Wanda Janina Staniszewska „Janka”

Archiwum Historii Mówionej

Wanda Janina Staniszewska. Urodzona 4 września 1924 roku w Puławach.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną, co pani robiła.

Chodziłam do szkoły podstawowej na Marymoncie, tam były trzy szkoły. Skończyłam szkołę na Kolektorskiej. To była szkoła podstawowa, to był rok 1939.

  • Jak pani się znalazła w Warszawie?

Ojciec dostał pracę, przyjechali i mnie tu przywieźli jako małe dziecko; nie chodziłam jeszcze do szkoły. Tu się wychowałam, mieszkaliśmy na Marymoncie, w wielu punktach, ostatnio na ulicy Skrzelewskiej. Tam był taki domek. Tam mieszkaliśmy do Powstania.

  • W momencie wybuchu wojny była pani już nastolatką. Czy były jakieś sygnały, że wojna wybuchnie, mówiło się o tym?

Nie wiem, rodzice ze mną na ten temat nie rozmawiali.

  • A wśród młodzieży?

Nie, młodzież to tak jak i dzisiaj. Interesowało nas to, co będzie się działo. Sensacje były niesamowite. I to nas trochę ostudziło. A później pięć lat okupacji to już była gehenna.

  • Pamięta pani może sam moment wybuchu wojny? Jak to wyglądało w pani oczach?

Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Trudno powiedzieć, żebym była taka mądra, jak miałam piętnaście lat. Nie przypuszczałam, jak to będzie. Myśmy się cieszyli. [Chcieliśmy], żeby się coś działo. No – działo się.

  • Jakie były pierwsze wrażenia?

Nie mogłam siedzieć w żadnych schronach, bo schronów nie było. Na podwórku był wykopany dół, deski, przysypane piachem. Tam siedzieli wszyscy lokatorzy, a ja na górze gotowałam kisiel. Jak ten piach się zawalił, to mamę przysypało; za nogi ją wyciągali. To był pierwszy dramat, który przeżyłam, bo musiałam mamę ratować. Później czas okupacji był coraz bardziej agresywny. Zaczęłam pracować. Pracowałam na Woli.

  • Pamięta pani swój pierwszy kontakt z nieprzyjacielem, z Niemcami?

Tego nie pamiętam, natomiast pamiętam, jak wracali nasi żołnierze z Bielan. Szli ulicą Gwiaździstą w kierunku Potockiej, do Żoliborza. To było ranne bractwo, pokaleczone, głodne, w porwanych ciuchach. Biedni, brudni. Zgarniałam to wszystko do domu, ile mogłam. Sąsiadki gotowały, myśmy ich myły, opatrunki robiły. To była pierwsza szkoła. Pomagało się tym biednym żołnierzom. A jak to wszystko się zakończyło, to nie mogę sobie uświadomić, bo nawet już kilka razy myślałam. Oni przeszli i poszli swoją drogą, a myśmy zostali. I to było tak, aż Niemcy weszli. Oni wchodzili systematycznie do Warszawy. Opanowali cały Marymont, cały Żoliborz, to już było tak jak co dzień.

  • Miała pani jakiś kontakt z wrogiem od początku, jak zaczęli zajmować Warszawę? Jak ich pani zapamiętała?

Chodziło się na Żoliborz, z Marymontu – to była taka ekskluzywna dzielnica. Tam jest park, były spacerki. Był tam szpital polowy wojsk powstańczych, forty sokolnickie – mam tu dokumenty. Przechodziło się koło tego parku. Chodzili z karabinami, jakoś nas nie zaczepiali. Trafiła się jakaś babcia, którą się zainteresowali, bo była na rauszu. Poszli za nią, a nas zostawili. Nie, nie zaczepiali nas.
Natomiast musiałam pracować. Pracowałam na Woli. Koleżanka mi załatwiła, bo miała tam jakąś znajomą – nazywała się Rottmannowa, mieszkali na Marymoncie. Cała rodzina tych Rottmanów przyjęła folkslistę. Nie ci, których znałam osobiście, tylko rodzice jej szwagra. Mieli znajomości, ona tam pracowała, ta fabryka nazywała się Verbundstoff Fabrik – Centralna Składnica Materiałów Sanitarnych. Była tam wata, lignina, jodyna, bandaże, opatrunki.

  • Pamięta pani, gdzie to było? Może pani podać adres?

Oczywiście, że tak, przecież tam pracowałam. Ale tego domu teraz nie ma. Pracowało nas tam prawie siedemdziesiąt dziewcząt. Był Ślązak, mówił do nas: „O, już niedługo tu będzieta. My jedziemy, zostanieta tutaj. Bierzta wszystko, bo to wase, nie nase”. Taki był uczciwy szwab. Na to, co on mówił, to nikt nie zwracał uwagi. Krzywdy nam nie robili, pilnowali nas – nie powiem – była warta, chodzili po sali, ale… Jedna była afera, ale to już pod koniec prawie.

  • Co się wydarzyło?

Był taki doktor Hanzel, był Niemcem, berlińczykiem, żonę miał Polkę, z Radomia. Nigdy nam nic nie robił, grzeczny był, uśmiechał się, tolerował nas. Wszędzie, gdzie trzeba było, to przyszedł, porozmawiał, jak ktoś umiał, bo ja nie umiałam. Wyprawił nam na Boże Narodzenie Wigilię. Jak się dowiedzieli w Sanitatsparku na Powązkach – tam, gdzie Tatarska – były magazyny, to jego od nas zabrali. Wysłali go na wschodni front. Przysłali takiego wstrętnego człowieka, który tylko patrzył, jak kogo skrzywdzić.
Jechało się z Marymontu „czternastką”, koło parku Krasińskich – tu gdzie jest ten kamień „Rudego” – Bielańską, Senatorską na Wolę. Przy Żelaznej był ten most, co było getto. Myśmy jeździli dołem, a Żydzi przechodzili górą, z jednego getta do drugiego. Wyszedł taki gruby człowiek w mundurze – to Niemiec był, potworny – machnął ręką, tramwaj pojechał, a my wszyscy do pracy pieszo. Człowiek nie mógł się spóźnić, bo bardzo przestrzegał ten nowy szef, myśmy się pospóźniały, to się pytał, dlaczego się spóźniłyśmy. Powiedziałyśmy: Strassenbahn kaputt, że tramwaj się popsuł, dostałyśmy za to po buzi. Potem przyszedł, pytał się: „Boli?”. Ja nie dostałam, ale inna dostała. Była jedna, jej rodzice mieli sklep, w którym były kartki, i nie stawiła się do pracy dwa albo trzy dni. Nie wiem, gdzie ona mieszkała. Za to przywieźli ją, wsadzili do jakiejś komórki pełnej wody i w tej wodzie stała. Stamtąd ją wysłał ten doktor Buhl – bo tak się nazywał – do Niemiec gdzieś, na roboty. Ale ona była w organizacji, więc przyjechali Polacy, przebrani w niemieckie mundury. Strach nas opanował okropny, było nas tam kilkadziesiąt – czterdzieści, może pięćdziesiąt. Bałyśmy się, że przyjechali po nas, bo przecież różne rzeczy się zdarzały. Na ulicy się szło i łapali – Jude!, a ja mówię: „Idiota!”. Sprechen [, kto on jest, a ja mówię: Nicht Jude. Popatrzył na mnie, szłam z koleżanką, miałam ciemne włosy, śniada cera, może i do Żydówki byłam podobna – to było przy Hali Mirowskiej, tramwaj stanął, „Dokumenty!”. Gdzie tam! W fabryce [mówili]: „Nie dawać dokumentów!”. Nie dałam mu. Koleżanka poleciała, granatowy policjant przyszedł, wziął te dokumenty, pokazał mu, on to przeczytał – zakład pracy. Co tam było? Tam było wszystko – bandaże, lignina, wata, jodyna. Wszystko, wszystko było – i mundury, i koce. Jak ona mu to pokazała, on to przeczytał, to mnie puścił. Wsiadł do tramwaju, pomachał ręką i pojechał. Obłęd był, ludzie patrzyli, co się dzieje, myśleli, że już mnie zabiorą. Najgorsze było to, że jak tu była Chłodna, a dalej jest Elektoralna, przy Hali Mirowskiej, była taka wajcha – nie wiem, jak to nazwać, taki szlaban. Jak on to podniósł, to już było getto. Staliśmy tam obok, myślałam, że on mnie już tam do tego zawoła. Ale jakieś sumienie jeszcze trochę miał, puścił. Myśmy z takim strachem przeszły, to było coś potwornego. A tak to wielokrotnie zaczepiali na ulicy, ale tak na żarty: „Panienki, panienki” – coś tam, i się szło.
Natomiast mój brat zginął na Pawiaku, ojciec zginął w Powstaniu. Jak brat zginął, to strasznie się bałam. Były dokumenty, napisali, że go tam nie było, a był, bo przecież mama nosiła paczki.

  • Jak to się stało, że brat dostał się na Pawiak? Był w organizacji?

Nie wiem, bo on mi się przecież nie zwierzał. Był młodszy ode mnie, ale chłopak. Podobno złapali ich gdzieś pod Warszawą na rozkręcaniu torów. Rzucił karteczkę, przyniósł ją do nas, do domu jakiś kolejarz. [Brat] napisał: „Wiozą nas na Pawiak”, i podpisane: „Zygmunt”. Mama chodziła, paczki nosiła, dała i obrączkę, i pieniądze jednemu, miał pomóc. Robiła wszystko, żeby go stamtąd wyciągnąć. Ten, który to wziął i miał załatwić, powiedział tak: „Ma pani dzieci? Proszę iść do domu, zapomnieć o nim, już go nie ma. Nie ma po nim śladu”. Napisali w rejestrze, że nie był, nie jest rejestrowany. A był, przecież mama przynosiła paczki. No, ale cóż… Ojciec zginał, jak wybuchło Powstanie. Pierwszego sierpnia wybierałam się – mieszkałam na Marymoncie – na plac Wilsona, żeby pojechać po tę miskę. To głupota była.

  • Czy pani wiedziała, że będzie jakieś Powstanie? Czy wśród młodzieży mówiło się o tym?

Ci, z którymi byłam później w kontakcie, nie rozmawiali na ten temat. Wiele rzeczy było takich, które wskazywały na to, ale ja po prostu nie byłam poinformowana. Co mogła wiedzieć dziewczyna o takich rzeczach? No, chyba, że już ktoś był w konspiracji, to już był zaangażowany. Ja nie byłam, nie robiłam.

  • Czyli w szkole, jak ktoś wiedział, to się z tym nie obnosił?

Żadnej szkoły już nie było. Skończyłam szkołę podstawową w 1939 roku, a w czasie okupacji chodziłam do jakiejś szkoły na Długą, róg Daniłowiczowskiej, nie wiem, co to była za szkoła. Wpadła woźna, mówi: „Uciekajcie, bo buda podjechała”, uciekłyśmy nad Wisłę, wszystko zostało, na tym się skończyła moja edukacja. Później już nie było możliwości, trzeba się było u nich gdziekolwiek zatrudnić, żeby mieć te dokumenty. Nie było to ani łatwe, ani przyjemne.
Pierwszego sierpnia się wybrałam. Jakiś pan mówi: „Dziewczyno, gdzie ty jedziesz? Wracaj do domu!”. Mówię: „Dlaczego?”. „Bo nigdzie tramwaje nie chodzą. Nie będę ci gadał dlaczego”. To wróciłam. I o piątej już wiedziałam, co się święci. Ale ponieważ nie byłam w konspiracji, nie byłam w kontakcie, nie byłam na tyle zżyta z kolegami, by mnie angażowali w te rzeczy, robiłam to wszystko z własnej woli. Co mogłam, to zrobiłam, i nie zrobiłam sporo.

  • Jak pani trafiła do Powstania?

[Powstańcy] przychodzili na działkę po warzywa, owoce, ja im tam donosiłam, rozmawiali. Później mnie tam do siebie zaangażowali, poszłam. Ale myśmy się nie widywali, bo oni ciągle byli na noce, a ja w nocy siedziałam w domu. Były jakieś zrzuty, opatrunek, coś zanieść, przynieść. To była moja rola. Nie byłam bohaterem, nie róbcie go ze mnie, bo ja tego nie chcę. Później przyszedł kolega, którego mało znałam, wiedziałam, gdzie jest jego żona, mówi: „Chodź ze mną”. Poszliśmy od [ulicy] Podstarościch, Krasińskiego, do Suzina. Tam był taki przekopany rów, przeszliśmy go i weszliśmy w Suzina. Tu był posterunek, a tu pralnia. Jakiś granatnik strzelił w dach tego domu i pokiereszowało nas na dobre. On zginął na miejscu, szedł pierwszy, tu dostał, całe płuca rozwalone. Ja dostałam w twarz, brzuch, nogi – cała pomazana krwią. Ten żołnierz [niemiecki] widział. Przerażona byłam, nikogo nie ma, tu walą. On mówi: „Stój, bo będę strzelał”. Gdzie tam! Na przełaj tym rowem dobiegłam do [ulicy] Kossaka. To był taki czarny dom – piękny, do dziś stoi, niedawno, jak jeszcze mąż żył, poszliśmy tam – w siatkach były dziury, można było przejść z podwórka na podwórko. Ktoś mnie tam zauważył, zapytali: „Gdzie?”, mówię: „Do kolegów, na Podstarościch”. Zawieźli mnie do szpitala, na Czarneckiego, do fortu sokolnickiego. To był bardzo duży szpital. Wszyscy uszliśmy cało i zdrowo. Na Rakowieckiej też był jakiś szpital, to wytłukli co do jednej osoby.
  • Długo pani była w tym szpitalu?

Byłam ranna gdzieś 23 czy 24 września, jeżeli nie później, nie pamiętam. Nie było godziny, dnia – żyło się, jak [niezrozumiałe]. Stamtąd nas Niemcy wywieźli do Pruszkowa. Transportowali nas sami Niemcy karetkami sanitarnymi. Wieźli nas z Żoliborza, przez Dworzec Gdański, 11 czy 10 października. Nie wiem, bo leżałam jak betka na podłodze – bez opatrunku, bez kroplówek, bez jedzenia, bez niczego. Brzuch, wszystko miałam poszarpane. Nikt się nami nie interesował, a człowiek przeżył. Nikt nas nie ratował. Chodzili, selekcjonowali, oficerowie chodzili… Pamiętam, chociaż byłam w takim stanie, że nie wiedziałam, czy jestem, czy mnie nie ma. Ten oficer stanął nade mną, podniósł koc, zobaczył, rzucił ten koc i poszedł. Wieźli nas Orlą, na Wolę i do Pruszkowa. Po drodze nam dawali pić, to byli lotnicy. Trochę rozumiałam, bo pracowałam z nimi, parę słów umiałam. Coś tam gadał: Keine Angst – „Nie bój się, pij”. A przecież pić nie można było. Jak człowiek jest ranny w brzuch, to mu się pić nie daje, bo to zapalenie otrzewnej i koniec.
[W Pruszkowie] nas wyładowali, rzucili nas na taką halę, gdzie przejeżdżał pociąg, zostawili i poszli. Poukładali nas, jak ktoś się zsunął, spadł, to leżał na betonie. Ile to trwało – nie wiem. Kto był nadający się do wyjścia, uważali, że się im się nadaje – do obozu czy do jakiejś pracy – to brali. Takie coś leżące jak my – to nie. Później jacyś panowie z tych terenów zawieźli nas wozami ze słomą do Tworek. Z Tworek do Grodziska. Całą noc jechaliśmy tym pociągiem. Leżałam na ławce, a nogi to nie wiem, jak trzymałam, bo tu mam dziury powyrywane [w kolanach]. Tam nas wyładowali w kościele i była selekcja – ten szpital, tamten. Wszędzie było pełno chorych, rannych ludzi. Ja byłam ostatnia, leżałam bez życia, u kresu wytrzymałości, jak psiak, na podłodze. Zmęczona, głodna, zasnęłam z jakąś starszą babcią. Ona usnęła i ja. Wreszcie ona zaczęła krzyczeć: „Coś tu się dzieje, słuchaj! Musimy się stąd jakoś wydostać!”. Mówię: „Ale ja nie stanę na nogi, bo nie mogę”. Zaczęła walić w okno, trafił się jakiś kolejarz, wybił szybę, otworzył drzwi, załadował ją i mnie, załadował nas na rykszę i woził po całym Grodzisku. Co z nią zrobił, nie wiem, ja dostałam się do domu starców.
Okazało się, że w domu starców było kilka koleżanek – Krysia Bierutówna z matką i jeszcze jedna koleżanka. Opiekowały się mną w szpitalu, jak mnie tam przywieźli, smarowały mi wargi wodą. Były już w takim stanie, że mogły to zrobić, a ja leżałam jak betka. Jak mnie tam zobaczyły, to zaczęły się bardzo cieszyć. I tam, wśród tych umierających na podłodze staruszek, gdzie tysiące wesz chodziło żywcem, można było zgarniać – to było nasze życie. Opiekowały się nami zakonnice, ale ta opieka to była pod wielkim znakiem zapytania. Lekarz był, ale co to tam [znaczy] na tyle osób. Jakaś pani umarła, chcieli mnie na to ciepłe łóżko położyć, powiedziałam: „W życiu! Nie! Na podłodze, a nie na łóżku po trupie”. To było przerażające, człowiek miał tylko dwadzieścia lat, był sam i był zdany na wszystko. Nie wiedziałam, gdzie jest mama. Człowiek gnił, leżał w ranach, poszarpany. Później mnie tam mama znalazła, trzy razy była w tym domu starców i mówili, że nie ma takiej. Taka babcia staruszka mówi: „Jest, jest taka Wandzia. Już o kulach chodzi, ale bardzo słabo”. Zakonnice nie chciały powiedzieć, nie interesowały się, tyle że dały nam jakiegoś mleka z wodą, kawałek chleba i to było wszystko. Coś tam jeszcze dawały, ale ja nie pamiętam, bo nie mogłam jeść wszystkiego.
Mama mnie tam znalazła i zabrała pod Kraków. Tam już na nas czekali, to była taka docelowa stacja dla warszawiaków, gdzie się ich dowoziło, i gospodarze się opiekowali tymi ludźmi. Matki z dziećmi, moja mama była z dwoma braćmi. [Nikt] mnie tam nie chciał, na wsi chłop to jest wygodny – co by ze mną robił? W końcu jedna mówi: „Ja ją wezmę, szkoda mi jej”. Bardzo mi tam było dobrze. Zabrali mnie to tego domu końmi, na sianie, okryta jakimiś kocami, bo to zimno było przecież. Chyba trzy dni potem przyszli nasi wojacy z lasu, partyzanci. Nie wiem, kto im powiedział, może mama. Zameldowali się, „Dokumenty jakieś masz?”. „Nie mam, skąd mam mieć? Ja jestem, jaki dokument. Jakie dokumenty, ludzie?”. A oni: „Nie, to już nieważne”, i do tej gospodyni: „Pani, ona ma tu mieć wszystko. Łóżko, wyżywienie, opranie. Proszę o to zadbać. Wiemy o wszystkim”. Mama tam widocznie powiedziała. Ta gospodyni była dobra, opiekowała się mną. Ale tam były cyrki – w dzień chodzili Niemcy, a nocą przychodzili partyzanci na koniach. To była atrakcja, później się już przyzwyczaiłam, czekałam, kiedy oni przyjadą. Dali pieniądze tej gospodyni, przywieźli furę drzewa, żeby było ciepło. Gospodyni budziła mnie rano, mówiła: „Wandziu, napij się ciepłego mleka”. A ja mówię: „W życiu! Pani Mario, nie mogę, to mleko pachnie krową. Z bańki mogę się napić”. Doprowadziła do tego, że ja przez listopad, chyba niecały, w grudniu stanęłam na własnych nogach. Odłożyłam kule i poszłam z jej córkami na wioskę zobaczyć, jak się odbywa zabawa. Pięknie było – śnieg, mróz, drzewa białe. Ale na tej wsi zaczęli się lać. Siekiery, światło zgasło. Ja w takich krótkich rękawach uciekałam do domu, mówię: „Pani Mario, niech pani idzie, bo oni się tam awanturują, a ja uciekłam”. Byliśmy u nich do wyzwolenia Warszawy. Jak żeśmy odjeżdżali, to nam dali jeszcze tytoń „Virginia”, tam się paliło papierosy, ja też paliłam.
Nieuczciwi ludzie, którzy nie dbali o warszawiaków, ponosili tam bardzo duże konsekwencje. Tłukli ich jak diabli.
Mama przywiozła mnie w pociągu w skrzynce od amunicji. Tam mnie schowała, nie wiem dlaczego, co jej tam ktoś nagadał. Od Dworca Zachodniego już pieszo szłam, na własnych nogach, bez kul, przez Pawiak, Okopową do [ulicy] Broniewskiego, Potockiej. Jak wróciliśmy do domu, to były puste ściany.

  • No właśnie, skąd taki pomysł powrotu do Warszawy? Dochodziły wiadomości, że Warszawa cała w gruzach?

A co było robić? Ile ludzi wracało – to w ogóle nikt sobie nie wyobraża! O kulach, o laskach, bez rąk, bez nóg wracali, do Warszawy szli. To byli ludzie, nie jak dziś – artyści.

  • Kierowali się państwo miłością do miasta?

Jasne! Przetrwaniem przede wszystkim. Każdy szukał swojego, nie było! Mnóstwo trupów było, trzeba było wydobywać.

  • Pamięta pani coś z tych ekshumacji? Może nam pani coś opowiedzieć?

Pamiętam dwóch. Buty tylko wystawały. Nie sama to robiłam, ale pomagałam. Mówią: „Odwróć się, my już sobie poradzimy”. Wszędzie, gdzie diabeł nie wszedł, to ja byłam pierwsza. Nie żałuję. Oby to się drugi raz nie powtórzyło, ale to była niesamowita przygoda. Trudno to nazwać przygodą. Tragedia-przygoda.
Później cóż? Dom bez szyb, koce się zawiesiło, mróz, do wiosny. Pieniędzy nie było, jeść nie było co, nic nie było. Za okupacji Niemcy przychodzili na nasze działki, obstawiali karabinami, wszystko brali z działek. Patrzyli, że nasi przyjeżdżają i im się daje, to i oni. Dwóch tam zabili. O mało co nie dostałam w łeb, bo miałam te materiały sanitarne, to poleciałam opatrunek robić. Nawet mam tu znajomą, która pamięta. „Po coś ty tam poszła?” – mówi. W trakcie Powstania. Cóż, trzeba było jakoś pomóc.

  • Pamięta pani jeszcze jakieś zdarzenie z Powstania, które tak zapadło pani w pamięć?

Tyle było tych zdarzeń, że trudno coś wybrać. Jak byliśmy na Żoliborzu, to po Dworcu Gdańskim jeździł pociąg pancerny – „szafa”. Miała sześć takich wielkich luf i z nich leciały pociski, takie po półtora metra. Wyło to przeobrzydliwie. Jak trafiło w budynek na [ulicy] Krasińskiego, w ogóle nie było śladu po tym budynku. Mgła tylko została. Trudno było tam lecieć, bo już tak dawali do wiwatu, że szkoda mówić. Gdzie tam się ktoś pojawił, to siedzieli snajperzy, i cyk – nie ma [...].

  • Może pani coś jeszcze zapamiętała z Powstania, jakichś rannych?

No, paluszek amputowałam, bo [chłopak] leżał, krzyczał, a to ledwie co wisiało. Trzeba było uciąć, a że miałam materiały sanitarne, to ucięłam i był spokój. Już był zadowolony, znaczy już nie krzyczał. Bo to nie był dorosły mężczyzna, jakiś młody. Robiło się, co się mogło. W konspiracji nie byłam, nigdzie nie byłam. To, co przeżyłam, to mi starczy i nie chcę, nie życzę nikomu. Jest tego mnóstwo, ale ja nie potrafię skoncentrować tego w jednej wypowiedzi, żeby wypaść bohatersko.

  • Może była pani w jakiejś akcji, że wyciągała pani przysypanych?

Tak. To było na Potockiej. Wyjechał czołg z Kamedułów i strzelał, ludzie uciekali. To było chyba 13 czy 15 września. Strzelali jak do gołąbków. Taką babcię zatłukli, nikt nie chciał… Myślałam, że ona jeszcze [żyje], a babka ducha wyzionęła. Dla mnie to była tragedia, bałam się. A zarazem chciałam. Chcieć, a móc – to są dwie różne rzeczy.
Pewne rzeczy mi się już zatarły. Nie życzę nikomu, by to musiał przeżywać. Cała ulica Suzina, ta kolonia od Słowackiego – jedno wielkie cmentarzysko. Tam właśnie była moja mama z ojcem. Wyciągnęłam go z domu prawie na plecach, przenieśliśmy go. On był chory, nie mógł iść. Tam zginął. Mama została, ja poszłam do tych swoich chłopczyków. Chciałam po ojca wrócić, ale tam już byli Niemcy. Piwnice były poprzebijane tak, że z jednej do drugiej można było przejść, jak tunelem. Ktoś mówił, że widzieli go tam, jak „Jaskółka”, na Żoliborzu. Tam go widzieli, jak leżał. Stali nad nim z automatami. Przepadło, nie ma śladu. Jak po bracie, tak i po ojcu. Zostałyśmy same – bose, nagie, trzeba było wszystkiego od początku się dorabiać. Strzelać nie umiałam. Jak byłam pod Krakowem, to się mnie pytali, jak Rosjanie weszli. Bo weszli tam. Ustawili na tej wsi czołgi, jeden za drugim, i zajmowali mieszkania. Do tej mojej gospodyni jakiegoś oficera przynieśli. Ona mówi: „Idź, schowaj się. Ja muszę go przyjąć”. Położyli go. Musiałam wyjść z tej kryjówki. Dała mu jeść, napił się, najadł – jakiś inteligentny człowiek. Robiłam mu opatrunki, nogę mu wyleczyłam. Jak przychodzili ci młodzi, to mówił, żeby ode mnie z daleka. Ja miałam swój pokoik, on swój. Gospodyni mówi: „Ojej, co się będzie działo!”, „Przecież strzelać do niego nie będę, bo nie mam z czego”. To był taki wybitny, miły człowiek. Dziękował! Pytają się mnie, czy umiem strzelać. Próbowałam. „Na zajce idziemy”, daje mi tego kbk. Jak strzeliłam, mało mi zębów nie wybił. Przecież nie umiałam. To był cyrk!
Jedni nas tam przyjmowali dobrze, a inni nie. Tak samo i oni, to tylko ludzie. Później do domu się przyszło, chodziło się z łopatą, odgruzowywało, szykowało mieszkanie, żeby można było przeżyć. Ojca nie było, mama sama, nas troje. Ledwie się wygrzebałam z tego wszystkiego, zaczęłam pracować, grosze zarabiałam, chodziłam bez butów do listopada. W okupację chodziło się w drewniakach, bo nie było butów. Jakoś to mieszkanie się wyszykowało, w listopadzie kupiłam sobie buty – takie „tyrolki”, modne. Zwykłe buty, tylko miały taki rancik tutaj, sznurowane. Nie chodziłam już w drewniakach. Nic nie było, młodość była stracona, jeśli tak można powiedzieć. Nie mówię, że byłam bohaterem, bo nigdy nie chciałam i nie chcę tego, ale to, co widziałam i co mnie dotknęło – nie życzę nikomu.



Warszawa, 30 września 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Wanda Janina Staniszewska Pseudonim: „Janka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Żyrafa” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter