Danuta Barbara Charkiewicz-Topolska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Charkiewicz-Topolska. Urodziłam się w 1933 roku, mieszkam obecnie koło Warszawy, w Broniszach.

  • Urodziła się pani w Warszawie?


W Warszawie, tak.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?


Przed wojną mieszkałam na Saskiej Kępie, przy ulicy Walecznych. W momencie wybuchu wojny mama bała się, że odetną nas od Warszawy, że mosty zostaną zrujnowane, ojciec poszedł do wojska, w związku z tym przeniosłyśmy się z mamą do Warszawy, do centrum. Całą okupację mieszkałam przy ulicy Marszałkowskiej 118. Do szkoły chodziłam również w Warszawie, na ulicę Piusa XI ( obecna Piękna), do szkoły Plater-Zyberkówny, do pierwszej, drugiej i trzeciej klasy. Potem, jak Niemcy zabrali szkołę, budynek szkoły zajęli, mama przeniosła mnie do szkoły pani Wołowskiej obok, też na ulicy Piusa XI.

  • To były oficjalnie działające szkoły podstawowe?


Tak, działały oficjalnie, z tym że Plater-Zyberk musiała zmienić system nauczania i zmienić wszystko na komplety. No, komplety i tak tam już były, ponieważ było zabronione uczyć innych języków niż niemieckiego, w związku z tym szkoła zorganizowała tajne komplety języka francuskiego. Po dwie uczennice mogły iść razem na ulicę Wilczą, róg Kruczej i tam miałyśmy prywatne lekcje.

  • I pani chodziła na te lekcje?


Chodziłam na te lekcje. Pani, która prowadziła te lekcje z nami, stawiała filiżanki, udawałyśmy, że jest przyjęcie małe, w razie gdyby nas ktoś złapał.

  • Czyli początek wojny i taka mała dziewczynka jak pani musiała się nauczyć konspiracji?


Tak.

  • Trzeba było nie mówić, co się robi nielegalnie.


Od początku wiedziałam wszystko, ponieważ ciągle były łapanki w Warszawie, mój ojciec był dwa razy złapany. Za pierwszym razem był zabrany na ulicę Skaryszewską, z zamkniętej ulicy. Po prostu raptownie zamykało się którąś ulicę, z jednej i z drugiej strony stało wojsko niemieckie, Wehrmacht, i ludzi, którzy znaleźli się na tym odcinku, zamykano, zabierano tak zwanymi budami (tak się nazywały te samochody, przynajmniej tak nazywali je Polacy). Kto mógł, uciekał do bram, chował się. Ojcu dwa razy się nie udało. Za pierwszym razem ojca zabrali na ulicę Skaryszewską, no ale to był pierwszy raz, jak był złapany, nie pamiętam, jak to się skończyło. Drugi raz zapamiętałam dobrze. Został złapany i zabrany na ulicę Szucha, do piwnic zamknięty. Ktoś mojej mamie powiedział, że jest taka pani na Mokotowskiej 42, na drugim piętrze, która może pomóc ojcu wydostać się z więzienia. W związku z tym mama mnie odświętnie ubrała, pamiętam, że zabrałam tort i kwiaty, poszłyśmy do tej pani i jakąś panią ja prosiłam, żeby pomogła mojego ojca uwolnić. Następnego dnia ojciec przyszedł. Mówi do mnie: „Słuchajcie, drzwi się otworzyły, wywołano mnie po nazwisku i kazano wychodzić”. Nie wie, co się stało. Więc ona zadziałała jakoś. To już były takie pierwsze sygnały.
Następnie rozstrzeliwania. Ja byłam dwa razy świadkiem rozstrzeliwań w Warszawie. Za pierwszym razem wracałam z Konserwatorium [Muzycznego], z ulicy Okólnik, bo uczyłam się grać na fortepianie, i przechodziłyśmy przez Nowy Świat. Na Nowym Świecie koło Wareckiej widziałam mężczyzn stojących pod murem, było zgromadzenie ludzi i widziałam, jak salwę puścili z karabinów i wszyscy się poprzewracali.

  • Czy pani może to połączyć z jakąś datą?


1943 rok. Sądzę, że to była jesień, bo wracałam ze szkoły, więc to już musiał być rok szkolny. Drugi taki wypadek to miałam już po przeniesieniu mnie do szkoły pani Wołowskiej, też na Piusa XI, na drugim piętrze miałyśmy lekcję, kiedy nauczycielka, pani Jeżowiczowa, pamiętam, przywołała nas do okna i powiedziała: „Patrzcie i zapamiętajcie. To jest lekcja historii”. My wyglądamy, a po drugiej stronie ulicy Pięknej – tam był mur, podwórze, nie było budynku żadnego – stali ludzie pod murem i znowuż ta sama scena rozstrzeliwania. To było straszne. To mi dało już końcowy efekt moich wrażeń z czasów okupacji.

  • Ale były i mniej dramatyczne chwile. Widziałam pani zdjęcie: uśmiechnięta, ślicznie ubrana dziewczynka, z takim dużym kołem…


Tak, chodziłam na spacery zwykle do Parku Ujazdowskiego. To jest zdjęcie zrobione w Parku Ujazdowskim nad stawem. Rodzice próbowali jak najłagodniej układać moje stosunki w tym czasie, moje życie wówczas.

  • Pani mówiła jeszcze o spacerach z babcią do cukierni.


Tak, babcia – moja babusia – zawsze jeżeli zabierała mnie ze szkoły, zabierała mnie do kawiarni. To był chyba Gajewski, tego nie jestem pewna, ale bardzo znana kawiarnia na rogu Koszykowej i Śniadeckich. Wówczas te ulice się schodziły razem przy samej Marszałkowskiej i kawiarnia była w narożniku. Wspaniała była. Niestety w czasie jednego z bombardowań radzieckich w Warszawie ta kawiarnia została zniszczona. Rozpaczałam potwornie za tą kawiarnią. Ja wiedziałam, że bombardują. Schodziliśmy do piwnicy za każdym razem w nocy. Nawet pamiętam, że tak było wiele bombardowań, że nawet kładłam się spać w ubraniu, żeby…

  • To było przed Powstaniem?


Przed Powstaniem, to było wszystko jeszcze przed Powstaniem.

  • Z czego rodzina się utrzymywała? Czy bardzo zmienił się sposób, styl życia państwa w latach okupacji względem okresu sprzed wojny?


Nie zmienił się specjalnie, ponieważ mój dziadek posiadał duże magazyny meblowe w Warszawie, miał siedem filii w Warszawie i pieniędzy nam nie brakowało. Zresztą jak ojca zabrali do Niemiec, myśmy się przeniosły z mamą do dziadków, właśnie na Marszałkowską 118, i nawet jak ojciec wrócił już z niewoli, to…

  • Ojciec poszedł do wojska w 1939 roku?


Tak.

  • Walczył i później był jeńcem, tak?


Tak, był zabrany do Niemiec na roboty. Zresztą muszę powiedzieć, że pozytywnie się wyrażał o „gebauerze”, u którego pracował. Wkrótce, po półtora roku czy po roku, wrócił do Warszawy, wrócił do domu. Pracował z dziadkiem przy tych magazynach meblowych. Mokotowska 44 to był główny magazyn dziadka. Oprócz tego miał jeszcze kilka różnych na Grójeckiej, na Pradze gdzieś (nie pamiętam gdzie, ale wiem, że było siedem filii), na Marszałkowskiej 120, obok, tam całe piętro też zajmowały meble.

  • Proszę pani, niedaleko, bo niemal po drugiej stronie Marszałkowskiej, było getto na początku.


Tak, tak.

  • Czy pani sobie zdawała sprawę, co to jest getto, dlaczego tam zamykają ludzi? Czy może jacyś sąsiedzi, znajomi tam się znaleźli?


Tak. Proszę panią, bardzo dużo wiem o getcie, tyle że aż nie wiadomo, od czego zaczynać. Już samo wkraczanie Niemców – myśmy w momencie wkraczania wojsk niemieckich były na ulicy Puławskiej 12 i tam z moją ciotką zbiegłyśmy na dół, żeby patrzeć, jak Niemcy wkraczają od Mokotowa, szli od Służewca.

  • Październik 1939 roku?


Tak, to jeszcze był 1939, październik, jak wkraczali. Jak wkraczali butnie, w jakim porządku, w jakim marszu wchodzili. Myśmy z ciotką wyglądały przez okno (miałam wtedy 6 lat) i zauważyłyśmy, że jeden z ochroniarzy wymierzył w nas karabinem, zauważył nas w oknie. Ciotka mnie pchnęła na klatkę schodową, przewróciłyśmy się. Ale dlaczego mówię o Puławskiej? Bo stamtąd moja babusia wyszła po chleb, stanęła w kolejce, no tam Wehrmacht to oczywiście już zaczynał działać. Babcia była brunetką. W pewnym momencie złapali ją za kołnierz i wyrzucili z kolejki. A babcia, moja babusia, znała francuski, znała niemiecki i rosyjski oczywiście, bo wychowała się [pod rosyjskim zaborem]. Więc niemiecki znała i wytłumaczyła temu Niemcowi: „Co ty mnie bierzesz… Ja nie jestem Żydówką. Dlaczego mnie zabierasz?”. Puścili ją. I to opowiedziała nam, jak wróciła. Dlaczego dalej mówię? Dziadka przyjaciel, znany lekarz, Żyd, sprzedawał mieszkanie. Błagał, żeby szybko kupić, bo on potrzebował mieć pieniądze na, nie wiem, złoto, może na co innego, żeby się ratować. Dziadek kupił to mieszkanie od niego, zresztą chyba mu nadpłacił, dał mu dużo więcej. I to było to mieszkanie na Marszałkowskiej 118. Przepiękne mieszkanie, siedmiopokojowe, z ogromną kuchnią, wejście frontowe, wejście kuchenne, służbówka, coś pięknego. Bo on musiał uciekać – lekarz, wykształcony, inteligentny człowiek – musiał uciekać do getta. Rozpacz to była dla niego. Z całą rodziną zabrał się tam, musiał i nigdy o nim już nie słyszeliśmy. Poza tym łapanki były stale, ale no Żydzi musieli nosić opaski z niebieską gwiazdą. Słowo Jude się słyszało od czasu do czasu. Zresztą wiele słów zapamiętałam z tamtych czasów, jak Halt, Hände hoch, Kennkarte – to były takie słowa na porządku dziennym. My nawet w szkole u Wołowskiej bawiliśmy się w Polaków i Niemców w piwnicach i pamiętam, że chłopcy, bo tam chłopcy też chodzili, chłopcy byli Niemcami, a dziewczyny były Polakami. I oni nas gonili i wrzeszczeli: Kennkarte i tak dalej. No, takie rzeczy były, dla dzieci to były przeżycia.

  • To była oficjalna szkoła, oficjalnie działająca, ale czy oprócz tego francuskiego, którego w tajemnicy trzeba się było uczyć, to jeszcze jakieś właśnie…


Nie, ja nie znałam. Z tym że szkoła Zyberk-Plater zaczęła pracować na kompletach, znaczy tylko na prywatnych lekcjach, i lekcje były wieczorem. Matka nie chciała, żebym chodziła wieczorami do szkoły i w związku z tym przeniosła mnie do szkoły pani Wołowskiej – prywatna szkoła, bardzo dobra, też na ulicy Pięknej. Oprócz tego chodziłam jeszcze do konserwatorium, jak już wspomniałam.

  • No właśnie, działało konserwatorium?


Działało normalnie. Chyba dyrektorem był Niemiec, tak mi się wydaje, nazwisko było Hesse.

  • No, Polacy mogli się uczyć?


Tak, tak, tak, bez problemu. Przez całą okupację uczęszczałam na Okólnik bez problemu.

  • Czy pani wiedziała, że ktoś w pani otoczeniu konspirował?


Tak. Pamiętam, że jeden z naszych znajomych przyniósł do nas walizkę na Marszałkowską 118 i matka moja mówiła: „Tylko nikomu nie wolno ci mówić, że ta walizka tu jest”, bo to już samo przez się było zrozumiałe, że coś jest ukrywane. Wiem, że tę walizkę mamusia postawiła w łazience koło wanny i tam walizka stała cały czas. Potem została zabrana, ale przez kogo i jak, to nie wiem. Wiem tylko, że nie wolno mi było nic mówić o tej walizce.

  • Kiedy pani się zorientowała, że wybuchło Powstanie? Czy pani była wtedy w Warszawie?


Byłam w Warszawie. Wróciłam właśnie z wakacji na wsi. Nasza służąca wtedy wyjechała z Warszawy na wakacje na wieś – kochana Adelcia, którą bardzo lubiłam. Ja tego dnia rano, 1 sierpnia, pamiętam ojca, który powiedział: „Dzisiaj nie wolno wychodzić z domu”. Bardzo mnie to zastanowiło, dlaczego nie wolno, no ale myślę sobie, że skoro tata tak mówi, to trzeba być. Niestety moja babusia akurat nie słyszała tego, wyszła. Wyszła i, no niestety, została na przeszło dziesięć dni na Nowogrodzkiej, gdzieś u swojej znajomej. Natomiast ja w domu zauważyłam około piątej po południu, może później, jakiegoś mężczyznę leżącego pod moim oknem. Był martwy i patrzył się w moje okno, miał oczy otwarte.

  • To było na Marszałkowskiej?


Na Marszałkowskiej, na podwórku, bo mój pokoik wychodził na podwórze. Na podwórku leżał z oczami otwartymi, prosto w moje okno się patrzył. Wiedziałam, że został zabity, no bo nieraz widziałam i rozstrzeliwanych, i zabitych. Wtedy dowiedziałam się, że coś się dzieje, bo jakiś ruch był duży. Tego człowieka nikt nie zabierał. Ja się starałam dowiedzieć… Przyjaźniłam się z córką dozorcy, Elżbietą, Elżunią. Jak ona się dalej nazywała, nie wiem. Ona była starsza ode mnie dużo. No i pytałam ją, ona mówi: „A to był urzędnik z Banku pod Orłami, wracał z pracy i go zabili”. Potem usłyszałam, mój ojciec wszedł do mieszkania i mówi: „Słuchajcie, chyba Powstanie zaczęło się”.

  • Ale żadnych strzałów jeszcze pani nie słyszała?


Słyszałam, były już jakieś strzały daleko, ale ja jeszcze tego nie chwytałam. Od ojca usłyszałam: „Chyba jest Powstanie. Obawiam się, że nie damy rady”. Pamiętam, że ojciec był zdenerwowany, bo mówi: „Przecież my nie damy rady”. A potem już się strzelanina zaczęła, oczywiście wszyscy już zaczęli mówić, że to Powstanie.

  • Czy pani pamięta pierwszych żołnierzy, których pani zobaczyła?


Ale AK?

  • Powstańców.


Powstańców? Nie widziałam ich w ten sposób. Natomiast trzeba było chodzić po wodę na ulicę Złotą. No, ja tam znałam wszystkie przejścia dokładnie. Oczywiście brama była zamknięta na Marszałkowską, nie wolno było używać schodów frontowych, tylko kuchennymi schodziło się na dół. No i trzeba było chodzić po wodę, a jedyne źródło wody wtedy było przy ulicy Złotej, koło kina Palladium. I ja odkryłam przejście (zresztą nie tylko ja, bo tam wszyscy zaczęli chodzić) na ulicę Złotą 8, na podwórze. Tam był piękny skwer. Zresztą ja trzymałam sobie w domu dwa króliki. Dla tych królików zbierałam zielsko właśnie z ulicy Złotej 8, z tego skweru i tamtędy mogłam przejść do kina Palladium. Tam dowiedziałam się, że na półpiętrze jest sztab AK, i tam zaczęłam chodzić do nich. Bardzo lubiłam tam chodzić. Wiedziałam, że się coś dzieje. Starałam się dowiedzieć jak najwięcej na ich temat. Ponieważ wiedziałam, że im były tam produkty różne potrzebne, powiedziałam u mnie w domu dziadkowi mojemu, że tam oni potrzebują jedzenia. Dziadek mówi: „Zabieraj stąd”. Bo myśmy ze wsi dostawali transporty suchego prowiantu, duże, z majątku dziadka. W związku z tym ja z tym chodziłam do sztabu, na półpiętro kina. Wtedy odkryłam, że jest jakieś półpiętro w tym kinie w ogóle. Tam zauważyłam dziwną rzecz, bo było kilka maszyn do szycia. One mi tak nie pasowały, te maszyny do szycia – przy powstańcach, w kinie. Okazało się, że tam kobiety szyły opaski biało-czerwone. Potem dowiedziałam się bardzo ciekawej rzeczy. A mianowicie zbierano materiały, żeby szyć manekiny do przeciągania nad ulicą Marszałkowską, żeby odwracać uwagę Niemców w Ogrodzie Saskim. Wówczas były walki o PAST-ę i to miało odwracać uwagę Niemców, którzy definitywnie byli na pewno cały czas w Ogrodzie Saskim. Do tego już na samym początku Powstania zobaczyłam barykadę na ulicy Złotej, oddzielającą nas od Marszałkowskiej. Zresztą po drugiej stronie też była barykada już dawno, tylko że to oddzielało getto warszawskie od Marszałkowskiej, ale to już po drugiej stronie Złotej, natomiast po mojej stronie Złotej dopiero zaczęło się budować. Przewrócili tramwaj, przeciągnęli go na ulicę Złotą i tam już zaczęto dokładać różne inne rzeczy. Myśmy zresztą z moją koleżanką Hanią Żmijewską przynosiły tam też duże pudła ze śmietnika, żeby powiększać barykadę.

  • Pani była odważną młodą osobą. Co rodzice na to? Pani byłą jedynaczką, prawda?


Jedynaczką, tak. Ja się dziwię, że mnie mama puszczała. Ja nie wytrzymywałam – ja byłam bardzo żywiołowa, nie wytrzymywałam siedzenia w piwnicy w czasie Powstania. Ja ciągle gdzieś chodziłam, znałam wszystkie przejścia podziemne w okolicy, zwłaszcza na trasie do kina Palladium, no bo tam do tego sztabu ciągle zaglądałam, mnie tam ciągnęło jakoś, nie wiem dlaczego. Ale dziwię się, że matka pozwalała mi na to. Później, jak już byłam dużo starsza, nic mi nie było wolno, a tymczasem wtedy… Nie wiem, może mama nie zdawała sobie sprawy z tego, bo często wracałam, [szłam] tam, z powrotem byłam. Chodziłam po wodę przede wszystkim, to już było pretekstem dla mnie, żeby wodę przynieść.

  • Z tego wnioskuję, że tam było dosyć spokojnie.


Tak, tak, tak, byliśmy…

  • Bo dalej pani już poza to kino Palladium się nie zapuszczała?


Nie, nie, dalej nie chodziłam. Do kina Palladium najdalej wychodziłam. Cały czas byliśmy pod powstańcami, nazwijmy to w ten sposób, nie mieliśmy tam Niemców.

  • Czy pani widziała biało-czerwone flagi, kiedy wybuchło Powstanie?


Nie, nie pamiętam. Flag nie pamiętam żadnych z tego czasu, natomiast rzecz, która zrobiła przeogromne wrażenie na mnie, ale to już było w początkach września, bo oczywiście cały sierpień przesiedzieliśmy w piwnicy…

  • Trzeba było jednak w piwnicy siedzieć, tak?


Tak, tak, wszyscy siedzieli w piwnicy. Dziadek mój był inwalidą, bo jeszcze w 1942 roku chyba wpadł pod tramwaj i nie miał nogi. Był bez nogi i chodził o kulach (miał protezę, ale było ciężko), tak że był inwalidą, trzeba było go pilnować. Babusi nie było, babusia została, jak wspomniałam, na Nowogrodzkiej. Po około dziesięciu dniach, w sierpniu jeszcze, wróciła do nas, a to dzięki temu, że zrobiono przekop w Alejach Jerozolimskich, bo nie mogła się wcześniej dostać.

  • Bo była w południowej części.


Była w południowej części Alej Jerozolimskich, na Nowogrodzkiej. Żeby przejść do nas, musiałaby mieć jakieś możliwości na przejście. Dopiero jak przekopali tunel. Właściwie to nie był tunel, to był taki rów, głęboki rów, otwarty, przez który zresztą ja później przechodziłam. I babusia wróciła do nas, do domu. No nie wiem, po co wróciła, po śmierć niestety.

  • Czy pani będzie mogła nam to opowiedzieć?


Tak.

  • Kiedy to było?


5 września.

  • 5 września.


5 września rano jedliśmy śniadanie, w piwnicy oczywiście cały czas. Moja babusia zebrała naczynia, mówi: „Pojdę na górę zanieść do kuchni te rzeczy”, bo tam chłodniej było, tam była chłodziarka jakaś. Jeszcze przed tym, muszę wspomnieć, przyszedł do nas około 1 września pan Józef Czyżyk, przyjaciel mojego dziadka, przedwojenny oficer, i opowiadał nam o tragedii Starego Miasta. Okazuje się, że on był w AK i walczył na Starym Mieście. Opowiedział nam, jak Stare Miasto zostało zniszczone i co się tam działo. Z tym że pan Czyżyk został z nami. Tego dnia właśnie, 5 września, poszedł z moją babcią na górę. W tym momencie uderzyła bomba. Dziwnie uderzyła, ponieważ uderzyła z boku, zniszczyła pokój służbowy, wpadła do kuchni i rozwaliła całe mieszkanie siedmiopokojowe. Babcia moja akurat wchodziła do mieszkania, drzwi były metalowe, ciężkie, pan Czyżyk szedł za nią i ona została w kuchni, a on został na klatce schodowej, drzwi trzasnęły przed nim. Straszny huk był, dom się zatrząsł, myśmy byli w piwnicy oczywiście wtedy. I potem słyszymy krzyk pana Czyżyka: „Pani Luśniakowa chyba została zabita”. Mój tata pobiegł szybko na górę – był z nami zresztą już wtedy – pobiegł na górę, już nie mógł wejść do mieszkania. Nic się nie zmieniło. Gruz. Weszli z panem Czyżykiem po gzymsie. Na zewnątrz weszli na okno, na klatce schodowej kuchennej – podkreślam, kuchennej, bo frontowa była zamknięta na dobre – i zobaczyli całe mieszkanie, w jednym poziomie gruz na wysokości parapetu okna. Nie było wątpliwości, że babcia zabita. Wołali, ale nic z tego. Zresztą gruz był tak wielki, że musiała być zabita, bo nie była wielką osobą, dużą osobą. Zbiegli na dół. Dziadek nie chciał wychodzić, mama moja też nie chciała wychodzić z domu, a ja dostałam histerii i wołam: „Ja wychodzę! Nieważne, czy wy zostajecie, czy bierzecie…”.

  • Chciała pani wyjść z tego domu.


Ja mówię, krzyczałam: „Ja uciekam!”. Jak ja uciekam, to za mną mama, ojciec, dziadek, wszyscy poszli powoli. Wyszliśmy mnie znanymi dobrymi drogami, ale już nie Złotą 8, bo tam już wszystko było zniszczone. Drugie wyjście znałam na Marszałkowską 120, skąd dalej było przejście na małe podwórko i wyjście na ulicę Zgoda. I tam zobaczyłam płonący budynek dobrze mi znanej [księgarni] Gebethnera i Wolffa. Piękny budynek, cały stał w płomieniu. To przeraziło mnie naprawdę, bo znałam dobrze tę księgarnię, tam często przychodziłam i po książki, i po nuty. Stamtąd już bez babusi szliśmy piwnicami, jak się dało przejść, aż do Alei Jerozolimskich. Przy Alejach Jerozolimskich AK nas zatrzymało i powiedzieli: „Teraz tylko po pięć osób przechodzimy, w ciszy”. Podkreślali, żeby nie rozmawiać, nie mówić nic i [żebyśmy szli] schyleni. No i że tak przeszliśmy przez Aleje Jerozolimskie, schyleni kompletnie, nisko. Mi się zdaje, że tam było wystarczająco głęboko. To miejsce jest oznaczone tablicą do dzisiaj. Stamtąd poszliśmy na ulicę Mokotowską 57, do mojej ciotki.

  • Co państwo zabraliście z domu ze swoich rzeczy?


Nic, nic. Nic, matka przezornie trzymała mnie w kożuchu. To był sierpień, a ja miałam kożuch na sobie. Ten kożuch przetrwał i nawet do 1946 czy 1947 roku jeszcze go nosiłam. Przeszliśmy do mieszkania cioci mojej, na parterze było. Tam nie byliśmy długo. Zresztą w tym czasie zauważyliśmy kartki lecące z samolotów, które Niemcy zrzucali, nawołujące do opuszczania Warszawy. U mnie się nie mogli zdecydować wszyscy. Dziadek z ciocią, do której przyszliśmy, został w Warszawie jeszcze, a ja z inną ciotką i wujem, mamą i ojcem wyszliśmy z Warszawy. Poszliśmy w kierunku politechniki…

  • Czytaliście państwo te kartki? Jak to wyglądało?


Nie, nie, po prostu to było obwieszczenie, duża biała kartka z napisem, że należy wychodzić z Warszawy i tak dalej.

  • Było podane, gdzie się trzeba udać?


Nie, nie, tego nie wiem. Tam dosyć dużo tekstu było, ale [treści] nie pamiętam. Wiem, że były takie kartki i chyba nie pod wrażeniem tych kartek myśmy wyszli – po prostu trzeba było uciekać stamtąd. Nie wiem, ciotka z dziadkiem pozostali. Oni przeszli chyba na piechotę aż na Grójecką, do jednego z magazynów dziadka. Jak oni się tam przedostali, to do dzisiaj nie wiem. Natomiast my wyszliśmy w kierunku Dworca Zachodniego, przeszliśmy koło Politechniki. Ale zanim to powiem, zapomniałam jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy, kiedy byłam jeszcze na Marszałkowskiej, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Po 1 września to było na pewno. Poszłam po wodę i wychodząc z bramy Złota 8, po drugiej stronie w narożniku były otwarte okna na górze, usłyszałam „Warszawiankę” graną na fortepianie. Ktoś pełnym dźwiękiem grał „Warszawiankę”. Wrażenie to zrobiło ogromne na mnie, bo czerwone niebo nade mną, tu „Warszawiankę” grają, której wiedziałam, że nie wolno grać…

  • W Powstaniu już można było.


Teraz się dowiedziałam, że to był sygnał radiostacji. Ale ktoś po prostu usiadł i grał. A nie słyszałam, żeby to było oficjalnie było grane. Oczywiście znałam świetnie „Warszawiankę” z domu, graną i śpiewaną. Zresztą u nas dużo pieśni wojskowych było zawsze śpiewanych, bo miałam kilku oficerów w rodzinie, tak że oni wszyscy śpiewali dużo, no a tym bardziej „Warszawiankę”. Jeden z nich zresztą później zginął niestety, już za komuny, został…

  • Czyli mimo wojny te tradycje niepodległościowe były pani przekazywane choćby w taki sposób…


W domu. Przed wszystkim w domu, bardzo było to nagłaśniane. Miałam wielu oficerów w rodzinie, i ze strony matki, i ze strony ojca. Jeden z nich niestety wrócił do Polski po wojnie, nawet na generała był mianowany i niestety go zniszczyli, zamknęli go we Wronkach i zginął, ale to już a komuny.

  • Jak państwo wychodziliście, to były indywidualne wyjścia czy to była jakaś grupa ludzi, która wychodziła?


Była tendencja do wychodzenia, a już przy Politechnice były tłumy do wyjścia.

  • Niemcy eskortowali czy pozwalali iść swobodnie?


Niemcy byli, Wehrmacht, ale niewielu, nie widziałam specjalnie ich wielu. Ja ich dopiero w Pruszkowie rozpoznałam, na dobre zobaczyłam.

  • Zanim pani nam opowie o wyjściu z Warszawy, to jeszcze zapytam, czy na przykład w jakichś religijnych uroczystościach pani brała udział albo wiedziała, że są w czasie Powstania?


Nie, nie. Nie, nic specjalnego oprócz tego miejsca na półpiętrze w Palladium, w sztabie. Tam chyba był „Chrobry II”, ale nie wiem. Oni się tam zmieniali, tak że nie jestem pewna. Nie, nie nic innego nie widziałam.

  • Czy pani słyszała o jakichś występach czy pokazach filmów w kinie?


Nie, nie, nie, nic mi się nie przypomina takiego.

  • A jak było zdobywanie PAST-y na przykład, to czy to…


Zdobywanie PAST-y to już było w czasie Powstania Warszawskiego, no to ja wiedziałam o tym, oczywiście, że wiedziałam o budynku PAST-y. Zresztą okolice PAST-y znałam dobrze, bo to było bardzo blisko naszego mieszkania, naszej Marszałkowskiej 118 – to było dosłownie po drugiej stronie, bardzo blisko.

  • Czyli te wiadomości się rozchodziły?


Rozchodziły się i ja to wiedziałam od powstańców w kinie Palladium.

  • Tam pani ich widywała?


Tak i właśnie od nich wiedziałam, że szyją te manekiny. Czy one zostały wykorzystane, to nie wiem, ale wiem, że taki był zamiar, żeby odwracać uwagę od PAST-y.

  • Wspomniała pani swoją koleżankę Hanię. Czy oprócz tego, że pani chodziła po wodę i pomagała trochę w takich wojennych sprawach, to czy dziewczynki miały czas na taką zwykłą zabawę?


Nie no, w czasie Powstania to mowy nie było o żadnej zabawie. Jedyną naszą zabawą było karmienie królików chyba. Miałyśmy dwa króliki, które zresztą zginęły 5 września. Zresztą wtedy kiedy bomba uderzyła, to ja straciłam kontakt z tą Hanią, nie wiem, co się z nią stało. Nie wiem, czy ona zginęła, czy ona przeżyła wszystko. Nigdy się nie skontaktowała ze mną, chociaż były wspólne punkty.

  • Jak pani wychodziła, to dom stał?


Proszę panią, z czwartego piętra zeszli nasi sąsiedzi jeszcze, a pierwsze piętro było zniszczone. W jaki sposób ta bomba uderzyła, tego nie wiem, ale dom zaczął się palić, tam zaczęło wszystko płonąć. Ja powiedziałam: „Uciekam”, bez względu na to, czy rodzina za mną pójdzie, czy nie. Ja byłam w takiej panice w tym momencie, że wyszłam, a za mną oczywiście wszyscy podreptali.

  • To teraz wróćmy do wychodzenia z Warszawy. Znalazła się pani w Pruszkowie.


Tak.

  • Skąd rodzina w ogóle wiedziała, że poszliście do Pruszkowa?


Tłumy ludzi szły, jedni za drugimi szli – po prostu szła ogromna ilość ludzi, jedni za drugimi.

  • Ale Pruszków to była niewola. A można było gdzieś…


No nie, nie było mowy nawet o tym, żeby się kierować gdziekolwiek indziej. Jedna grupa szła, sądzę, że była pilnowana przez Wehrmacht, na pewno, bokiem. Na pewno byliśmy pilnowani, bo ta grupa szła bardzo zwarta, długa grupa szła. Tak że trudno mi powiedzieć, dlaczego myśmy gdzie indziej nie poszli, po prostu nie było takiej możliwości. Zresztą Warszawa płonęła, to wszystko paliło się. Jeden wielki żar, niebo ciemnoczerwone całe, w dymie i w kolorze czerwonym, no to nie było mowy…

  • Czy ktoś pani w otoczeniu czytał jakieś gazetki w czasie Powstania? Czy były jakieś wiadomości radiowe, co się dzieje dookoła?


Nie, nie było radia. Przede wszystkim Niemcy zabrali radio w 1939 roku. Pamiętam, jak sama musiałam zanieść moje ulubione radio do punktu zbiorczego, to było na Puławskiej – zanosiłam tam radio, musiałam oddać, to płakałam, że radio muszę oddać. Nie, absolutnie nikt nic nie wiedział, wiadomości nie było, tylko po prostu kto komu co powiedział.

  • Jak pani zapamiętała Pruszków?


Pruszków był na pewno jakimś etapem dla mnie w moim życiu, dlatego że najpierw wiedziałam, że tu już jest trochę spokoju. Nie było miejsca, gdzie usiąść, nie było miejsca, żeby się położyć, nawet na tym betonie w halach pruszkowskich. Tłumy były.

  • Czy czuło się grozę czy jakąś antypatię?


Nie, to był raczej taki etap, może nawet bym nazwała, dla mnie już odpoczynku po wyjściu z Powstania. Z tym że tam akurat wuj mój zachorował, tam jakieś pielęgniarki były, pomogły mu. Potem pamiętam tylko to, że zupa była rozdawana, no i po tę zupę stałam wielokrotnie w kolejce z małym garnuszkiem, bo wszystkim przynosiłam po drodze. Wchodziłam z powrotem do budynku, oddawałam garnuszek z zupą, potem na nowo szłam, stawałam w kolejce. Natomiast najtragiczniejszym momentem wówczas było wypędzenie nas z tego bloku…

  • Czy pani pamięta, ile dni tam państwo mogli być?


Ja tam byłam około trzech dni, tak jak liczę, to około – trudno mi powiedzieć, ale około trzech dni. No, miałyśmy walizkę z suchym chlebem, bo z taką wyszliśmy z Warszawy. Pamiętam, jak nas wygonili, to się utrwaliło w mojej pamięci. Staliśmy w kolejce i Niemcy segregowali nas, pytali, kto dla kogo kim jest i tak dalej. Mojego ojca skierowali na wprost, ciotkę na lewo, a mnie z matką na prawo do pociągu. Pamiętam, że szyny, tory kolejowe były blisko. Ja z mamą weszłyśmy do jakiegoś wagonu, to były lory otwarte, bez dachu. Jechałyśmy dosyć długo tym pociągiem, tragedia była.

  • Kto wziął walizkę z chlebem?


Ja zabrałam z mamą, tak. Ojca zabrali do Stolp-Reitz, to był Słupsk po prostu. Tam był obóz, ojca zabrali i wujka, razem pojechali tam. Ojciec mój przezornie powiedział, że jest kucharzem, dzięki temu miał dostęp do żywności, do jedzenia, bo zatrudnili go do kuchni. Oczywiście pojęcia o tym nie miał, ale w ten sposób wybrnął jakoś. Ciotkę zabrali gdzieś do Niemiec na roboty, tego dokładnie nie wiem. Natomiast ja z mamą zostałyśmy w tym stłoczonym wagonie, w lorach i to było straszne, ta jazda była najmniej trzy dni. Jakiś chłopak był ze mną w wagonie, z którym rozmawialiśmy dosyć dużo. W pewnym momencie on mówi: „Ja wychodzę stąd, ja uciekam”. To już było na pewno za Końskimi, bo pamiętam, że pociąg stał w Końskich i deszcz padał, że byliśmy wszyscy mokrzy, oczywiście zmoczeni. On mówi: „Ja ucieknę stąd”. No, myślę sobie, niech ucieka. On się przedostał przez barierę tej lory, na górę wyszedł, a ja sobie stałam na walizce z chlebem wysoko i cały czas wyglądałam na zewnątrz. Tak to bym nic nie widziała, ale jak stanęłam na walizce, to widziałam, co się dzieje na zewnątrz. Ten chłopak miał, jak sądzę, około szesnastu lat. Wyskoczył z wagonu i zaplątał się w druty kolejowe. Wówczas było mnóstwo drutów komunikacyjnych wzdłuż torów. On się zaplątał, a wagony były pilnowane przez żołnierzy Wehrmachtu, którzy jechali na stopniach. Myśmy o tym nie wiedzieli. Jakiś [żołnierz] zeskoczył i zaczął potwornie bić kolbą tego chłopaka. Matka jego widziała to, bo też wyglądała, jak on sobie daje radę. Krzyczała potwornie. Jego bili kolbą po głowie, gdzie popadło. On się wyzwolił z tego i zaczął biec po polu, pole było pokryte łubinem, pamiętam, biegł w kierunku lasu, przewrócił się, zaczęli strzelać do niego i po trzecim przewróceniu się już nie wstał. No tragedia tej matki była, bo ona widziała to z wagonu, z góry. Nie wiedział, że następnego dnia nasz pociąg został zbombardowany przez radzieckie samoloty. Zbombardowali przód i tył pociągu. Ja w międzyczasie jeszcze, wyglądając przez barierę tej lory, widziałam, że ciągnęły nas dwie lokomotywy. Jedna lokomotywa pchała, a na zakręcie naliczyłam 71 wagonów – 71 lor otwartych, z ludźmi zapchanymi. On by się uratował.

  • A jak było bombardowanie, to Niemcy wypuszczali was z wagonów?


Nie, nie. Po prostu ci, co nie mieli szczęścia, zostali zbombardowani. To były wagony na froncie pociągu – pierwszych kilka wagonów zostało zbombardowanych. Zresztą po drodze widziałam dużo przewróconych lokomotyw, przewróconych wagonów. Tak że na całej trasie od Pruszkowa za Końskie, bo tylko tyle mogę powiedzieć, do Skarżyska może. W każdym razie były poprzewracane wagony, poprzewracane lokomotywy. W czasie tego bombardowania na pewno nasz pociąg dostał porządnie, bo stanął i już właściwie nic się dalej nie działo. Niemcy zniknęli. Ktoś szarpał te wagony, pootwierali te wagony. Myśmy wyszli, uciekliśmy. Ludzie zaczęli się rozpierzchać na wszystkie strony. Pamiętam, że z matką poszłam na jakieś pole i na tym polu przysiadłyśmy. Mama miała zapałki, miałyśmy trochę wody, ja znalazłam marchewkę i zaczęłam gotować tę marchewkę. Na polu zrobiłam ognisko. Znaczy „ognisko” – maleńkie ognisko, na tyle, że zaczęłam tam gotować. On by przeżył prawdopodobnie, gdyby nie uciekał, bo potem już właściwie była pustka, ludzie rozpierzchli się. Wszyscy uciekali, gdzie kto mógł, tam szedł. Matka chciała się dostać do Skarżyska, bo wiedziała, że ze Skarżyska będziemy miały komunikację jakąś do Krakowa, do dalszej rodziny. Doszłyśmy na piechotę do stacji kolejowej, która według mnie nazywała się Białopole. Ale potem nie mogłam znaleźć takiej miejscowości. Weszłyśmy na stację z mamą, spory kawałek przeszłyśmy i tam siedzieli żołnierzy niemieccy, na podłodze leżeli, Wehrmacht. Pamiętam, że wyglądali zrezygnowani, załamani, spali…

  • Leżeli na podłodze?


Leżeli na podłodze, w strasznym stanie byli. Ale myśmy z mamą weszły tam, razem położyłyśmy się, znalazłyśmy wolne miejsce. I pamiętam jakiegoś żołnierza Wehrmachtu, który wyjął z plecaka chleb i zaczął go kroić. I o dziwo, wyjął kawał schabu pieczonego i też ukroił sobie. Położył to na ukrojoną kromkę, podnosił już do ust, spojrzał na mnie i dał mi ten kawałek chleba.

  • Czy pani wcześniej miała bliski kontakt z Niemcem, czy to był pierwszy pani kontakt z Niemcem w czasie wojny?


W tej chwili nie pamiętam, żebym miała inny kontakt z Niemcem, taki, żeby w bezpośredniej rozmowie. Nie, raczej… A, miałam jeszcze jeden kontakt! O, też miałam kontakt, jeszcze wracając do ulicy Marszałkowskiej 118. Powiedziałam, ponieważ wiedziałam, że Polska walczy z Niemcami i ja też postanowiłam. Ale w jaki sposób. Mieliśmy balkon na pierwszym piętrze przy ulicy Marszałkowskiej 118 z kwiatami, piękne kwiaty były, zawsze zadbane, a ja brałam sobie grudki ziemi i czekałam, aż niemiecki oficer będzie szedł i trafiałam w nich albo nie trafiałam. W jednego trafiłam, szedł z jakąś kobietą. Po paru minutach przywołują mnie do kuchni kuchennymi schodami. Patrzę, a tam stoi ten Niemiec, w którego rzucałam ziemią. Z jakąś kobietą przyszedł. No, moja mama: „Coś ty zrobiła?”, ja przerażona. „Przeproś pana”, a ja: „Przepraszam”. Ale on przez tę kobietę tłumaczył, bo był z Polką jakąś i ona mówi: „Ten pan ci przebacza, ale mówi, żebyś więcej tego nie robiła”. – „Dobrze, nie będę”. Taki to był jedyny kontakt bezpośredni z Niemcem, oficer niemiecki jakiś, w każdym razie przebaczył mi. To był jedyny kontakt bezpośredni, jaki miałam.

  • Potem ten drugi, tak?


Tak, to był już drugi, wtedy co mi ten kawałek chleba dał. Byłam zdziwiona: Niemiec daje mi chleba kawałek. Bardzo było to dziwne. Zrozumiałam, że oni też walczą, bo im każą po prostu. Co zrobić, różni są ludzie. Tak że wtedy z mamą […] z Białopola wsiadłyśmy w pociąg do Skarżyska, ale ponieważ był pełen Niemców, wagony były pełne Wehrmachtu, myśmy usiadły na platformie do wożenia bali drewnianych. Nogi nam zwisały na dół, siedziałyśmy z mamą, żeby się dostać do najbliższej… Bardzo krótki odcinek, to było kilkanaście kilometrów. Jakiś Niemiec podszedł do nas, kazał stąd raus i pokazał, żeby wejść do wagonu. Weszłyśmy do wagonu, a tam pełno Niemców, zrezygnowanych, opartych na karabinach. Pamiętam ich dokładnie wszystkich. Posunęli się, myśmy usiadły z mamą i dojechałyśmy do Skarżyska. Ze Skarżyska to już dostałyśmy się jakoś do Krakowa, ale jak, to nie pamiętam.

  • W Krakowie miała pani jakąś rodzinę?


Tak, rodzinę. Matka mojego ojca mieszkała w Swoszowicach w Krakowie. W Swoszowicach ja na nowo rozwinęłam swoje skrzydła oczywiście, wszędzie było mnie pełno.

  • Czyli pani widziała Kraków?


Tak, tak, oczywiście, jak najbardziej.

  • Pamięta pani kontrast między Warszawą, z której pani wychodziła, a zniszczonym Krakowem?


Tak, no niestety, tak. Niestety muszę powiedzieć, że kilka osób powiedziało: „Po coście tu przyjechali? Będziecie robić u nas powstanie?”, dosłownie tak. Mówię, śmieszne to było, gdzie my byśmy tam… W każdym razie chodziłam początkowo do szkoły do Borku Fałęckiego. Ze Swoszowic to był kawał drogi. Chodziłam przez bagna, przez fabrykę Solvay przechodziłam, skracałam sobie drogę, dochodziłam do Borku Fałęckiego, do szkoły. Tam pamiętam jeszcze jedną scenę, ale to już było po wyzwoleniu, po tym, jak przyszli już Polacy i weszli Rosjanie. Bo to były też walki, no więc myśmy uciekły z tego domu, w którym mieszkałyśmy, do wiejskiej chałupy, która zresztą wkrótce stanęła w płomieniach. Ale pamiętam, wrażenie na mnie zrobiło przechodzenie przez drogę. W nocy, w ciemności trzeba było przedostać się na drugą stronę, w czasie walk oczywiście już, tych następnych walk, w 1945 roku, w styczniu. Mama mówi do mnie: „Słuchaj, musimy się czołgać”. Ja mówię: „Dlaczego?”. „Bo ja zobaczyłam mnóstwo czerwonych nitek wzdłuż drogi”. A to były kule. To były dziesiątki czerwonych „nici” poprzeciąganych przez drogę – w ciemnościach tak to wyglądało. Przeczołgałyśmy się pod tym wszystkim, na drugą stronę trzeba było uciekać. Nie wiem, mama mnie tam prowadziła. I po tym wszystkim, już po wejściu wojsk radzieckich i polskich do Krakowa, do Swoszowic, ja wtedy dopiero zaczęłam chodzić do szkoły do Borku Fałęckiego. Tam matka mnie, pamiętam, któregoś dnia zawiozła do szkoły i na stacji leżało dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Pamiętam, że obaj byli martwi i jeden miał wyszarpany cały pośladek, otwarty, tu wszystko wyszarpane zupełnie. Wrażenie to na mnie zrobiło straszne, tym bardziej że on trzymał w ręku fotografię swojej rodziny – tak zastygł, zmarł w tej sposób.

  • To już było po wyzwoleniu?


Tak, tak, tak.

  • To znaczy po wyzwoleniu tej części Polski?


Tak, to już było po 1945 roku, w styczniu. Znaczy mama mi tam załatwiała szkołę, dopiero pierwszy raz chyba pojechałyśmy po działaniach wojennych. Do szkoły mama mnie tam chciała zapisać i zapisała.

  • Panie były bez żadnych ubrań na zmianę, to jak? Cały czas te same ubrania?


O tym się nie myślało. Zima była, ja swój kożuch miałam, ubrania nie miałyśmy. Matka zaczęła handlować, jakoś coś brać od ludzi, sprzedawać gdzieś, żeby coś zarobić. Mieszkałyśmy u babci, która nic też nie miała już wtedy, nie było żadnych dochodów, nie miała… A, przepraszam, babcia robiła na drutach takie siateczki i je sprzedawała, to z tego myśmy żyły. Ojciec wrócił do nas ze Stolp-Reitz, ze Słupska.

  • Kiedy wrócił?


Wrócił na początku marca. Ale to, co zrobiło wrażenie na mnie, to to, że szedł na piechotę ze Słupska. Ktoś mu dał rower, wsiadł na rower w kierunku Swoszowic, Krakowa. Żołnierze radzieccy odebrali mu ten rower, odebrali mu zegarek i jeszcze odebrali mu latarkę, takiego „mrałmrysia”. Ja to nazywałam „mrałmrysiem”, bo to na baterie, trzeba było pompować, żeby świeciła. Zabrali mu te trzy rzeczy. Nie mogłam im darować, mówię: „Jak to, oni przyszli nas wyzwalać, a ograbili mojego ojca?”.

  • Jaki pani miała do nich stosunek, jak przyszli wyzwalać Kraków?


Ja specjalnie… Wiedziałam, że polskie wojska są, że są radzieckie. Pamiętam tylko to, że się Niemiec z Rosjaninem gonili dookoła tej chałupy wiejskiej, w której ja byłam. Bo słyszałyśmy biegi dookoła, jeden, drugi. I jeden z nich, tylko nie wiem, który, schował się do ubikacji przyległej do budynku i przeżył, ale nie wiem, czy to Rosjanin, czy to Niemiec był.

  • Czy pani miała jakieś spotkanie z tymi radzieckimi żołnierzami? Jak oni się zachowywali?


No na pewno już propaganda działała, bo w szkole od razu nas… Zresztą mama mnie przeniosła do szkoły do Swoszowic w międzyczasie jeszcze, ale to później już. Najpierw byłam w tym Borku Fałęckim, a później do Swoszowic. W Borku Fałęckim jeszcze nic się nie działo, to był początek, natomiast w Swoszowicach już była propaganda. Pamiętam, że ksiądz wszedł do nas, popatrzał na nas, długo patrzył, na religię przyszedł i mówi tak: „No, teraz będzie komunizm”. Tak długo patrzył na nas i nic więcej nie powiedział, ale to mi dało dużo do myślenia już wtedy. Młody ksiądz. Tyle pamiętam. No i potem w Swoszowicach zrobiono taką jadłodajnię, właściwie zupy gotowano i można było brać zupę. Z tą zupą ja codziennie ze szkoły wracałam z bańką do domu, do babci i do matki.

  • Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?


W końcu marca.

  • Czyli zaraz po tym, jak ojciec wrócił?


Tak, ale otrzymaliśmy zezwolenie od urzędu Swoszowice, zezwolenie na to, żeby wracać do Warszawy w ogóle, żeby wsiąść w pociąg. To zezwolenie mam nawet do tej pory u siebie, przechowałam to. Powrót był tragiczny. Zapchany pociąg – myśmy jechali na stopniach. Tata był jedną nogą na jednym wagonie, drugą na drugim, dosłownie. Zatłoczony potwornie. W Warszawie nie było dokąd wracać, więc pojechaliśmy najpierw do magazynów meblowych dziadka, a stamtąd przyjechaliśmy do Piaseczna i w Piasecznie zamieszkałam u rodziny dalszej.

  • Czy pani ma jakąś pamiątkę ze swojego domu?


Mam kilka fotografii zdobytych od rodziny, natomiast naszych rzeczy nie mam nic, żebym wyniosła z Marszałkowskiej 118. Kożuch, który miałam na sobie (już przepadł dawno, oczywiście nosiłam). Ale niczego nie uratowaliśmy.

  • Czy pani była na Marszałkowskiej 118, na miejscu pani domu, jeszcze jak były te gruzy?


Ja nie byłam, ale mój ojciec i ciotka poszli szukać babusi przecież, mojej babci, która tam zginęła.

  • Czyli ten zawalony dom stał?


Tak, tak. Znaleźli czaszkę babci, rozpoznali po włosach i miejscu, w którym powinna była zginąć. No i tylko czaszka pochowana została na Powązkach.

  • Jak po latach pani ocenia decyzję o wywołaniu Powstania w dużym mieście?


Było potrzebne. Według tego jaka atmosfera była wówczas, jaka była wspaniała chęć walki, to było potrzebne. Ja sobie nie wyobrażam tych ludzi, którzy wtedy żyli, żeby powiedzieli: „Powstanie nie było potrzebne”. Teraz się mówi, z punktu widzenia historii – wiemy, co się działo, wiemy, co dalej było, wiemy, jakie konsekwencje były, kto zarządzał, kto co robił, kto był tu, kto był w Londynie i tak dalej, to wiemy wszystko. Teraz inaczej się ocenia to, ale wtedy ta atmosfera, jaka była – wszyscy chcieli walczyć. Pamiętam, z jakim entuzjazmem przychodziłam tam do kina Palladium. Nie mam co tego wątpliwości, najmniejszych. Teraz jak mówią, że Powstanie nie było potrzebne, to ja mówię: „No teraz to są mądrzy, teraz wszyscy wszystko wiedzą”. Ale trzeba było wtedy żyć, wtedy widzieć, wtedy słyszeć to wszystko, żeby decydować o tym.

Warszawa, 26 października 2022 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Danuta Barbara Charkiewicz-Topolska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter