Lech Sedlaczek „Hak”

Archiwum Historii Mówionej

Lech Sedlaczek, dożywający stu lat. Urodziłem się 6 czerwca 1923 roku w Kutnie.

  • Czy dzieciństwo spędził pan właśnie w Kutnie?


Pierwsze lata w Kutnie, bo mój ojciec był tam dowódcą ekspozytury żandarmerii w okresie Bitwy Warszawskiej i ofensywy bolszewickiej.

  • Jak nazywali się pana rodzice?


Mój ojciec Kazimierz Sedlaczek. Rodzina ojca mieszkała we Lwowie przed I wojną światową. Ojciec po maturze został skierowany do szkoły oficerskiej. Wojna trwała, po ukończeniu został wysłany na front włoski. Na froncie włoskim w ofensywnie nad rzeką Piawą, w kierunku Wenecji został ciężko ranny. Jego ordynans wyniósł go z leja po dużym pocisku. [Ojciec] uratował rękę, bo nie pozwolił sobie amputować. I przez Sarajewo, Brno… Z Brna rodzina wzięła go do Krakowa i w Krakowie doczekał osiemnastego roku. Jeszcze zdążył rozbrajać swoich oficerów austriackich.

  • Jakie było panieńskie nazwisko mamy?


Irena Sosińska, [pochodziła] z takiej podupadłej rodziny szlacheckiej, która po powstaniu listopadowym straciła majątki. Ja jestem historykiem rodzinnym, mam opracowania dotyczące rodziny. Mam historię rodziny mego ojca i historię rodziny mojej mamy. Franciszek Sosiński to mój pradziadek. Tworzył linię, w której jestem już ostatni, a moja córka nie ma dzieci, tak że linia wymiera.

  • Czy był pan jedynym dzieckiem?


Nie, ja miałem dwie siostry.

  • Jak miały na imię?


Krystyna, starsza. Po wojnie wyszła za byłego partyzanta akowskiego w lasach Przysuchy, a po wojnie oficera Ludowego Wojska Polskiego, gdzie jako syn kowala i prządki bardzo szybko awansował i zasłużył się stopnia pułkownika.

  • A druga siostra?


Druga siostra […] skończyła studia i pracowała w Agpolu, pisała takie teksty reklamowe, sprawozdania i tak dalej. Dziennikarstwo skończyła.

  • Jak miała na imię?


Irena.

  • Czyli państwa dzieciństwo upłynęło w Kutnie?


Tak.

  • W którym momencie rodzina znalazła się w Warszawie?


To była dłuższa droga, bo jak już się wojna skończyła, to zmniejszano ilość żandarmerii, bo nie była potrzebna, i ojciec przeszedł do tak zwanej linii, do 65. Pułku Piechoty i został skierowany do Gniewu na Pomorzu. I moje dzieciństwo, te pierwsze dzieciństwo, pójście do szkoły i tak dalej, to wszystko odbywało się w Gniewie. To było miasteczko skrojone na potrzeby takich chłopaków jak ja, jak byłem mały. Rodzice nie bali się, całymi dniami hasaliśmy po całym mieście z grupą chłopaków. No i do szkoły chodziliśmy.

  • Proszę powiedzieć, gdzie zastała państwa…


Z [Gniewu] – ojciec przewidywał, że muszę pójść do gimnazjum – przeprowadziliśmy się do Grudziądza. […] Potem ojciec przeszedł na emeryturę, bardzo wczesną, bo jednak był częściowo inwalidą, i pogorszyły się warunki materialne. A jeszcze ojciec był bardzo naiwny i dobrze wychowany i nie przestrzegał stosunku do kolegów, jakichś rygorów, jak to w instytucjach, i została okradziona kasa i ojciec za to odpowiadał. W związku z powyższym rodzina, żeby w ogóle przeżyć, przenieśliśmy się pod Warszawę, do domu rodzinnego Sosińskich. To jest właśnie ten dom Krasnoludek, to namalowała moja córka. Powyżej jest fotografia moich rodziców i pod spodem nasza trójka, trójka dzieci. A ten dom Krasnoludek to był ostatni dom, kiedy rodzina była w całości. Bardzo szybko opustoszała, ojca aresztowało NKWD i zginął w łagrze Kizel na Uralu. Ja po Powstaniu i po bitwie pod Jaktorowem znalazłem się w obozie jenieckim i potem na zachodzie. Siostry z mamą, szukając środków do życia, przeniosły się na Ziemie Odzyskane, do Brzegu. Tam mama pracowała w zakładach cukierniczych, tak się nazywały, a siostra starsza pracowała właśnie w wojskowym RKU, gdzie poznała swojego przyszłego męża. Młodsza uczyła się w szkole średniej.

  • Wróćmy do tego małego domku. Rozumiem, że właśnie w tym domku zastała państwa II wojna światowa?


Tak.

  • Czy pamięta pan moment, kiedy pan się dowiedział, że wybuchła wojna?


O, proszę pani. Byłem jeszcze w gimnazjum i w szkole molem książkowym. Czytałem bez przerwy gazety i tak dalej, byłem zorientowany. Ale z chwilą przeniesienia się do Krasnoludka to po wybuchu wojny nie aresztowali, tylko przyjechało dwóch oficerów chyba Abwehry niemieckiej łazikiem i poprosili mego ojca na rozmowę. Tak to określili. Te rozmowy trwały dosyć długo, bo cały rok. Zakończyły się w więzieniu na Pawiaku. Przez ten czas ja, szesnastoletni chłopak, przejąłem gospodarstwo. Złapałem konia po Bitwie pod Ożarowem, konia wojskowego, orałem i on się uczył chodzić wzdłuż bruzdy, ja się nauczyłem i tak dalej. Tak że to były lata bardzo ciężkie i bardzo ciężkiej pracy. I chyba dzięki temu dożyłem do tych lat, do dnia dzisiejszego.

  • Czy domek Krasnoludek jeszcze istnieje?


Nie ma śladu. Nie mogłem odziedziczyć, bo komunistyczne władze określiły, że ziemia powyżej pół hektara to jest gospodarstwo rolne, a gospodarstwo rolne może dziedziczyć tylko rolnik posiadający kwalifikacje rolnicze. A ja nie miałem kwalifikacji rolniczych. Próbowałem to jakoś uporządkować, ale się nie udało. Tak że naszą ziemię przejął rolnik, zaprzyjaźniony zresztą, bo to był podwładny mojego ojca w konspiracji.

  • Gdzie dokładnie ten domek stał?


W Ołtarzewie na ulicy […] Zamoyskiego 37.

  • Jak pan wspomina okres wojenny? W którym momencie zetknął się pan z konspiracją i gdzie?


Jak powiedziałem, uprawiałem ziemię. To były bardzo ciężkie lata, bo pierwszy rok okupacji, drugi rok okupacji były mrozy w zimie, a ten dom był zimny. Więc pierwszą zimę sad wymarzł. Ja ten cały sad wykarczowałem i w drugą zimę paliliśmy naszymi drzewami z sadu. Miałem te zajęcie. Ale w międzyczasie, [ponieważ] miałem dużo książek, chłopcy z okolicy przychodzili do mnie, pożyczali te książki. Jeden z chłopaków kiedyś przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj, jest prowadzona praca niepodległościowa”. Okazało się, że to syn pani, który była w pierwszej grupie inicjacyjnej, która założyła w ogóle ruch tak zwanego oporu w Ożarowie. Tak że ja powiedziałem: „Naturalnie”. Był organizowany pluton saperów, no to [dołączyłem] do tego plutonu saperów, do 1. sekcji. Zresztą potem zostałem nie sekcji, tylko piątki, że tak powiem, dowódcą. Przeszedłem kurs łączności, kurs wysadzania pociągów, minerski i tak dalej. Zaczęła się nie tylko praca na roli. A w końcu przecież jeszcze musiałem się uczyć. Siostry urszulanki uruchomiły takie tajne komplety i ja chodziłem, nie tylko chodziłem, bo większość spotkań odbywała się w Krasnoludku. Tam poznałem następnych kolegów, których dwóch było moimi podkomendnymi i jeden z nich razem ze mną poszedł do Kampinosu.
Wybuchło Powstanie u nas. To znaczy przed godziną „W” zbiórka. Zbiórka była w mieszkaniu jednego z oficerów. Powstanie wybuchło 1 sierpnia. My siedzimy, mieli nam z magazynu dostarczyć broń. Czekamy na dowódcę kompanii, który był w sztabie naszego plutonu. I cisza, nikogo nie ma. W końcu wieczorem przychodzi porucznik „Demir” [Zdzisław Chajęcki]. Powiedział, że przejmuje dowództwo nad oddziałami Ożarów, Zaborów, te na zachód od linii, które Niemcy odcięli od Warszawy. Okazało się, że pluton dywersji bojowej, który miał służyć, chronić przy zaminowaniu i wysadzaniu mostu kolejowego na Utracie…

  • Czyli takie było pana zadanie?


Takie było moje zadanie. […] Ten pluton razem z naszym dowództwem został odcięty od nas już 1 sierpnia. [Porucznik „Demir”] to był dowódca 1. kompanii i członek sztabu i on przejął dowództwo nad naszymi oddziałami. Powiedział, że goniec wysłany do Włoch (we Włochach była komenda, na godzinę „W” było miejsce w cegielni, we Włochach) nie wrócił. W związku z tym, że nie wiadomo, co robić, bo odcięty pluton dywersji, który był najlepiej uzbrojony, więc [porucznik] rozpuścił [ludzi] i kazał wszystkim czekać na następne rozkazy. Następnego dnia goniec do mnie przyszedł, [wzywa] do dowódcy, do porucznika „Demira”. On mówi: „Musimy nawiązać kontakt z dowództwem. Dostaniesz konia, z wozem, z jarzynami, jedź do Włoch i postaraj się dotrzeć do tej cegielni”. No więc siadłem na [wóz] i pojechałem. A tutaj szosą kolumny wojsk niemieckich. Próbowałem jechać asfaltem, to o mało nie oberwałem, musiałem poboczem dojechać. Dojechałem do Włoch, zatrzymała mnie żandarmeria. Poprzeczna droga, obsadzona żołnierzami, skrzyżowanie, pełno wojska. Mówię, że muszę dalej jechać, bo ja te jarzyny wiozę, umówione. A ten lizakiem się zamierzył, no więc już nie dyskutowałem, tylko pojechałem tam, gdzie wskazał. Okazało się, że niedaleko było takie miejsce targowe we Włochach, i kazał mi to sprzedawać na tym [targowisku]. Opadły mnie kobiety od razu. Nie wiedziałem, ile to kosztuje – rozprzedałem w mig. Ale w końcu jedna mi daje banknot pięćset złotowych, tzw. górala. Ja mówię: „»Górali« nie przyjmuje, bo one już nie chodzą”. A ta kobieta: „Tak? Nie chodzą? Zobaczymy”. Poszła do żandarma, sprowadziła żandarma i ten żandarm do mnie – jak mnie obrugał… Więc musiałem brać te „górale”. Wróciłem, ale w międzyczasie patrzyłem, jakie wojska są. Były oddziały frontowe, to było widać, które czekały na jakieś przemieszczenie, bo w rowach siedzieli i tak dalej. Pełno ich. Droga, ta poprzeczna do szosy poznańskiej, była obsadzona, widziałem, że daleko były patrole i oddziały. Tak że stwierdziłem, że przedostać się trudno. Może pojedynczy człowiek by się przedostał, ale oddział w żadnym wypadku. Wróciłem z powrotem, oddałem konia, którego otrzymałem od komendanta Kadry Obywatelskiej. Potem porucznikowi „Demirowi” złożyłem meldunek o sytuacji. On mówi: „No to będziemy musieli coś robić sami”. Następnego dnia zgłosiłem się do porucznika „Demira” rozżalony, że nie wykonałem zadania, żeby mi pozwolił przejść do oddziałów walczących w Puszczy Kampinoskiej. On powiedział: „Dobrze. Następnego dnia otrzymasz papiery”. Bo miałem jakieś dokumenty, bo w czasie Powstania grupy wojsk w Kampinosie były żywione przez nasz rejon. W naszym młynie była mielona mąka z tych różnych wsi, gdzie były stada krów. Naturalnie Niemcy mieli [nadzór] na tym, treuhänderzy tak zwani. Ale myśmy przeprowadzali te krowy do Kampinosu i żywili żołnierzy. [„Demir”] powiedział, że jeszcze mam przeprowadzić do Kampinosu kogoś, kto nie zna tej okolicy. Hasło, odzew, mój kolega przyszedł do mnie o piątej rano, mieliśmy tak wczesnym rankiem wyruszyć. Czekam też na tego gościa, którego miałem przyprowadzić.

  • Czyli pan z kolegą postanowiliście pójść do Kampinosu? Z oddziału?


Kolega był z mojego oddziału, natomiast ten, którego miałem przyprowadzić, to nie wiedziałem kogo. Nagle wpada moja siostra młodsza i mówi: „Leszek! Jakiś żołnierz niemiecki, uzbrojony, pyta się o ciebie”. Ja mówię: „Żołnierz niemiecki?”. Wychodzę, stoi w pancerniackim mundurze, z wszystkimi odznakami pancerniaków, z tak zwaną gapą, z pistoletem maszynowym, z plecakiem. I mówi hasło, ja mu odzew. On mówi: „Jan Żuchowski”. Okazuje się, brat rodzony mojego księdza katechety. To był Pomorzanin.

  • Był w pana wieku?


Tak. On był trochę młodszy ode mnie. Oni mieli gospodarstwo, Żuchowscy na Pomorzu. Jak wybuchła wojna, to na tym gospodarstwie rodzice i ten młodszy brat został, a ksiądz palotyn był w Ożarowie. Jak skończył osiemnaście lat, został powołany do wojska niemieckiego, przeszkolony jako pancerniak i wysłany na front wschodni. Jak się znalazł w Warszawie, poszedł się napić wody, bo pociąg się zatrzymał, pociąg pojechał, a on został. Przyszedł do swojego brata, do księży palotynów (duży mieli budynek, bo to było centralne wtedy miejsce palotynów w Polsce) i mówi: „Słuchajcie, schowajcie mnie na razie, a potem zobaczymy”. I jakiś tydzień czy dwa siedział ukryty przez palotynów w tych zabudowaniach, a jak wybuchło Powstanie, on powiedział: „Ja chcę walczyć z Niemcami”. A palotyni bardzo blisko żyli z dowództwem i z Kadrą Obywatelską w Ożarowie, więc natychmiast do porucznika „Demira”, „Demir” do mnie i ja go przyprowadziłem do Kampinosu. W Kampinosie byłem tym, który zaświadczył, że ten żołnierz niemiecki jest Polakiem, i złożyłem listy uwierzytelniające. Był bardzo, bardzo rozrywany jako fachowiec od broni niemieckiej, do szkolenia i tak dalej.

  • Jak wyglądał czas w Kampinosie?


W Kampinosie na początku dostałem się do grupy… Bo tak, jak doszliśmy do Kampinosu, wyskoczyła jakaś czujka z Kampinosu: Hände hoch, bo zobaczyli niemiecki mundur. Ale potem, jak się okazało, że chcemy dołączyć do walczących oddziałów, odprowadzili nas na miejsce, gdzie jest grób powstańców z 1863 roku, w Zaborowie Leśnym. Tam zgromadziło się nas kilkunastu i tam po raz pierwszy od wybuchu wojny zobaczyłem polskich kawalerzystów. Przyjechał oddział na koniach, w mundurach, tak jak w 1939 roku. Rogatywka, z polską bronią i tak dalej. Okazało się, że to z oddziału partyzanckiego z Wileńszczyzny, który pod dowództwem skoczka cichociemnego „Doliny” przeszedł aż od Puszczy Nalibockiej do Puszczy Kampinoskiej. Puszczę Kampinoską obsadził i powstała [Niepodległa] Rzeczpospolita Kampinoska.

  • Do jakiego oddziału pan trafił?


Takich zebranych, którzy przyszli… No, ja miałem jeszcze przygodę, bo musieliśmy się wszyscy zameldować w żandarmerii. Żandarmeria, że tak powiem, przepytywała, bo tam dużo przysyłano szpiegów do Kampinosu. Ale ja miałem listy uwierzytelniającego od samego dowódcy, przedstawiłem się… A oficer, który tam był, przedwojenny oficer żandarmerii, jak ja powiedziałem moje nazwisko, to się pyta: „A porucznik Sedlaczek to wasz krewny?”. Ja mówię: „Jak najbardziej. To mój ojciec”. „A, w porządku, znałem pana ojca w Grudziądzu”. Tak że świat jest bardzo mały, ja takich spotkań miałem bardzo dużo w ciągu życia. Zostałem skierowany od takich oddziałów tworzących się. Bo w zasadzie w Kampinosie przychodziły całe oddziały ze swoimi dowódcami i tak dalej. Oni przyjmowali jeszcze takich, którzy tam docierali. Ale z takich, którzy nie mieli oddziału, to tworzono właśnie taki oddział, z którego zresztą potem myśmy się przenosili. Jak ogłoszono, że jest formowana dostawa broni, żywności do Warszawy, do Powstania, no to ja się zgłosiłem do oddziału „Jerzyków”, który zresztą przyszedł z Warszawy. No i wyruszyliśmy z takim olbrzymim ładunkiem, który niestety do Warszawy nie dotarł. Pierwszy ładunek dotarł, pierwsza taka wyprawa. Potem moi koledzy walczyli o Dworzec Gdański, tam poległo kilku moich kolegów. A ten drugi [ładunek], to doszliśmy do Lasek i nasz zwiad i ci, którzy w Laskach byli, powiedzieli, że Niemcy wiedzą, że idziemy, że zrobili zasadzkę za Laskami, i dowództwo podjęło decyzję, że wracamy. No i wróciliśmy. Organizacja była taka, że główne kwatery i dowództwo mieściło się we wsi Wiersze, w samym środku terenu. A wioski, takie wkoło, i osady to były nasze placówki, które miały angielskie aparaty radiowe. Jak tylko było jakieś natarcie czy coś, to kawaleria podchodziła, a potem piechota na pomoc – ze środka w kierunku tam, gdzie był atak. „Jerzyki” zostały w Pociesze, to była taka leśniczówka. Tam było ukształtowanie terenu bardzo dogodne do obrony, bo tam był taki wał morenowy i przejście tylko drogą, w takim wąwozie. Zostaliśmy i broniliśmy. Niemcy zaatakowali Pociechę i tam też poległo kilku moich kolegów. Wróciliśmy z powrotem, kawaleria przyjechała i odwody nas zluzowały.
Ja czułem, że Powstanie już się kończy. Zresztą byłem przekonany, że koniec będzie żałosny, bo nie było broni. Poza tym jako syn oficera troszeczkę się orientowałem, jak to wszystko powinno być zorganizowane. Dowódca „Dolina”, który przeprowadził ośmiuset żołnierzy, trzy szwadrony kawalerii, aż z Wileńszczyzny, gdzie bardzo dużo szkody narobili Niemcom… Ale bolszewicy nacierali na naszych chłopaków, więc postanowił wyprowadzić na tereny Generalnej Guberni, gdzie będzie bardziej, że tak powiem, pożyteczny jego pobyt. To był doskonały dowódca. Mam od niego książkę z dedykacją. Po wojnie był prezesem koła akowców. Z tego tytułu dwa odznaczenia mam z Londynu. Wiedziałem, że będziemy musieli opuścić teren. Na piechotę nie bardzo widziałem siebie maszerującego. Sobie myślę, miałem konia, dwa lata jeździłem na koniu, to do kawalerii. Zgłosiłem się do dowódcy z prośbą o pozwolenie na przejście do [kawalerii]. A wcześniej już się porozumiewałem z kawalerzystami. Tam mnie przyjęli do 3. szwadronu. Tak że zakończyłem walkę na terenie Kampinosu jako kawalerzysta bez konia. Kiedy ułan z konia spadnie, czekałem.

  • Nie było koni?


Proszę pani, widziałem, że się szykuje wyjście z Kampinosu. Nie wiedziałem, jak… Bo dowództwo nie mówi swoim żołnierzom, jakie ma plany dalsze, ale widziałem, że to wszystko podciągane było: wozy, dwieście wozów, dwa działa, samochody ciężarowe, które żeśmy Niemcom zabrali, na motocyklach i tak dalej, piechota. I dwudziestego siódmego Niemcy zaczęli otaczać Kampinos, samoloty bombardowały wioski. Ja byłem wtedy we wiosce Wiersze. Odskoczyliśmy do lasu, jak nadleciały samoloty i widziałem, jak bomby rozwalały chałupy – części koni, to wszystko, to było straszne. Ale nam to nie groziło, myśmy byli w lesie. Wieczorem ukształtował się peleton na trzy kilometry długi i wyruszyliśmy w kierunku zachodnim. Na wysokości wsi Kampinos jest takie uroczysko Zamczysko nazwane i tam wokoło rozłożyliśmy się na noc. Jeden dzień przeleżeliśmy tam i dowództwo powiedziało, że w związku z zakończeniem działań w Kampinosie w trakcie wyruszania… Bo cel to był Góry Świętokrzyskie. Ci, którzy są z terenów dookoła Kampinosu mogą wracać do domu, a inni, którzy nie widzą się, że tak powiem, w działaniach partyzanckich, to mogą odejść. Tak że wtedy w Kampinosie było około 2500, to z 1000 się rozeszło. Niektóre oddziały całe nawet poszły na swoje, że tak powiem, bo były całe zwarte. A myśmy – następnej nocy rozkaz i znowu cały ten peleton ruszył na południe. Przecież to się aż prosiło, żeby rozpuścić w kilku kierunkach jakieś takie zżyte oddziały, które by narobiły hałasu tu i tu, nie pozwoliły skoncentrować się. A Niemcy nas zaganiali, zaganiali nas do worka takiego. Przygotowane były dwa pociągi pancerne, były oddziały czołgów i tak dalej. To wszystko pod Jaktorów było podciągane, a my weszliśmy w ten sak. Jak szliśmy drogą, dochodziliśmy do Utraty, tam był wąski most, zrobił się zator.

  • To ten most, który pan miał wysadzić?


Nie, nie. Mój most to był kolejowy, pod Płochocinem, a to było na drodze między Kampinosem a szosą poznańską. I szliśmy, a czołgi podjechały – to już noc była ciemna – i zaczęły strzelać. Z dział pociski przelatywały koło mnie z dziesięć metrów. Okropne wrażenie. Konie się zaczęły płoszyć, zrobił się bałagan. Z tym że ja byłem w straży przedniej z 3. szwadronem, tak że myśmy przez ten most przeszli gładko, ale ci następni, to zator się zrobił, woźnice zaczęli zjeżdżać do rzeczki, w tej rzeczce utknęli… Niemcy wiedzieli, że my idziemy. Z wiosek po prawej i po lewej stronie zaczęli ostrzeliwać nas z ciężkich karabinów maszynowych. Ale nie wiedzieli dokładnie, którą drogą idziemy. Widzieliśmy takie łuki świetlne, przelatywały nad nami w jedną stronę [i w drugą]. Wydawało mi się, że oni przez omyłkę zaczęli ostrzeliwać siebie nawzajem, bo potem rakiety nagle wystrzelili i ucichło. Szliśmy, potyczki były na szosie poznańskiej, ale to drobne, i nocą już za szosą poznańską, pamiętam, słychać brzęk uprzęży i kroki i tak sunie taki [peleton] po cichu, ciemna noc była. Ja idę koło płotu we wsi i widzę – to chyba był księżyc, poświata – i takie nosy rozpłaszczone na szybach, a koło furtki stoi starszy chłop w kalesonach i w koszuli białej i mówi: „Panie, co to za wojsko?”. Ja mówię: „Polskie wojsko”. – „Polskie? Skąd tutaj te wojsko? Tyle luda?” To zapamiętałem. No i poszliśmy, nad ranem doszliśmy – Budy Zosine, taka osada między Jaktorowem a Żyrardowem; domki takie pojedyncze, krzewy, łąki. Ale była mgła. Mgła opadała. Zrobiło się tak, że na pięćdziesiąt metrów nie było widać, co dalej. Więc jak doszliśmy… W pewnym momencie dowództwo nas zatrzymało, dogonili nas gońcy, że mamy się zatrzymać. Jak zatrzymać, to zatrzymać. Rozsiedliśmy się. A ja z kolegą Świtalskim, który koło mnie potem poległ w bitwie, przechodziliśmy koło płota i widzieliśmy, że tam musi być dom. Faktycznie, była chałupa. Tam żeśmy do tej chałupy podeszli, zapukaliśmy, gospodyni gotowała w takim garze kartoflankę z zacierkami i uczęstowała nas. My głodni, zmęczeni, siedliśmy i się zastanawiamy, gdzie jesteśmy. Bo nie widzieliśmy, gdzie jesteśmy. Ona mówi: „Jesteśmy w Budach Zosinych”. – „A gdzie to jest?” – „Tutaj jest Jaktorów, tutaj jest Żyrardów, a tu tory”. Okazało się, że dowództwo nas zatrzymało przed torami kolejowymi, a my musieliśmy za te tory pójść. Na te tory się wtoczyły ze wschodu i zachodu dwa pociągi pancerne. Jeden pociąg pancerny, taki regularny, a drugi pancerny, taki pseudopancerny, to znaczy lory, na tym stały działa, karabiny maszynowe i tam jakaś ochrona. I siedzimy, zjedliśmy, gospodyni dała nam trochę jabłek na drogę. I słyszymy strzały. Wychodzimy, mgła się zaczęła trochę podnosić i od tej strony, co żeśmy nadeszli, bitwa się już rozpoczęła – widać strzały z dział czołgowych, karabiny maszynowe i tak dalej. Idziemy do naszego oddziału, ale nie ma go. W tej mgle wszystko się wymieszało. Jak słońce trochę przygrzało i mgła się podniosła, nadleciały samochodu, tak zwane ramy, samoloty rozpoznawcze. One cały czas nam towarzyszyły. Oni wiedzieli dokładnie, gdzie idziemy, ile nas jest i tak dalej. I zaczęli ostrzeliwać. Jak zaczęli ostrzeliwać, to się zrobił jeszcze większy chaos. Ja mówię do mojego przyjaciela: „Słuchaj, dołączmy do jakiegoś oddziału, bo przecież we dwójkę nie będziemy walczyć”. Szedł jakiś taki oddział z młodym porucznikiem, widać było, że był zgrany, więc my spytaliśmy się, czy możemy dołączyć. „Tak”. I potem cały dzień myśmy [byli] z tym oddziałem. To była taka walka: od kępy do kępy skakało się, tu się pokazali Niemcy, to się strzelało. Przechodzimy koło takiej kępy i nasze działa odprzodkowały, studenci politechniki obsługiwali te działa. Ja mówię: „Słuchaj, o ile ja się znam na sprawach wojskowych, to te działa – bo pociągi już były pancerne i ostrzeliwały nas – oni wystrzelą dwa razy, a potem to będą straszne jatki. Więc chodźmy szybciej”. Poszliśmy. I tak skacząc od kępy do kępy, ostrzeliwując się, tam były takie rowy melioracyjne i tak dalej, [przesuwaliśmy się] w kierunku zachodnim. Bo większość oddziałów właśnie tam się kierowała, w kierunku zachodnim, w stronę Puszczy Mariańskiej. Pod wieczór koło nas zrobiło się cicho. I zasadniczo odgłosy walki odbywały się, ale to nie była regularna walka, to było wykańczanie żołnierzy, którzy tam byli. To było za nami. Na zachód była cisza. Więc ten dowódca mówi: „Słuchajcie, przenosimy się – tam takie laski były, takie młodniaki i tak dalej – jeszcze z dwieście, trzysta metrów”. [Mówił] spokojnie, bo tu byliśmy chronieni przez te drzewa. „Zapadniemy do pełnej nocy i nocą przejdziemy do Puszczy Mariańskiej. Z Puszczy Mariańskiej będziemy się kierować w stronę Przysuchy i Gór Świętokrzyskich”. No i tak było. Zalegliśmy na takim małym wzniesieniu – pagórek obrośnięty młodymi, trzymetrowymi świerkami. Rosły one w takich bruzdach, bo jak sadzą, to takie bruzdy i w tych bruzdach sadzą. Położyliśmy się w tych bruzdach, zrobiliśmy takie koło, na wszystkie strony. Dowódca mówi: „Cisza! Tylko na mój rozkaz możecie strzelać”. Świerki miały opuszczone gałęzie, wiec cisza była i naprawdę nas zupełnie nie było widać. A jeszcze było ciemno. I siedzieliśmy, pogryzaliśmy jabłka i ten mój przyjaciel mówi: „Słuchaj, Leszek, krucho, możemy w każdej chwili przestać żyć. Może jeden przeżyje, a drugi nie przeżyje. Napisz kartkę do swojej rodziny, to ja wezmę, a ja napiszę, to ty weźmiesz”. Ja mówię: „Słuchaj, to ty napisz, bo ja nie mam zamiaru tutaj polec, jak dopiero zaczęliśmy drogę partyzancką”. On napisał, schowałem do kieszeni. Nagle zza takich krzaków wyszło trzech esesmanów, siatki na hełmach, pozatykane badyle, z bronią, ręczny karabin maszynowy i pistolety maszynowe. To było tak szybko, że ja nie pamiętam, czy strzały najpierw padły z drugiej strony tego naszego okrężnego „kociołka”. Nagle ten mój przyjaciel podniósł szmajsera, ja mówię… Nie wiem, wydawało mi się, że mu powiedziałem: „Słuchaj, nie strzelaj, bo mieliśmy nie strzelać”. I strzelił w stronę tych trzech, oni gdzieś zniknęli i rozpętała się [walka]. Granaty zaczęły na nas spadać, sosenki, te gałązki zaczęły opadać, bo ścięte przez karabiny maszynowe. Leżymy w tych bruzdach, patrzę, a mój przyjaciel leży na swoim szmajserze i z głowy mu wycieka mózg i krew. W jednym momencie widzę, że leci granat, ale nie z przodu, tylko od tyłu i spada przede mną. Ja wtuliłem się w bruzdę, huknęło, jakiś piasek się trochę posypał. Nic nie słyszę. Siadłem i myślę, że skończyła się bitwa, taka potyczka. Siedzę i patrzę na tego mojego Janusza, z którym kilka minut temu rozmawiałem. Myślę sobie: „To koniec”. Co będzie dalej, to nie myślałem, tylko myślałem o tym Januszu. Nagle czuję, że ktoś mnie stuka czymś twardym w głowę. Z tyłu przyszli. Taki podoficer niemiecki: rękawy podwinięte, pistolet maszynowy na szyi, hełm z tymi badylami, czerwony na twarzy, rozgrzany walką, w ręku ma parabellum. I stuka mnie w głowę. Słyszę jak przez mgłę: Noch einer lebt (jeszcze jeden żyje). I w tym momencie nadszedł w gronie żołnierzy młody oficer, ze szpicrutą. Przychodzi do mnie i pyta się, czy ja znam niemiecki. Ja kiwnąłem głową. Teraz to ja wiem, wtedy nie zareagowałem zupełnie. On się do mnie odezwał w formie grzecznościowej, per Sie, na polu walki, niemiecki oficer. Potem, jak ja to rozpamiętywałem, to myślę: „O co chodzi?”. A ja wiem, potem się domyśliłem: byłem w bluzie angielskiej. Nasi mieli te aparaty radiowe do porozumiewania się między oddziałami. Kiwnąłem głową. Pyta się, kim jestem. Ja mówię, że żołnierzem Armii Krajowej. „To my wiemy. Jesteście rebeliantami – jak dziś pamiętam, „rebeliant”, użył to słowo – rebeliantami, którzy walczą zamiast z bolszewikami, to z Niemcami”. No i pyta się, czy znam angielski. Ja się uczyłem u sióstr urszulanek angielskiego przez trzy czy cztery miesiące, ale sobie myślałem, że to może być wiadomość, która mnie uratuje. Kiwnąłem głową. Do tego podoficera coś tam powiedział, ten podoficer kiwnął głową, kazał mi wziąć ten szmajser, zresztą zakrwawiony, Janusza – a ja tak jak manekin – i że mam iść z nimi.

  • Czy pan był jedyną osobą, która ocalała w tej potyczce?


Nie wiem. Z danych historycznych wiem, że poległo około dwustu, około dwustu dostało się do niewoli, kilkaset się rozpierzchło, a część dostało się do lasów Przysuchy, gdzie walczyli z partyzantką na tamtym terenie.

  • Ilu było żołnierzy w obozowisku pana drużyny?


Pod świerkami nas było ze dwudziestu kilku.

  • Czy sądzi pan, że wszyscy z tej grupy zginęli?


Nie widziałem. Widziałem tylko mojego zabitego przyjaciela i to, co powiedział ten sierżant, jak mnie stukał w głowę: Noch einer lebt. To niemożliwe, żeby wszystkich zabili. Widziałem, jak dobijali rannych. To widziałem. I to taki kolega z Zakroczymia, którego znałem, bo z nim jakoś spotkałem się, pogadałem. Był ranny w kolano czy gdzieś tutaj w udo, nie wiem, w każdym razie bardzo cierpiał i prosił, żeby go dobić.

  • Dokąd pana poprowadzili?


Poprowadzili mnie do leśniczówki. W leśniczówce było dowództwo tych oddziałów niemieckich, które nas tam wykończyły. Palą się chałupy, ciemno się robi, dymy, pojedyncze strzały, widać, że oczyszczają pobojowisko. Poprowadzili mnie pod stodołę, przynieśli krzesło, posadzili, żołnierza postawili. Zresztą obstawiony był [cały] ten [teren], co chwila na motocyklach gońcy podjeżdżali, widać było druty doprowadzone do tej leśniczówki. I tam przesiedziałem całą noc. Rano podjechał łazik i wyszedł pułkownik niemiecki, elegancki, z adiutantem. Podchodzą do mnie i adiutant czystą polszczyzną pyta się, znowu mniej więcej te pytania, co młody oficer powiedział na polu bitwy. Oni mnie wzięli albo za skoczka, albo za kogoś przysłanego, który był od łączności czy coś, i chcieli mnie wybadać, więc mnie odłączyli od oddziału, żeby mieć mnie pod ręką.

  • Czy pan był jedyny w battledressie w tej grupie?


Ja w leśniczówce byłem sam.

  • Ale czy w tym mundurze angielskim był pan jedyny?


Tak, to bluza taka. Zresztą ja później dostałem cały mundur w obozie jenieckim, [w tym] spodnie, bardzo wygodne, bo pełno kieszeni. Było zimno, rano szron na mnie, ja byłem cały zdrętwiały. Ci żołnierze się zmieniali, bo oni tam poszli się napić herbaty. Rano przychodzi taki podoficer z ręką na temblaku. Coś powiedział do tego drugiego, tamten wprowadził nabój do tego… „Marsz”. Że mam iść z nimi. Ja pomyślałem, że wyprowadzą mnie gdzieś do lasu, zastrzelą, żeby nie robić tutaj przedstawienia swojemu dowódcy. Idziemy, a ja słyszę ich rozmowę. Okazuje się, że ten z karabinem to nasz jeniec niemiecki, który był u nas w Kampinosie jeńcem, pracował w rusznikarni, a ten drugi był ranny w rękę w czasie tej bitwy. W końcu zatrzymali się i papierosy wyciąga ten jeniec-żołnierz, angielskie papierosy, bo dostawali takie same racje, jak nasi koledzy palący. Nie angielskie, tylko amerykańskie. I częstuje tamtego. „O, amerykańskie!” I mnie częstuje. Ja mówię, że ja nie palę. Ale przedtem jeszcze jak oni się zatrzymali, to ja sobie taki plan ułożyłem. On karabin trzymał w ten sposób, tak że mówię, złapię za karabin, wyrwę mu, tamtemu dam w łeb i będę uciekał. I w tym momencie oni się zatrzymali i [palą] papierosa. Jeden idzie do lazaretu, żeby mu zrobili właściwie opatrunek i zobaczyli, jak ta rana wygląda, w Żyrardowie, a drugi na punkt zborny rozproszonych oddziałów. Bo jego oddziały nie wiadomo, gdzie się podziały, bo był jeńcem u nas. Po drodze zatrzymali się w willi, gdzie była żandarmeria niemiecka. Żandarm Ślązak stał przed tym i oni powiedzieli, żeby pilnował mnie. Poszli się dowiedzieć prawdopodobnie, gdzie szukać lazaretu i co dalej z sobą robić. A ten Ślązak patrzy i zaczyna mnie wymyślać od kanalii: „Tak! To przez was giną wasi przyjaciele” i tak dalej. Mówiąc to, zaczyna mnie obmacywać po kieszeniach. Zabrał mi zegarek, omegę przedwojenną, sięgnął do tylnej kieszeni, a w tylnej kieszeni miałem książeczkę do nabożeństwa, którą dostałem od koleżanki, jak szedłem do lasu. On to wyciągnął, popatrzył, zrobił się siny i się zezłościł. Najpierw mnie uderzył w ramię, ja się uchyliłem, tak że tylko obślizgnął, chciał mnie jeszcze w głowę uderzyć, potem chciał kopnąć, ja go złapałem za nogę i w tym momencie wychodzą ci żołnierze. I ten żołnierz, nasz [były] jeniec, jak się rozdarł na tego Niemca. Powiedział: „Jak ty mojego jeńca traktujesz?! Tak samo ja papierosy dostawałem, traktowali mnie jak człowieka, a ty jak się zachowujesz?!”. Ten coś zaczął mruczeć. Poszliśmy dalej. Okazało się, że odprowadzili mnie na siedzibę żandarmerii. Tam gestapowcy też byli i tak dalej, takim murem otoczone więzienie przedwojenne.

  • W Żyrardowie?


W Żyrardowie, tak. Ale jeszcze muszę pani powiedzieć, bo świat jest mały. Jak ja już potem pracowałem w Warszawie, w Zjednoczeniu, mieliśmy podległe przedsiębiorstwo po całej Polsce i ze Szczecina przyjeżdżał bardzo sympatyczny pan, z którym zawsze ucinaliśmy sobie [pogawędkę]. On tak w rozmowie powiedział, że jest z Żyrardowa, to ja powiedziałem, że z Żyrardowem to mam dosyć przykre wspomnienia. „A co?” – „No, właśnie mnie po bitwie pod Jaktorowem doprowadzili do Żyrardowa i prowadzili ulicą”. On mówi: „Jeden z tych żołnierzy miał rękę na temblaku?”. Ja mówię: „Tak. Skąd pan wie?”. „Ja pana na ulicy widziałem przez okno” – Dąbrowski, dyrektor naszego przedsiębiorstwa w Szczecinie.

  • Czy pan potrafi zlokalizować tę leśniczówkę, do której doprowadzili pana Niemcy? Wie pan, gdzie dokładnie to było?


Po pierwsze, byliśmy zupełnie zdezorientowani, gdzie jesteśmy. Ta mgła. Widzieliśmy, że są jakieś domki rozsypane, widzieliśmy, że jakieś są laski, widzieliśmy, gdzie są tory. Ale później… Później, to przyznam się szczerze, że byłem w szoku. Jak sobie teraz to przypominam, to po tym granacie i po tym przyjacielu, który zginął koło mnie, to ja byłem w takim szoku, to musiał być szok. Tak że ja wiem, że maszerowałem z tymi żołnierzami, ale gdzie, w którą stronę…

  • Nawet nie wie pan, jak długo to trwało.


To w lesie, to dróżki, jedna w tą, druga w tą, tak że trudno to było. No i doprowadzili mnie do tego więzienia, otwiera się brama, wprowadzają mnie, a tam na podwórzu koło muru stoi ze dwustu, trzystu chłopaków różnych. Mnie nie dołączają do tych chłopaków, tylko prowadzą mnie do celi. Zamknęli mnie w celi. Krótko to trwało. W końcu przychodzi jeden z tych żandarmów, przynosi worek i taki stary kapelusz i mówi, żebym poszedł i od tych, którzy tam stoją, zebrał pieniądze, że pójdę kupić chleb dla nich. Ja wyszedłem, powiedziałem: „Powiedział, żebyście dali pieniądze, to kupimy chleba”. A wszyscy głodni przecież. I dwóch czy trzech poszło jeszcze ze mną, przynieśliśmy ten chleb, naturalnie zjedliśmy od razu. Ustawili nas w czwórki, mnie w pierwszej czwórce, bramę otworzyli i na dworzec w Żyrardowie. Wagony były już kryte. Do wagonów. Już nie pamiętam, ile tych wagonów. Aha, przepraszam, jeszcze stoły były i przy stołach po kolei każdy musiał się wylegitymować. Jak miał tę kartę z wiosek obok Żyrardowa albo z Żyrardowa, to ich wypuścili, a tych pozostałych kolumną do pociągu, pociąg pojechał do Pruszkowa. W Pruszkowie, jak dojechaliśmy, otworzyli te rozsuwane drzwi, wszyscy się wysypali. W tym momencie nadjechały ciężarowe samochody z żołnierzami, powstańcami z Żoliborza. Zrobił się bałagan. Ja już troszeczkę miałem czas przemyśleć wszystko, co się dzieje. Sobie pomyślałem, że w pojedynkę, jak się będą mną opiekować, to skończę w obozie koncentracyjnym, a jak będę w obozie… To może [lepiej iść] do obozu jenieckiego. Więc dwa kroki w prawo i znalazłem się w kolumnie żołnierzy z Żoliborza. Z tymi żołnierzami z Żoliborza dotarłem do Altengrabowa, obóz jeniecki XI A.
Ja trafiłem do wagonu, gdzie było dwadzieścia dziewczyn i czterdziestu chłopaków, dosyć ciasno. Ruszyliśmy, a to było już popołudniu, pod noc. Mnie w Żyrardowie zabrali tę bluzę, byłem tylko w koszuli i spodniach. Ci z Żoliborza mieli kurtki, czapki, szaliki, plecaki, jakieś suchary, coś tam mieli do jedzenia, a ja byłem „ten z zagajnika”. Byłem zmęczony, dwie noce nie spałem. Przeszedłem ponad sto kilometrów – bitwa, natężenie wysiłku maksymalne, skoki, tak że byłem wykończony. I znalazł się jakiś tam „komandir”, który mówi tak: „No, nie wszyscy mogą się położyć. Organizujemy w ten sposób, że jedna trzecia się kładzie, a reszta się ścieśnia w pozostałej części wagonu”. No więc ja podnoszę się, bo koło dziewczyn tam byłem, a te dziewczyny mówią: „Zostań! Zostań! Widzimy, że jesteś zmęczony”. To ja zostałem. Położyliśmy się, ja na czymś miękkim położyłem głowę i natychmiast zasnąłem. Dojechaliśmy do Skierniewic. W Skierniewicach dołączyli następne wagony z jeńcami, cały pociąg jeńców jechał. Dojechaliśmy do Zbąszynia, przedwojennej granicy z Niemcami – Czerwony Krzyż niemiecki poczęstował nas grochówką. Więc wysiadaliśmy i szeregiem do takich kotłów wojskowych. Ale to kobiety obsługiwały te kotły. Dostawaliśmy takie kubki półlitrowe z jakiegoś papieru impregnowanego. No i ja poleciałem naturalnie szybko, bo byłem głodny. Wziąłem, zjadłem i stanąłem jeszcze drugi raz na końcu [kolejki], tak że się pożywiłem. Jedziemy dalej. W szczerym polu – to są takie sceny, że Wajda mógłby to też opisać – zatrzymują cały pociąg. Eskorta wychodzi i ustawia się w pewnej odległości, łukiem, otwierają drzwi, no i nie mówią w sposób elegancki, tylko mówią, co my mamy zrobić. Wszyscy wychodzą. Ale jest masa kobiet. Zawsze się znajdzie prowodyr, donośnym takim głosem mówi: „Panie patrzą na zachód, panowie na wschód”. I tak to wyglądało. Potem wszyscyśmy wsiedli, dojechaliśmy do Berlina w nocy. Nalot. A my stoimy na takim nasypie. Wagony aż się trzęsą od tych huków. Tego by brakowało, żebyśmy dojechali do Berlina i zginęli od bomby angielskiej, bo przeważnie Anglicy bombardowali w nocy, a Amerykanie w dzień.
Ale dojechaliśmy do Altengrabowa. I tu jest znowu scena, którą naprawdę Wajda powinien umieścić. Aha, jeszcze zapomniałem. Jak dojechaliśmy, obstawa się zmieniła, żołnierze SS nas otoczyli, a tamci odeszli. I prowadzą nas po bokach do obozu. To był największy obóz jeniecki w Niemczech, to było całe miasto jenieckie. Były kwatery otoczone drutami, kolczastymi siatkami. W jednych byli Amerykanie, w drugiej byli Anglicy, w trzeciej byli Włosi, w czwartej byli Rosjanie i tak dalej. A między [kwaterami] były drogi. Taką drogą idziemy w kierunku placu apelowego, tak na środku placu apelowego. I na początku idzie kompania harcerzy, chłopaków z bandażami na głowach, ręce na temblaku i tak dalej, maszerują chłopcy. Potem idzie kompania sanitariuszek i łączniczek. Wszystko w cywilnych ubraniach. A tam była bardzo ładna pogoda i w tych kwaterach grali w siatkówkę, chodzili sobie, spacerowali i tak dalej. Jak zobaczyli tę cywilbandę, która wchodzi, to oniemieli: „Kogo tutaj przyprowadzają?”. I wszyscy do tych siatek i pytają się: „Skąd wy jesteście?”, a my mówimy: „Warszawa”. Warsaw. Warsaw, Warsaw. Nagle wszyscy się rozbiegli. Nim doszliśmy do dostępnej kwatery, to oni wrócili z powrotem i zaczęli rzucać nam czekolady, papierosy, biskwity. A esesmani nam nie pozwolili się schylać i brać. Kto złapał w powietrzu i schował, to miał. Jak myśmy przeszli, to cała droga była usłana papierosami i czekoladami. Doszliśmy do tego placu apelowego, były kosze przy stolikach, każdy podchodził, legitymował się, kto zacz, zapisywali. Potem wyjmowali z kosza drewnianą plakietkę z numerem jenieckim, dostawałem numer, pisali ten numer koło mojego nazwiska. Ja jeszcze (człowiekowi po głowie chodzą różne psikusy) tak się ustawiałem, żeby mieć okrągły numer: czterdzieści sześć trzysta, numer jeniecki. Tam też to wisi na tych moich medalach. Wszystko, co było… Ja nic nie miałem. Miałem tylko ryngraf, ryngraf, który dostałem od koleżanki, zaprzyjaźnionej bardzo, powojennej poetki. A innym zegarki zabierali, zabierali jakieś portmonetki, wszystko w takie woreczki i z nazwiskiem i do kosza, i do kosza, i do kosza. Potem skierowali nas do takiej dużej sali, gdzieśmy się rozbierali do naga. I to wszystko – z dowództwem. Dowódca, pułkownik Niedzielski też był i kapitan „Żmija” i tak dalej, wszyscy byli i wszyscy na golasa. I do odwszalni nasze ubrania, do dezynfekcji. To była taka forma, że tak powiem, upokorzenia nas. Myśmy spuścili głowy, no bo tak, tu chłopaki zbudowane jak Apollo, a tutaj nasz dowódca na cienkich nóżkach, z brzuszkiem, starszy pan. Bardzo nam było przykro. Nagle – stół stał na środku tego –wskoczył na ten stół właśnie taki świetnie zbudowany chłopak, potem się okazało, że z tajnej szkoły teatralnej, i zaczął śpiewać. I myśmy się pomału, pomału i cała sala, a było nas kilkaset, zaczęli śpiewać. Tak że Niemcy przylecieli, co się dzieje.

  • To wszystko odbywało się na golasa?


Na golasa. A tu golasy śpiewają wojskowe piosenki. I pamiętam, która piosenka była pierwsza, bo ją sam odśpiewał: „Madelon”. Potem ubrani – do obozu. Obóz to były puste stajnie kawalerii niemieckiej. W tych boksach końskich stały prycze trzypiętrowe, tak że w każdym boksie było miejsce dla sześciu. No i każdy zajmował, którą uważał, że mu będzie najlepiej. Nie chciałem ani na górze, ani na dole, to wybrałem środkowe. Na dole to niedobre, bo zawsze wiszą nogi cudze przed nosem. I znowu, proszę pani, świat jest mały. Obok, w drugim boksie, na poziomie mojej pryczy był chłopak z Żoliborza. Fajny chłopak, zaczęliśmy sobie rozmawiać. Ja nic nie miałem, zdjąłem buty i spałem na gołych deskach – przecież to był październik – w koszuli i spodniach. Potem nam dali te sienniki z trocinami, podgłówki, koce, ale na początku to marzłem strasznie. Ten chłopak mi coś tam dał, jakiś plecak, żeby był pod głowę, a nie na butach. I w tej hali byli ci nasi oficerowie, wśród oficerów byli architekci, prawnicy, historycy i tak dalej. Po kilku dniach – nie mieliśmy gazet, nie mieliśmy książek, nic nie mieliśmy – potworzyły się koła zainteresowań. Więc ja do tego Wojtka, mojego sąsiadka: „Mnie to historia interesuje, to ja się do kółka historycznego zapisuję”. – „A to ja z tobą”. No i poszliśmy. Był profesor historyk, który zadawał temat, każdy mówił, co na ten temat wie, on to zbierał, porządkował, uzupełniał i każdy wiedział, to, co wiedzieli pozostali.

  • Pamięta pan nazwisko tego profesora?


Nie pamiętam nazwiska, niestety. Pamiętam tylko architekta, z którym rozmawiałem, bo mnie architektura interesowała, który potem poszedł do oflagu. Bo na początku byli oficerowie i żołnierze razem. Potem była weryfikacja i oficerowie poszli do oflagu, to on mi potem kartki przysyłał, bardzo sympatyczny.

  • I co to za architekt? Jak się nazywał?


Mam jego kartkę, ale z nazwiskami mam teraz kłopoty.

  • Czy pan pamięta nazwisko Wojtka?


No, Wojtek… Właśnie teraz pani powiem, jak to było. Wiec pierwszy temat był ród królewski Piastów i jego powiązania z rodami panującymi w Europie. Bardzo ciekawe. Przez całe gimnazjum, przez całą szkołę podstawową… Dowiedziałem się dwa razy tyle. Wracamy na prycze, ja mówię do Wojtka: „Wojtek! Gdybyśmy cofnęli się trzysta lat, to na pewno byśmy byli kuzynami”. A on był z Żoliborza. Miał notatnik, wyrwał kartkę z notatnika, jakiś ogryzek ołówka i mówi: „Pisz wszystkie nazwiska, które u ciebie w rodzinie występują, a ja będę pisał, które u mnie występują”. No więc ja napisałem dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem, on napisał dwadzieścia pięć, przystępujemy do porównania: „Ten nie, ten nie”. Gdzieś na ósmym czy dziewiątym miejscu u mnie jest Hartman nazwisko. A Wojtek mówi: „O, to ciekawe, bo u mnie też Hartman. Czekaj, to musimy ustalić, co to był za Hartman”. Ja mówię: „Mój Hartman był infułatem w Zamościu”, a Wojtek mówi: „Mój Hartman był infułatem w Zamościu”. Się okazuje, że mężczyzna z rodu Sosińskich ożenił się z siostrą infułata Hartmana.

  • Czyli z rodziny pana mamy?


Mojej mamy rodziny i z rodziny mamy Wojtka.

  • Jak Wojtek miał na nazwisko?


[Wojciech] Mandziuk. U Franaszka jego ojciec pracował przed wojną. Więc wpadliśmy sobie w ramiona: „Jesteśmy kuzynami!”. I od tej pory razem z tym Wojtkiem wszędzie byliśmy. Jak ja związałem się z harcerstwem, z drużyną harcerką w Niemczech, to Wojtka wciągnąłem do harcerstwa i był na obozie harcmistrzowskim, prowadził drużynę, był harcerzem.

  • Wojtek nie żyje już?


Nie żyje.

  • Czy może pan powiedzieć, jak się nazywała pana przyjaciółka, powojenna poetka, która ofiarowała panu ryngraf?


Aleksandra Olędzka, po mężu Frybes.

  • Też nie żyje już?


Nie żyje. Proszę pani, ja po powrocie z obozu… Bo ja już siedziałem w jeepie i jechałem do Stanów Zjednoczonych, a Wojtek powiedział: „A, wybrałeś lekki chleb. A kto będzie odbudowywał? Kto samym rodzicom będzie pomagał?”. I ja wyrzuciłem z jeepa mój plecak i wysiadłem. I razem potem w harcerstwie byłem w radzie drużyny. Rada drużyny postanowiła, że wszystkich chłopaków musimy oddać rodzicom w Polsce, żeby się nie rozproszyli, żeby nie stracili, że tak powiem, swego harcerstwa. No i ja z tą drużyną wróciłem do Polski. Wysiadłem w Warszawie na tym Dworcu Głównym, który był trochę zbombardowany, i pierwszy plakat, jaki zobaczyłem, to taki duży żołnierz Ludowego Wojska Polskiego, a tu taki był karzełek i podpis: „Zapluty karzeł reakcji”. Tak mnie przywitała Warszawa. Zresztą miałem kłopoty.

  • Myślę, że ta powojenna część to jest kolejna duża historia, duża opowieść.


Proszę pani, wydaje mi się, że ja z panią rozmawiałem, że jest w Internecie moja taka pierwsza […] książka wspomnieniowa „[Ryngraf]. Wspomnienia z okresu 1939–1945” i tam jest dużo takich rzeczy, które może nie [są związane] bezpośrednio, ale prawie wszystkie się łączą z historią. Oleńka pisała wiersze młodzieńcze, przyjaźniliśmy się bardzo. Ona dla mnie napisała kilka wierszy i te wiersze gdzieś zaginęły. Zresztą nie wiem, co się działo, bo ja byłem w obozie, ale jak ja wróciłem, to Oleńka te wiersze spięła i: „Dla Lecha. Po powrocie”. Jeden jest bezpośrednio związany z Powstaniem, bo Ola, Aleksandra Olędzka była łączniczką między dowództwem w Rejonie VII, a dowództwem w Kampinosie. Kiedyś idę przez Wiersze wieczorem i patrzę, idzie Ola. Wpadliśmy sobie w ramiona: „Oleńko, a co ty tu robisz?”. – „No przyszłam z rozkazami różnymi, papierami, teraz oddałam żandarmerii i szukam noclegu”. Zaprosiłem na naszą kwaterę. To była stodoła. Przegadaliśmy pół nocy i ona pod wrażeniem właśnie napisała taką swoją impresję o Powstaniu. Ale niestety, myśmy rozmawiali, ale byliśmy wtedy, pamiętam, bardzo pesymistyczni. Też ona zakończyła: „Salwa druga, rozpoczął się dzień i tam śpią ludzie, którzy zginą”. I właśnie to jest w tym „Ryngrafie”, w tej książce, która jest w Internecie. Ja nie mam, bo to wydrukował mi kolega, któremu bardzo się podobało, mojemu przyjacielowi Zygmuntowi, który jest w Austrii. On tam w Austrii wydrukował w dwóch egzemplarzach, jeden dla siebie, drugi dla mnie. A tak to mam takie, że moja córka mówi, że koniecznie to trzeba wydać w przyzwoity sposób.

  • Tak, trzeba wszystko pielęgnować i archiwizować, bo to są bardzo cenne rzeczy.


I ten ryngraf tu stoi, na półeczce. To jest jej taki ryngrafik z Sodalicji Mariańskiej przed wojną i ona mi przed Powstaniem właśnie podarowała.
Ten ryngraf jest jakby spoiwem moich wspomnień. Bo ten ryngraf, jak ja postanowiłem z harcerzami wrócić, poszedłem do łaźni, zdjąłem ten ryngraf, rozebrałem się, wykąpałem się, wziąłem ubranie i poszedłem, ryngraf został. I ja potem nie wiedziałem, gdzie ja ten ryngraf zostawiłem. Do dowództwa naszego obozu zgłosiłem, że to zgubiłem, może ktoś znajdzie, jest moje nazwisko. I potem zapomniałem. Po wojnie pracuję w Przemyśle Spożywczym i nagle dostaje telefon. „»Siłaczek«?”. Bo ja miałem kilka pseudonimów.

  • „Siłaczek”?


Tak, „Siłaczek”, Sedlaczek. Pierwszy to był „Hak”, to mój pseudonim konspiracyjny. Potem nazwali mnie w obozie „Pantera”, bo byłem wygimnastykowany, wskakiwałem na trzecie piętro, no to „Pantera”. Potem był konkurs dźwigania takich ołowianych gęsi. Taka gęś ważyła ze dwadzieścia albo dwadzieścia pięć kilogramów. No i do konkursu stanął chłop – to było jeszcze w obozie – chłop z Kampinosu, wielkie chłopisko takie i przedwojenny zapaśnik, a rzeźnik z zawodu. I oni otoczeni grupką naszych chłopaków i okrzyki, zawody. A ja sobie pomyślałem: „A ile ja wycisnę?” i z boku sobie wziąłem drugą gęś i podnoszę. I potem, jak już zakończyłem, to podszedłem… Zwyciężył nie ten wielki chłop, tylko ten niski zapaśnik, bo on był bardziej przyzwyczajony, mięśnie miał do tego. Jeden wyciągnął dziewiętnaście, a drugi dwadzieścia. A Wojtek, ten mój kuzyn, z którym razem byliśmy w obozie, okazuje się, że obserwował mnie i policzył, ile razy ja podniosłem. Jak oni okrzyknęli zwycięzcą tego Szewczyka, zapaśnika, to Wojtek krzyknął: „Nieprawda! »Pantera« wycisnął dwadzieścia jeden razy!”. A oni: „Niemożliwe! Musisz pokazać”. Ja mówię: „Ja się zmęczyłem już, ja nie mogę drugi raz”. Trochę odpocząłem i wycisnąłem dwadzieścia jeden.

  • I stąd „Siłaczek”?


I od tej pory byłem „Siłaczek”. Jeden z tych, którzy tam bardzo przewodzili, to był ten „Czerwony Czesiek” z Powązek, który te alkohole przyniósł. Po wojnie mieszkałem w Milanówku i przyjeżdżałem do dworca tramwajem. Wysiadłem na przystanku tramwajowym przed dworcem i nagle słyszę, a to już było pełno ludzi, bo tramwaje to były jedyne ze środków transportowych, „winogrona” zawsze wisiały na tramwajach. „Siłaczek!”. Ja patrzę, „Czerwony Czesiek”. A z tym Cześkiem było tak…

  • „Czerwony Czesiek” był w Powstaniu?


Był odznaczony Krzyżem Walecznych, a przed wojną był skazany na dożywocie. Szramy miał takie – to bandyta był. Po wyzwoleniu przez Amerykanów dobrał sobie kompanów i rabowali, spalali gospodarstwa niemieckie, mścili się. Zaczęła ich szukać żandarmeria angielska i amerykańska. No to oni wsiedli w samochód, niemiecki naturalnie, zorganizowali i pojechali do Francji. Potem ślad po nim zaginął. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje, a nagle krzyczy… A ja pytam się: „»Czesiek«! Co ty tu robisz w Polsce?”. – „Tam się nie dało żyć. Tam mają bardzo dobrą policję”.

  • W jaki sposób pan odzyskał ryngraf?


Pracuję w Przemyśle Spożywczym, telefon do mnie: „Leszek Sedlaczek?”. Bo koleżanka powiedziała: „Panie Leszku, ktoś do pana dzwoni”, bo telefonów nie było, żeby każdy miał telefon, więc ja podchodzę, przedstawiam się, a tam: „»Mamuśka« mówi”, pseudonim „Mamuśka”, Młynarski Tadzio. Był bardzo sentymentalny. Jak ja mu zaśpiewałem „Matczyne ręce” w obozie, to on chodził za mną, żebym mu śpiewał. „Mamuśka” mówi: „Słuchaj, mam do ciebie interes. Spotkajmy się”. – „Wróciłeś?” – „Wróciłem. Pracuję też w Przemyśle Spożywczym i na jakiejś naradzie w ministerstwie padło twoje nazwisko. W kadrach mi powiedzieli, gdzie ciebie szukać, i telefon”. Idę, w kawiarni się żeśmy umówili, pijemy kawkę. „Mówiłeś, że masz do mnie interes”. – „A, tak”. Wyjął portfel i wyjął ten ryngraf.

  • Niesamowite.


„Mamuśka” pojechał do Stanów Zjednoczonych, w Stanach Zjednoczonych był kilka lat, ale nie znał języka, źle się tam czuł, wrócił do Polski. I okazuje się, że któryś znalazł ten ryngraf, oddał do komendy, w komendzie było wiadomo, czyje to jest, i Tadzio się zgłosił, że on jak wróci do Polski, to postara się mnie znaleźć i oddać. I tak się stało.
A tam [wśród pamiątek] jest jeszcze jedna ciekawostka, ale to z 1939 roku. Kula niemieckiego karabinu maszynowego, która przeleciała tuż koło mojej głowy. W Brwinowie była bitwa. [Ciekawe], jak ja mogłem znaleźć tę kulę. Siedzieliśmy w piwnicy, to był punkt opatrunkowy, to chata za wsią. To jest druga sprawa. Wspomniałem, że była ekipa panów, którym musiałem opowiadać o bitwie pod Brwinowem. W chacie za wsią pomagałem, krzyż harcerski miałem, pomagałem rannych, rozbierać przeważnie, a sanitariusz chodził i te opatrunki zakładał. Przynieśli jednego, bardzo taki słaby leżał. [Sanitariusz] kazał mnie [go] rozebrać. Nie było widać w ogóle, gdzie ranny. Zdejmuję mundur, koszulę, a tu mała dziurka, w piersiach, a z drugiej strony taka [wielka] i widać pulsujące płuca. Wziąłem go tak na kolana, trzymałem, taki blady, ale przytomny. Pytam się go, czy go bardzo boli. „Nie. Nie boli mnie zupełnie”. I umarł. Tak że pierwszy ranny, zabity żołnierz.

  • Kiedy miała miejsce bitwa pod Brwinowem?


12 września. I rano, po bitwie… Działo mieli. To było działo służące piechocie, bo każdy pułk piechoty miał swoje też takie działa. I był wóz amunicyjny, i był taki młody porucznik. To był bardzo wczesny ranek, mgła taka, ja się przyglądałem, a on przeglądał wszystko, co na wozie miał, bo wóz zostawili. I wyjął cyrkle richtera, takie bardzo ładne, mówi: „Chłopcze, patrz, cyrkle richtera, może ci się w życiu przydadzą”. I dał mi te cyrkle. I poszli – rowami, w tej mgle, poszli na północ. A ostatni, który opuszczał, przejrzał, czy wszyscy się w tej mgle poznajdywali, to był sierżant z dwoma żołnierzami, podszedł do mnie: „Chłopcze, chcesz zobaczysz coś ciekawego? Tam w żywopłocie jest taka dziura wycięta i wyjrzyj przez tę dziurę”. Ja widziałem zabitych żołnierzy niemieckich. A przy tej dziurze leżał taki stos łusek z karabinu maszynowego polskiego. Wróciłem z powrotem, zaczęły się jakieś strzały, potem te strzały ucichły… A myśmy w takiej piwnicy ziemnej siedzieli i chowaliśmy się. To ja przyszedłem na rozpoznanie, wychylam głowę, a tu „fiu!”. Tam była studnia, bo to była część gospodarcza, na tym ocembrowaniu stało wiadro. Ten pocisk, który przeleciał mi koło głowy, przebił wiadro i utkwił w murze w budynku. Tak że ja potem odtworzyłem tor pocisku, to wiedziałem, gdzie on jest. Scyzorykiem wygrzebałem i oto ten pocisk.

Warszawa, 9 listopada 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Lech Sedlaczek Pseudonim: „Hak” Stopień: starszy strzelec Formacja: Grupa „Kampinos”, pluton „Jerzyki” Dzielnica: Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter