Hanna Halina Świerzyńska „Wanda”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Świerzyńska z domu Osińska, jestem urodzona 10 maja w 1927 roku, Warszawie.

  • Jak wyglądało pani życie przed wybuchem wojny?

Miałam bardzo dobrze. Moja matka była nauczycielką w szkole podstawowej numer 102 na placu Małachowskiego, ojciec pracował w firmie wódczanej Genelli i Spółka, bardzo dobrze zarabiał. Mieliśmy sześć pokoi z kuchnią, zupełnie ładne mieszkanie.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Na ulicy Widok 6, mieszkania najpierw dziesięć, a potem siedem, bo bomba upadła na sąsiedni dom pod ósemkę, zburzyła nasze mieszkanie przy okazji. Myśmy się przenieśli piętro niżej, na trzecie piętro, do końca żeśmy tam mieszkali.

  • Pani jako młoda osoba zdawała sobie sprawę z sytuacji, że nastąpi wojna?

Oczywiście, że tak. Byłam w harcerstwie w 39. drużynie. Pani Falkowska była naszym harcmistrzem, wpoiła nam bardzo patriotyzm. Nasza cała klasa prawie należała do harcerstwa. Później w czasie Powstania składałam przysięgę w Armii Krajowej u „Anny”, pseudonim „Anna”.

  • Państwo jako młodzi ludzie wiedzieli o wybuchu wojny?

Naturalnie.

  • W domu też się o tym mówiło?

Też się o tym mówiło.

  • Jak to rodzice przedstawiali?

Matka była nauczycielką, znała historię, bo wykładała w szkole podstawowej wszystkie przedmioty: polski, matematykę, historię, rytmikę, muzykę. Z takiego domu pochodzę, gdzie dużo się mówiło na ten temat. Ojciec miał bardzo ładny głos, śpiewał w kościołach, szczególnie u [sióstr] wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Właśnie wszystkie pieśni jeszcze z powstań poprzednich, styczniowego czy listopadowego, o orle taką pieśń śpiewał, patriotyczne pieśni [śpiewał i] uczył nas. Miałam siostrę, ale siostra się nie nadawała do tego, to znaczy ją to niewiele obchodziło, taka była. Teraz siedzi w Szwecji, w drugiej ojczyźnie.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, gdzie pani wtedy była?

[Byłam] w domu, na ulicy Widok, [tam gdzie] mieszkałam. Bombardowali nas, najgorsze to było z niedzieli na poniedziałek, ale to już nie pamiętam, który to był [dzień]. To było takie bombardowanie bez przerwy, nie wiedziałyśmy w ogóle, co robić, bo siedziało się w piwnicy, ale mogła bomba upaść, w ogóle nas przygnieść. Matka mówi: „Chodźcie, uciekamy gdzieś”. Wyszłyśmy na ulicę Widok, ale wszędzie naokoło domy płonęły, wróciłyśmy z powrotem, bo nie było gdzie iść, dosłownie ogłupiałe [byłyśmy], jak to się mówi.

  • Długo trwało oblężenie Warszawy?

Nie pamiętam już, ale dosyć długo. Pamiętam, jak Marszałkowską defilowało wojsko niemieckie, takim równym marszem, te kroki pamiętam, jak oni równo szli. Zresztą muszę powiedzieć, że wojsko niemieckie było naprawdę piękne po prostu – mundury piękne, chłopcy piękni, to sami wybierani byli naprawdę, mówię szczerze jako kobieta, jako dziewczyna.

  • Nie miała pani negatywnych odczuć?

Na pewno miałam, oczywiście, że tak. Pamiętam, kiedyś w Alejach Ujazdowskich też defilada była, ale też nie pamiętam, kiedy to było. Stały dziewczyny, chłopcy polscy, którzy przyjęli folkslistę, między innymi moja koleżanka, z którą siedziałam w jednej ławce w szkole, zresztą córka pułkownika polskiego, nie wiem, dlaczego on przyjął folkslistę czy Reichslistę.

  • Pamięta pani, jak się nazywała?

Mączka, pułkownik przedwojenny, ona się nazywała Inga Mączkówna. Stałyśmy właśnie w Alejach, patrzyłyśmy na defiladę, do koleżanki mówię: „Popatrz, tam stoi Inga”. – „Gdzie?”. – „Zobacz”. W rudej koszuli z Hakenkreuzem, odwróciła się jakoś, zobaczyła nas, czym prędzej głowę odwróciła znowu. Prawdopodobnie zmuszona była przez rodziców, to była młoda dziewczyna, to była pierwsza [klasa] gimnazjum, miała trzynaście, czternaście lat, nie miała specjalnie nic do powiedzenia. U nas w domu też mieszkał sublokator z ojcem, piętro niżej, którzy też podpisali folkslistę albo Reichslistę, też wiele złego zrobili. Potem po wojnie widziałam ich, jak spokojnie spacerują po ulicach. Takie rzeczy się działy.

  • Jak pani pamięta okres okupacji?

Pamiętam łapanki, godzinę policyjną.

  • Była pani świadkiem łapanki?

Tak. Byłam na dworcu, on wtedy inaczej wyglądał. Miałam koleżankę w Radości, do niej często jeździłam, całą gromadę znałam, jeździłam często, żeby pogadać. Była właśnie łapanka, wejścia Niemcy zabarykadowali, stali z karabinami, nie przepuszczali. Byłam z koleżanką, miałyśmy już bilety kupione do Radości. Mówię: „Słuchaj, my nie możemy jechać, trzeba uciekać stąd, bo przecież w pociągu też nas mogą złapać”. Niemiec się odwrócił czy coś takiego, myśmy czmychnęły dosłownie koło niego, ale jakoś nie zauważył nas, uciekłyśmy stamtąd. Dzieciaki… Myśmy były nieduże obie, miałyśmy po piętnaście, szesnaście lat, szybko się biegało wtedy, uciekło.

  • Jeśli chodzi o życie domowe?

Chodziłam na komplety, chodziłam do gimnazjum imienia Królewny Anny Wazówny, które się mieściło na placu Małachowskiego. To było liceum zboru ewangelicko-augsburskiego, jest kościół w tej chwili ewangelicki na placu Małachowskiego. To była jedna z lepszych szkół, prywatna, czesne było dosyć wysokie, ale moich rodziców było stać na to, żeby córki chodziły do dobrej szkoły. Co pamiętam, co wiem z historii, to z tej szkoły wyniosłam. Miałam bardzo dobrych nauczycieli, bardzo dobrze wykładali, dyrektorka była bardzo śmieszna trochę, bo chodziła po korytarzu, jak była pauza, a myśmy miały obok gimnazjum Reja. Jest jeszcze do dziś to gimnazjum Reja. Chłopcy mogli wychodzić na podwórko, bawili się w piłkę, a nam nie wolno było wychodzić – szkoła panienek z dobrego domu. Myśmy się gapiły przez okno, „Panienki, od okien, nie wolno patrzeć na chłopców” – wychowywała nas na takie nie wiadomo co. Ale może to dobre było, w każdym razie szkoła była na wysokim poziomie, to trzeba przyznać.

  • Pamięta pani samą naukę na kompletach?

U mnie w domu na przykład było na Widok, nauczycielka przychodziła, koleżanki. U innych koleżanek też były komplety, po prostu w prywatnych domach były.

  • Zdarzały się sytuacje kryzysowe?

Nie, jakoś nie, nie przypominam sobie, żeby był jakiś nalot na nas. Zresztą w razie czego to zawsze matka siadała do pianina, grała, a myśmy tańczyły, takie rzeczy się robiło, jak coś było niepewnego, ale raczej specjalnie nie.
Później w czasie okupacji to trzy pokoje myśmy wynajmowali, bo było ciężko finansowo, trzeba było trochę dorobić. W jednym pokoju pan Sowiński mieszkał, który, jak się okazało potem w czasie Powstania, nazywał się Hirsch Hausmann. To był Żyd, ale on był niepodobny zupełnie do Żyda, dopiero w czasie Powstania [zaczął przypominać Żyda], jak się przestał golić. Franciszek Sowiński, takie sobie wybrał nazwisko. Moja matka mówi do niego: „Panie Franciszku, pan do Żyda się robi podobny. Dlaczego?”. − „Tak?”. Ale dzięki niemu, to on nas wykupił, jak jechaliśmy już po Powstaniu w bydlęcych wagonach do Pruszkowa, ponieważ znał doskonale niemiecki, pracował w kawiarni „U Aktorek”, to było na Mazowieckiej róg Traugutta, był intendentem, znał dobrze niemiecki, miał konszachty z Niemcami, takie handlowe prawdopodobnie. Wtedy, jak jechaliśmy w [bydlęcych] wagonach do Pruszkowa, podszedł do Niemca, który nas pilnował, miał złotą papierośnicę, taką ładną, wyjął tę papierośnicę, dał Niemcowi. [Niemiec] mówi: „Weźcie łopaty, pociąg się zatrzyma niedługo, wysiadajcie, idźcie, będziecie niby kopać okopy, pójdziecie do Brwinowa”. Myśmy mieli w Brwinowie ciotkę. Tak zrobiliśmy dzięki niemu, wykupił nas po prostu, siebie przy okazji, bo gdyby oni się dowiedzieli, że on jest Żydem, to przecież od razu by go rozwalili.

  • Jeszcze było małżeństwo.

Jeszcze było małżeństwo, ona się nazywała Faktor, on był Żydem, ona była albo Niemka, albo Żydówka, w każdym razie też jakieś miała powiązania, ona w końcu się od nas wyprowadziła, bo się bała już siedzieć u nas. U nas był spokojny dom, kamienica byle jaka, nie taka ekskluzywna, ale spokojna, w ogóle ta uliczka była [spokojna]. Ulica Widok to taka cicha, mała uliczka, spokojnie się mieszkało.

  • Jak wyglądały spotkania z Niemcami w czasie okupacji?

Nawet chodziłam do kina czasami, mimo że „świnie tylko siedzą w kinie”, ale mnie się bardzo podobały filmy z Zarah Leander, była taka niemiecka aktorka, druga Marlena Dietrich. To fantastyczne aktorki były. Mnie się zdarzało być ze dwa, trzy razy w kinie, mimo że nie wolno było chodzić do kina, ale wszystkiego sobie odmawiać…

  • Nie było negatywnych spotkań z Niemcami?

Nie, nie mogę powiedzieć. Na przykład w czasie Powstania to się spotkałam nawet z życzliwością ze strony Niemców. Po Powstaniu nas wypędzili, byłam wtedy na Czerniakowie, bo było najspokojniej, nam powiedzieli w AK: „Słuchajcie, Powstanie się kończy, możecie wyjść z cywilami, nie musicie się przyznawać, że jesteście w armii”. Większość z nas podarła legitymacje i wyszła jako cywile. Myśmy poszli właśnie na Czerniaków, bo była cisza, spokój, potem zaczęli Czerniaków bombardować. Byłam na ulicy Okrąg 2, to był chyba ostatni bastion. Siedzieliśmy dwa tygodnie albo więcej, bez jedzenia, tylko się miało kostkę cukru, tym cukrem się człowiek dokarmiał. Wody nie było w ogóle, tylko się kopało w piwnicy ziemię, dokopywało się do wilgotnej ziemi, [brało się] w chusteczkę, ssało się, tak jak niemowlak ssał trochę tej wody, bo kto wyjrzał, kto chciał iść po wodę, to od razu w łeb dostawał, koniec, nas prawie że wykończyli. To było kilka domów połączonych piwnicami. Siedziało nas ze trzy tysiące osób albo więcej, nie wiem dokładnie. Potem nas wypędzili na Dworzec Zachodni, stamtąd się szło piechotą z Czerniakowa, z ulicy Okrąg jest to kawał drogi piechotą na Dworzec Zachodni.
  • Należała pani do drużyny harcerskiej.

Tak, 39. drużyna harcerska przy Gimnazjum Królewny Anny Wazówny.

  • W którym roku pani wstąpiła?

Chyba w 1940.

  • Czy od początku było wiadomo, że harcerze będą przygotowywani do pomocy, walk?

Tak, w czasie Powstania to na pewno, ale jeszcze w czasie okupacji, jak rozwalili ludzi, na przykład na Pięknej, myśmy wieczorem z koleżanką nosiły kwiaty na te miejsca kaźni. Po prostu w ten sposób pokazywało się swoją niechęć. Najgorsze to było, że naprzeciwko był mur z wnękami. Myśmy nie wiedziały, że Niemcy stoją, w każdej wnęce był Niemiec z karabinem, a myśmy kładły kwiaty. Ci Niemcy do nas… Boże, jak myśmy uciekały wtedy niesamowicie. Nie strzelili do nas jakoś, ale nas postraszyli porządnie.

  • Czego panie się uczyły w trakcie zbiórek?

Szyć mundury na przykład, przerabiało się, nie wiem dlaczego, ale nasza komendantka nie pozwalała nam chodzić w spodniach, tylko ze spodni trzeba było przerabiać spódnicę. Nam było wygodniej w spodniach w czasie Powstania, „Nie. Jesteście dziewczyny, musicie chodzić w spódnicy”. Szyło się proporczyki, chorągiewki, bo myśmy urzędowały w „Adrii” właśnie, tam był nasz punkt, tak zwana składnica. Było zupełnie nieźle, bo było dobre jedzenie. Miałam blisko do dom, mogłam wyskoczyć do domu na przykład, bo te co miały blisko dom, to puszczali. Zawsze coś z jedzenia przyniosłam, bo w końcu było krucho pod koniec z tym jedzeniem. Nosiło się gazetki, biuletyny, meldunki, myśmy później przez prawie trzy tygodnie były, granaty się robiło w tej [składnicy].

  • W czasie Powstania?

W czasie Powstania, tak.

  • W tym okresie przedpowstańczym?

To przede wszystkim dawali nam jakiś teren do zbadania, na przykład myśmy chodziły z koleżanką na Powiśle, miałyśmy zbadać. Chodziło się po wszystkich uliczkach, szukało się przejść, chodziło się po podwórkach, [sprawdzało,] które podwórka połączone. [Robiona była] topografia, żeby potem wiedzieć, jak uciekać na przykład czy jak walczyć. Tak że to też było dosyć trudne, bo na Powiślu był element taki niezbyt, to byli robotnicy, generalnie ludzie bardzo prości. Nam nie pozwalali w ogóle chodzić do pewnych dzielnic, zwiedzać, takie były czasy, zupełnie inne niż teraz, wszystko się przemieszało, teraz mieszka inżynier, robotnik, są w zgodzie, a przedtem to tak trochę nie bardzo. Jak myśmy chodziły, to tacy chłopcy zaczepiali nas, myśmy miały po szesnaście, siedemnaście lat podczas Powstania. Ponieważ jestem warszawianką, znałam wszystkie powiedzonka warszawskie, mimo że byłam z dobrego domu, puściłam taką wiązankę, oni: „O, zostaw, to są nasze”. Taki język do nich docierał, jak się mówiło grzecznie, to jakoś nie bardzo. Tak było. Wszystko się zmienia czy na lepsze, czy na gorsze, może trochę na lepsze, trochę na gorsze.

  • Kiedy się państwo dowiedzieli, że będzie to Powstanie?

To dwa razy czy trzy razy zmieniali nam przecież [termin], miało być wcześniej, później trochę.

  • Kiedy była pierwsza zbiórka?

Nie bardzo już pamiętam.

  • Ale to jakoś okresowo czy to było tydzień przed Powstaniem, czy dwa dni?

Jakieś parę dni przed Powstaniem miała być godzina „W”, potem przenieśli godzinę „W”. Już trzeba było być, mieć swój plecak z tymi wszystkimi potrzebnymi sprawami, już na kwaterze byłyśmy, czekało się.

  • Później było odwołanie.

Potem odwołanie było, potem się wracało do domu, potem jeszcze raz.

  • Rodzice dowiedzieli się, że pani należy.

Moja matka rozumiała, nic nie mówiła, żebym nie należała. Zresztą wiedziała, że jestem uparta. Jak coś chciałam, nie wyobrażałam sobie, żebym mogła nie walczyć.

  • Tata jak się na to zapatrywał?

Też, zgodnie. Tylko siostra miała inne poglądy, potem też się jakoś włączyła, chociaż była do tego [negatywnie nastawiona]. W każdym razie przy jedzeniu coś pracowała, gotowała dla Powstańców. Włączyła się trochę, tak to zawsze mówiła, że jest pacyfistką, że ona nie chce walczyć, w ogóle różnie to było.

  • 1 sierpnia, kiedy była godzina „W”, o której musieliście państwo być?

Chyba siedemnasta to była czy szesnasta, coś takiego, po południu w każdym razie.

  • Gdzie był pani punkt zborny?

Punkt zborny to było K1 na Jasnej, a potem w „Adrii”, po paru dniach nas przenieśli do „Adrii”. Jeszcze po paru dniach przenieśli mnie i jeszcze moich kilka koleżanek na „eskę” w Aleje Jerozolimskie pod 17 chyba albo 27, nie pamiętam.

  • Mogła by nam pani powiedzieć, co to jest „eska”?

Składnica „eska”, tak się nazywała, a u nas Składnica K-1, takie nazwy dawali.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Co pani wtedy robiła?

Myśmy były pełne entuzjazmu, pełne nadziei, że to się szybko skończy, że wypędzimy Niemców. Początkowo tak było, jak powiesili flagę na Prudentialu, na tym wysokościowcu naszym jedynym, to była euforia taka, że nie wiem, myśmy mało z radości się nie… Ludzie uśmiechali się do nas, bili nam brawo nawet niektórzy. W ogóle sympatia była, a potem było coraz gorzej.

  • Pierwszego dnia zaczęła się walka zbrojna czy raczej było spokojnie?

Nie, już od początku się zaczęło. Poczta się poddała, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie bank się poddał, ten, który jest na placu: Jasna, Zgoda, Bracka, bank „Pod Orłami”. Potem w tym banku właśnie był szpital polowy, też pomagałam, mimo że nie byłam sanitariuszką, ale trzeba było robić wszystko. W każdym razie na moich rękach umierał chłopiec, dostał pocisk w brzuch, tak się do mnie tulił, garnął, młody chłopak, z jedenaście lat, jak to się mówi, matki poszukiwał, miałam siedemnaście [lat], to już byłam starsza od niego. Przykre to było bardzo. Zginęło straszne dużo ludzi, niektóre moje koleżanki pracowały w kanałach, ale mnie do kanału nie puścili, powiedzieli, że jestem za słaba, za młoda, nie wiem, w każdym razie nie wchodziłam. Raz jeden szłam na Czerniaków. Jak przechodziłam pod szpitalem Czerniakowskim, też kanał był, trzeba było przejść [kanałem], bo szpital był pod obstrzałem, zrobili przejście, makabryczne to było po prostu.

  • Szła pani sama?

Nie, kilka osób szło, to był nieduży kawałek, ale zawsze. Potem na Czerniakowie zostałam ranna, bo uciekaliśmy przed „krowami” tak zwanymi, to są takie granatniki, takie rozpryskowe, takie „krowy”, które ryczały i one się rozpryskiwały, odłamki były.

  • Pociski zapalające?

Nie, to były odłamki, właśnie dostałam takie dwa odłamki, mam do dziś te odłamki w sobie, bo mi powiedzieli, że to się już otorbiło, że nie trzeba ruszać, po cholerę, niech to będzie i koniec. I jest, tylko jak mnie prześwietlają, to się pytają: „A co pani tam ma, kamienie jakieś czy co?”. − „Z granatnika mam takie dwa odłamki”. Ale u mnie szczęśliwie to się [umiejscowiło] w takim miejscu, że mogę mieć, to otorbione, nie przeszkadza mi. Mój kolega dostał też granatnikiem, jeden z odłamków umiejscowił się przy samym sercu, powiedzieli mu, że nie można tego operować, dlatego że jest za blisko serca, wtedy inna była medycyna, na innym poziomie. On żył z tym jakieś trzydzieści parę lat, kiedyś był remont w domu, on szafę przepchnął czy coś takiego, ten odłamek ruszył mu się w serce. Myśmy mówili: „Jednak Niemcy go zabili mimo wszystko po tylu latach”. Takie tragedie to się zdarzały jeszcze wiele lat po wojnie.

  • Pani jako łączniczka pierwszy punkt miała na Jasnej. Gdzie były wypady z Jasnej, gdzie nosiła pani meldunki?

Najczęściej to nosiłam właśnie na Czerniaków, na ulicę Mączną, na Czerniakowską, na Okrąg w tamtym kierunku najczęściej. Później też na Powiśle, później w stronę za Alejami Jerozolimskimi właśnie, tylko to przejście, barykada była zrobiona, bo najpierw to w ogóle nie można było przechodzić, bo z BGK, z tego banku walili. Ktokolwiek tylko chciał przejść, to kulka w łeb, w końcu myśmy… Też budowałam tę barykadę. Wykopywało się dół, stawiało się płyty z chodnika, nosiło się płyty, ustawiało się, to wszystko w nocy się robiło. Na Kruczej też budowaliśmy barykady.

  • W którym miejscu na Kruczej?

To było niedaleko, to było mniej więcej koło Nowogrodzkiej albo koło Wspólnej, na tym odcinku mniej więcej. Trzeba było jakoś chodzić. Ela Ostrowska, nasza komendantka, potem napisała książkę „Alejami wędrują tygrysy”. Opisywała to, jak się budowało tę barykadę, mam tę książkę, zresztą bardzo dużo tych książek mam z Powstania. Mój mąż też, on nie był w Powstaniu, oni nie doszli, był w ZWZ, był w partyzantce przez pięć lat. Szli do Warszawy, ale nie doszli do Warszawy, bo nie mogli dojść, nie dopuścili ich po prostu. Ale mąż też miał bardzo dużo książek, pisał, są te książki.

  • Czy w trakcie tych tras były takie chwile, które pani zapamiętała?

Na przykład jak się szło, z meldunkami… Ale nie chciałabym chyba o tym mówić, bo był straszny obstrzał, takie warunki, taka możliwość zginięcia w każdej sekundzie. Żeśmy przeczytały meldunek, nie wolno właściwie nam było czytać, było [napisane] − co u was słychać, jak się bawicie – taki meldunek. Mówię do koleżanki: „Wiesz co, chodź, wracamy”. Dla takiego meldunku my mamy zginąć, nie doszłyśmy, tak że bardzo duży błąd popełniłam.

  • Pamięta pani, komu niosła ten meldunek?

Pamiętam, ale nie mówmy o tym.

  • Mogłaby pani powiedzieć?

Nie, już nie pamiętam. Różne rzeczy się działy, tak jak zawsze w czasie wojny, w ogóle między ludźmi – są ludzie i ludziska.

  • Chciałbym od pani uzyskać te informacje.

A po co, żeby ktoś miał potem do mnie pretensję, było, minęło, ten ktoś pewno nie żyje. Co jeszcze mi utkwiło w czasie okupacji, bo to było bardzo śmieszne dla mnie. Idę sobie ulicą Zgoda, łapanka była, rozstrzeliwali ludzi, leci jakiś mężczyzna, mówi: „Co tam się stało, kogo zabili, kobietę czy człowieka?”. Czy to nie śmieszne? Kobietę czy człowieka? Nawet w czasie okupacji w takiej sytuacji strasznej można się było pośmiać czasami z takiej ignorancji.

  • Stacjonowała pani w „Adrii”.

Tak.

  • Czy była pani przy tym wydarzeniu, kiedy „Adria” została trafiona?

Tak, byłam, siedziałyśmy przy stolikach, bo takie stoliki stały, bo to była restauracja pod szklanym dachem, szyłyśmy proporczyki jakieś czy coś się robiło zawsze. Nagle słyszymy jakiś szum, taki niesamowity, spada coś na szklany dach, oczywiście szkło się tłucze, wszystko spada na nas. To był pocisk, który miał sześćdziesiąt centymetrów, był niewypał, u Niemców też okazuje się, że były niewypały, nie wszystko im się udawało. Dwie osoby zginęły wtedy, kilka było rannych, z koleżanką nas rzuciło z tego stolika pod ścianę, ale dosłownie nie miałyśmy nic do powiedzenia, tylko leciał ten pęd. Od razu siwe tak jak ja teraz, to szkło pokaleczyło nas, krew nam spływa, włosy siwe, to wszystko. Spojrzałam na nią, ona na mnie spojrzała, zaczęłyśmy się histerycznie śmiać, ale dosłownie nie mogłyśmy się powstrzymać, taki histeryczny śmiech. Potem nas zwolnili właśnie, komendantka powiedziała: „Idźcie do domu, musicie dojść do siebie po tym”, bo to było takie przeżycie, że myśmy były do niczego. Parę dni nam dała takiego zwolnienia, koleżanka mieszkała blisko na Siennej, ja na Widok, to poszłyśmy sobie do domu, człowiek umył się, wykapał się, najadł się dobrych rzeczy, później się wróciło.

  • Czy była pani w momencie rozbrajania bomby ewentualnie?

Nie, widziałam ją tylko później, ale przy tym nie byłam. Ale trotyl się przydał, bo ona była z trotylem, potem przydał się trotyl właśnie między innymi do fabryki granatów.
  • Czy pani też uczestniczyła w wyrobie tych granatów?

Tak.

  • Wie pani, jako to wyglądało?

To był taki woreczek napchany trotylem. Nie pamiętam, czy na wierzchu, czy pod spodem były kamienie, jak to się rozerwie, żeby kamienie były właśnie jako takie pociski. Zapalnik się wkładało w środek, zakręcało się, nie pamiętam dokładnie, jak to się robiło, ale wiem, że nas to nawet interesowało, że z przyjemnością się robiło granaty. Nazywałyśmy te granaty rolmopsy. Być może jakiś Niemiec zginął od tego granatu, który zrobiłam, nie umiem powiedzieć. Ale to była pożyteczna praca, w każdym razie wszyscy bardzo czekali na to, żeby zabrać granaty. Ten domek jeszcze jest, to jest na ulicy Śliskiej albo Siennej, już nie pamiętam, nieduży parterowy domek. W piwnicach był skład trotylu ze wszystkich niewypałów, żeby było do zrobienia właśnie granatów. Gdyby tylko jakiś pocisk upadł na ten domek, to by wyleciała [w powietrze] ta ulica prawie, tyle tego trotylu było, ale jakoś nie upadł. Tyle razy mogło się zginąć.

  • Kto kierował tym warsztatem?

Tego panu nie powiem.

  • Przechodziła pani ze składnicy na składnicę?

Tak nas kierowali komendanci, gdzie było za dużo, bo nas było bardzo dużo, czasami nie było nawet pracy już dla nas, bo nie było gdzie wysłać, bo nie można było już dojść. Na przykład na Ochotę nie można było, na Wolę nie można było dojść, Wola była odcięta, masakra była na Woli, tam w kościołach ludzi zabijali, podpalali, niesamowite rzeczy, co się działo. [Te miejsce] już odpadło, łączniczki już po prostu nie miały co robić czasami. Nas rozdzielali, gdzie jeszcze była jakaś możliwość do zrobienia czegoś.

  • Czy w trakcie Powstania oprócz swoich funkcji brała pani udział w wystąpieniu zbrojnym?

Nie strzelałam, nas nie wypuszczali z bronią w ręku, tylko niektóre koleżanki chodziły tymi kanałami. […] Nic takiego bohaterskiego nie zrobiłam, bo to, co trzeba było, to robiłam.

  • Oprócz tego chłopca może jeszcze zapadło coś pani w pamięć?

Robiło się opatrunki, podawało się jedzenie, ratowało się życie młodym chłopcom. Przecież to dzieciaki brały udział w Powstaniu, czternaście, piętnaście lat, harcerze, oni też nosili wszystkie meldunki, dla nich to była wielka przygoda, ale niestety bardzo źle się kończyła ta przygoda.

  • W punkcie szpitalnym pomagała pani cały czas w banku „Pod Orłami”?

„Pod Orłami” też, ale oprócz tego jeszcze na Poczcie Głównej, na Świętokrzyskiej.

  • To w piwnicach?

Piwnice właśnie zaadoptowano na szpital powstańczy. Gdzie tylko było miejsce wolne, to się robiło szpitale, bo przecież rannych przybywało, grobów przybywało, na każdym podwórku groby były.

  • Czy uczestniczyła pani w grzebaniu zmarłych?

Tak, też. Ale uczestniczyłam w ślubie powstańczym.

  • Gdzie to było?

To było na ulicy Moniuszki, była kaplica, nie pamiętam, pod jakim wezwaniem ta kaplica jest. Zresztą to był ślub mojego kuzyna.

  • Jak nazywał się kuzyn?

Tadeusz Osiński, żenił się, ona miała na imię Halina, ale nazwiska to już nie pamiętam. Ślub był bardzo uroczysty, nawet szable mieli, trzymali szable nad młodą parą. Skąd te szable wzięli, to nie wiem, ale mieli. Typowo wojskowy ślub był.

  • Kiedy to było?

To było w początkach Powstania. To jeszcze nie było tak źle, jeszcze ludzie potrafili się śmiać, śpiewać, a potem to już coraz gorzej, już nie było żadnej nadziei.

  • Kiedy zapadła decyzja o opuszczeniu Śródmieścia?

Nie wyszłam ze Śródmieścia, tylko z Czerniakowa, bo nas później rozpuścili już, jak zagrożone było właśnie Śródmieście, nam powiedzieli: „Słuchajcie, możecie wychodzić z ludnością cywilną”.

  • Kiedy to było?

To było 18 września już. Część nas wyszła na Czerniaków.

  • Dlaczego?

Bo było spokojniej, jeszcze nie bombardowali Czerniakowa, były tylko bitwy lotnicze, meserszmity niemieckie, rosyjskie. Później już trochę Rosja nam pomagało w pewnym sensie, to znaczy samoloty [sowieckie] walczyły właśnie z niemieckimi samolotami.

  • Widziała pani taka bitwę?

Widziałam, tak, to bardzo ciekawe było właśnie, jak one [walczyły]

  • Gdzie pani widziała?

Właśnie na Czerniakowie, to się wychodziło przed dom i patrzyło się, jak oni walczą ze sobą.

  • Jak to było?

Odlatywały… Trudno powiedzieć. Natomiast widziałam „berlingowców”, jak oni z Pragi… Oni przyszli przez Wisłę, różnymi łajbami przepłynęli na Powiśle, na przyczółek, żeby pomóc. Ponieważ nie znali ani ulic, ani sposobu walki, to prawie wszyscy zginęli. Widziałam tych chłopców. To byli młodzi ludzie w mundurach rosyjskich, ale to byli Polacy.

  • Rozmawialiście ze sobą?

Chyba tak, już nie pamiętam, myśmy siedzieli w piwnicach, tak że człowiek był otumaniony. Najpierw jak pojechało się na Czerniaków, tośmy zamieszkali w małym domeczku, [w którym] mieszkała Czeszka, ona była właścicielką domku. Parę dni był spokój, potem zaczęli puszczać „krowy” fosforowe, zapalające. Część „krowy” rozprysła się i [upadła] na domek, [który] zaczął się palić. Ledwośmy uciekli z tego domku, Czeszka została i spłonęła. Później było strasznie. Niemcy zagarnęli całą ulicę i popędzili nas na Dworzec Zachodni… Na przykład jak szłyśmy z koleżanką na Czerniaków….

  • Szła pani ze Śródmieścia na Czerniaków jako cywil?

Nie. Wtedy szłam jako wojskowy. Szłyśmy jako łączniczki, miałyśmy meldunek. Zatrzymałyśmy się na ulicy Książęcej naprzeciwko Muzeum Narodowego, bo był obstrzał, musiałyśmy poczekać, aż przestaną strzelać. Przyszedł jakiś młody człowiek i też stanął koło nas, uważał widocznie, że tam jest bezpiecznie. Ale jak Niemcy zobaczyli, że jakiś chłopak też stanął, to strzelili do niego i zabili go, a nas nie zabili. Człowiek nie wiedział, kiedy może zginąć. Dlaczego jego zabili, a nas nie, to też nie wiem, ale tak było.

  • Czy przebywając w piwnicy na Czerniakowie było wiadomo, że jednak Powstanie upadnie?

Tak, oczywiście.

  • Jakie były państwa nastroje wtedy?

Okropne. W ogóle byliśmy [uwięzieni]. Ani wyjść za potrzebą, ani [nie było] nic do jedzenia, ani wody. Było beznadziejnie. W piwnicach były [zrobione] małe otwory, żeby ludzie mogli wyjść. Niemcy stali i wypuszczali. Jak zobaczyli, że ktoś coś ma złotego na sobie, to zabierali. Miałam złoty pierścionek, to mi ściągnęli z palca i zabrali. Ograbiali ludzi jak mogli. Było, minęło, skończyło się i już…

  • Z Czerniakowa gdzie się państwo udali?

Z Czerniakowa Niemcy nas popędzili, mężczyzn pognali na Szucha, a kobiety na Litewską, to były obozy przejściowe. Na Szucha był [obóz przejściowy dla mężczyzn], a na Litewskiej [obóz przejściowy] dla kobiet. Na wielkim podwórku [nas zostawili], gdzie człowiek mógł, to usiadł. Wtedy był angielski zrzut, to było 17 albo 18 września. Całe niebo w samolotach, spadały zrzuty, ale wszystko spadało na niemiecką stronę. Wiatr popędził i zamiast Polakom, to Niemcom spadło. [Na Litewskiej] jeden z Niemców podszedł do mojej matki (bo oni nas obserwowali, widzieli) i mówi: „Czy to jest wasza córka?”. – „Tak”. Przyniósł [nam] pół kubła miodu i mówi: „Daj córce, bo ona niedługo to kitę odwali”. Jakiś życzliwy odruch też był u Niemców.

  • Na Litewskiej nie było scen barbarzyńskich?

Warunki tylko były straszne.

  • Niemcy byli przyjaźni.

Raczej tak. Żadnych incydentów nie było. [Nie było] mordowania, strzelania – nic. Same kobiety i dzieci tam były, ale jak było na Szucha, to nie wiem.

  • Jadła pani ten miód?

Jadłam, co miałam robić?

  • Gdzie państwa dalej przewieziono?

Później [przeszliśmy] na plac Narutowicza i przed akademikiem zrobili nam postój, wszyscy posiadali, bo [byli] zmęczeni strasznie i potem [poszliśmy] na Dworzec Zachodni. Powpychali nas do bydlęcych wagonów ile się dało i [pojechaliśmy] do Pruszkowa, tylko myśmy nie dojechali do Pruszkowa, dzięki Bogu, bo nie wiem, jak by było. Rozdzieliliby nas prawdopodobnie.

  • Jak państwo uciekli z łopatami, to co było dalej?

Myśmy doszli z łopatami do krewnych… Na Dworcu Zachodnim jak zobaczyłam, że jest pompa z wodą, to oniemiałam, że jest woda, bo myślałam, że na całym świecie nie ma wody. Znalazłam jakąś butelkę, umyłam, nalałam wody i jak doszliśmy do ciotki do Brwinowa, daję jej tą wodę, a ona mówi: „Co to jest”? – „Woda, ciociu”. – „A po co ci ta woda?”. – „Jak to po co, przecież nie ma nigdzie wody, to ja ci przyniosłam wody”. – „U nas jest woda, nie ma problemu”. Człowiek miał uraz. Jak przez dwa tygodnie nie piło się wody, tylko ssało się ziemię, to dla mnie zobaczyć wodę to był cud.

  • Kiedy państwo się dowiedzieli, że Warszawa jest wolna?

Myśmy siedzieli po Powstaniu [w Brwinowie]. Boże Narodzenie, styczeń, luty… Myśmy do Warszawy wrócili w marcu. Parę miesięcy się siedziało u krewnych w Brwinowie. Widziałam rosyjskich żołnierzy, mieli karabiny na sznurkach i tylko się pytali, czy mamy zegarki, i zabierali zegarki.
  • Jeśli chodzi o Rosjan, to jak ich pani zapamiętała?

Jak takie łazęgi. O ile niemieckie wojsko to byli chłopcy eleganccy, w pięknych mundurach, przystojni tacy, że było na co popatrzeć, to ruscy byli w łachmanach i karabiny na sznurku mieli – to widziałam sama.

  • Byli w jakiś sposób agresywni?

Nie, mnie nie zaczepiali. Jak mieszkałam na Markowskiej, to jakoś tak było, że zostałam sama w domu, a to było mieszkanie drugiej ciotki, były tam cztery pokoje. Wszyscy powychodzi, zostałam sama. Nagle słyszę, że ktoś po schodach idzie (buciory słychać). Myślę sobie, ruscy idą. Nie zamknęłam drzwi na zamek. Dobijają się do drzwi, a one są otwarte. Siedzę cicho, żeby [nikt mnie nie usłyszał]. Jakoś nie wzięli za klamkę, nie spróbowali, odeszli, ale jakby ruszył klamkę, to by wszedł i co by było dalej, to nie wiem, bo byłam sama i miałam siedemnaście lat.

  • Jak było z decyzją powrotu do Warszawy.

To była spontaniczna [decyzja]. Bez Warszawy myśmy żyć nie mogli. Warszawa to był nasz dom, mimo że domu już nie było.

  • Kierowali się państwo miłością do miasta?

Tak. To było bardzo dobre.

  • Jak pamięta pani pierwszy kontakt z Warszawą popowstańczą?

Makabra. Ruiny, wypalone domy, gruzy – niesamowite [wrażenie] to było.

  • Z której strony państwo wrócili?

Z zachodniej strony. Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego i potem [szliśmy] piechotą. Na [ulicy] Widok tylko wypalone ściany były. Zeszłam do piwnicy… Mój ojciec pracował w firmie wódczanej Genellego i Spółka – wina i wódki. Myśmy mieli najlepsze alkohole. Cała piwnica alkoholi była, bo ojciec dostawał przydziały, a poza tym miał dwie córki na wydaniu, więc na nasze wesela chował. Ile razy prosiłam, żeby mi dał spróbować jakiś dobry [alkohol], to mówił: „Nie, jak będziesz za mąż wychodziła, to dostaniesz”. Myślałam, że tam może jakaś butelka została. Nie… Wszystko wyniesione, ani jednej butelki nie było. Wszystko było wyniesione z naszej piwnicy. Znalazłam trochę naszych zdjęć, nic poza tym. Weszłam na schody… Tylko schody i drzwi zostały. Otwieram drzwi, a tam pusto, buum… Straszne wrażenie. Matka mi nie pozwalała: „Nie chodź po tych schodach! Przecież to wszystko wypalone, przecież może runąć!”. Ale jakoś nie runęły te schody. Można było dom odbudować, bo stała ściana frontowa i marmurowe schody były.

  • Dom nie został odbudowany?

Nie. Teraz stoi inny dom. Mam zdjęcie mojego domu, bo kupiłam w jakimś archiwum książeczkę i tam jest nasz dom.

  • Przyznawała się pani po Powstaniu, że brała pani udział?

Nie. Przez dłuższy czas nie. Dopiero jak wyszłam za mąż za mojego męża, który był w partyzantce, który za to, że się przyznał, to przesiedział parę lat w więzieniu, w niesamowitych warunkach, nawet usiąść nie można było, bo była woda po kolana. Ale [uważano, że] on był wrogiem Polski Ludowej.

  • W szkole, w pracy nikt nie wiedział, nie było jakichś działań ze strony władzy przeciwko pani?

Nie. Przyznałam się dopiero… Przynajmniej koło dziesięciu lat się nie przyznawałam. Potem mąż mnie namawiał, koleżanki mnie wciągnęły i jakoś zaczęłam. Teraz mamy zebrania raz na miesiąc. Zbieramy się, gdzie się da. Obiecywali nam, że jak PAST-a będzie oddana Armii Krajowej, to będzie tam miejsce i na przychodnię i na salę, gdzie będzie można robić zebrania. Niestety wszystko posprzedawali i nie mamy nic do gadania. Spotykamy się na poczcie od czasu do czasu. Nie mamy się gdzie podziać, bo tam nie ma miejsca dla Armii Krajowej.






Warszawa, 4 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Hanna Halina Świerzyńska Pseudonim: „Wanda” Stopień: łączniczka, służby pomocnicze Formacja: składnica meldunkowa K1, NK, SK Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter