Danuta Baj-Trylowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Baj-Trylowska z domu Borowska, w czasie Powstania Kluczewska; urodzona 17 marca 1921 roku w Warszawie.

  • W jakiej dzielnicy Warszawy pani była w czasie Powstania?

W Śródmieściu przy ulicy Wspólnej 16.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Urodziłam się w Warszawie, w rodzinie rzemieślniczej. Rodzice mieszkali wtedy przy ulicy Szpitalnej 10. Moja mama pracowała u Rufina Morozewicza, słynnego artysty polskiego, prowadząc mu perfumerię. Tam przebywaliśmy chyba do trzeciego roku mojego życia. Urodziła się siostrzyczka, ale w trzy tygodnie umarła. Nie wiadomo było, dlaczego. Później zmienialiśmy miejsce zamieszkania, to znaczy Leszczyńska dwukrotnie i wreszcie przy ulicy Wspólnej 16. Miałam piętnaście lat, jak chodziłam do szkoły pani Jakubowskiej przy placu Trzech Krzyży 16.

  • Jaka to była szkoła?

To było gimnazjum i liceum humanistyczne.

  • Jaki wpływ miała na pani wychowanie ta szkoła?

Wielki patriotyzm był we mnie. Dlaczego? Bo myśmy się uczyli na podstawie literatury. To był Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Krasicki, Reymont, Orzeszkowa, nawet Rodziewiczówna, która może jest dzisiaj takim bardzo słodkim pisarzem, ale opowiadała fakty, jakie panowały na dworach w ówczesnych latach. Byłam pochłonięta tym, zresztą to była moja jak gdyby pięta achillesowa.

  • Czy pani się angażowała jakoś w życie szkolne?

Tak, byłam w trójce, która zbierała pieniążki i raz na kwartał nosiliśmy do rodziny niewidomej, która miała chłopca i dziewczynkę. Dzieci widziały. Mieszkali w suterynie, w okropnych warunkach. Myślę, że to była duża pomoc z naszej strony dla nich.

  • Zawsze tej samej rodzinie pani szkoła pomagała?

Tej samej rodzinie.

  • Czy zapamiętała pani szczególnie jakiegoś nauczyciela, który miał duży wpływ na panią?

To były (niestety nie pamiętam jej nazwiska) historyczka i pani dyrektor Anna Jakubowska. Te dwie osoby miały na mnie bardzo duży wpływ. Zresztą pani Anna Jakubowska, dyrektorka, miała do mnie dziwne zaufanie, dlatego że właśnie ona mnie wybrała do pomocy biednej rodzinie. Potem dawała mi dzieci do korepetycji, żebym udzielała. Była dosyć duża więź. Nawet mnie odszukała po Powstaniu w Milanówku, gdzie zamieszkałam.

  • Jak długo chodziła pani do szkoły? Do wybuchu wojny?

Chodziłam nie tylko do wybuchu wojny, bo jeszcze w czasie wojny mieliśmy dwa miesiące otwarte gimnazjum. Potem Niemcy nam zamknęli. Uczęszczałam na komplety zorganizowane przez panią dyrektor, która osobiście nam udzielała historii i języka francuskiego.

  • Tak że nauka była kontynuowana?

Tak, tylko że były kłopoty, dlatego że Niemcy bardzo szukali młodych ludzi, gdzie można by ich wygarnąć. Któregoś dnia dozorca nas uprzedził, że przyszedł Niemiec i poszukuje uczącej się młodzieży. Ktoś mu widocznie wskazał, dlatego że myśmy mieszkali na parterze. Szczęście było, że akurat była pani dyrektor u nas. U nas były dwa wyjścia: frontowe i od kuchni. Jak nas zawiadomił od kuchni, to myśmy natychmiast skakały przez okna. Ponieważ to parter, nie było to trudne. Mama poprzewracała szybko krzesła i pustą filiżankę dała pani dyrektor do ręki. Wszedł Niemiec, wszędzie szukał, zaglądał. W szafie szukał, gdzie tylko mógł, a myśmy prysnęły. Od tej pory nasza nauka była kontynuowana na Kruczej 16 czy 6, u mojej koleżanki Wandy Łodzińskiej, której ojciec został aresztowany jako farmaceuta, po rozstrzelaniu syna. Zginął w Oświęcimiu.

  • Gdzie pani była, kiedy wybuchła wojna, 1 września 1939 roku?

Mieszkaliśmy na Wspólnej pod 16. Tak się złożyło, że znajomi, którzy nie zdążyli dopaść do domu, zamieszkali u nas. W początkowym czasie wojny było siedemnaście osób. Koleżanka była z całą rodziną, czwórka ich przyszła do nas, bo mieszkali na Solcu przy moście, bali się i zamieszkali u nas. Tak że przez cały okres działań wojennych (aż do wejścia Niemców do Warszawy) u nas było siedemnaście osób.

  • Jak pani zapamiętała moment rozpoczęcia wojny? Co pani wtedy widziała?

Nic nie widziałam. Dlaczego? Dlatego że myśmy nie wychodzili z domów. Były puste ulice. Jak wojsko szło w stronę alei Szucha, to na ulicach nie było nikogo, wszyscy siedzieli w domu. Był moment, kiedy mieli już wejść i dwanaście godzin nas bombardowali. Te siedemnaście osób było po prostu zbite w przedpokoju, bo uważali, że tam jest najbezpieczniej. Tak żeśmy stali dwanaście godzin bez wody, bez jedzenia, bez niczego, dosłownie jak byśmy byli manekinami. Potem już Niemcy weszli i wszyscy się rozjechali do swoich rodzin. A z koleżanką Wandą Łodzińską, u której były komplety, w czasie całego czasu, kiedy była walka o Warszawę, gotowałyśmy obiady dla żołnierzy stacjonujących w Muzeum Narodowym. Było strasznie daleko nieść te kotły.

  • Czyli gotowałyście u pani w domu?

U mnie w domu. A za jakie pieniądze? Ponieważ wśród tych siedemnastu osób było sporo mężczyzn i grali w karty, więc powiedzieliśmy, że wyrażamy zgodę za pieniądze. Te pieniądze zabierałam po to, żeby kupić produkty na gotowanie obiadów.

  • Ile pani miała wtedy lat?

Osiemnaście. Nawet raz mój wujek, który mieszkał na Jelonkach (tak się to chyba też wtedy nazywało), porozmawiał z ogrodnikiem i ogrodnik dał mi trzydzieści kalafiorów. Tyle było osób w tym miejscu, gdzie nosiłam. Myśmy te kalafiory doniosły.

  • Ugotowane czy surowe?

Wszystko gotowane. Później zaprzestałyśmy działalności. Dlaczego? Dlatego że zaproponowano…

  • Kto wpadł na pomysł, żeby gotować obiady dla broniących Warszawy? Czy to była pani inicjatywa?

Moja inicjatywa. Jak żeśmy się dowiedzieli, że stoją żołnierze i są głodni, to powiedziałam: „Musimy gotować”. Inna sprawa, że moja matka była kiedyś sanitariuszką, tak że nawet w czasie wojny prowadziła punkt Czerwonego Krzyża. Skąd wzięła wszystkie [środki] opatrunkowe i leki po to, żeby robić opatrunki, to nie mam zielonego pojęcia. W każdym razie był moment, kiedy przyniesiono nam bardzo ciężko rannego. Duży pokój był przeznaczony tylko dla chorych. Mama przeprowadziła wszystkie czynności związane z wyjęciem kuli i zrobiła opatrunek. Przy opatrunku stał porucznik (on go wspólnie z innym przyniósł), ale w pewnym momencie wpadł żołnierz i mówi: „Panie poruczniku, musimy zabierać chorego, dlatego że Niemcy nas wykryli!”. Mama mówi: „Nie puszczę go, jemu trzeba stale zmieniać opatrunki”. − „Nie mogę, bo jeżeli Niemcy wpadną, to was wszystkich wymordują”. Zabrali tego rannego. A my gotowałyśmy obiady.

  • Czy pamięta pani, który to był dzień września?

Aż tak, to nie.

  • Czy wiedziała pani, jak się ten chory nazywał?

Też nie. To było za krótko. Za krótki był czas między opatrunkiem i nawet wejściem… Bo tak, to nie było możliwe wejść, nie pozwolił. Ale to chyba było w samych początkach, kiedy jeszcze była walka z Niemcami o Warszawę, jeszcze Niemcy nie weszli, tylko już się zbliżyli, była walka na ulicach. Zrezygnowałyśmy. Dlaczego? Dlatego że nam powiedziano, żeby pieniądze składać do Czerwonego Krzyża i oni się będą tym zajmować. Mówię: „Wobec tego dziękuję. Albo robię na własny rachunek, albo wcale”. Dlatego myśmy przestały.

  • Gotować i zanosić to jedzenie?

Tak. Ale muszę powiedzieć, że po wojnie stoję na przystanku, ktoś mi się kłania: „Dzień dobry”. − „Dzień dobry”. − „Pani mnie nie poznaje?”. – „Wie pan, naprawdę nie”. – „A kalafiory, które pani przyniosła, to pani pamięta?”.

  • Poznał panią?

Tak, poznał mnie. Jak tam tyle ludzi było, to było nam trudno, bo myśmy się nie przyglądały. Zresztą to wszystko się szybko działo, żeby tylko rozdać i wracać zaraz do domu. Ze Wspólnej tam był kawał drogi.

  • Jak wyglądał kolejny etap, okupacja? Warszawa została zajęta.

Maturę zdaję na kompletach, na Kruczej pod 16 u koleżanki Łodzińskiej Wandy, z którą nosiłam obiady. Nie wiedziałam o tym, że są też wyższe uczelnie na kompletach, bo bym się zapisała. Ale nawiązałam kontakt z rodowitą Francuzką o nazwisku… To jest [nazwisko] kompozytora, który ułożył „Na ust koralu”. Ona wykładała w liceum język francuski, to była rodowita Francuzka. Dwa lata chodziłam do niej co drugi dzień. Pamiętam, że płaciłam 250 złotych miesięcznie. Przerobiłam z nią liceum francuskie, tak że na przykład czytałam i tłumaczyłam „Don Juana”.
  • Co pani robiła oficjalnie? Była pani już osobą pełnoletnią. Jaki pani miała dokument, którym się pani przed Niemcami legitymowała?

Dość szybko wyszłam za mąż, 5 grudnia 1941 roku. Wcześnie wyszłam i – jeżeli mogę powiedzieć – bardzo nieszczęśliwie, dlatego że właściwie zmuszono mnie do małżeństwa ze Stanisławem Wrzaszczem. Nie miałam jeszcze pełnoletniości. Mój narzeczony, ten którego kochałam bardzo, wziął ślub w tym okresie z siostrzenicą macochy, która zmusiła go do tego (chodziło o majątek), szantażując, że jeżeli tego nie zrobi, to sześćdziesiąt osób, które do niego przychodziło na spotkania akowskie, zostanie wydane do gestapo. On ten ślub wziął, z tym że (ze mną się widział rano) momentalnie od ślubu pojechał do swojego wujka i tam mieszkał. W związku z tym moi rodzice, wiedząc, że nie mamy rozwodów, że nie ma możliwości, że jestem bardzo zakochana, bali się, że mogę w końcu ulec i żyć bez ślubu. Nadarzył się pan adwokat Stanisław Wrzaszcz z Sokołowa Podlaskiego i dotąd mnie duszono, aż się zgodziłam.

  • Do momentu wyjścia za mąż mieszkała pani w Warszawie?

W Warszawie i cały czas chodziłam na lekcje języka francuskiego.

  • Z czego się pani oficjalnie utrzymywała?

Rodzice mnie utrzymywali. Ojciec prowadził zakład krawiecki i, o dziwo, miał strasznie dużo pracy w tym okresie.

  • Czy pani w związku z tym pracowała oficjalnie u ojca?

Nie. Musiałam mieć kenkartę. Mój późniejszy mąż (ten narzeczony) pracował w Instytucie Fermentacji na Krakowskim Przedmieściu róg Zjazdu (nie wiem, który to jest numer, zaraz przed kościołem Świętej Anny). Oni tam wytwarzali kostki (były takie same jak maggi) dla Niemców. Ci, co pracowali, mieli wszelkie uprawnienia, znaczy zwolnienie, kenkartę, że są zatrudnieni i nie podlegają zabraniu do Niemiec.

  • Pani miała taką kartę?

Miałam, bo tam pracowałam rok. Potem się urodziła moja córeczka. W związku z tym (jeszcze wracam do tego małżeństwa) wyjechałam tam. Czułam się strasznie.

  • Gdzie pani wyjechała?

Do Sokołowa Podlaskiego, tam on prowadził swoją kancelarię. Po przyjęciu, jakie u nas było z okazji ślubu, przyszła do mnie pani rejentowa, młoda zresztą kobieta, i mówi: „Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Zejdź teraz na dół i zobaczysz, gdzie jest twój mąż”. A tam były prostytutki. Zeszłam i oczywiście je zastałam. Powiedziałam, że już więcej nie chcę tam być. Pod pretekstem, że mam wyrostek chory, po miesiącu uciekłam do Warszawy.

  • Który to był rok?

Koniec 1940 roku.

  • Pani wyszła za mąż w 1940 roku. W jakim miesiącu?

W grudniu, to było na Boże Narodzenie.

  • Miesiąc później pani uciekła?

Uciekłam. Znalazłam się w szpitalu, bo rzeczywiście miałam bardzo chorą (jak dawnej mówiono) ślepą kiszkę. Przeleżałam trzy miesiące, bo była infekcja pooperacyjna. Nie robił mi ten lekarz, który miał robić. Były między nimi widocznie jakieś nieporozumienia, bo mi powiedziano, że pan doktor Wagner odmawia robienia operacji, bo jest ciężko chory, a jemu powiedziano, że już jestem po operacji.

  • To był rok 1940?

Nie, początek 1941, bo w 1940 wyszłam za mąż.

  • Wyszła pani za mąż w grudniu?

Tak. W 1941 roku byłam w szpitalu.

  • Czy w okresie do wyjazdu z Warszawy była pani świadkiem jakichś sytuacji na ulicach? Jak okupacja w tym okresie w pani oczach wyglądała?

Miałam widocznie szczęście, dlatego że chodząc, nie natrafiałam na momenty, gdzie były łapanki. A było tak kilka razy, że na placu Trzech Krzyży widziałam z jednej strony zamknięte ulice i stały samochody. No to w tył zwrot i uciekałam do domu. Ale był na przykład taki moment, kiedy cała ulica Wspólna od Kruczej do placu Trzech Krzyży była zamknięta. Co się okazało? Że na dachu siedzi jakiś strzelec, Polak. Niemcy przyjechali, chcieli go koniecznie stamtąd zdjąć. Zauważyłam, że oni bardzo odważni byli, ale w kupie. Pojedynczo żaden się nie wychylił. Trwało to dość długo, później przyjechała straż pożarna, żeby się dostać, drabiny przystawiali i w końcu go zabili. To było dla mnie najbardziej przykre wspomnienie spotkania się z Niemcami. A tak, to jakoś dziwnie się układało, że…

  • Pamięta pani, kiedy ta sytuacja miała miejsce, kiedy tego człowieka zestrzelono z dachu?

To był okres letni. Pamiętam, że byłam lekko ubrana.

  • Czy to był rok 1940, jeszcze przed pani wyjściem za mąż?

Tak, to było w 1940 roku.

  • Wróciła pani ponownie do Warszawy?

Wróciłam Warszawy, do szpitala. Po trzech miesiącach wyszłam i z powrotem spotkałam się ze swoim narzeczonym. On złożył sprawę do sądu konsystorskiego, moja również poszła w tym samym czasie. Pomagała nam jego ciotka.

  • Wystąpiliście obydwoje państwo o rozwód?

Tak. Ale ponieważ to trwało dość długo, zdecydowaliśmy się wziąć ślub w kościele prawosławnym. Wzięliśmy ślub 5 grudnia 1942 roku.

  • Z tym prawdziwym narzeczonym, którego pani kochała?

Tak. Mam dwóch braci, Witka i Jacka Gosławskich, z którymi się wychowałam od dziecka. Chociaż to byli cioteczni bracia, ale byliśmy jak rodzeni, żeśmy spędzali [razem] wakacje zimowe i letnie.

  • Oni należeli do konspiracji?

Tak. Cały czas pracowali. Wiem, że gdzieś przy Kolejowej, ale nie wiem dokładnie. Później pracowali w Kompanii Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego. Dowódcą wtedy (nie wiem, czy to był dowódca, jak to się nazywa) był pan Polak „Polański”, który w czasie wojny był… Niemcy chodzili w tych czarnych ubraniach, to była specjalna grupa Niemców. On był ubrany w te niemieckie garnitury i pracował przy jakimś sztabie na dalekich terenach, jeszcze polskich. Tam byli Niemcy i Rosjanie, ale to później.

  • O kim pani mówi?

O „Polańskim”.

  • To było na polskich terenach wschodnich?

Na wschodzie. Pewnego razu ktoś powiedział na zebraniu, że między nami jest szpieg. On podał, w jaki sposób należy go złapać, i nocą piechotą udał się do Warszawy. Zamieszkał u mojej ciotki Gosławskiej.

  • Który to był rok?

To wszystko się dzieje w czasie okupacji, ale jeszcze przed Powstaniem. Później u ciotki był punkt nauki, wykłady były dla żołnierzy i on je prowadził tam też. Po kryjomu mieszkał.

  • Mówiła pani o swoich braciach.

Jest taka sytuacja, że wychodzę z domu i widzę swojego Witka Gosławskiego idącego do nas do domu. Podchodzę do niego, a on mówi: „Nie podchodź do mnie”. Odskoczyłam, poszłam dalej. Co się okazało? Wracał z akcji rozstrzelania folksdojcza, który bardzo wydał dużo Polaków.

  • Wie pani, kogo, jaka to była akcja?

To się działo na Książęcej. On mieszkał z żoną i z dzieckiem. Witek czytał wyrok, a kolega wykonywał. Opowiadał mi, że żona błagała, żeby go nie zabijali, więc zamknęli ją z dzieckiem w łazience, a wyrok wykonali. Tak że oni cały czas pracowali. Nawet przy zdobyciu PAST-y byli jednymi z pierwszych.

  • Czy pani się angażowała w pracę konspiracyjną?

Nie. Odkąd miałam dziecko, nie angażowałam się.

  • Kiedy urodziło się pani dziecko?

Rok później, w 1943 roku.

  • Z drugiego małżeństwa?

Tak. Cały czas byłam poświęcona pilnowaniu dziecka.

  • Czy pani mąż angażował się w konspirację?

Tak, cały czas. Miał jakąś przerwę z okazji ślubu. Nigdy mi nie mówił, że będzie się szykował do Powstania. Było mi wstyd przed sobą, że wszyscy młodzi ludzie idą, a mój mąż siedzi w domu, kiedy go Polska potrzebuje. Dosłownie wstyd. Dopiero zobaczyłam, że on to ukrywał przede mną. Jak przyszli bracia, żeby z nim się umówić i iść, to dopiero mi powiedział, że z nimi idzie.

  • Co pani jeszcze zapamiętała z okresu okupacji, jakie ważne dla pani rzeczy?

Rozstrzelanie pod hotelem, gdzie jest „Forum”, róg Marszałkowskiej.

  • Pani widziała to rozstrzelanie?

Nie, nie byłam. Akurat dojeżdżałam, jak to się stało, ale [wiedziałam] przez opowiadanie ludzi, co byli na miejscu, że był mały chłopiec sześcioletni, który klęczał i trzymał Niemca za nogę. Błagał go, żeby tatusia nie zabijał. Odtrącił go jak psa i wydał rozkaz, i wszystkich rozstrzelali. To pamiętam. Ponieważ zajęłam się trochę uczeniem, potem było dziecko, to nie angażowałam się wcale i starałam się unikać takich momentów, gdzie można było zostać złapanym. Mimo to jednak młodzież prowadziła towarzyskie życie, to znaczy, do mojej koleżanki Łodzińskiej, która najbliżej mieszkała mnie, chodziliśmy z mężem na noc i graliśmy w brydża.

  • Czyli życie towarzyskie jakoś się toczyło?

Jakoś było. Nawet nad klubem na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich była na górze kawiarnia dla młodzieży. Tam nawet tańczyli po cichu w przedpokoju. To było tak zorganizowane, że w ogóle dźwięki nie wychodziły na zewnątrz. Ale to były rzadkie sprawy. Myśmy raczej chodzili na brydża i graliśmy w karty.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o życiu codziennym. Jak sobie państwo radziliście?

Z jedzeniem?

  • Były problemy z jedzeniem?

Były bardzo duże problemy. Cały czas, kiedy siedemnaście osób było, moja mama, jako bardzo dobra gospodyni, miała zapasy.

  • Mówi pani o wrześniu 1939 roku?

Tak. Całe trzy tygodnie żywiła wszystkich. Koleżanka, która przyszła z rodzicami i z bratem do nas, przyniosła worek kartofli. Tylko tyle mieli i tyle przynieśli. Jak odchodzili, wszyscy się rozchodzili, te kartofle zabierali, to mnie łzy kapały, bo myśmy nawet nie miały na zupę. Żeby chociaż cztery kartofle zostawił! Przecież myśmy żywiły trzy tygodnie cztery osoby! Żeby na zupę zostawił! Nie zostawił. Żegnam się z nimi i mi łzy lecą z głodu. Ale mama gdzieś coś skombinowała. Wyglądam oknem (a ojciec miał rodzinę na wsi pod Górą Kalwarią), patrzę, a moja ciotka przyjechała furmanką. Połowę furmanki żywności przywiozła dla nas, a połowę dla siostry, która mieszkała na Mokotowie. Potem ojciec miał tak dużo pracy, że nawet zaoszczędził na to, żeby kupić dwa place w Górze Kalwarii.
  • W czasie okupacji?

Tak, w Tarczynie. Mama nie pracowała. Myśmy bali się, że będziemy umierać z głodu, bo kto będzie szył. Ale ojciec był bardzo dobrym krawcem. Mówiło się zawsze, że jest drugi po Zarembie. Mieliśmy szyld we wnęce, cały parter na Wspólnej zajmowaliśmy. Skąd się to brało, trudno powiedzieć, widocznie ludzie potracili coś i musieli się w coś ubrać. Prawdopodobnie to była przyczyna. Jeździłam z mamą też do Góry Kalwarii. Co się dało, to żeśmy przywoziły. Już byłam mężatką drugi raz. Mieliśmy pana porucznika – von Openchowski – który przyjął folkslistę. Wyjeżdżał na wszystkie kolejki i kobietom to zabierał. Ale skąd on się dowiedział? Możliwe, że mógł gdzieś wyczytać czy sprawdzić. Bo męża wujek nazywał się Oskar Braymayer. Pochodzili z jakiejś dawniejszej grupy Niemców, co się osiedlili w Polsce. Był wielkim przemysłowcem i nawet się nie przyznawał do niemieckiego pochodzenia. Pan von Openchowski oskarżył wujka Oskara Braymayera, że powinien podpisać Reichslistę. Zabrali go na gestapo, siedział czterdzieści osiem godzin i powiedział: „Nie podpiszę żadnej Reichslisty. Nie pamiętam, kim był prapradziad. Mieszkam tu, jestem wychowany jako Polak i nic mnie więcej nie obchodzi”. Wypuścili go, ale za to pan von Openchowski zabrał całe mieszkanie. Mieszkali we własnym domu Puławska 1, pięć pokoi na pierwszym piętrze. [Wujek] został wyrzucony na ulicę chyba Jezuicką, przy kościele Jezuitów, od Długiej. Bardzo było ciężko im, dlatego że wujek, posiadając duży majątek, zbierał obrazy, ale te najlepsze. Oryginały starał się zbierać. Tego było bardzo dużo, były trzy pokoje obite obrazami i jeszcze zrolowane. To wszystko zginęło na Długiej (bo było zrolowane, przeniesione). To był majątek nie tylko wielki, ale [cenny] dla Polski, gdyby on to później w jakiś sposób przekazywał do muzeum. Tam był Matejko, Fałat, Dobrowolski, wszyscy najlepsi malarze. Wszystko zginęło. Pan von Openchowski bez przerwy wydzwaniał do nas, mówił: „Dlaczego mąż się jeszcze nie zapisał na folkslistę?”. − „Mój mąż jest Polakiem i nie będzie się zapisywał na folkslistę, a w ogóle to niech pan nam głowy nie kręci, bo my wyjeżdżamy”. Nieprawda, myśmy tylko mieszkania zmieniali. Musieliśmy zmienić mieszkanie. Mieszkałam z rodzicami, to żeśmy pojechali na Częstochowską. Tam przekazał nam dwa pokoje z kuchnią jeden z pierwszych rowerzystów, który brał udział w wyścigach i otrzymał pierwszą nagrodę. Może mi się przypomni w międzyczasie jego nazwisko. Uciekł, bo szukali go Niemcy. Ale też tam nie mogliśmy długo być, bo przyszedł dozorca i mówi: „Proszę pana, radzę panu stąd się wynosić, bo szukają tamtego, zabiorą pana”. I tak myśmy zmieniali. Ostatnio mieszkałam na Wspólnej, razem z rodzicami.

  • Przechodzimy do 1 sierpnia 1944 roku, czyli do Powstania.

Czy mogę jeszcze coś powiedzieć?

  • Bardzo proszę.

Pan von Openchowski został przez akowców rozstrzelany w szpitalu w Otwocku. Skrył się w niemieckim szpitalu. Dobrali się do niego, on w szafie siedział, poszła salwa i go zabili.

  • Kiedy to było?

Na początku Powstania go zabili. Wiem, że nawet później w gazetkach podawali, bo się z gazetki dowiedziałam, że go w końcu rozstrzelali.

  • W czasie Powstania trafiały do pani gazetki?

Tak. Myśmy bardzo regularnie czytali gazetki. W bramie wszyscy się zbierali i wtedy się głośno czytało całą gazetkę.

  • Proszę opowiedzieć o pani życiu w czasie Powstania. Zacznijmy od pierwszego dnia Powstania. Pani mąż poszedł do Powstania.

Wyjrzałam oknem. Widzę, jak idzie porucznik z opaską biało-czerwoną, a za nim sześciu dwunastoletnich chłopców z butelkami. To było nasze wojsko.

  • To był 1 sierpnia?

Pierwszy dzień, wtedy kiedy wybuchło Powstanie. U nas była kapliczka, gdzie żeśmy się wszyscy modlili. Nie chodziło się nigdzie, bo to przecież było piekło. Słychać było tylko „krowy”, które jęczały. Nigdy nie wiadomo było, gdzie uderzą. „Krowa” (działo kolejowe) waliło, waliły samoloty i jeszcze wojsko, tak że trudno było się zorientować. Słyszeliśmy, że najpierw poszło Stare Miasto. Na Starym Mieście było dwóch moich kuzynów, którzy też byli w organizacji. Taka śmiesznostka: siedział w ubikacji na trzecim piętrze, bomba się zwaliła, ale on został. Kanałami przyszli do Warszawy. Stali na Moniuszki, tylko po przeciwnej stronie, pod siódmym. Wychodziłam na przykład na spacer z dzieckiem, jeżeli wiedzieliśmy, że w dzielnicy jest spokój. Ósmego maja, pamiętam dobrze, bo to były teścia imieniny…

  • Ósmego maja?

Ósmego maja, Stanisława.

  • Przed Powstaniem?

Nie, w czasie.

  • Powstanie było 1 sierpnia.

Przepraszam, pomyliłam się, ale to warto też powiedzieć. To było ósmego maja przed samym Powstaniem, to był 1944 rok. Dziecko miało siedem miesięcy, więc to się pokrywa. Poszłam na spacer w stronę alei Szucha, z wózeczkiem koło parku szłam. Raptem usłyszałam straszne strzały w alei Szucha. Czym prędzej z dzieckiem zawróciłam. Teraz: czy jechać parkiem, czy lecieć ulicą. Nie, parkiem mogą rzucać pociski. Leciałam kłusem do Wiejskiej, w Wiejską skręciłam. Tylko jeszcze poduszkę rzuciłam na głowę dziecka i leciałam do Wiejskiej. Tam w bramie przystanęłam, jak już wojsko szło w stronę alei Szucha. Tam musiała być jakaś większa rozróba. Co było, nie dowiedziałam się.

  • Wojsko niemieckie?

Tak. W ten sposób dobrnęłam do domu, z Wiejskiej poszłam. Ale to musiała być większa rozróba, dlatego że strzałów było bardzo dużo, to nie były pojedyncze strzały, tylko salwy. Wróciłam i wtedy już bałam się chodzić gdzieś dalej, tylko człowiek się kręcił gdzieś koło domu, byle by tylko było spokojnie.

  • Jak zorganizowaliście państwo życie w czasie Powstania, jedzenie?

Gotowało się jedno danie. Było tak ciężko w czasie Powstania, że mama gotowała wodę zaprawianą mąką. Nie wiem, czy lała oliwę, czy cokolwiek włożyła. Jedzenie było straszne. Gotowało się z rana, bo nie wiadomo, czy w dzień będziemy mogli cokolwiek ugotować. Nie było wody, trzeba było wodę nosić, to wszystko utrudniało. Było bardzo ciężko. Dla dziecka była kasza i dzięki mojej mamie były mleka skondensowane czy w proszkach. To jedynie dziecko dostawało. Ktoś gołębia przyniósł i dostała rosołku z tego gołębia. Kartofle się jadło suche, popijało się wodą, czymkolwiek, bo zapasy nasze się skończyły. Trochę jeszcze mama miała jakichś owoców przetworzonych, jakiś kawałek słoniny, ale to się bardzo szybko skończyło.

  • Jak duża grupa osób była, które wspólnie z pani rodziną przebywały w tym domu?

W tym domu przebywało sześć osób. Była ciotki koleżanka z pracy, która nie doszła do domu i wiedziała, że tutaj mieszkamy, i u nas się zatrzymała. Ona całe trzy tygodnie przestała w kącie z różańcem w ręku. Nie wychylała się, chyba że musiała wyjść na chwilę.

  • Czy widziała pani Powstańców w czasie Powstania?

Tak, widziałam Powstańców w czasie Powstania. Moja mama (ponieważ się front zaczął zbliżać, nie wiem, jak ona to zrobiła) z drugiego podwórka cały śmietnik przeciągnęła na ulicę Kruczą róg Wspólnej. A to było parę domów, trzeba było mieć nie wiem jaką siłę, żeby to przeciągnąć. Postawiła, zaczęła budować barykadę.

  • Czyli pani mama była osobą bardzo energiczną?

Inicjatorką budowania tej barykady. Oczywiście z miejsca się ludzie zbiegli i wszyscy brali w tym udział. Też płyty [chodnikowe] wyrywałam i nosiłam na tę barykadę.

  • Kiedy zaczęliście budować tę barykadę?

To już było pod koniec, Niemcy już dochodzili do Śródmieścia. Jeszcze matka żyła.

  • Sierpień czy wrzesień?

To mogło być gdzieś koło 20 sierpnia, dlatego że mama zginęła 8 września.

  • Jak to się stało?

Działo kolejowe strzeliło, zaczęli niszczyć całe ulice, dom po domu. Ocaleliśmy tylko dlatego (to była godzina siódma rano), że pierwszy pocisk upadł na przeciwnej stronie. Inaczej to byśmy zginęli wszyscy, nikt by się nie uratował. Wyrwałam dziecko z kołyski, w koszuli, w spódnicy, boso… Ojciec szukał butów dla mnie, siostra poszła szukać koleżanki, która miała być, a matka poszła wziąć butelkę z kaszką dla dziecka. W tym czasie zginęła. Oberwało jej głowę. Dowiedziałam się dopiero na drugi dzień. Wyszłam szukać matki, siostry. Dopiero nam powiedzieli, że oni poszli gdzieś na opatrunek, bo siostra była ranna, ojciec był ciężko ranny w głowę. Nie wiedziałam, że matka zginęła. Na drugi dzień, jak przyszłam, dowiedziałam się, że matce oberwało głowę. Trudno mi powiedzieć, co czułam, jak trzymałam dłoń matki w ręku.

  • Czyli mamę pani znalazła?

Znalazłam dłoń, trzymałam ją. To trudno opowiedzieć.

  • Gdzie została pochowana w czasie Powstania?

W czasie Powstania wszyscy zbierali trupy, bo poginęła cała masa. Koło mnie, jak przyszłam szukać, leżał człowiek: oberwane ręce, nogi, błagał żonę: „Dobij mnie, bo już nie mogę wytrzymać”. Nogi, ubrania na drzewach były. Wszystko z dwóch domów poszło w dół. Chowali na Wspólnej pod 10. Po Powstaniu żeśmy ją ekshumowały i jest pochowana na tyłach… To jest [cmentarz] wojskowy, tylko tam była część cywilna, tam moi dziadkowie, ciotka mieli groby. Tam została mama pochowana.

  • Co się z panią działo po tym bombardowaniu? Wróciła pani w to miejsce, żeby odszukać rodziców?

Tak, chodziłam. Siostra została w piwnicy.

  • To była siostra rodzona?

Rodzona, ona żyje.

  • Jak siostra ma na imię?

Alina Zalewska. Leżała ranna w nogę i trzeba było zorganizować jakiś transport, żeby ją przenieść. Jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie. Po tej samej stronie piwnicy leżała sąsiadka z tego samego domu, tylko z drugiego podwórka, z dwuletnią dziewczynką. Jak wyciągałam coś ze swojej piwnicy, to nawet dałam jej dwa kawałki słoniny i cebulę, i poduszkę dla dziecka, które tam leżało. Myśmy przenieśli się na Wilczą 44 czy 42, bo tam był kolega ojca, też krawiec, zajmował cały parter. Tam już była masa osób, ale powiedział, że nas przyjmie do siebie. Tam z dzieckiem, chorym ojcem i chorą siostrą przebywałam. Poprosiłam znajomych, którzy mieszkali w tym samym domu, tylko na piątym piętrze (to była moja koleżanka, której wykarmiłam przez siedem miesięcy dziecko, bo ona nie miała pokarmu, karmiłam razem ze swoją), mówię: „Jakoś nam pomóżcie”. Jak odchodziłam z Powstania, już poza Pruszków, to sobie pomyślałam: „Ja im pod kulami przyniosłam worek cukru (to był woreczek dwa kilo, nie wiedziałam, czy tam jest kasza, czy tam jest cukier, wzięłam i zaniosłam), a oni nie potrafili się zdobyć, żeby dać chociaż jedną śpioszkę dla dziecka”. Przecież widziała, że już nic nie mam. Dopiero z opieki dostałam dwie pary, ale co to było dwie pary? Nawet garnczka mi nie dali na drogę, a byłam zbyt zajęta chorymi, rannymi. Musiałam lekarza sprowadzić, żeby ojcu opatrunek zrobił, bo zaczął puchnąć. Na żywca przy mnie lekarz ciął głowę. Nie przyszło mi do głowy, że tak wychodzę.

  • To się działo na Wilczej?

Na Wilczej. Miałam do nich później żal, pozostał niesmak. Oni żyją jeszcze w Krakowie. Pozostał mi do dziś ten niesmak, dlatego że jak można było. Tam były dorosłe osoby, mogły powiedzieć: „Masz garnuszek na wodę”. Przecież jak się znalazłam w obozie, na betonie, to nie miałam nawet w co wziąć zupy, którą rozwozili. Dopiero sąsiad jakąś blaszankę mi dał i z tą blaszanką poszłam. Dostałam pasibrody, znaczy kapusta z kartoflami, ale to było coś wspaniałego. Przyniosłam i dałam. Ojciec się pyta: „Ty jadłaś?”. – „Tak, jadłam”. Nic nie jadłam. Co im mogłam zabrać jeszcze z tej blaszanki na trzy osoby (bo prosiłam, żeby dziecko tym nakarmili)? Odeszłam, to mnie aż ściskało. Zdobyłam kawałek chleba.
  • Gdzie się pani udała z Wilczej? Już byli wszyscy wyprowadzani?

Już wyprowadzali z Warszawy.

  • Kiedy to było?

Pierwszego października. Dlaczego tak? Pierwszego października weszli Niemcy, wyrzucili mnie. Pierwszego października są moje imieniny.

  • Czyli pani na Wilczej była od 6 czy 8 września, kiedy mama zginęła?

Mama [zginęła] 8 września, 6 września zginął mój mąż. Jeszcze przyszedł się do mnie pożegnać.

  • Szóstego września?

Szóstego września zginął mąż i moi bracia. To też było działo kolejowe. Piątego sierpnia mąż przyszedł do mnie się pożegnać. Mówi: „Przenosimy rannych”. Oni zdobywali PAST-ę. Jacek Gosławski miał miotacze ognia na plecach. Wpadli do budynku. Jeden z kolegów miał niemiecką furażerkę. Pomylił się i zamiast wpaść na prawo, wpadł na lewo, do Niemców. Na oczach Witka Niemiec temu Polakowi wykroił genitalia. Jak zdobyli PAST-ę, to Witek dobrał się do tego Niemca. Podobno tak strasznie walił jego głową o mur, że doleciał pan „Polański” i mówi: „To jest jeniec”. − „Tak, ale nasz nie był jeńcem, był ofiarą”.

  • Zaczęła pani mówić o mężu. Czy mąż zginął w budynku PAST-y?

Nie zginęli w budynku PAST-y, oni zginęli 6 września na Moniuszki pod [numerem] 7. Nie mając żadnych wiadomości, zaczęłam szukać, gdzie oni są. Dowiedziałam się, że powinni być na Poznańskiej. Poleciałam na Poznańską, tam dowódca mówi: „Jestem bardzo zdziwiony, że nie przyszli. Mieli rozkaz przyjść dwa dni temu i nie przyszli. Co się stało?”. Tam się dowiedziałam, że oni stali na Moniuszki. Nie przyszli, nie wiadomo [dlaczego]. Dopiero po wojnie się dowiedziałam, dlaczego.

  • W czasie Powstania pani nie wiedziała.

Nie wiedziałam, że był na Moniuszki. Dopiero po Powstaniu, jak zaczęliśmy ich szukać (wiedząc o tym, że ten z Poznańskiej powiedział, że powinni przyjść), udałam się na Moniuszki 7. Pytam się dozorcy: „Czy tutaj tacy byli?”. − „A, to dwóch braci i szwagier. Tak, to tu leżą. − W ten sposób do mnie. − Ale niech pójdzie pani do pani Lichmiry, to pani się wszystkiego dowie”. Bo front stał, a cała oficyna poszła. Poszłam do niej i ona mi mówi, że jej mąż też tutaj zginął. Okazało się, że ponieważ pan „Polański” już nie żył, był pan Kosowski, który miał przyjaciółkę i dla tej przyjaciółki został dwa dni. Przez tę przyjaciółkę oni zginęli. To są słowa pani Lichmiry, która przy nich była i mieszkała.

  • Kiedy pani się dowiedziała o śmierci męża? Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Byłam w Milanówku w międzyczasie. Pracowałam później w Warszawie, jak już miałam tu rodzinę.

  • Kiedy pani się dowiedziała o tym, że mąż został pochowany na Moniuszki?

To był maj chyba.

  • W 1945 roku?

Tak, w 1945 roku. Nie pamiętam: maj czy czerwiec. Chyba wcześniej, bo jak myśmy ekshumację zaczęli, to był gdzieś kwiecień, maj.

  • Wyszła pani z Warszawy, z Wilczej. Kiedy to było?

To było 1 października. Piechotą poszłyśmy chyba do Włoch, a tam nas wsadzili w pociąg do Pruszkowa.

  • Czyli pani z córką, pani siostra?

Tak, i ranny ojciec. Razem poszliśmy do obozu, do Pruszkowa. Tam zaczęli dzielić na różne grupy. Wiem, że przeze mnie Niemcy dwa razy cofali, że za dużo o jedną osobę, bo nie wolno było z dzieckiem. Dziecko schowali, a ja się przytuliłam i przeleciałam.

  • Dziecko pani schowała i z dzieckiem przeszła?

Tak, przeszłam. Ojciec i siostra stanęli, tak zasłaniali, że nie widać było, że jest dziecko. Na ręku ją niosłam, ona nie chodziła, miała sześć czy siedem miesięcy. W pawilonie dostałam blaszankę, żeby zdobyć jedzenie. Zdobyłam, oni zjedli. Przyszedł do nas Niemiec, który mi mówi, że (dlatego się tak do nas [zwrócił], że – jak mówił – miał swoje dzieci; trochę niemiecki znałam) będą wyrzucać, żebyśmy się schowali we czwórkę i przeczekali. Potem przyjdzie druga fala i wtedy zostaniemy. A tych wyrzucali. Dlaczego, nie wiem.

  • Nie wie pani, gdzie wyrzucali?

Do innego pawilonu, tak że to tylko przesiedlenie było. Ale przy tym pawilonie, gdzie byłam, był lekarz i przyjmowali lekarze. Widocznie dlatego on nas tu zostawił, żeby się dostać do lekarza i szybciej uzyskać wyjście z obozu, bo od lekarza zależało, czy wyjdę, czy nie wyjdę i gdzie pojadę. Tak że nawet musiałam się rozstać wtedy z ojcem i z siostrą. Siostra bardzo płakała. Oni pojechali w Krakowskie, a ja wyszłam. Ale wrócę, bo ten Niemiec cały czas… Siłą się wepchnęłam do pomieszczenia (bo to nie można powiedzieć: pokoju), gdzie siedzieli ludzie do lekarza. Tam była też moja koleżanka ze szkoły, miała takie samo małe dziecko. Mówię: „Zosiu, pozwól mi, podgrzeję mleko”. Nie dała. Grzałam mleko przy piersiach, to było ogrzewanie. Ale dostałam się do tego lekarza. Niemiec mnie pouczył, co mam mówić i jak mam mówić. Zastosowałam się. On się jeszcze wykłócał o ojca i siostrę, żeby wypuścili nas wszystkich do Milanówka. Tam miałam dom. Całe szczęście, że nie puścili, bo dom był zajęty i nie miałabym gdzie nocować.

  • Przez kogo był zajęty?

Szpital Czerwonego Krzyża. Ten, który był na Solcu. Jak się wydostałam, to poszłam w stronę domu.

  • Czyli została pani z Pruszkowa zwolniona?

Zwolniona od razu.

  • Dzięki zaświadczeniu lekarza?

Tak, bo Niemiec powiedział, że dziecko ma zapalenie płuc. Siostrze zadarł sukienkę, pokazał, że jest ranna, a ojciec miał ranną głowę. Wysłali ich do Krakowa, do Wawrzeńczyc, a mnie wypuścili do Milanówka.

  • Pani piechotą poszła do Milanówka?

Nie. Może część piechotą szła, ale tam chodziła kolejka WKD. Przyszłam, okazuje się, że szpital zajął cały dom, nie mam gdzie [spać]. Nocuję u swojego dozorcy. Dozorczyni każe mi zapłacić za łóżko dziewięćset złotych. Nic nie mówiłam, bo nie miałam w ogóle pieniędzy, tak że co miałam mówić i targować się? Przyjęta byłam bardzo źle jako gospodyni, burżujka rzekoma, tak że robotnicy odnosili się do mnie niedobrze, psuli, co tylko mogli. Miałam przepiękne „mur forsycje”, to konia specjalnie tam wsadzali. Mówię: „Wstawaj, ja nie będę się odzywać”. Doszło do tego, że ci sami robotnicy potem mi pomagali. Znalazłam taki sposób rozmowy z nimi, że oni się do mnie przekonali, że nie jestem burżujką, jak oni uważali. A oni są komuniści. Dostałam kuchenkę dwa metry na dwa metry (szpital mi zwolnił na razie) i tam łóżko było wstawione. Tam spałam z dzieckiem. Przyszedł jeden z robotników (to już była późna jesień, bo w paltach się chodziło) i mówi: „Okno niech pani otworzy”. − „Po co? Żeście zgłupieli? Zimno jest, jeszcze mi się dzieciak przeziębi”. − „Przywozimy jarzyny i żeśmy uzgodnili, że pod pani oknem, bo jedno będzie szło do piwnicy, a drugie do pani okna”. Tak mnie zaopatrzyli w jarzynę na całą zimę. Później zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że jak potrzebowali pisania listów, skarg i innych, to wszystko pisałam. Nawet pisałam w imieniu dozorcy do Fali 49. Dlaczego? Dlatego że cały zarząd szpitala pojechał do Warszawy, żeby zabrać jakieś narzędzia, które w szpitalach pozostawały i zabrali woźnemu futro, nie chcieli oddać. A to się wszystko paliło w domu u mnie w Milanówku. Nawet grożono mi karą śmierci.

  • Jak to grożono pani karą śmierci?

Był rozkaz wydany, że na strychach nie ma prawa nic być, a tam była wata, spirytus, wszystko to, co nie wolno.

  • Ale był szpital?

Był szpital, ale ich nie obchodził szpital. Jestem właścicielką, odpowiadam, że na strychu coś było. Kto zaprószył, nie mam pojęcia. W każdym razie Niemiec przyleciał, krzycząc, że się palimy, i wszyscy (nie wiem, skąd ci ludzie się zbiegli) kubełkami podawaliśmy wodę na górę. Cały strych się spalił, trzeba było ewakuować z drugiego piętra chorych (a to wszystko akowcy byli, którzy byli ranni) na parter. Zostałam wezwana do porucznika straży pożarnej i on mi mówi: „Pani grozi kara śmierci”. − „Za co?”. − „Bo pani nie dopilnowała opróżnienia strychu, a wie pani, że Niemcy się nie bawią z tym. Spaliło się. Kto winien, będzie odpowiadał”. − „Panie, ja nie mam klucza, nigdy tam nie byłam. Jestem u dozorczyni na razie, nawet nie mam pokoju, nic”. Popatrzył (wszędzie z dzieckiem chodziłam, bo przecież nie miałam gdzie zostawić) i na tym się skończyło.

  • Czy komendant straży to był Polak czy Niemiec?

Komendant straży wezwał tamtych.

  • To był Niemiec?

Polak. Wezwał dyrekcję. Jak się dowiedział, że nie mam mieszkania, że oni tak ze mną postępują, to dyrektorowi powiedział…

  • Dyrektora szpitala wezwał?

Tak. Powiedział: „Jeżeli nie zaczniecie z nią się liczyć, to was oskarżę do Niemców, żeście palili, i będzie stryczek”. Postraszył go, a to był ojciec kolegi mojego męża, chodzili razem do gimnazjum. Od tej pory zaczęli się ze mną liczyć, zaczęli przychodzić, zaczęli mi mówić: „Dzień dobry”. Do tego stopnia ten komendant zrobił… To od niego zależało, czy mam dostać odszkodowanie.

  • Czy pani pamięta, jak się nazywał ten komendant?

Nie, nazwisk nie, oni nawet się nie przedstawiali. To było jeszcze przed przyjściem ruskich, to była jesień. Mają być moje imieniny. Mówię: „Boże, nie mam złotówki na talerz zupy gorącej. Przyjadą z Warszawy, nie mam na talerz zupy”. Może to śmieszne, ale powiem. Śniła mi się mama, że mnie bierze do rzeźnika, każe mi dać dwa kilo schabu i główkę kapusty: „Bo ja na twoje imieniny przyjść nie mogę”. Sen snem, poszedł. Za parę dni dostaję odszkodowanie za tę górę. Nie dali im, tylko mnie. Ubezpieczałam, ale jak oni odnawiali, to żądali, żeby im zwrócić. Dostałam ja i mogłam żyć jeszcze dobrze pół roku bez pracy.

  • To był 1944 rok?

Jesień 1944. To musiało być tuż przed październikiem, dlatego że tak rozmyślałam, że ojciec przyjedzie i ciotki, a ja nie mam nawet na zupę. Napisałam do Fali 49. Przyjechali. Jeszcze przed tym byłym pogrzeby, prowadziliśmy ekshumacje. Tak dzień za dniem…

  • Już jesteśmy w 1945 roku?

Tak.

  • Kiedy pani z Milanówka wróciła do Warszawy? Czy była pani czas w Milanówku?

Mieszkałam czternaście lat. Dostałam pokój w administracyjnym budynku i mieszkałam do 1962 roku. Wystarałam się przez spółdzielnię o mieszkanie w Warszawie. Nie dostałam mieszkania jako ekwiwalentu za dom, tylko zapisałam się do spółdzielni. Wprowadziłam się na Grochowską 337, gdzie mieszkałam dość długo, czterdzieści sześć lat.
  • Czyli pani z Milanówka przyjeżdżała do Warszawy pociągiem na ekshumację?

Tak. Siedziałam po parę godzin, bo musiałam czekać, kiedy to będzie, kiedy nastąpi. Miałam gosposię (taką małą, drobną), ona siedziała, a ja siedziałam przy grobach. Ekshumacja była chyba w maju. Myśmy ich pochowali na wojskowym cmentarzu. Trzy trumny były, dwie trumny były strasznie zniszczone. Mój mąż to był tylko korpus, a braci poznałam tylko po medalikach, dlatego że to była jedna spalona bryła. Jak to mogło się stać, że oni byli w jednym miejscu – ci spaleni, a ten był korpus? Głowy nie było. Z kieszeni wyjęłam legitymację. Jeszcze miał nawet ciastka, które mama mu przysłała wcześniej (w czasie Powstania) przez kogoś. Pochowaliśmy. W tym czasie dostaję wezwanie, eksmisję. Szpital chce mnie wyrzucić z tego mieszkania pod cmentarz. A to jakieś trzy kilometry od miasta, tam była jakaś chata, nie wiadomo kto i co. Oczywiście zdenerwowałam się. Spowodowałam, że oni się spotkali: trzech panów dyrektorów. Wzięłam ten papierek w palce i wchodzę, i pytam się, co to ma znaczyć. „Pani musi się wyprowadzić, bo tu przyjdzie wojsko”. − „Niech pan nie zaczyna od wojska, bo wojska się nie boję. Niemców się nie bałam tak bardzo. A polskiego wojska? Niech mnie pan nie straszy”. Jeden miał siedemdziesiąt dwa lata, Zamościk miał sześćdziesiąt parę lat i jeszcze trzeci miał pięćdziesiąt parę czy coś (bo były w Milanówku trzy domy zajęte przez szpitale Czerwonego Krzyża). Moim dyrektorem był Zamościk: „Pani się musi wyprowadzić”. Co ja tam narozrabiałam, to trudno powiedzieć, ale wszystko fruwało. Nie pozwoliłam, powiedziałam: „Prędzej was wyrzucę, stracę dom na propagandę, sprzedam go, ale wy w więzieniu za te spalone rzeczy i skradzione będziecie siedzieli! I niech pan sobie wybije z głowy, żebym się ruszyła z własnego domu i z własnego mieszkania! Chyba panu się coś pomyliło”. Stał lekarz, który widocznie wzięty był na świadka przez nich. Długie lata mi mówił: „Pani Danko, nigdy pani nie zapomnę w akcji”. Oni byli przekonani, że mnie upokorzą i każą mi płakać, prosić, a ja ich mieszałam z błotem, ze wszystkim, co tylko mnie na język przyszło. Oczywiście nie dałam się, powiedziałam: „Daję sprawę do sądu”. Adwokat mi nie radził, bo to komuna, ale w międzyczasie pan doktor Kafliński (też się w moim umyśle bardzo ładnie zapisał, późniejszy rektor uniwersytetu) opuszczał dwa pokoje z kuchnią w Milanówku. Przyszedł do mnie i mówi: „Przekażę Pani to mieszkanie”. − „Proszę pana, to będzie dla mnie szczęście! Tutaj jest wilgoć. Nie będę musiała dziecka oddawać od siebie, tylko będę miała przy sobie. Mam blisko siostrę, prowadzą szkółkę, to tam będzie siedziała te parę godzin”. − „Tak, ale jest jeden warunek”. − „Jaki?”. − „Że pani będzie moją przyjaciółką”. Powiedziałam: „Kochanków to sobie będę wybierała sama”. Nie dostałam tego mieszkania. Jedenaście lat moje dziecko musiało się tułać, bo nie było warunków mieszkaniowych i opieki przy pociągu, żebym mogła ją samą zostawić. Zabrała ją moja ciotka do Warszawy. Przeżyłam to strasznie, dlatego że dom mi się rozleciał. Trzy tygodnie przy łóżeczku przepłakałam. Nie ma domu.

  • Z czego się pani utrzymywała?

Zaczęłam pracować. Tylko rok nie pracowałam, a później zaczęłam pracować w elektrowni pruszkowskiej. Po roku wyszłam, bo tam płacili tylko 1500 złotych, a moja gosposia brała 1500, więc mi nie starczało na życie. Przeprowadziłam się do Związku Transportowców na Targową 15. Byłam tam trzy dni, kiedy wydelegowano mnie z dwoma lotnikami na pogrzeb Świerczewskiego. Nie mogłam odmówić, jakoś się wyślizgnąć z tego, bo byłam trzy dni. Staliśmy z pocztem sztandarowym prawie przy [Grobie] Nieznanego Żołnierza, z boku żeśmy stali. Szła delegacja, na czele której szedł Cyrankiewicz. Jeden z tych moich lotników wyrwał się: „To kapo!”. Starałam się go jakoś powstrzymać, żeby nie krzyczał więcej, mówię: „Co pan wyprawia?”. Jakoś szczęśliwie nikt nas wtedy nie zaczepił. Odeszłam stamtąd, dlatego że miałam taką samą propozycję jak od późniejszego rektora Kaflińskiego, tylko od sekretarza partii, obleśnego brudasa, który mi proponował, że albo będzie zwolnienie, albo będę przyjaciółką. Mówię: „To będzie zwolnienie” i na drugi dzień dostałam zwolnienie.
Przeniosłam się do Centrali Produktów Naftowych. Tam pracowałam w planowaniu, przeszłam kurs technologii nafty, bo tak urządzane było przez to biuro. Dyrektor handlu zagranicznego (bo to niby razem, ale był oddzielny wydział) zaproponował mi, jak zobaczył, jak mu tłumaczyłam listy, że mnie zabierze do siebie. Mówię: „Będę bardzo wdzięczna”, bo wiedziałam, że to się łączy z podwyżką. Niestety Żyd Kania, dyrektor, powiedział, że jestem wrogiem klasowym i w związku z tym nie pozwolił mi przejść. To wymówiłam.

  • Który to był rok?

Rok 1950. Wtedy opuściłam centralę i poszłam do innego Żyda w Biurze Projektów Energetycznych. Mówię: Żyd (był kierownikiem mojego działu), ale był wprost przeciwny do tamtego, bo mnie od razu dwie grupy wyżej dał. Powiedział: „Pani odpowiada”. Był kierownikiem planowania i go nigdy nie widziałam, wszystko ja załatwiałam. Tam pracowałam szesnaście lat.

  • Czy była pani jeszcze szykanowana w jakiś sposób?

Nie wiem, dlaczego to opuściłam, że w czasie tego Powstania, jak jeszcze matka żyła (to na początku było sierpnia [kwietnia, jeśli powstanie w getcie – red.]), do nas zawitało dwoje żydowskich dzieci, chłopiec i dziewczynka. Oboje mieli po siedem lat. Nie wiem, czy to było rodzeństwo, czy to przypadkowo, ale chyba rodzeństwo. Noc ciemna. Kuchnia u nas była bardzo duża, bo jak ojciec pracował, to miał duży stół do prasowania, do krojenia, osłonięty firanką. Matka wsadziła tych żydziaków pod stół, powiedziała, że nie mają prawa nawet się odezwać i cały dzień ich karmiła, do wieczora. Wieczorem dzieciaki dostały jeszcze jedzenie w puszkę i poszły. Tak było przed dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach nie przyszły.

  • One wracały?

Wracały do getta i rano znów przychodziły. Powiedzieli, że mają dobrą dziurę do przejścia. Nie zastanawialiśmy się, że gdyby Niemiec kazał im powiedzieć skąd oni wracają i przyprowadził, to byśmy wszyscy zginęli.

  • To było w czasie Powstania?

W powstanie w getcie. Jak nie przyszły te dzieci, to chodziłyśmy jak chore, oglądałyśmy: a może jeszcze przyjdą? Później się zorientowaliśmy, że albo zostały zastrzelone, albo zostały wywiezione, innego wyjścia nie było. Nawet nie przyszło mi do głowy powiedzieć panu dyrektorowi Żydowi: „Żydowskie dzieci przechowywałam, a pan mówi, że jestem wrogiem klasowym”. Dostawałam najniższe premie, najwięcej roboty – podwójną. Cała masa była takich pętaków, bo inaczej nie można powiedzieć. Nie wiadomo skąd się to wzięło. Byli tylko komuniści po każdym dziale, nieroby, za nich musiało się robić. Ale jak przyszło co do czego, to już byłam wykluczona, już nie dali jakiejś dotacji. Nic nie mogli mi więcej zrobić. Nie walczyłam, nie byłam w Powstaniu, a to, że mój mąż zginął, że mam dom, nie było widocznie podstawą, żeby mi gorzej robić. Odeszłam stamtąd i później pracowałam w „Awi”, w eksporcie.

  • To się już uspokoiło?

Tak, już się później uspokoiło. To chyba za Gierka się zaczęło uspakajać, bo przedtem jeszcze były różne docinki. Starałam się na początku o rentę dla dziecka po ojcu, bo mnie powiedzieli, że mam prawo. Złożyłam dokumenty. Kazali mi za trzy tygodnie przyjść. Powiedzieli mi, że po bandycie się nie daje. Żadnych dokumentów mi nie zwracają, bo nie ma (czyli zniszczyli) i nie dostałam. Spotkałam kiedyś na ulicy inżyniera, właściciela fabryczki, gdzie pracowaliśmy razem z mężem. Mąż mnie tam wciągnął, żeby mnie Arbeitsamt nie szukał. On mi załatwił, (w jaki sposób, nie wiem) tę [rentę]. Później się uspokoiło, ale były ciche dogadywania: „bandyta”, wsadzanie szpilki. Poza tym stale byłam wrogiem. Jak później więcej zarabiałam, to mi zazdrościli, rożne kanty mi robili. Pracowałam w „Awi”, w wydziale eksportu. To były maszyny, obrabiarki na zagranicę. Prowadziłam całą korespondencję i wysyłkę tych maszyn, planowanie, sprawozdawczość. Przychodzę raz, dostaję wezwanie do dyrektora. Mówi: „Co pani narozrabiała? Dlaczego pani wysłała głowicę do Szwajcarii?”. − „Zaraz, jaką głowicę do Szwajcarii?”. − „Przyszedł pan Turek. − Tak się nazywał magazynier. − Mówi, że dostał od pani zlecenie i wysłał to, a oni odpisują, że to nieprawda, oni nie zamawiali”. – „Panie dyrektorze, zaraz przyniosę swoje akta, to zobaczymy, co tam jest”. Przyszłam, mówię: „No tak, dostał pan pismo anulujące to. Przecież się pan tu podpisał, to o co panu chodzi?”. Wściekły dyrektor wypędził go. Wyszłam. Za jakiś czas znów wzywa mnie dyrektor. Mówię: „Co się stało?”. − „Do Pakistanu nie poszła paczka”. − „Jak to nie poszła paczka do Pakistanu? Nie wiem, panie dyrektorze, zobaczę w kartach”. Ale nie bardzo jestem pewna, dzwonię do Hartwiga. On mówi: „Przecież to nie z tym kontraktem, to Karaczi. Pani wyśle do Karaczi”. Myślałam już, że będę do Hartwiga wiozła osobiście, żeby im dać, bo stały statki. Nie było mowy, żeby jakaś maszyna nie poszła. Nawymyślałam dziadowi. Dyrektor mnie prosił nawet jeszcze, żebym jeszcze do Szwajcarii zadzwoniła o faktury za tę głowicę. Mówię: „Kiedy ten pan taki mądry, niech sobie dzwoni sam. Narozrabiał, nie przyszedł do mnie się spytać, uzgodnić. To tylko po to, żeby mi podkopać dołek”.

  • Czyli tego typu sytuacje pani miała?

Tak. Potem mój szef, bojąc się, że może przejdę na kierownika działu eksportu, mając żonę pracującą w Głównym Urzędzie Celnym na Towarowej, puścił anonim. Jeździłam do Rumunii, bo tam miałam znajomych. Dwa razy w roku, jak mi pozwalali, jeździłam po to, żeby handlować, przywieźć rzeczy, sprzedać i w ten sposób się utrzymywać, bo mi nie starczało na dwa domy. Jedenaście lat musiałam utrzymywać córkę i dwa domy. Ciotkę, dziadka, córkę i siebie. I to w dwóch miejscach.

  • Wróćmy jeszcze do okresu Powstania.

Jak Powstanie się zaczęło zbliżać do Śródmieścia, blady strach padł na nas, bo mówią, że idą „własowcy”. Już stoją przy Alejach Jerozolimskich. To przecież jeden skok, a wiedzieliśmy, że całą Wolę wymordowali, że dziewczynki były gwałcone na ołtarzach w kościele, że małe dzieci [chwytane] za nóżkę i [rzucane] o ścianę. Przecież to wszystko do nas dochodziło, więc blady strach. Mówię: „Gdzie, co mam schować?”. Zaczęłam myśleć, że w piwnicy dołek będę kopała. Mówię: „I co? Zakopię dziecko?”. Blady strach dosłownie. Jeszcze wtedy matka żyła, to zorganizowała… Była bardzo przedsiębiorcza. Wszystkie panie mieszkające na pierwszym piętrze, na drugim, na trzecim były już przygotowane, że jeżeli „własowcy” będą wchodzić, to będą kotły ukropu lać na głowę. Takie było przygotowanie domu, gdzie mieszkałam, na Wspólnej. Ale się obyło bez tego, dlatego że w tym momencie zapadła sprawa, że będzie kapitulacja.

  • Czy jeszcze chciałaby pani coś dodać? Jakieś podsumowanie okresu wojny, okupacji, Powstania?

Wojna zabrała nam całą młodość. Całe moje życie poszło zupełnie inaczej, niż myślałam, niż planowałam. Miałam ambicję uczenia się dalej. Wszystko to zostało złamane, zniszczone.

  • Jaka jest pani refleksja na temat Powstania? Straciła pani w Powstaniu męża, matkę.

Siedem osób. Straciłam jeszcze brata stryjecznego Jana Borowskiego, który u nas mieszkał, bo chodził do szkoły. Ożenił się z moją koleżanką Krystyną i mieszkali na Czerniakowskiej. Na Czerniakowskiej był wcześniejszy czas na wychodzenie z Warszawy, dostali rozkaz. Ich rozdzielili na placu Na Rozdrożu. On oddał swoje futro, sygnet, pierścionek. Co miał, pooddawał żonie. Już nie wrócił. Miał dwadzieścia osiem lat. Po wojnie chodziłam do muzeum w alei Szucha, do piwnic, szukać nazwiska, że może gdzieś napisał, może słowo. Nic, jak kamfora. Prawdopodobnie ich tego samego dnia rozstrzelali i spalili. Nie pozostał jeden ślad po nich. Straciłam dwóch braci, matkę, męża. Wujek (trzydzieści osiem lat) leżał chory w szpitalu na Woli, gdzie został rozstrzelany przez „ własowców”. Wszystkich rozstrzelali: lekarzy, cały personel i wszystkich chorych. Teść zginął, na Miodowej mieszkał pięćdziesiąt dwa lata.

  • Jakie jest pani zdanie na temat Powstania? Czy ta ofiara była konieczna?

Ofiara była konieczna, dlatego że dochodziły do nas słychy (w każdej plotce musi być część prawdy), że Niemcy powiedzieli, że jeżeli będą opuszczać, to wybiją wszystkich. Pozostawią tylko sześć tysięcy Polaków. Reszta − dzieci, starcy, młodzi, wszyscy będą wymordowani. Oni by to zrobili, im tylko przeszkodziło przyjście wojsk rosyjskich. Który dzień był, nie wiem, już byłam w Milanówku. Niemcy krążą, są zamknięci w kotle. Zaczęli uciekać, nie mają dokąd uciekać. W tym czasie jest wybuch elektrowni pruszkowskiej, wysadzają ją. To już wystarczy. Według mnie było to konieczne. Poza tym uważaliśmy, że ponieważ wschód był nam zawsze daleki…

  • Czy pani miała jakiś kontakt z armią sowiecką, z żołnierzami sowieckimi?

Nie, nie spotkałam się. To było niemożliwe. Myśmy wyjechali, byliśmy w Józefowie tuż przed Powstaniem, z mężem i z dzieckiem, i z siostrą. Ale zaczęły się już jakieś typy kręcić od strony Wisły, pewno zwiadowcy. Przyjechała mama, mówi: „Jeżeli postanowiliście tu zostać, to proszę zabrać ubrania i żywność”. Mąż mówi: „Nie, w żadnym wypadku, jedziemy do Warszawy”. Wracaliśmy furmanką. Mieszało się: tu szli Niemcy, tu furmanki jechały, już jakoś bezładnie było.

  • Który to był rok?

Dwa dni przed Powstaniem. Niemiec mówi: „Gdzie wy jedziecie? Wiecie, co to będzie?”. Ale przecież nie będziemy rozmawiać z Niemcem o tym, co mamy robić. Przyjechaliśmy do Warszawy. W domach były przekute wszystkie piwnice, były przejścia z każdego domu. Tak myśmy wyszli, bo innego wyjścia u nas już nie było, działo kolejowe uderzyło w kant, dwie oficyny poleciały do siebie, zostały tylko piwnice. Ból, strach, rozpacz towarzyszyły cały czas. To nie można powiedzieć… Samo to, że szukam i matki dłoni mam. Stracone nasze życie, młodzieży. Tylko nie wiem, dlaczego dzisiejsza młodzież tak mało się interesuje, tak mało się angażuje. Przecież nas nie angażowali, nas tylko uczyli, wszystkich bohaterów nam pokazywali. Wiedzieliśmy, że byliśmy 130 lat pod niewolą. Bardzo martwię się o dzisiejszą młodzież. Co będzie? Nie zanosi się dobrze przy tych rządach. Nie chcę już mówić.



Warszawa, 7 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Danuta Baj-Trylowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter