachu PKO, bodaj [5] września, jeśli się nie mylę, która wpadła przez szyb od windy i rozbiła się na dole. A on, z tego co mówił jego kolega potem mojej mamie, oni [powrócili] wieczorem z wypadu jakiegoś, z akcji i ten mieszkał również niedaleko nas, mówi: „Słuchaj, idę do domu, nie chcesz pójść do domu?”. A on mówi: „Jestem tak zmęczony, że tu się położę”. Położył się i na tym się skończyło.

  • Dowiedział się pan o tym jeszcze w czasie Powstania, tak?

Tak, naturalnie.

  • Na Koszykowej 12 pan był ze swoim oddziałem?

Znaczy dowództwo batalionu było na Koszykowej, a oddziały liniowe, jedna kompania była z Batalionem „Sokół” koło Banku Gospodarstwa Krajowego, a druga była w odcinku „Piorun” koło Emilii Plater.

  • Jak wyglądał moment kapitulacji?

Smutny. Właściwie to był smutek, że nic z tego nie wyszło. Patrzyłem, jak moi koledzy wychodzili, oddawali broń. To była bardzo nieprzyjemna chwili. Oni przechodzili koło politechniki, a później myśmy wyszli tą samą drogą. Szliśmy na piechotę, niemieccy żołnierze stali co pewien czas aż do Pruszkowa i w Pruszkowie byliśmy później dwa czy trzy dni. Stamtąd nas przesiedlili pod Częstochowę.

  • Jak pan wychodził z ludnością cywilną, spotkał się pan z matką albo z jakąś rodziną? Czy wychodził pan sam?

Nie, wychodziłem z moją mamą. Jeszcze szedł jeden chłopak z naszego oddziału, syn jednego z oficerów, który zginął przed samym końcem Powstania. Myśmy szli we trójkę. On był o rok starszy ode mnie. Tak że nas wywieźli na wieś pod Częstochowę.

  • Jakie były pana dalsze losy?

Dalsze losy były takie, że spod Częstochowy myśmy się przenieśli pod Miechów, później Rosjanie przyszli, znaczy przeszedł front. Mój wujek, który był skoczkiem cichociemnym, był zrzucony do Polski we wrześniu 1944 roku jako szef sztabu Armii Krajowej na okręg łódzki. Myśmy nawiązali kontakt z jego siostrą, która była pierwszą kuzynką mojej mamy i on się dowiedział, że tam jesteśmy. Przyjechał i dał nam trzysta dolarów, co było wtedy olbrzymią sumą pieniędzy. Myśmy się później przenieśli… Pojechaliśmy do Warszawy, w Warszawie nic nie było, pojechaliśmy na Śląsk, tam nam się nie podobało, pojechaliśmy do Szczecina i mieszkaliśmy w Szczecinie, aż w 1946 roku uciekliśmy z Polski.
  • Co było bezpośrednią przyczyną tego, że wyjechaliście?

Była bardzo śmieszna historia. Zawsze działałem w harcerstwie, ujawniłem się, więc nosiłem Krzyż Walecznych i byłem w harcerstwie. Jak mój dowódca wrócił z niewoli, bo on był w obozie jenieckim, którego Rosjanie wzięli, tak że on wrócił po wojnie do Warszawy, również spotkałem pułkownika [„Radosława”], pytam się, czy się ujawnić, mówił, żeby się ujawnić. Ujawniłem się, zapisałem do ZBoWiD-u i tak dalej. Jak wrócił mój dowódca z Powstania, to mnie przedstawił do Krzyża Virtuti Militari. Ale Rada Narodowa dała mi Krzyż Grunwaldu trzeciej klasy. Tak że byłem jednym z dziesięciu Powstańców, którzy w drugą rocznicę Powstania 1 sierpnia 1946 roku dostali Krzyże Grunwaldu. Krzyża Grunwaldu nigdy nie nosiłem, ale parę razy go nosiłem. Zawsze nosiłem tylko krzyż harcerski [i Krzyż Walecznych].
Raz jechałem do Warszawy, mój ojciec wtedy pracował w dyrekcji kolejowej, wtedy po wojnie był tak zwany wagon służbowy, na który trzeba było mieć miejscówkę, bo pociągi były szalenie zapchane. To był pociąg nocny ze Szczecina do Warszawy, miałem miejscówkę i to był poniemiecki wagon, gdzie był tylko jeden przedział pośrodku, tak zwany miękki, że były pluszowe siedzenia, a resztę po obu stronach był otwarty przedziały z drewnianymi ławkami. Tam siadłem, pociąg już prawie ma odjechać, pełno ludzi naturalnie jest, wchodzi porucznik i mówi: „Wy wszyscy stąd won, to jest zarezerwowane dla pułkownika”. Wszyscy wyszli, a ja wyjąłem Krzyż Grunwaldu z kieszeni, wziąłem agrafkę, przypiąłem go i siedzę. A ten wchodzi, mówi: „Ty gówniarzu, wynoś się stąd, pułkownik ma tu siedzieć”. Mówię: „Kogo obywatel porucznik woła gówniarzem?”. A on zgłupiał. Mówi: „A przecież obywatel pułkownik tu będzie”. Mówię: „Dobrze. Obywatelu poruczniku, my jesteśmy przecież w socjalistycznej Polsce, wszyscy są równi, tu jest wystarczająco miejsca dla niego, dla mnie i […] dla obywatela porucznika”. On nie wiedział, co mówić. Przychodzi pułkownik, Rosjanin, w polskiej czapce z orzełkiem z koroną jeszcze. Patrzę, on mówi: Malczyk, ty gieroj? Gieroj. Bili giermańców? Bili. Haraszo. Położyłem się na jednej ławce, on się położył na drugiej, powiedział porucznikowi, żeby mnie przykrył swoim płaszczem, porucznik siedział na siedzeniu, a ordynus siedział na drugim. Tak żeśmy dojechali do Warszawy.
Drugi raz to była taka historia, że już się zaczęło przysposobienie wojskowe w Szczecinie, to było w 1946 roku, wtedy byłem w czwartej klasie gimnazjalnej i mieliśmy ubeka, który był dowódcą przysposobienia wojskowego. Żeśmy wracali po południu z ćwiczeń na polu poniemieckim ćwiczeń piechoty i w przeciwnym kierunku szła kompania rosyjska rosyjskiego wojska, która maszerowała tak, jak Rosjanie maszerują jeden [w] drugiego i śpiewała Katiusza. Myśmy zaczęli wyć Katiuszę jak koty i zaczęliśmy chodzić jak Rosjanie, wchodziliśmy jednego w drugiego. To strasznie [jego] podenerwowało, więc on nas z powrotem na pole ćwiczeń, mówi: „Wy gówniarze, ja wam pokażę, jak możecie się nabijać z naszych sojuszników, którzy nas…” – i tak dalej. Robię trzy kroku naprzód, mówię: „Junak Hryniewicz melduje obywatelowi porucznikowi, że jest piętnaście po trzeciej. O trzeciej godzinie się ćwiczenia skończyły, idę do domu” – i wszyscy się rozeszli. On mówi: „Ty się jutro u mnie zamelduj…”. Więc przychodzę następnego dnia, Krzyż Grunwaldu przypięty na agrafkę, a ten zgłupiał. „A to wy macie Krzyż Grunwaldu?”. Mówię: „Tak jest”. – „A gdzieście dostali?”. – „W Powstaniu Warszawskim”. Rozmówka dalej. Za jakieś trzy tygodnie mnie woła i mówi: „To wyście nie byli w Gwardii Ludowej”. A mówię: „A gdzie była Gwardia Ludowa?”.
A później, to było przed 11 listopada, na 11 listopada powiedzieli nam, że nie będzie święta narodowego. Zdecydowałem się, że zrobimy święto, więc z moimi kolegami rozpędziliśmy nasze gimnazjum, rozpędziliśmy kupieckie gimnazjum, żeńskie [gimnazjum], odbyła się ostra sytuacja, bo milicja wyszła z bronią, cała młodzież chodziła po ulicach Szczecina, śpiewając. Jakieś dwa tygodnie po tym, trzy tygodnie, to już było pod koniec, mniej więcej już na początku grudnia przychodzi nasz dyrektor, nasza wychowawczyni z krokodylimi łzami i jakiś kurdupel. Ten wchodzi na poniemiecką katedrę, bo to było poniemieckie gimnazjum, metr wysokości, staje tam i mówi: „Od tej chwili ta klasa nie istnieje”. A ktoś powiedział: „Skurwysyn!”. Skończyło się tym, że nas wszystkich wywalili. Rozwiązali klasę, rodzice poszli w delegacje i w końcu przyjęli wszystkich z wyjątkiem mnie i mojego kolegi. Myśmy dostali wilcze bilety. Pojechałem do Warszawy, myślałem, że może się dostanę do gimnazjum w Warszawie, ale nic z tego nie wyszło. W międzyczasie UB przyszła, żebym się do nich zameldował, a myśmy już starali się uciec z Polski, wiec myśmy mieli pewne chody. Jak wróciłem z Warszawy, tośmy uciekli na Wigilię 1946 roku.

  • Z kim pan wyjechał?

Z moja mamą, z kolegą, którego też nie przyjęli, z jego ojcem. Myśmy przeszli przez granicę między Polską a rosyjską strefą okupacji koło [Świnoujścia], na wyspie Wolin. Dostaliśmy się do Berlina, tam nic specjalnie nie było. Później przeszliśmy następną granicę na sylwestra między rosyjską strefą i brytyjską strefą, pojechaliśmy do Hanoweru, tam już były polskie oddziały i polskie transporty I Dywizji. Pojechałem do Mepen, do dowództwa dywizji, gdzie był obóz przejściowy, jeszcze szły ostatnie transporty do Włoch stamtąd. Jak mi przysługiwała dwójka z I Dywizji Pancernej, to [pokazałem] wszystkie swoje papiery z Powstania, bo miałem legitymację Armii Krajowej, legitymację Krzyża Walecznych i tak dalej. Mówi: „Widzę, że pan był na Starym Mieście”. Mówię: „Tak.” „A właśnie tak się złożyło, że pułkownik Ziemski, »Wachnowski«, dowódca Starówki jest tutaj i zaraz go zawołamy”. Zawołali Ziemskiego, Ziemski przyszedł, mu się zameldowałem, on patrzy się na mnie: „»Bohdan«, co ty tu robisz?”. Mówię: „Uciekłem, pani pułkowniku”. Tak że tak to było. Później z rodziną z I Dywizji Pancernej dostałem się do Anglii i z Anglii do Stanów.

  • I to był koniec pana powstańczej historii.

Tak jest.

  • Jak pan myśli teraz o Powstaniu?

Moje podejście jest takie, że myślę, że gdyby nie było Powstania, to w kraju nie byłoby Solidarności, że duch narodowy był tak podtrzymany Powstaniem, że pozwolił nam na ruch piętnaście lat temu. Historia nas osądzi.





Warszawa, 10 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Bohdan Hryniewicz Pseudonim: „Bogdan” Stopień: łącznik dowódcy batalionu Formacja: Batalion „Nałęcz”, Batalion „Sokół” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter