Cezary Chlebowski „Wacek”
Nazywam się Cezary Chlebowski. Urodziłem się w 1928 roku w Zagłębiu Dąbrowskim nad rzeczką Brynicą i jest to jeden z powodów, dla którego jestem bardzo dumny.
- Proszę powiedzieć dlaczego.
Dlatego, że dzisiaj rzeczka, nad którą się urodziłem, to znaczy Brynica, jest strugą o szerokości pięciu metrów, ale w okresie zaborów tą rzeczką właśnie biegła granica pomiędzy carskim imperium rosyjskim, a cesarstwem pruskim. I na wielkich międzynarodowych konferencjach politycznych mówiono: „Cesarstwo rosyjskie ciągnie się od Władywostoku do rzeki Brynicy koło Śląska.” A zatem było to miejsce bardzo historyczne, mimo że dzisiaj jest to struga, nie warta żadnej uwagi, bo brudna.
Moja matka była rodowitą Grodczanką, jak się to mówiło po zagłębiowsku była „kszokiem grodzieckim”. Mój ojciec zaś był „ptokiem”, czyli przybyszem. Mianowicie mój dziadek, którego wyrzucono z gimnazjum sosnowieckiego w czasie zaboru carskiego za naukę w języku polskim, nie miał prawa wykładania w żadnej szkole objętej opieką Cesarstwa Rosyjskiego i dlatego nasi dalecy kuzyni, właściciele Grodźca, Ciechanowscy, budując szkołę dla dzieci kopalni Grodziec, uczynili mojego dziadka kierownikiem tej szkoły i szkoła jako nie leżąca pod opieką urzędów carskich, mogła być jego pracodawcą. Mój ojciec z kolei w wieku lat osiemnastu był ochotnikiem do V Armii generała Sikorskiego w 1920 roku. Niestety, po pięciu miesiącach kontuzjowany w nogę, musiał skończyć swoja służbę. Ale potem, to co przed wojną było powodem do dumy, po wojnie w PRL-u było powodem do pewnego rodzaju czkawki politycznej, którą powodowało to, że mój ojciec był ochotnikiem do Piłsudskiego. Mój ojciec pracował w kopalni Grodziec jako urzędnik, a poza tym w ramach pracy społecznej był prezesem Polskiej Macierzy Szkolnej. Drobny szczegół, ale akurat zaważył i na ojca i na moim życiorysie, kiedy zaczęła się wojna.
Tak, jestem jedynakiem i muszę powiedzieć, że miało to szereg dobrych, jak i złych stron, bo na przykład bardzo sobie ceniłem, że nikt nie korzysta razem ze mną z prawa do opieko u ojca czy matki, byłem egocentrykiem, na którym się wszystko skupiało. Ale potem zobaczyłem, szczególnie w okresach biedy wojennej, jak bardzo dużo moim rówieśnikom dawało to, że obok był brat, obok była siostra, na kim można się było oprzeć, czasem wypłakać, a ja tego nie miałem. Ale to były już późniejsze doświadczenia.
- Kiedy wybuchła wojna, pan miał jedenaście lat. Uczył się pan wtedy w szkole powszechnej jeszcze?
Tak. Bardzo mi miło, że pani używa określenia „szkoła powszechna”, bo jestem przyzwyczajony do dawnych lat, to znaczy nie chodziło się do klasy tylko do oddziału, była szkoła powszechna a nie podstawowa i takie to były różnice. Otóż w momencie kiedy wybuchła wojna skończyłem piąty odział szkoły powszechnej i szykowałem się do szóstego, czyli ostatniego przed gimnazjum. Nie dane mi było pójść, bo w dniu, w którym powinienem pójść do szkoły, czyli 1 września, Niemcy uderzyli na Polskę. Od Bytomia do Grodźca było dziewięć kilometrów, więc ich prawie widziałem, jak wkraczali. Podjęliśmy beznadziejną ucieczkę, to znaczy wtedy nie beznadziejną, przecież wierzyliśmy w Polskę silną, zwartą, gotową, w niemieckie czołgi tekturowe, w to że niech tylko Anglicy i Francuzi się ruszą, to damy Niemcom takiego łupnia, że Boże drogi. Myśmy w wszystko wierzyli. I co trzy dni cofaliśmy się ku Polsce centralnej, a potem już codziennie po trzydzieści kilometrów pieszo uciekaliśmy przed Niemcami w bombardowaniach. Doszliśmy, mimo że wyjechaliśmy samochodem, który od razu został zarekwirowany przez wojsko i właściwie na piechotę przeszliśmy od Sosnowca w Zagłębiu Dąbrowskim, aż prawie po Bug, z babcią moją, która miała prawie sześćdziesiąt lat, z moją chorą matką, z ojcem nienawykłym do takich marszów i ja, chłopaczek nie bardzo sobie zdający sprawę z tego, co się dzieje. Kiedy doszliśmy do moich wujostwa za Białą Podlaską, dalej był już Bug, nareszcie żeśmy odetchnęli, że będziemy mogli odpocząć po tej strasznej wędrówce. Na drugi dzień ktoś załomotał w okiennice i gajowy Winter powiedział: „Panie nadleśniczy, czołgi na szosie!” Wujek zapytał: „Winter, od Białej Podlaskiej?” „Nie, od Brześcia.” Wiedzieliśmy, że sowieci ruszyli. Ojciec powiedział: „Z dwojga złego, to już wolę pod Niemcami.” Spakowaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem. Znów pieszo, znów, tym razem już nie w spiekocie, a w deszczu. I ciekawa rzecz; idąc trafialiśmy na różne dziwolągi, na Żydów budujących w Białej Podlaskiej bramę triumfalną z napisem: „Niech żyje Armia Czerwona wyswobodzicielka nas spod jarzma pańskiej Polski.” Dzisiaj się mówi, że to Żydzi robili. Widziałem tą bramę. Było osiemnaście osób, Żydów było pięciu, więc taką propagandę robiło się już wtedy. Kiedy w Radomiu byliśmy tak straszliwie zmęczeni deszczem i zimnem, że już żyć nam się nie chciało, siedzieliśmy w rowie, naraz zatrzymała się furgonetka, wyskoczył Niemiec i mówi: „Gdzie państwo chcą jechać?” „Do Zagłębia Dąbrowskiego.”
Nach Sosnowiec? Ja. Bitte. Otworzył, wskoczyliśmy. Oczywiście w furgonetce były szmajsery, granaty i dwóch młodych, sympatycznych chłopaków. Widać, że ledwo co powołanych do Wehrmachtu i jak zobaczyli moją babkę, to „Och, wypisz wymaluj moja babcia.” I zaczęli do babci mówić
Groβmama... A babcia rok przedtem straciła wuja, oficera lotnictwa polskiego, który zginął w wypadku lotniczym. I babcia zaczęła płakać i mówi do mojego ojca: „Patrz, tacy młodzi i już w wojsku, a tacy mili.” Myśmy nie wiedzieli, co to była za formacja. Potem zobaczyliśmy, że oni mają na czarnych patkach „SS”. Nic nam to nie mówiło. Podjechaliśmy do jakiejś chałupy, wyskoczyli, pytają się: „Co to jest?”, ojciec mówi: „To jest orzeł polski.” „A dlaczego on tu jest?” „Bo tu jest sołectwo, czyli miejsce urzędowania sołtysa.” „A, sołtys, czy to wysoki urzędnik?” „Nie, to jest najniższa ranga.” „A, dobrze.” Wyjął rewolwer, zarepetował, odstrzelił orła, a potem osiem gęsi, wrzucili z powrotem i dali w przeliczeniu gospodarzowi po czterdzieści fenigów za gęś i pojechaliśmy dalej. I myśmy już wiedzieli, że najpiękniejszy, najprzystojniejszy Niemiec na oko, to będzie skończona swołocz. I kiedy wreszcie nas wysadzili pod Sosnowcem, tego orła im ukradłem. Póki nas Niemcy nie wysiedlili, to ten orzeł zawsze przez trzy lata był na szczycie naszej choinki. I tak się zaczęła nasza okupacja.
- Wróciliście państwo do domu, tak?
Wróciliśmy do domu, ale z przerażeniem stwierdziliśmy, że to nie jest nasz dom. Nie było nocy, żeby ktoś nie pukał, z ojcem poszeptał, rozścielało się sienniki i nocowało się przyjaciół ojca zza Brynicy, ze Śląska. Opowiadali rzeczy straszne. Powstańcy śląscy musieli uciekać i to byli ci powstańcy, myśmy im pomagali. Bo naraz okazało się, że na polskim Śląsku olbrzymia rzesza ludzi poczuła się Niemcami i powstańcom uczynili piekło. Myśmy tego nie rozumieli, bo wystarczyła różnica sześciometrowej rzeczki. Kiedy była po naszej stronie nadal okupowana Polska, w Grodźcu na osiem tysięcy mieszkańców było z mniejszości stu pięćdziesięciu siedmiu Żydów, dwudziestu ośmiu mniejszości rosyjskiej i dwunastu ludzi przyznających się do niemczyzny. Kiedy Niemcy chcieli spróbować stworzyć w Grodźcu administrację niemiecką, musieli wszystko przywozić stamtąd, zza Brynicy. Taka była ziemia Zagłębiowska. Niemcy rozpoczęli tworzenie „obecności niemieckiej w Grodźcu” i zapowiedzieli, że pierwsza rzecz to będą stogi i stosy palonych polskich książek, żeby zakrzepić niemieckiego ducha. Mój ojciec był kierownikiem biblioteki Polskiej Macierzy Szkolnej, [było tam] kilkanaście tysięcy tomów. W tym czasie już był
Schwerzeit, czyli czas wojenny, godzina zakazana. Strzelano do każdego, kto pokazał się bez przepustki, a myśmy, to znaczy ja byłem wtedy już zastępowym w drużynie harcerskiej. Zgarnąłem swoich chłopaków i wózkiem nocą uratowaliśmy kilkaset książek. Zostały uratowane łańcuszkiem pomocy, aż do wkroczenia armii sowieckiej po pięciu latach. I tak poznaliśmy Niemców. Pamiętam, jak dostałem w twarz, bo szedłem trotuarem a nie rynsztokiem, a trotuarem szło dwóch Wehrmachtowców. Pamiętam księdza, mojego katechetę, jak leciał niemiecki samolot, on stanął i powiedział: „O, Czaruś, zobacz samolot niemiecki.”, a Niemiec podszedł i powiedział: „Czyj to samolot?” „Niemiecki.” Trzasnął go tak w twarz, że ksiądz się wywrócił. Podniósł go i mówi: „Czyj to samolot?” „Niemiecki.”, drugi raz. „Powiedz nasz.” I tak go bił, aż ksiądz zemdlał, a nie powiedział, że to jest nasz. Tak do nas wkroczyła rzeczywistość niemiecka. Potem przyszedł okres pracy przymusowej od czternastu lat, musiałem jako…, bo wszystko co najgorsze, Niemcy u nas wprowadzali z nawiązką. O ile na Śląsku za Brynicą wywożono do Niemiec czternastolatków, to u nas wywożono już dwunastolatków. Miałem dwanaście lat, pracowałem dwanaście godzin na dobę fizycznie, żeby nie zostać wywieziony do Niemiec. I wreszcie przyszedł moment pierwszego wysiedlenia i wysiedlono nas o piątej rano, pamiętam, 26 lipca 1942. Wszedł żandarm, dwóch
Hilfspolizei ze Śląska, cywile z opaskami. Wiedzieliśmy, że to są Ślązacy, szwargotali z żandarmem, a on powiedział: Chlebowski Zigismund? Ja. Ihre Frau und Ihr kind? Tak, Zygmunta wysiedlili.
Zwanzig Minuten Zeit, zwanzig Kilogram pro Person. Raus! I poleciał innych wysiedlać. Jak tylko zginął, to ci Ślązacy, groźni z karabinami, co przyszli, powiedzieli: „Tylko, żeby ten pieroński gist nic nie widział. A jak mota coś wartościowego, albo futra jakieś, to macie sąsiadów, to ciepcie do nich, a tu co by tylko na łóżkach gołe sprężyny zostały. Wy tym pieronom nic nie zostawiajcie.” Okazało się, że ci Ślązacy zza Brynicy wcale nie byli tacy wyzuci z polskości. Zostaliśmy wysiedleni. Pamiętam konwój z żandarmerią, trzydzieści furmanek, wywoził nas z Grodźca, dwieście kilkadziesiąt rodzin i cały Grodziec stał po bokach i płakał. Ludzie nas błogosławili. Zostaliśmy wywiezieni do Niemiec w odrutowanych wagonach. Była niedziela. Rozlokowano nas na placu
Arbeitsamtu, niemieckiego urzędu pracy. Obok była fara, śpiewano pieśni kościelne, potem msza się skończyła, otworzyły się drzwi i weszli landwirtowie, torhemderzy, różnego rodzaju właściciele majątków i zaczął się, jak na filmie, pamiętam film sprzed dwudziestu lat „Kunta kinte”, kiedy to przywieziono niewolników z Afryki do Ameryki i zaczął się targ czarnuchów, oto tymi czarnuchami byliśmy my. Każda rodzina stała w kupce, była tabliczka
Familie: fünf und zwanzig mark. Nasza rodzina kosztowała właśnie pięćdziesiąt pięć marek; ojciec dwadzieścia pięć, ja piętnaście, to czterdzieści i moja matka piętnaście, to pięćdziesiąt pięć. Ale nikt nas nie chciał wziąć, bo mój ojciec był urzędnik, moja matka była człowiekiem chorym na astmę z aparacikiem, a ja byłem niedożywione dziecko. Niemcy postanowili nas wrócić z powrotem. I przyszedł Niemiec, potem dopiero w Generalnej Guberni zobaczyłem, co to był szef
Arbeitsamtu, to była najgorsza swołocz, jaką sobie można było wytłumaczyć i naraz ten Niemiec przychodzi, ta swołocz i mówi: „Co z wami teraz zrobię? Wyście na ochotnika się zdecydowali jechać do Niemiec i takie rozczarowanie.” Mój ojciec nie wytrzymał i mówi: „Jak pan może z nas kpić, przecież my jesteśmy siłą wyrzuceni i tutaj wam sprzedani!”
das ganz unmoeglich – „Niemożliwe! To was wrócę z powrotem tam, skąd wyście…” Napisał nam skierowanie i przyjechaliśmy. Całe szczęście, że dostałem w czasie powrotnej drogi zatrucia żołądka, nie dojechaliśmy do Grodźca, zatrzymaliśmy się w Będzinie, ale dwie rodziny, które uwierzyły Niemcom wróciły. Za pół godziny przyjechała z niedalekiego Auschwitz karetka, zabrała ich i po trzech godzinach już zostali spaleni kominem krematorium. Przedarliśmy się do Generalnej Guberni. Pojechaliśmy znów do wuja, u którego nas trzy lata przedtem przepędziły sowieckie czołgi. Wujo nazywał się Kowerda. Był już wtedy naznaczony na to, że zginie, bo w 1927 roku jego bratanek Borys Kowerda na Dworcu Głównym w Warszawie wykonując wyrok podziemnego sądu Białogwardzistów, zastrzelił sowieckiego posła Wojkowa. Przyjechaliśmy tam i trzeba się było przede wszystkim ”odpaść”, bo byliśmy ludźmi zagłodzonymi. A poza tym zaczęliśmy pracować. Oczywiście były to przeważnie prace fikcyjne; moja matka gdzieś w kuchni nadleśnictwa, mój ojciec jako manibulator leśny, a ja do żywicowania. Nie wiedziałem, co to jest, wujek mówi: „Nic się nie martw, dowiesz się.” Okazuje się, że to była młoda grupa chłopaków, którzy mieli za zadanie żywicowanie drzew przeznaczonych na ścinkę. To były stuletnie sosny i myśmy ściągali z tego żywicę. Wujek chodził koło tego, w pewnym momencie razem z ojcem zabrali mnie i powiedzieli: „Słuchaj, ty masz w tej chwili piętnaście lat, ale to już jest męska robota.” Mówię: „Co to za męska robota, okorować spalę, naciąć.” „Nie. To co będziesz ściągał, ta żywica jest podstawowym elementem produkcji amunicji, niemieckiej amunicji.” Mówię: „To nie chcę.” „Nie, musisz.” Otworzyły się drzwi, wszedł kuzyn mojego wujka, mówi: „Pamiętaj o tym, że teraz rozmawiasz nie ze mną, z przedwojennym twoim przyszywanym wujkiem, tylko z oficerem podziemia. Ty i zaufani twoi chłopcy musicie ściągać żywicę. Tylko pamiętaj; raz na trzy dni beczka, w którą wlewasz, musi mieś otwarte denko przez jedną dobę.” Mówię: „I co?” „I terpentyna wywietrzeje, a zostaje bezwartościowa kalafonia. I pamiętaj, że tej rozmowy nie było.”
Dymitr Tymoszuk. Tak na zasadzie przypadku, a potem cudownego zrządzenia losu wszedłem w podziemie, bez żadnej przysięgi, bo moja matka powiedziała: „Nie, niech on to wszystko robi, ale bez żadnej przysięgi.”, bo się bała. Potem właściwie nie było tygodnia, abym nie jeździł do Białej Podlaskiej i w specjalnie skonstruowanej ramie w rowerze nie przewoził gazetek, meldunków, takich rzeczy. Dlaczego akurat dano to jeszcze wtedy dzieciakowi? Dlatego, że żywiczarze mieli glejt, mianowicie każdy, kto pracował, musiał mieś
Arbeitskarte, zaświadczenie i wszyscy pracownicy nadleśnictwa mieli, ale tylko nasza grupa miała pieczątkę żandarmerii z hitlerowska gapą i z napisem
Wichtig für deutsche Kriegswirtschaft , czyli „Ważny dla niemieckiego przemysłu wojennego”. I nieraz zdarzało się, bo przeważnie łapacze, ci którzy na szosach łapali młodych ludzi i wywozili do Niemiec, nie zwracali uwagi na zaświadczenia –
Arbeitskarty, ale jak zobaczył gapę, to puszczał wiąchę pod adresem delikwenta i mówił: „No, niech cię złapie bez tej pieczątki.” W ten sposób wszedłem w konspirację. Było nam bardzo dobrze, bo nie cierpieliśmy głodu, leśnictwo miało swoją dużą działkę rolną, a poza tym myśmy zdejmowali co trzy dni z wnyków dogorywające zwierzęta, leśnicy dzielili się i w ten sposób pomagaliśmy innym.
- Jak się nazywała ta miejscowość?
To było Zalesie, ale leśnictwo nazywało się Chorbów. To jest na trasie pomiędzy Białą Podlaską a Małaszewiczami. Następna rzecz, w 1943 roku byliśmy używani do wywiadu lotniczego. Mianowicie Biała Podlaska to przed wojną była jedna z największych wytwórni samolotów i olbrzymie lotnisko, a Małaszewicze to była najbardziej nowoczesna przedwojenna baza lotnicza, a stykała się z moim terenem żywicznym. Niemcy mieli tam kilkutysięczną załogę i pomiędzy lotniskiem Małaszewicze a lotniskiem Biała Podlaska testowano wszystkie nowe modele samolotów. Zupełnie niespodziewanie, od wiosny 1944 roku wszedłem w działania wywiadu lotniczego. Mianowicie Niemcy na odcinku trzydziestu siedmiu kilometrów, lotnisko Biała Podlaska – lotnisko w Małaszewiczach, prowadzili testy nowych modeli maszyn. Dostałem rysunki niemieckich samolotów i moim zadaniem było, jak tylko zauważę jakikolwiek samolot o innym uskrzydleniu, ilości silników, sterowania, czy czegoś, lecący nade mną, miałem natychmiast dać znać. I wtedy przyjeżdżał czasem „Kumcio”, właśnie Tymoszuk, czasem ktoś przez niego przysłany. Normalnie szedłem na moje społowisko, zawsze z dwoma psami, złymi psami, wyżłami, to były myśliwskie psy mojego wuja. Niby pilnowały, aby nikt mi nie ukradł żywicy w beczce, a właściwie to obstawiały człowieka, który obserwował, notował, czasem robił zdjęcie i potem odjeżdżał. Na przykład byłem dobrze wprowadzony w nowości niemieckiej floty, bo on czasem, jak nie miał co robić, chciał z kim pogadać, to mówił: „O, widzisz. To jest
fliegend Bleistift, czyli: „To jest latający ołówek”, Niemcy wprowadzili dwusilnikowy bombowiec, świetny, o wspaniałych parametrach. Boże, jak mi się serce krajało, że myśmy w 1939 roku takich
fliegend Bleistift nie mieli. Albo pamiętam, że raz, to wszyscy uciekli, włącznie z psami. Rozległ się straszliwy huk i nad moim społowiskiem, na wysokości pięćdziesięciu metrów pokazało się monstrum, olbrzymi, sześciosilnikowy transportowiec, zabierający na pokład kompanię wojska w stanie bojowym, albo dwa lekkie czołgi i dwa plutony wojska. I to na wysokości pięćdziesięciu metrów przeleciało nade mną, tak nisko, że mogłem policzyć nity na aluminium, którymi spawano powłoki. To był, dopiero się okazało w pół roku później, że Niemcy wprowadzili do działań bojowych „Goliata”, poznałem „Goliata” na zdjęciu, myślę sobie: „Stary znajomy, ciebie już poznałem.” Więc i takie rzeczy też się tam robiło. Oczywiście zupełnie przypadkowo pewnego dnia skoczyły psy, zaczęły kogoś szarpać, poleciałem, odciągnąłem, szmata człowieka, kościotrup i mówił:
Malczik, kuszać. Mówię:
Ty ubieżałsa łagra? Da. W Małaszewiczach był obóz jeńców sowieckich, używali ich tam do różnego rodzaju bardzo ciężkich, eksperymentalnych rzeczy, jak na przykład wytrzymałości na środki obezwładniające. Ośmiu, czy dziewięciu z nich uciekło, ale przez pole ochrony przeszło tylko trzech i dwaj leżeli w krzakach, a on jeden słyszał, jak nacinałem spały, zaryzykował. Zostawiłem z nimi jednego psa, a jednego wziąłem, pojechałem do leśnictwa i przywiozłem kupę jedzenia, a on cały czas: „
Malczik, czy ty nas nie sprzedasz?” Mówię: „Nie, na pewno.” „To pamiętaj, bo Bóg cię ukarze.” Nie wiem dlaczego Rosjanin, czy sowiet, mi Bogiem groził, ale byli u nas w ziemiance tydzień i poszli gdzieś. Albo było i tak, że pewnego dnia podjechała do nas brygada pościgowa żandarmerii niemieckiej w Białej Podlaskiej, weszło trzech esesmanów, a dwa wozy opancerzone pełne żandarmów, do wuja zarepetowali:
Wo sind die bandyten? „Jacy?” [niezrozumiałe] Okazuje się, że sowieci, o czym nikt nie wiedział, zrzucili osiem kilometrów od mojego spałowiska desant sowiecki, szesnaście osób z radiostacją i Niemcy rano już byli i zażądali przewodnika. Przewodnikiem musiał zostać gajowy, na którego terenie to się stało, więc Winter Stanisław, którego potem zastrzelili jako rzekomego zdrajcę desantu, a to był członek naszej siatki konspiracyjnej, poprowadził ich. Ale tak prowadził, żeby robotnik, który miał ich uprzedzić, zdążył dojść do sowietów. I zdążył. Oni go zlekceważyli, chcieli go zastrzelić i Niemcy byliby ich zgarnęli, gdyby nie to, że w obławie niemieckiej był jeden nie doszkolony pies i skoczył, zanim był rozkaz otwarcia ognia i sowieci w sposób nadzwyczaj sprawny otworzyli zmasowany ogień. Potłukli Niemców, jeden z sowietów zginął, jedna radiostacja padła. Ale oni byli dobrze szkoleni, bo ostatnią serię z obsługi wywalił w radiostację, tak że Niemcy nie dostali niczego, ani szyfrów, ani niczego i uciekli. Takie różne rzeczy były. Ale potem jak pod jesień 1943 nasiliły rabunki band ukraińskich, moja matka nie wytrzymała nerwowo i powiedziała: „Już tutaj nie chcę być.” Bo kończy się niby, trzysta metrów od leśniczówki, szosa Warszawa – Moskwa, trzy kilometry z drugiej strony tor kolejowy Warszawa – Homel, transporty tu i tu lecą, a między tym wałęsają się różnego rodzaju oddziały i bandy. Postanowiliśmy więc jechać do drugiego wuja, też leśnika, w Sandomierskiem. Pamiętam, wujo nas wiózł kolejką wąskotorową z Jędrzejowa do Staszowa i moja mama, czyli siostra „Teśka” złapała go i mówi: „Słuchaj, jak się cieszę, że jedziemy do ciebie z piekła w spokojną okolicę.” A wujek mówi: „Nie chwal dnia przed wieczorem.” Ledwo żeśmy przyjechali, po trzech godzinach pukanie, noc, wujek otwiera, wchodzi trzech „Witamy pana inżyniera. Patrol oddziału „Jędrusi.” Okazuje się, że trafiliśmy w sedno działań sławnych, wspaniałych „Jędrusi”, założonych w 1941 roku przez nauczyciela podporucznika Jasińskiego, który na cześć swojego trzyletniego syna nazwał oddział „Jędrusiami”. Potem się mówiło: „Jędrusie tu, Jędrusie tam…”, a to był początek „Jędrusi”. Już wiedziałem, że mam nowe miejsce, bo trzeba było pewnego łącznika do apteki w Staszowie, który by przewoził prasę i meldunki. A jednocześnie vis a vis domu, w którym mieszkał mój wujo, był
Landwirtschaft, czyli zarząd niemiecki majątków księcia Radziwiłła. Tam był dyrektor, który się nazywał Zeidorf. A przedtem był Schweinichen, brat Schweinichena był szefem SS na okręg Berlin i Schweinichen miał w pałacu Radziwiłła dwunastu żandarmów. Zanim myśmy przyjechali, już była zima, pewnego dnia „Jędrusie” przyjechali podwodami, było ze sto pięćdziesiąt ludzi, ustawili karabiny maszynowe i potłukli wszystkie dachówki na pałacu. Nikogo nie zastrzelili, chcieli pokazać tylko Schweinichenowi, że ani on i jego żandarmi, ani jego brat, szef gestapo na okręg Berlin nie jest w stanie go tu przed niczym uratować. Niemcy, którzy przyjechali z odsieczą, powiedzieli: „Wyprowadzić dwanaście osób z miejscowej ludności i rozstrzelać.” A Schweinichen powiedział do faceta z żandarmerii: „Ciebie każę rozwalić. Grzałeś tyłek w Staszowie, a ci ludzie tutaj byli. Chciałeś, żeby lecieli do ciebie, pobudzili cię, a ty byś łaskawie przyjechał? Wypuścić tych ludzi.” Ale na wszelki wypadek się zmył stamtąd i został skierowany Niemiec, który się nazywał Zeidorf. Jechał na objęcie stanowiska groblą z teczką w koszu, a w teczce były granaty, pistolet... A grobla to jest wąska rzecz. W pewnej chwili jeden z ludzi łowiących przestał łowić, wskoczył do powozu, powiedział:
Herr Direktor versehen Sie mir bitte die [niezrozumiałe]. Wziął, pistolet zabrał, granaty zabrał, a Zeidorf wtedy dopiero odzyskał mowę i mówi: „Ale ten pistolet jest pamiątkowy, to mój ojciec dostał od oficera cesarskiego i tam jest dedykacja.” To facet popatrzył, mówi: „Tak jest, ma pan rację.”, rozładował, żeby nie było naboi, „Proszę bardzo, pamiątka rodzinna.” Tak się to odbywało. I obaj sobie panowie ustalili jedną rzecz, „Pan dyrektor musi kontyngenty odstawiać w takich i takich terminach.” „Tak, ale terminy są zmienne.” „Dobrze, to umówmy się, że na dwanaście godzin przed odesłaniem przez pana kontyngentów, pan nam daje znać.” „I co?” „I pan dostanie pokwitowanie od szefa konwoju, że pan zdał i pan jest kryty, a konwój nie dojeżdża do Staszowa.” I tak się odbywało potem, na zasadzie współpracy partyzantki z Niemcem. Wtedy myślę sobie: „Rany boskie, przecież nie mogę siedzieć, jestem w powietrzu, w żywicowaniu, we wszystkim sprawdzony, na czymś muszę popracować.” I wtedy znów dostałem glejt z pieczątką
In dieser deutsche Kriegswirtschaft i znów byłem nietykalny i znów jeździłem z meldunkami i znów... Tym razem już wujek z ojcem w piwnicy prowadzili nasłuch radiowy stacji zagranicznych. Bo ciekawe, że Zeidorf dostał polecenie, aby zażyczył sobie radia silniejszego, bo po prostu teren, w którym mieszka, nie ma dobrego odbioru i Niemcy Zeidorfowi dali to. Tego samego dnia radio zostało zabrane i przeniesione do naszej piwnicy. I stąd cudowny odbiór brytyjskiej BBC i innych rzeczy. Znów jeździłem w różne miejsca, oddawałem. Ale to było za mało. Dowiedzieliśmy się od wujka, mówi: „Słuchajcie, coś trzeba zrobić, mianowicie mam przygotować kilkunastohektarową działkę wytyczoną przez Niemców. Bo przedtem przyjechała komisja, bo Niemcy chcą poprowadzić jakieś eksperymenty.” Co się okazało; Niemcy w drodze na Kaukaz, do którego doszli, zdobyli tam prowadzone przez sowietów plantacje koksagizu. Koksagiz to jest roślina po kolana, trochę przypominająca duży mlecz i jest to rzecz, która podobno genialnie spełniała zadania łączenia się z substancją sztuczną w celu stworzenia kauczuku. Sowieci to już [robili] ze skutkiem pozytywnym i Niemcy to chcieli zrobić, żeby wspomóc syntetyczny kauczuk tymi właśnie [roślinami]. Przywieźli ciężarówkami masę tego, nie wiadomo było jak to, nie bardzo znali proces, kiedy trzeba wysadzać, jak wysadzać, czy z nasion, czy z sadzonek. Ale na tym terenie zostało to zrobione przez niemieckich [specjalistów] w sposób różnoraki i potem zostało wprowadzone sztuczne zraszanie tego. Najpierw były warty niemieckie, potem były warty starych Wehrmachtowców, którzy mieli w nocy to zraszać. Myśmy mieli takie zadanie... Niemcy to byli straszliwe świrusy. Można ich było kupić [za wódkę]. I myśmy dostawali, nie wiem skąd, ale koniaki, doskonałe trunki i oni włączali zraszanie, potem myśmy ich izolowali i dawali wódkę, a sami żeśmy zmniejszali zraszanie. W sumie chodziło o to, żeby dwie godziny rozpoczęcia było zgodne z instrukcją zraszania i dwie godziny kończenia też, a resztę, żeby była wegetacja wodna. Myśmy ich zawsze rano odprowadzali, oni sprawdzali, że zaroszenie jest prawidłowe, tylko gdzieś w czerwcu, lipcu, to już był 1944 rok, zaczęły się te całe plantacje kończyć, to znaczy wyschnięte, sparszywiałe i Niemcy najpierw przyjechali, zrobili straszną awanturę. Tych facetów aresztowali, lali ich w straszliwy sposób, oni przysięgali, że od rana do wieczora sprawdzali, żeby było i tak było, to co oni wiedzieli, to było właściwe nasycenie wodą, tylko w międzyczasie wody było za mało. Obawialiśmy się, że Niemcy się mogą na nas odegrać, bo od nas do Wisły było jakieś sześćdziesiąt kilometrów. W końcu lipca sowieci już byli w Lublinie. U nas, jak zwykle, u Pana Boga za piecem, to był teren, gdzie jeżeli z Sichowa Małego chłop nie pojechał z jajkami, z masłem do Staszowa i tam zobaczył Niemca, to w Sichowie go nigdy od początku wojny nie widział. Tam była dziura. Kiedy myśmy już zaczęli przemyśliwać, jak tu prysnąć stamtąd, bo nam się zaczęła, trochę ze strachu, palić ziemia pod nogami w sprawie koksagizu. Pewnego dnia obudził nas straszliwy łomot silników, jakieś serie i zobaczyliśmy wjeżdżające pod
liegenschaft, czyli pod nasz dom, polną drogą trzy nieznanego kształtu czołgi z czerwonymi gwiazdami. Obudziły nas serie z pepesz, bo przeleciała przez Sichów czołówka: trzy motocykle z koszami, trzy czołgi sowieckie T-34 i dwie ciężarówki z partyzantami Maślanki Gwardii Ludowej, pijanych i strzelających w niebo. Ale zjawa, prr, zły sen i nie ma.
To było w dniu 1 sierpnia. I dopiero po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że w nocy sowieci przełamali pod Baranowem front na Wiśle, wysadzili tą grupę i kazali jej jechać na zachód dokąd tylko można, bo oni mieli pełne baki, pełne zapasów beczki i jechali. I dojechali do południa do Jędrzejowa, sto sześćdziesiąt kilometrów od Wisły i nie napotkali na żaden opór. Aż wreszcie, kiedy im się skończyła ropa, zaczęli zawracać, ale już nie mieli ostatnich i wtedy byliby zatarli chyba czołgi, bo chcieli na stacji benzynowej wziąć paliwo i ktoś im powiedział, tu jest benzyna syntetyczna, a przecież macie czołgi na ropę. I oni trafili gdzieś, gdzie były traktory i zabrali [paliwo] z traktorów, załadowali i wrócili koło czwartej po południu. I wtedy się dowiedzieliśmy, że zostaliśmy wyzwoleni. Za godzinę później zaczęły krążyć nad Staszowem niedalekim niemieckie samoloty i bombardować Staszów. Co się okazało, to było skorygowane, o tej samej porze w Warszawie wybuchło Powstanie i o tej samej porze w Staszowie wybuchło powstanie. Tylko niestety, w Warszawie było jednak więcej akowców, a mniej i zaskoczonych jednak Niemców, a w Staszowie było akowców kilkudziesięciu i trzystuosobowy batalion lotników i tam to się skończyło jatką. A myśmy stali i płakali, widząc, jak Niemcy bezbronny Staszów bombardują, to było na naszych oczach, a z tyłu słyszeliśmy:
Rascwitali jabłonie i gruszy… i za chwilę potem okazało się, że Niemcy zdążyli podciągnąć rezerwy i zaczęli spychać sowietów w kierunku Wisły. Zostaliśmy wysiedleni. Musieliśmy przejść na drugą stronę Wisły, pojechaliśmy do Stalowej Woli, tam mój ojciec znalazł swojego przyjaciela, komunistę zresztą sprzed wojny, który mu załatwił jakąś pracę, ja poszedłem do gimnazjum, wróciłem do harcerstwa. Ruszyła ofensywa styczniowa w 1945 roku, ojciec wraz z ekipą Polskiego Przemysłu Węglowego był w grupie, która przejmowała na Śląsku Górnym i Dolnym zakłady przemysłowe węglowe, a ja z mamą pojechałem do Grodźca. Na plandece sowieckiej ciężarówki, przy trzydziestostopniowym mrozie, matka się wtedy doziębiła. Zacząłem chodzić do gimnazjum w Będzinie, ruszyłem z robotą harcerską, byłem wodzem gromady zuchów. Matka umarła, z ojcem przenieśliśmy się do Rybnika, tam reaktywowałem tamtejszą drużynę gimnazjalną, byłem jej drużynowym, właściwie szczepowym, bo drużyna ma cztery zastępy, a moja miała jedenaście zastępów, więc to był szczep. Zdałem maturę w Sławieńcicach.
W 1947, a za dwa miesiące jadę na zjazd sześćdziesięciolecia absolwentów. To też jest swojego rodzaju ewenement, bo był to ośrodek szkoleniowy stworzony w PRL-u dla aktywistów czterech organizacji młodzieżowych: ZWM, OBDUR, Wici i harcerstwa. My harcerze byliśmy najmniej liczni, ale najlepiej zorganizowani, bo kiedy dowiedzieliśmy się, że tam można szybciej zrobić maturę, to nasza czternastka z Rybnika (czternaście osób, między innymi takie osoby jak Lidia Grychtołówna, lat temu trzydzieści laureatka Konkursu Chopinowskiego światowego, wspaniała pianistka, moja koleżanka ze szkoły, profesor Wołoch z Wrocławia, to też mój przyboczny), pojechaliśmy tam organizować ośrodek, tam zrobiliśmy maturę i tam przeszliśmy szkołę polityczną, to znaczy; jak przewinąć się przez socjalizm, a nie ześwinić się. Próbowałem to robić i mi się udawało, choć na przykład w latach 1951 – 1970 wyrzucano mnie dwadzieścia jeden razy z pracy, wtedy kiedy były nakazy pracy, bo każdy musiał pracować, to dla mnie nie było pracy. Dostałem kompleksów, zastanawiałem się, czy przypadkiem jestem taki konfliktowy, że mnie nikt nie chce, albo może że się niczego nie nadaję. Aż wreszcie w 1970 roku wziął mnie do siebie do redakcji „Widnokręgów” repatriant z Francji, komunista i powiedział: „Ja będę naczelnym, ty będziesz sekretarzem, będziemy tak.” I naraz tam przepracowałem do emerytury dwadzieścia lat. Jakoś okazało się, że potrafię z ludźmi współpracować, że potrafię być przydatny. Ale miałem na szczęście swój drugi wymarzony zawód, poza dziennikarstwem zajmowałem się historią, jestem doktorem historii i pisaniem książek o historii. I postanowiłem, może mało dla Armii Krajowej zrobiłem wtedy, kiedy trzeba było walczyć, ale od czterdziestu lat piszę książki o Armii Krajowej. Ukazało się ich ponad milion w Polsce i przypuszczam, że jestem jednym z niewielu, który uratował od niepamięci bohaterów akowskich, jak „Ponury”, którego uważano po wojnie za bandytę, uratowałem przed niepamięcią taka organizację jak „Wachlarz”, którą skazano w PRL-u na śmierć przez zapomnienie, monografia tej organizacji – moja praca doktorska. Mogę powiedzieć, że zbliżam się do osiemdziesiątki i chyba nie zmarnowałem tego okresu.
Warszawa, 29 maja 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek