Bożena Miś
Nazywam się Bożena Miś, mieszkam w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć, co robiła pani w Warszawie w czasie okupacji.
W czasie okupacji mieszkałam z tatą i z mamą. Brat urodził się w 1941 roku. W momencie wybuchu wojny mieszkaliśmy na Czerniakowskiej 140 mieszkania 98. Ojciec pracował w firmie niemieckiej. Mama nie pracowała zawodowo, zajmowała się dziećmi. Tata już w 1939 roku pracował w podziemiu. Jako zawodowy wojskowy przedwojenny – był ułanem – szkolił żołnierzy, oczywiście nielegalnie.
- Co pani zapamiętała z czasów okupacji, jak wyglądało życie codzienne?
Tak było, że tata był dość zapobiegliwy, więc mieliśmy w piwniczce zapasy na wszelki wypadek. Lodówek nie było, ale o zapasy tata zadbał, żeby były. Z tym że myśmy mieszkali w domu nie od frontu, trzeba było przejść przez podwórko… Potem, w czasie działań wojennych, było trudno tam się schować, więc nie skorzystaliśmy z tych zapasów. Natomiast to, co zapamiętałam: tata pracował, więc były jakieś środki. W czasie okupacji chodziłam też do przedszkola.
Vis-à-vis, na Czerniakowskiej, było zgromadzenie sióstr [zakonnych]. Już nie pamiętam, jakie to było zgromadzenie. Miałam wtedy pewnie pięć-sześć lat. Zapamiętałam, że przed Bożym Narodzeniem (może to był 1943 rok, może 1942) szłam z szopką. Robiliśmy szopki bożonarodzeniowe w pudełku po gilzach, to były pudełka podłużne. Cieszyłam się, szłam. Miałam jasne włosy z grzywką. Idzie Niemiec. Pamiętam, że też miał jasne włosy, tak jak mój ojciec, blondyn. Trochę się bałam, bo mama mnie uprzedzała. To było niedaleko domu. Zobaczył szopkę i pamiętam, [choć] jeszcze niemieckiego nie znałam, [że powiedział:]
Gut, gut! Pogłaskał mnie po głowie i poszłam, ale serce mi się tłukło. Opowiedziałam mamie o tym incydencie, mama się zdenerwowała, powiedziała, że już sama nie będę chodziła do przedszkola. […] W czasie okupacji u nas na podwórku była kapliczka Matki Boskiej, pamiętam, [że figurka była] w niebieskim płaszczu, dość typowo. Ponieważ rozrywek żadnych nie było, nawet dla dzieci, tam się zbierały wieczorami przeważnie kobiety, bo kobiety zostawały... Zawsze tam schodziłam, śpiewałam. Wszystkie pieśni do dziś pamiętam, nawet te, których się już nawet dzisiaj w kościele nie śpiewa. „Boże coś Polskę…” i tak dalej śpiewało się. Nie tak głośno, ale się śpiewało. Tak że to pamiętam.
- Może utkwiły pani w pamięci jakieś doświadczenia związane z likwidacją getta?
Na własne oczy widziałam, jak była likwidacja getta w Siedlcach. Ponieważ mój ojciec szkolił w Warszawie żołnierzy, pracował w podziemnej organizacji, był poszukiwany. Dostał wiadomość, że musi się gdzieś ukryć. Nie wiem dlaczego, ale wyjechaliśmy do Siedlec i mieszkaliśmy przy głównej ulicy na rogu – nie pamiętam, jak się nazywała ta ulica. Ojciec, ponieważ miał w dokumentach Polskiego Czerwonego Krzyża zawód dezynfektor, zajmował się działem sanitarnym, w Siedlcach również był zatrudniony jako dezynfektor. Wtedy brat się urodził, to był 1941 rok. Bratu to powiedziałam (jak mówił na temat Żydów tak czy inaczej): „Tobie żydowski lekarz uratował życie”. Brat dostał tak zwanej dyzenterii, tak się wtedy mówiło, biegunki. U maleńkiego dziecka jest bardzo niebezpieczna. Ponieważ tata do getta chodził, widział tę nędzę, biedę, narażał się… Faktycznie, nie ubarwiam tego, tak było. W kieszeniach zawsze coś miał, żeby dzieciakom dać. Oczywiście to było wszystko tak, żeby Niemcy nie zobaczyli. Jak to się stało, nie było ratunku, nie było gdzie szukać… Dowiedział się, powiedzieli mu, że w getcie jest lekarz. Nawet nie przyszedł, bo to było ryzyko, żeby wyszedł, ale powiedział, co robić. Proste dał recepty, jak dziecku pomóc i [brat] przeżył. Potem pamiętam… Taty wtedy w domu nie było, jak nadszedł ten dzień, kiedy Żydów wypędzali przez ulice. Wszyscy się bali – były doniczki w oknach – żeby coś nie spadło. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. Pukają, mama otworzyła. Widziałam starych Żydów, z brodami, ledwie chodzących. Błagali, żeby im coś [dać]. Jeść mama im dała, nawet nocniczek dziecięcy im dała, bo chcieli się załatwić. Błagali. Mama mówi: „Nie mam nawet piwnicy. Nie mogę was schować, przecież mam dwoje małych dzieci”. Wiem, że płakała. Jako dziecko jeszcze nieduże (bo jak brat się urodził, to miałam cztery-pięć lat) nie wiedziałam, o co chodzi, ale do dziś pamiętam te twarze. To było straszne. Podobno niektórzy wyrzucali coś Żydom z okien, mama się bała. Tylko tyle, że dała jeść. Tylko to pamiętam z Siedleckiego.
- Kiedy państwo wrócili z Siedlec?
Myśmy wrócili już chyba w 1942 roku na ulicę Czerniakowską 140.
- Pani ojciec był w konspiracji do Powstania?
Mój ojciec był w dywizjonie 1806, który był przyłączony do Batalionu „Łukasiński”. Mówił mamie, mama mi potem powtarzała: „Słuchaj Janka, jestem w Batalionie »Łukasiński«”. Oni się zbierali na jakieś narady przed wybuchem… spotkania, nabór akowski. Ojciec, jako podoficer przedwojenny, miał uczucia mieszane. Mówił: „Słuchaj, my się zbieramy, a nie mamy broni, nie jest dobrze”. Z tego domu parę osób też do Armii Krajowej należało. Pamiętam, sąsiad nasz, młody chłopak, uratował się, ale potem, w domu, był psychicznie chory. To na niego źle wpłynęło.Mój ojciec do Powstania, pamiętam, poszedł tak jak wszyscy 1 sierpnia. To było dużo przed siedemnastą. Pamiętam, mama się wtedy wzięła za sprzątanie. Myśmy mieli jeden pokój, to była czynszówka. Łazienka, ubikacja na dole, a krany były w korytarzu. Duży pokój był. Mama nagle wzięła się za sprzątanie. Potem mi tłumaczyła, że musiała coś robić. Pamiętam, byłam na podwórku, jak tata wychodził. Wziął mnie na ręce. Wiem, że bardzo mnie kochał, byłam jego oczkiem w głowie. Tak mocno mnie ścisnął, że aż mnie bolało. Nie wiedziałam co, nic mi nie powiedział i poszedł. To był ostatni dzień, kiedy tatę widziałam.
- Jak potoczyły się pani losy w czasie Powstania?
Myśmy w czasie Powstania byli cały czas w tym budynku. Jak były naloty, to oczywiście do piwnicy, tylko już nie od frontu, żeby szybciej… Pamiętam świeczki, śpiewania też były, religijne raczej. Jak były wybuchy, to pył straszny. Zasychało nam w gardle, nie bardzo mieliśmy co pić. W tym domu też mieszkał brat mojej mamy i jego żona, ciocia Julia – bardzo przedsiębiorcza, energiczna i trzeźwo myśląca. Na przykład, jak były naloty, to nie schodziła do piwnicy, tylko coś warzyła, coś robiła. Pamiętam, tak nam się jeść chciało i pić, a ciocia w kotle, gdzie się gotowało kiedyś bieliznę, miała fasolę. Skoro wojna, to gromadziła… Gotowała fasolę, gotowała czerwony barszcz (nie wiem, skąd miała buraki) i w garach znosiła [zupę] do piwnicy. Jaki ten barszcz był dobry! Do dziś barszcz czerwony bardzo lubię, barszcz z fasolą. Ciocia była bardzo zaradna. Zresztą potem, na wysiedleniu, po Pruszkowie, ciotka też bardzo dobrze sobie radziła, w przeciwieństwie do mojej mamy, która płakała i była zawsze nieporadna. Pamiętam jeszcze chłopców, którzy teraz już pewnie są w moim wieku albo starsi, a którzy wtedy byli łącznikami. Ponieważ przy Czerniakowskiej 140 była barykada, więc chłopcy, którzy byli łącznikami, mieli przenosić meldunki. Torby mieli przez ramię. Jakże oni się bali! Myślę, że niejeden z nich już może tego nie chce pamiętać. To był strach, to było ryzyko! Żył i za chwilę już nie żył albo żył i już nogi nie miał. Jak oni się strasznie bali! My w piwnicy, oni tam wpadali, coś im się dało pić, jeść. Pamiętam to, bo obserwowałam. Uspokajał się, radzą mu dorośli, żeby już nie szedł, a on mówi, że musi. Uspokoił się i biegł dalej, oczywiście między podwórkami. Były dziury, nie szło się przecież ulicą, tylko między domami. Oni między domami [przechodzili], bo przez barykadę ciężko było przejść. To pamiętam.
- Pamięta pani pierwsze spotkanie z Niemcami w Powstaniu?
Pierwsze spotkanie dla mnie, bezpośrednie, było wtedy, kiedy już nas stamtąd wyrzucali.
Nie pamiętam, trzeba by zajrzeć do dokumentów, kiedy z tamtego rejonu, z Powiśla (bo to ulica Czerniakowska) [wysiedlali]. Dokładnie nie pamiętam. Połowa września? Chyba wcześniej niż ojca z Warszawy [wyprowadzili], bo po kapitulacji tata poszedł do obozu. Pamiętam straszny szum, pamiętam żołnierzy. Oczywiście [byli] z karabinami i krzyczeli. Nie znałam niemieckiego. Było coś, żeby szybko, żeby już, natychmiast… Mama złapała pod pachę kocyk dziecinny, większy, kosmaty – pamiętam – brązowo-beżowy. Jedyne co miała, to nas dwoje i obrączkę złotą, którą potem na chleb wymieniła, jak nie było co jeść. Taka była moja mama. Bardzo mało zaradna. Ciocia Julia oczywiście coś więcej wzięła. Pędzili nas, pamiętam, wzdłuż Wisły w kierunku Śródmieścia. Pamiętam żołnierzy. Nie powiem, żeby nas potrącali czy bili, czy krzyczeli. Myśmy spokojnie, w strachu, ale szli. Mama nas cały czas za ręce trzymała. Brata czasem wzięła na rękę, a ja już sama szłam. Wiem, że od strony praskiej (zapamiętałam) była katiusza czy coś. Nie wiem, mówili, że to rosyjskie wojska stały. W budynek po naszej stronie [trafili] i cały płonął. Niby też tam już coś się działo, ale nie było ostrzeliwania. Jako dziecko zapamiętałam, że to było coś dziwnego. Nawet nie wystraszyłam się, tylko [coś] dziwnego… Potem na dworzec, tylko nie wiem jaki, czy do Śródmieścia… Do Pruszkowa pojechaliśmy w wagonach nawet nie bydlęcych. Wiem, że się nie mieściliśmy, to w korytarzach byliśmy. W Pruszkowie do jakichś hal… (Później doczytywałam, że to się zgadza.) Były podzielone, jakby boksy… Nie wiem, co to było. Magazyny? Słoma leżała. Dzięki temu, że kocyk był… Myśmy w jednej dziupli mieszkali. Nie pamiętam, czy były kartki, na które się coś dostawało, czy trzeba było mieć… Już tego nie pamiętam. Wiem, że mama mnie zawsze wysyłała jako starszą, a bratem się zajmowała. Kawałki czarnego chleba się dostawało. Wiem, że zupa była, smakowała mi, bo byłam głodna. Tylko że myśmy nie mieli żadnego garnuszka. Część ludzi, bardziej przedsiębiorczych, miała. Mama nas dwoje cały czas trzymała. Były litrowe butelki, duże. Z tych butelek mężczyźni, wiem, bo widziałam, [robili naczynia]. W denaturacie moczyli sznurek, zawiązywali, zapalali i odcinała się górna część. Myśmy jedli zupę w tych szklanych [butelkach]. Ale jak? Nie wiem, czy była jakaś łyżka. Chyba była, nie pamiętam. Zapamiętałam butelki. Nie pamiętam, czy z nami byli też ci, którzy mieli później pójść do obozów pracy, czy była już w Warszawie selekcja. Mnie się utrwaliło, zdawało mi się, że to było w Pruszkowie… To straszne! To nawet nie do opowiadania i nie do filmu dramatycznego. Tylko zapamiętałam psy, owczarki alzackie szczekające, i Niemców. Było tak: na jedną stronę brali młodych czy w miarę [zdolnych] do pracy, a na drugą stronę myśmy szli – [kobiety] z małymi dziećmi, starcy i tak dalej. Mama mnie to potem potwierdziła. Mówię: „Mamo, pamiętam, że jakaś kobieta mnie szarpała, chciała mnie zabrać”. Mówi: „Tak, ona mnie błagała, żebym pożyczyła ciebie, żeby nie dostała się do obozu”. Pamiętam, że nas mama tak trzymała za ręce – to była moja lewa ręka – że aż mnie bolało. Nic się nie odzywałam, bo się bałam. Pchnęli nas na stronę. Gdzie mamy iść? Na polską wieś. Tamci zrozpaczeni, niektórzy załamani. Już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że to było tragiczne, straszny dramat. Potem nas zawieźli… Mam na to dowód, trzymam świadectwo z pierwszej klasy, bo tam poszłam do pierwszej klasy szkoły podstawowej (zresztą jednoklasowej). To była wieś Borowa, gmina Garnek, powiat radomszczański. (Radomsko blisko Częstochowy.) Tam były… podwody to się nazywało. Mieli obowiązek… To chyba Niemcy tak zorganizowali – były wozy zaprzężone w konie i nas rozdzielali do różnych gospodarzy. Myśmy zostali przywiezieni, kilka osób, do wójta. Najpierw zabrał nas bogaty gospodarz.
Polak, to była polska wieś, Polacy. Bogaty gospodarz. W kuchni mieszkaliśmy, spaliśmy na zbitym z desek łóżku ze słomą. Całą drogę mamie [mówił], też to słyszałam, że to wszystko przez warszawiaków i przez Powstanie tak się stało. Niektórzy, nie wszyscy, byli bardzo wrogo nastawieni do nas. Muszą to zrobić, ale niechętnie. Miał trzy dorosłe córki, bardzo bogaty był, ale nam dokuczał. Chodziliśmy z bratem, chciało nam się coś zjeść, owoc. Spadały ulęgałki, była duża ulęgałka na podwórku. Myśmy sobie po parę ulęgałek wkładali w słomę, żeby nadawały się do jedzenia. Jak to wykrył, zobaczył, że zbieramy, to strasznie krzyczał. Takie były fakty. Mama poszła do wójta, którzy zarządzał wsią. Błagała na wszystko, żeby był każdy, tylko nie ten, żeby był nawet biedny. Po miesiącu nas dał do biednych ludzi. Szkoda, że nazwiska nie pamiętam. Wiem, że [gospodarz] miał troje dzieci, trzy córki. Najstarsza miała na imię Stanisława, Stasia. Tak do niej mówił, jak rano szli w pole pracować: „Staśka, wstajaj! Staśka, wstajaj!”. Pamiętam, że [gdy wołał]: „Staśka, wstajaj!”, to trzeba było iść do pracy. Jej się nie chciało. Śpiewał godzinki, obierał ziemniaki, jakiś barszcz, nam też dawał. Tam była moja ciocia Jula z bratem mojej mamy. Mówi: „Słuchaj Janka, zahandlujemy, coś trzeba [robić], bo nam tu nic nie dadzą”. Ponieważ to było blisko Częstochowy, Kłomnica – brały jajka, masło; szły, czasem okazją się zabrały i miały sprzedawać. Ciocia zarabiała na tym. Moja mama przychodziła, popłakała się, bo potłukła jej się część jajek, część oszukali, bo trzeba było bardzo patrzeć. Nasza jedyna radość, że z tych jajek była jajecznica. Był młyn we wsi. Zlitowała się nad nami młynarzowa z młynarzem i mówi: „Niech pani przysyła swoje dzieci co rano do młyna, dam im dobre śniadanie”. Brata brałem za rękę, przez pole, zanim poszłam do szkoły, szliśmy [do młyna]. Co drugi dzień była kasza jaglana, a co drugi dzień były kluski lane. Kluski lane do dziś bym jadła, natomiast jak zobaczę w sklepie kaszę jaglaną, to mi staje [w gardle]. Po prostu mi nie smakowała, a nie mogłam nic powiedzieć. Dawała nam jeszcze w butelce mleka. Dziękowaliśmy. Mleko ze dwa razy po drodze mi się potłukło, bo jak już było zimno, to grudy na polu, na ukos trzeba było iść. Brat ze mną do szkoły chodził. Nauczycielka (nazywała się Zofia Nebeska, mam na świadectwie), zgodziła się, żeby brat przychodził do szkoły. To była szkoła jednoklasowa. Druga klasa też była i potem, na drugą zmianę, trzecia i czwarta. Jeden rząd to była pierwsza klasa. Tam siedziałam z bratem, brat coś rysował. Tablica podzielona na pół. [W drugim rzędzie] była druga klasa. Tak żeśmy się uczyli. I wracaliśmy do domu. Pani młynarzowa, ponieważ to było małżeństwo bezdzietne, bardzo prosiła moją mamę… chciała mnie adoptować. Mówi: „Bożenka mi się podoba, chciałabym, taka grzeczna”. Moja mama: „Za nic w świecie!”. Tak że mnie nie oddała.
- Pamięta pani, czy były kontakty z wysiedlonymi, którzy mieszkali w innych gospodarstwach?
Kontakty były. Tam była moja chrzestna, miała na imię Maria. Nie pamiętam nazwiska, bo moja chrzestna przed wojną wychodziła dwa razy za mąż. Raz w kościele rzymskokatolickim, a ponieważ nie było rozwodów, to potem w innym. Była rozwiedziona. Maria, moja chrzestna, była ze swoją matka i swoim synem. [Jej] mama wzięła się za wróżenie z kart. Miała karty. Ludzie sobie radzili. Przychodzili gospodarze i wróżyła. Może miała intuicję, może potrafiła czarować, nie wiem. Przychodzili i moja mama mówiła: „Popatrz, jakie ta Maryśka ma szczęśćcie, jej mama zarabia na życie”. Bo moja ciocia Marysia, chrzestna, nie pracowała. Przychodzili, to ten przyniósł parę jajek, ten przyniósł kawałek chleba i tak sobie żyły. Ciocia Julia handlowała, wujek w ogóle nie pracował. Jak byłyśmy na wsi, to była partyzantka. Lasowi się nazywali. Jak jeszcze byłyśmy u bogatego gospodarza, który miał trzy dorodne córki, to lasowi przychodzili do tych córek. On im dawał jedzenie. Trzeba przyznać, nie był wrogiem Polski, coś im dawał do lasu. Ale jak lasowi za bardzo… Strzelaniny było słychać, a potem przychodzili Niemcy i szukali lasowych. Tak że myśmy mieli różnie… Jak już było bliżej końca wojny, to znów Rosjanie przychodzili. Jak byliśmy u biednego gospodarza i już zajmowali te tereny, to wpadali i szukali, czy nie ma Niemców. Wszędzie szukał. Myśmy u tego biednego klitkę małą mieli, mały pokoik, ale swój. Wpadł do mamy. Mama mi potem szczegóły opowiadała, bo nie pamiętam tego Rosjanina. Wszyscy się bali Rosjan, bo to różnie bywa. Moja mama miała nawet ofertę małżeńską, jak na handel kiedyś szła. Obrączkę złotą jej chciał dawać jakiś. Młoda kobieta była, nie miała trzydziestki. Wpadł i jedzenia szukał. Pamiętam czapkę, w czapce było pełno jajek. Wpadł i do mamy:
Wy co? Na to mama mówi, że z Warszawy. Pyta się:
Wy Paliaczka? A mama nie znała rosyjskiego i mówi: „Nie, nie palę”. Potem się dogadali. Popatrzył na nas, popatrzył na mamę i wszystkie jajka mamie dał. Tak że różni byli. Ci akurat Rosjanie, na których myśmy trafili, byli dobrzy. Jeden się chciał żenić, a drugi jajka oddał.
To był młody mężczyzna. Też blondyn był. Myśmy się z dziećmi wiejskimi zgadzali, bawiliśmy się razem.
- Jak długo tam państwo przebywali?
Myśmy tam byli rok, bo do drugiej klasy poszłam już na Powiślu, do szkoły na Zagórną. Potem jeszcze byłam u rodziny mojego ojca, bo mamie było ciężko. Dziesięciometrowy pokoik [miałyśmy], jak wróciliśmy do Warszawy, ciocia nam zajęła. Znów ciocia! Ciocia była pierwsza, zajęła sobie ładny pokój z kuchnią, a nam [zostawiła] dziesięć metrów. Zlew był z zimną wodą. To była dawna, przedwojenna kuchnia dla gosposi. Na korytarzu toaleta. Dziesięć metrów i jeszcze drzwi wypalone, więc trzeba było dyktą zabić. Okno było pojedyncze. Myśmy mieszkali ładnych parę lat w tych warunkach na Powiślu, ulica Wilanowska 8 mieszkania 10, drugie piętro – do dziś pamiętam. Myśmy przyjechali trochę później, ale do drugiej klasy poszłam już na Zagórną. Tam jest chyba teraz dom dziecka, już nie ma szkoły podstawowej. Potem wyjechałam do rodziny mojego ojca, do stryjecznego dziadka, do Łukowa. Sama, bo mamie było ciężko… Mama jakąś pomoc dostawała, była pomoc UNRRA, coś takiego. Przyszli koledzy ojca, którzy wiedzieli, że zginął. Powiedzieli mamie, jak zginął w Niemczech, [ostrzegli,] żeby się nie przyznawała, że ojciec był w Armii Krajowej. „Będą ogłaszać, ale ty Janka się nie przyznawaj. Żadnej pomocy nie dostaniesz, będą kłopoty”. Jak na przykład pisałam później podania do szkoły średniej, to pisałam: pochodzenie robotnicze. U rodziny mojego ojca w Łukowie (bardzo bogaci ludzie byli przed wojną) byłam pięć lat. Tam chodziłam do szkoły podstawowej. Do siódmej klasy przyjechałam ponownie do Warszawy, skończyłam [szkołę] na Zagórnej. Potem poszłam do szkoły średniej. Studia zrobiłam, już pracując, bo nie było warunków, żeby się uczyć.
- W jakim obozie zginął pani ojciec?
Tata zginął w Sandbostel. Głupio to się stało. Mówi się, jaką bronią ktoś walczy, od takiej ginie. Mój ojciec dobrze znał niemiecki. W międzyczasie był w niewoli rosyjskiej, później w niemieckiej. Byli w warunkach bardzo trudnych. Rozmawiałam z panem od „Golskiego”, który miał numer obozowy bliski mojemu ojcu. Ojciec od „Golskiego”… Taka ich droga była, że z Politechniki zostali zabrani, jak była kapitulacja. Byli wynędzniali strasznie i mieli podłego dowódcę obozu. To było 9 maja. Już po kapitulacji ojciec zginął, tak Polski Czerwony Krzyż ustalił. Już czekali, bo już słychać było działania [zbrojne], już zbliżała się armia. Nie wiem, czy Amerykanie czy Anglicy [działali] w tym rejonie. Przechodził [ktoś] i prowokował, ubliżał Polakom w straszny sposób (gorszy niż się mówi, że polskie świnie), coś okropnego. Mój ojciec nie wytrzymał, taki był. Przechodził, ojciec mu plunął w twarz.
Komm! Do lasu, strzał, nie ma Mariana Wiórkowskiego. Mama by tego nie wiedziała, gdyby koledzy, którzy się uratowali, nie powiedzieli. Przyszli właśnie ci, którzy mówili, żeby się nie przyznawała, że był akowcem. Tak się stało, taki był, przed wojną też podpadał czasem.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała powojenną Warszawę. Czy dzieci też chodziły odgruzowywać miasto?
Jeszcze jak chętnie! Chodził taki (nie wiem, jak się nazywał), który odpowiadał za ten dom czy za tę ulicę i było: „Odgruzowanie! Odgruzowanie!”. Myśmy chętnie wszyscy szli, każdy. Nasza ulica była jak [krater] księżycowy. W środek domu bomba wpadła, więc nie było w ogóle [ściany], myśmy chodzili tak po klatce schodowej, że było powietrze, ulicę było widać. Więc na odgruzowanie chętnie chodziliśmy. Pamiętam, jak chodziłam – bo była kuchnia węglowa u nas – z kubełkiem do tak zwanej węglarki. Czasem pożałowała mnie, bo jak przyszłam, to już nie było węgla. Mówi: „Dam ci trochę miału”. Dała mi trochę miału, to mama też się cieszyła. Drewno się zbierało. Bawiliśmy się, znajdowaliśmy jakieś zabaweczki, jakiegoś małego kogucika, jakąś łyżeczkę. Dziecko jeszcze nie rozumie, że to po kimś. Dzisiaj bym to inaczej odbierała, ale wtedy myśmy się cieszyli, że mamy się czym bawić. Po wodę trzeba było chodzić na Solec. To była Wilanowska, [skrzyżowanie] z Solcem, tam był i jest kościół Świętej Trójcy. Myśmy szli, góry i doły, jak są na filmach dokumentalnych; gdzieś kranik jeden i z czajnikiem dziurawym, szmatką zatkanym, bo nie było w co [wody brać]… Tak się szło po wodę – znów ja, bo starsza. Przychodziłam, byłam zadowolona, że woda jest. Takie były początki. To jeszcze była pierwsza klasa. Do drugiej klasy jeszcze byłam na Wilanowskiej. Właśnie wtedy, pamiętam, po węgiel, po drewno [chodziłam]. Zimno, różnie było. Szyby nam zamarzały, woda w kuble nam zamarzała w domu. Stąd później reumatyzm i inne historie.
- Jak wyglądało umeblowanie tego mieszkania?
Przecież nic się nie kupowało wtedy. Co się gdzieś znalazło… Myśmy mieli, pamiętam, jakieś żelazne łóżko z siatką, pordzewiałe. Myśmy na razie w trójkę spali. Później nam ktoś pomógł. Chyba wujek, ciocia Jula znów. [Dostaliśmy] pojedyncze [łóżko], to Stefan spał sam, a ja z mamą. Takie były początki. W ogóle nie wiem, czy był stół. Pamiętam, że kuchnia węglowa długo była. Jaka była szafa? Na razie nie było szafy, nic nie było. To było dziesięć metrów. Nawet jak do liceum później chodziłam, to było różnie, ale też biednie. Chodziłam w amerykańskim płaszczu rozkloszowanym, chodziłam w cienkich pończochach. Do liceum na Skaryszewską z Powiśla chodziłam pieszo, przez most, bo nie było pieniędzy na bilet. Bieda była straszna, dlatego jak skończyłam liceum, to od razu poszłam do pracy. Mama pracowała w Państwowym Zakładzie Higieny. Zawodowo nie pracowała nigdy. Przed wojną pracowała tam, gdzie się kapelusze robi. Była bardzo piękną kobietą. Pracowała w sklepie z krawatami męskimi, bo jak ładna dziewczyna, to lepiej sprzeda. Po wojnie poszła do Państwowego Zakładu Higieny sprzątać. Ale poznali się szybko… „Pani Wiórkowska, co pani tu robi?”. – „Sprzątam”. – „Nauczy się pani”. Wtedy był awans. Na maszynie mamę [nauczyli pisać], na kurs poszła, na halę maszyn. Mama błędów nie robiła. „Pani Wiórkowska, pani się marnuje tutaj. Do sekretariatu”. Była sekretarką dyrektora administracyjnego. Bardzo mi dużo potem pomogli, jak mama chorowała. Z awansu społecznego, ale inteligencja wrodzona, jakoś sobie poradziła.
- Pamięta pani pochody pierwszomajowe w Warszawie?
Jak do średniej szkoły chodziłam, to były pochody pierwszomajowe, nawet obowiązkowe. Miałam kiedyś ocenę ze sprawowania zmniejszoną, bo nie poszłam na pochód. W parku Skaryszewskim byłam. Nie poszłam, ale nie w proteście. To jeszcze nie był polityczny protest, nie mogę tego mówić. Po prostu byłam młodą dziewczyną, poszłam sobie na spacer z jakimś chłopcem.
- Jakie było nastawienie do komunizmu w latach czterdziestych, na początku lat pięćdziesiątych?
Przed wojną rodzina mojego ojca, to znaczy dziadka stryjecznego, miała w Łukowie: dwa młyny, kino swoje, dwa sklepy. Wujek, u którego najdłużej byłam, miał warsztat ślusarsko-mechaniczny, który produkował wialnie, młockarnie, wszystkie maszyny rolnicze. Miał uczniów, dobrych fachowców. Potem musiał jeździć gdzie indziej uczyć. Pamiętam, u cioci w domu piękna klepka i była zasadnicza szkoła zawodowa, wszyscy [przychodzili] w butach i niszczyli. Tak że tam był stosunek [do komunizmu] raczej bardzo wrogi, tylko że po cichu te rzeczy się mówiło. Mój wujek należał do Stronnictwa Demokratycznego, w życiu by nie poszedł [do PZPR]. Pamiętam, jakie kawały opowiadali, gdy było zlanie partii PPR i PPS. Był taki [negatywny] stosunek, bo im wszystko zabrali. Tak było. Moja mama była zaś działaczem związków zawodowych, była mężem zaufania, bo umiała napisać coś, powiedzieć. Natomiast nie była w żadnej organizacji tego typu.
- Chciałaby pani jeszcze coś dodać do swoich wspomnień wojennych?
Teraz nie przychodzi mi nic do głowy. Już chyba wszystko… Z okupacji, ale to już będzie rwane. Pamiętam, jak bomba spadła na śmietnik. Nie wybuchła, ale żeśmy się bali. Takie różne rzeczy. Na przykład w czasie okupacji – o tym słyszałam, ale słyszałam też strzał – przyszła Armia Krajowa z wyrokiem, bo kobieta była szpiegiem, donosiła, była współpracownikiem Niemców. W tym domu, od frontu… Nie znałam tej kobiety, ale mama wie, która [to była]. Przyszli z wyrokiem i zastrzelili. Strzał było słychać, bo to wieczorem. Potem nic, poszli.To było w domu, w którym pani mieszkała?To było w tym domu na Czerniakowskiej. Pamiętam takie rzeczy. Pamiętam, była brama od Czerniakowskiej, to było na cyplu (tam gdzie teraz przebiega Trasa Łazienkowska), a sąsiad z ciekawości poszedł od Solca zobaczyć, bo tam strzelali. Jak zobaczył, odchylił bramę, to dostał w głowę. Takie były wypadki. W czasie okupacji… Co można powiedzieć? W tym domu [była] wzajemna pomoc. Kto nie miał, temu [dawano]. Przykład barszczu, ale było wiele innych takich przypadków. Może nie wszyscy się przyznawali, co kto ma, bo jeszcze sobie nie zdawali sprawy, że nagle wszystko potracą, ale była solidarność. […] Wszystko, co będę zmyślać?
Warszawa, 20 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus