Danuta Gromczyńska „Dada”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Danuta Gromczyńska, z domu Karczewska, pseudonim „Dada”.

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku.

Chodziłam do szkoły.

  • Jaka to była szkoła?

Szkoła podstawowa, najpierw Rodziny Wojskowej, bo ja mieszkałam w GISZ-u – to jest Główny Inspektorat Sił Zbrojnych – a później chodziłam na Grottgera.

  • Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina?

Bardzo duży, dlatego że ja się cały czas chowałam w Alejach Ujazdowskich. Piłsudski mnie po głowie głaskał, bo był taki zwyczaj: jak Piłsudski szedł do pracy, wszystkie dzieci wychodziły, strażnik nas wypuszczał – bo tam jest ogrodzony teren – i Piłsudski wszystkie dzieci głaskał po głowie. Więc do dzisiejszego dnia się śmieją, że powinnam głowy nie myć. Później mój ojciec przestał pracować w GISZ-u, przeszedł do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i tam chodziłam cały czas na Grottgera do szkoły. W 1939 roku, tak jak gros wojskowych i wszystkich pracowników, wyjeżdżaliśmy na wschód. Ja wyjeżdżałam z Rydzem-Śmigłym; cały czas razem z Rydzem-Śmigłym wyjeżdżaliśmy. Dojechaliśmy do granic Polski, mój ojciec powiedział: „Dalej nie jadę”. Zdjął mundur, zostawił broń i poprzez tereny już zajęte przez Związek Radziecki wróciliśmy do Warszawy.

  • Czym zajmowała się pani w czasach okupacji?

Chodziłam do szkoły na początku, a od 1943 roku… Przedtem mieliśmy taką grupę nieformalną. Byli starsi harcerze, młodsi harcerze i spotykaliśmy się wszyscy. To były ogródki działkowe w alejach Niepodległości. Od 1943 roku już oficjalnie byłam w harcerstwie: drużyna „Wybrzeże Kościuszkowskie”, zastęp „Sosny”. Moją zastępową była Katarzyna Kujawska żyjąca do dzisiejszego dnia. Kaśka, ponieważ miała zacięcie medyczne (zresztą została w sumie lekarzem), to nas uczyła i prowadziła nas. Przeważnie chodziliśmy na Ujazdów; tam był Szpital Ujazdowski i tam chodziliśmy. Poza tym spotykaliśmy się na Nowym Świecie, tam gdzie dzisiaj jest Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych (ona chyba się tak nazywa) naprzeciwko uniwersytetu. Tam się spotykaliśmy i były harcerskie pogawędki.

  • Czy mieszkała pani w poprzednim, przedwojennym miejscu zamieszkania?

Nie. Jak ojciec przestał pracować u Rydza-Śmigłego, przeszedł do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, mieszkałam na ulicy Olkuskiej i tam mieszkaliśmy do 1939 roku. Jak wróciliśmy w 1939 roku – pamiętam jak dziś, bo to była akurat Wigilia Bożego Narodzenia, jak wróciliśmy stamtąd – to tam mieszkaliśmy, dopóki nas Niemcy nie wyrzucili, i wtedy tułaliśmy się w różnych mieszkaniach. W rezultacie przed samym Powstaniem wylądowaliśmy na ulicy Olkuskiej. Stąd moje zetknięcie z „Basztą” w czasie Powstania, bo drużyna moja miała swoje powstaniowe spotkanie w Instytucie Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży. Ale ja tam nie dotarłam, byłam na Mokotowie, zgłosiłam się do komendy głównej. Powiedzieli, że jestem młoda, żebym poszła do WSK. Poszłam do WSK i tak trafiłam; już później pracowałam w szpitalach.

  • Pozwolę sobie jeszcze wrócić do czasów okupacji. W jaki sposób przebiegło pani pierwsze spotkanie z harcerstwem, już wtedy harcerstwem podziemnym?

Tak. Poprzez te działki. Ponieważ tam już wszyscy byli przeważnie starsi ode mnie, gros było w harcerstwie, więc postanowili, że ja też powinnam oficjalnie wstąpić do harcerstwa. Ponieważ Mokotów był już, że tak powiem, zapchaną drużyną, to wtedy na Wybrzeże Kościuszkowskie. Skierowała mnie jedna z koleżanek harcerek, która znała tam drużynową, do „Wybrzeża Kościuszkowskiego”.

  • A spotkanie z tą nieformalną grupa wcześniej?

Jak tylko tam mieszkaliśmy, cały czas od 1939 grupa młodzieży się po prostu spotykała.

  • Czy to były osoby, które znała pani jeszcze z okresu przedwojennego?

Nie. To byli wszyscy, których poznałam przed Powstaniem. Przed samym Powstaniem, już w okresie okupacji.

  • To był, można powiedzieć, pani udział w konspiracji, w „Szarych Szeregach”?

Tak. Z tym że ja przed wojną byłam w zuchach, w Rodzinie Wojskowej w zuchach. Nawet wyjeżdżaliśmy na obóz i byłam na obozie w Kołomyi jako zuch.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Na Olkuskiej na Mokotowie. Ponieważ brat szedł do „Baszty”, ja wiedziałam, kiedy będzie wszystko, i Powstanie zastało mnie na Olkuskiej.

  • Jak rodzina przyjęła wybuch Powstania?

Ojciec, ponieważ był kiedyś wojskowym, był przeciw, bo uważał, że to jest nie pora i nie stać nas na to, ale powiedział: „Dzieci, zostaliście wychowani w wierze »[Bóg], Honor, Ojczyzna« – bo w Alejach Ujazdowskich do dzisiejszego dnia jest napisane „Honor i Ojczyzna”, tam gdzie jest Urząd Rady Ministrów – będziecie robić to, co uważacie”. Brat poszedł od razu pierwszego, natomiast ja poszłam w piątek, czwartego się zgłosiłam.

  • Mogłaby pani powiedzieć, gdzie służyła pani w czasie Powstania?

Pierwsze dni to był szpital elżbietanek. Zgłosiłam się do szpitala elżbietanek, tam lekarze mnie – co ja mogłam umieć, jak miałam czternaście lat, prawda? – przydzielili i byłam jako pomoc sanitariuszek. A to zwijałam bandaże, a to coś robiłam; takie pomocnicze różne sprawy. Zaproponowano mi w WSK pracę jako łączniczka, ale bardziej mnie interesowała sprawa służby zdrowia. Do czasu, kiedy nie został zbombardowany szpital elżbietanek, byłam cały czas w szpitalu elżbietanek. Później przeszłam na Misyjną i do końca Powstania byłam na Misyjnej. Z tym że często przychodziliśmy do komendy WSK i jak coś potrzebowała komenda, to pytała nas, która jest wolna, żeby gdzieś tam coś załatwić. Ale praktycznie byłam cały czas w szpitalu. Pracowałam najczęściej z doktorem „Mikrobem”, a tam był jeszcze, pamiętam, taki wysoki doktór „Stach”, ale z doktorem „Mikrobem” pracowałam do końca samego Powstania.

  • To był pseudonim, jak rozumiem?

Tak, tak. Doktór Tadeusz Bloch. Zresztą chyba jeszcze żyje, bo niedawno jeszcze żył. W każdym razie ponieważ mój ojciec był bardzo ciężko ranny w Powstaniu, a był jako cywil, to koledzy lekarze opiekowali się ojcem, przychodzili do domu i mnie uczyli, co mam robić. Do końca byłam w szpitalu na Misyjnej, dlatego że Misyjna była obok tego domu, gdzie mieszkałam, na Olkuskiej 14. Przez Racławicką tylko przejście i tam byłam do końca Powstania na Mokotowie.
Jak była już kapitulacja Mokotowa, to ponieważ przedtem miałam bardzo sparzone ręce, bo tak zwana krowa przeleciała mi nad rękami i spaliła całe ręce, lekarze stwierdzili, że ponieważ ojciec jest bardzo ciężko ranny, żebym wyszła do Pruszkowa razem z matką i z ojcem. Poszliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie znowu się zetknęłam ze swoimi lekarzami, obok byliśmy. Co mogli, to mi tam dali, żebym sobie te ręce leczyła i leczyła ojca i załatwili mamie zaświadczenie, żeby mogła wyjść z Pruszkowa.

  • Za jakim ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pani służba jako pomocy sanitarnej?

Najtrudniejsze były pierwsze [dni] z momentem, kiedy musiałam pomagać przy operacjach. byłam za wrażliwa, byłam niezwyczajna krwi i tego wszystkiego, więc to były najgorsze okresy. Poza tym były okresy takie, że trzeba było chłopców – przeważnie chłopców, bo najwięcej chłopców było rannych – przenosić. Była kwestia intymności, gdzie przy moim wieku mnie to bardzo krępowało, ale niestety lekarze powiedzieli: „Takie jest życie, tak musi być, tak musisz robić i już”. Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o doktora „Mikroba”, to był wyjątkowy człowiek, który młodych ludzi tak kierował, że upraszczał nam życie. Na pewno kwestia śmierci, kwestia krwi była okropna. Tego się nie da zapomnieć, człowiek nie może tego [zapomnieć]. Jeszcze jak w szpitalu elżbietanek pracowałam, to musiałam przechodzić przez park Dreszera i tam był taki basen i tam właśnie mi poparzono ręce. Prowadziłam małą dziewczynkę, […] bo Niemcy rozstrzeliwali przy Dworkowej i ona tam była ranna, ta Ziutka. Ja ją prowadziłam do szpitala i „krowa” zaryła. Ja się nad nią rzuciłam i ta „krowa” przeleciała nad nami. Jak weszłam do szpitala, nie zdawałam sobie z tego [sprawy]; myślałam, że mam czarne ręce… Lekarz wziął, a skóra dosłownie cała zeszła z rąk. Później kiedyś dostałam w pośladek, ale to malutki odłamek stuknął mnie tylko przy przechodzeniu przez Puławską. Bo tam był taki rów, tym rowem przechodziliśmy na drugą stronę i niestety troszkę się wychyliłam.
  • Czy miała pani jakiś kontakt z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej? Spotkała pani ich na przykład w niewoli albo wcześniej czy przy wzięciu to niewoli?

Nie. Tylko jak przyszli do nas do Powstania Węgrzy, to akurat tam było kilku rannych, więc byli u nas w szpitalu. Ale tak to nie.

  • Węgrzy służyli w wojsku niemieckim wcześniej?

W wojsku niemieckim służyli, oni stacjonowali w Pyrach i oni przyłączyli się do nas do Powstania. Chciała być większa grupa, ale tam ich część zatrzymali. To z nimi się wtedy zetknęłam, ale to raz czy dwa, a tak [to] nie stykałam się.

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych podczas Powstania czy to przez Niemców, czy przez członków formacji wschodnich?

Tak, spotkałam się. Kiedy na Dworkowej już na koniec Powstania chłopcy i dziewczęta weszli do kanałów i wtedy Niemcy tam ich rozstrzelali. Zetknęłam się z tymi, jak ich wydostawaliśmy, część kto znał, to mówiliśmy, kto to jest, bo nie wszyscy przecież mieli dokumenty. To był jeden taki okropny moment. Drugi był wtedy, kiedy już był koniec Powstania i przechodziliśmy z Olkuskiej za naszym domem – bo Mokotów to w ogóle dzielnica willowa, jak wiadomo. Był ogród i kilku chłopaków się nie chciało poddać Niemcom. Widziałam, jak Niemcy ścięli im głowy – dosłownie na naszych oczach ścięli im głowy.

  • Jak przyjmowała państwa ludność cywilna?

Jeżeli chodzi o Pruszków, to nam pomagali – część bezinteresownie, część za jakieś drobne prezenty – więc tu nas przyjmowali bardzo dobrze. Później jak nas wywieźli z Pruszkowa, to akurat […] ja z mamą i z ojcem – dziadka zabrali Niemcy gdzie indziej, bo był też dziadek z nami – wylądowaliśmy w Piotrkowie Trybunalskim. Tam nam wszystko dawali. Dawali nam jeść; dali nam jakieś ubrania, bo przecież każdy z nas wyszedł bez niczego i później ojciec o dwóch kulach, i szliśmy w stronę Warszawy. Tutaj już byliśmy z rodziną. Wylądowaliśmy pod Grójcem.

  • A jak wyglądały kontakty z ludnością cywilną w czasie Powstania?

W otoczeniu, gdzie ja byłam, wszyscy byli jak najbardziej za – nawet ci, którzy nie brali udziału w Powstaniu. W domu, w którym mieszkałam, to akurat dużo nie brało udziału w Powstaniu – i młodych, i starszych – i nic nam [nie wyrzucali]. Byli obojętni.

  • Wspominała pani o żołnierzach węgierskich. Czy miała pani kontakt z osobami innej narodowości, które w jakiś sposób – czynnie lub biernie – brały udział w Powstaniu?

Nie.

  • Na przykład miała pani kontakt z Żydami?

Tak, miałam. W czasie Powstania przyszła do nas dziewczynka, miała z dziesięć lat. Powiedziała, że uciekła od babci, mieszkała na Rakowieckiej i chce do nas do Powstania. Przyprowadziłam ją do WSK, skierowali ją do Komendy Głównej i ona została trudno powiedzieć, że łączniczką, ale w każdym razie była takim łącznikiem. Dziewczynka była mała, nie miała absolutnie nic, więc oczywiście mama i wszyscy sąsiedzi zajęli się nią, żeby ją ubrać. Powiedziała, że jest Krysta. Ale później po jakimś czasie przyszła do mojej mamy, położyła się jej na piersiach i powiedziała, że ona jest Żydówką, że jej rodzice wyjechali w 1939 roku i ją maleńką zostawili u niani. Ona była u tej niani i jak się dowiedziała o Powstaniu na Rakowieckiej, wtedy jak rozstrzelali tam jezuitów, to stamtąd uciekła i przyszła do nas. Cały czas myśmy się nią opiekowali, ale w pewnym momencie komendantka mówi: „Słuchaj, chcielibyśmy o niej coś więcej wiedzieć. Ona jest Krysta, ale co dalej?”. Ona mi wtedy powiedziała, że nazywa się Dilla Anita, że rodzice są w Anglii i cały czas ja z nią byłam w kontakcie. Dziewczyna była wyjątkowo pechowa. Jeżeli leciał jeden odłamek, to musiał Krystę gdzieś trafić. Ona była cała jak sitko! Wszystko w nią trafiało i w rezultacie zginęła w bardzo głupi sposób na ulicy Puławskiej 107. Było bombardowanie, ona się schowała do piwnicy. Później to drzwi się zdejmowało w piwnicach i nie było, a wtedy były drzwi i drzwi dziewczynę zabiły. Zginęła tam. Po wojnie przyjechali jej rodzice i zaczęli jej szukać. Dzięki temu, że myśmy wiedziały, jak ona się nazywa, [a] ja zgłosiłam w „Baszcie”, że Krysta to jest Dilla Anita, oni odnaleźli ciało swojej córki. To było typowe dziecko – bo tak należy [ją] nazwać; ona nawet chyba dziesięciu lat nie miała – które się wydostało z żydostwa i przeszło tutaj. Więcej się nie zetknęłam. To znaczy stykałam się, ale to już prywatnie; wiedziałam, że ktoś jest Żydem, ale to były takie luźne [relacje].

  • Teraz chciałbym trochę porozmawiać o życiu codziennym w czasie Powstania. Czy może pani powiedzieć więcej o swoim zespole, w którym pani była. Kto jeszcze był tam oprócz pani, oprócz doktora „Mikroba”?

Rzecz polega na tym, że tam było bardzo dużo osób. Z lekarzy pamiętam właśnie jego i doktora „Stacha”, zresztą po Powstaniu się z nimi jeszcze spotkałam. Była duża grupa. Myśmy specjalnie nie utrzymywali ze sobą kontaktów. Miałam swoje koleżanki, jeszcze z ogródków działkowych, które były w innych oddziałach i myśmy się ze sobą spotykali, jak byłyśmy wolne, przez całe Powstanie. Dwie koleżanki zginęły, zresztą z „Baszty”. Myśmy się spotykali tu i spotykałam się w domu, gdzie mieszkałam, gdzie też było sporo młodzieży. W związku z tym wciągnęłam do naszej grupy powstańczej taką koleżankę, która niestety później nie chciała po wyzwoleniu mieć nic z tym wspólnego. Jej sprawa, prawda, każdy decydował o sobie. Alinę wciągnęłam tam i tylko to była taka grupa.
Mój brat miał dużą grupę chłopców, z którymi ja się zadawałam. Miałam taką koleżankę, nieżyjącą już Krystynę Homan, harcerkę; później jej brat, Jurek Homan (też już dzisiaj nie żyje); wszyscy w Mokotowie (bo Krystyna Homan była razem ze mną w WSK) spotykaliśmy się z tą grupą męską. Do 1946 roku praktycznie ze swoją drużynową ani z nikim z mojej drużyny harcerskiej nie miałam żadnych spotkań. Dopiero przypadkowo jedna z koleżanek, która mnie kierowała w czasie okupacji do tej drużyny, Hala Pritulak, przyjechała do Warszawy i mówi: „Słuchaj, żyje twoja zastępowa”. Powiedziała mi, gdzie ona jest, jak się nazywa; ja poszłam, a ona [zastępowa] mówi: „Dziewczyno, a czy ja wiem, że ty to jesteś ty?”. Bo trudno było po tylu latach [poznać], jak człowiek miał warkoczyki i inne. Dopiero zaczęły się wspólne wspomnienia z zastępową, pewne fakty naszych spotkań w czasie okupacji i ona mówi „Jak najbardziej”. Zresztą zadedykowała mi swoją książkę, którą napisała na temat harcerek, wszystko. Później weszłam w grupę szaroszeregową, w której jestem do dzisiejszego dnia.

  • Jaka atmosfera panowała w pani zespole?

Wszyscy byli za sobą. Jeden za drugiego by się dał powiesić. Nie było sytuacji takiej, że jeżeli ktoś czegoś nie miał, żeby drugi się nie podzielił, nie dał. Było to, czego może dzisiaj za mało – ja uważam – dla młodzieży: byliśmy bardzo ze sobą zżyci […] i jakoś ojczyzna tak dużo dla nas znaczyła, że każdy wszystko by zrobił, żeby utrzymać tą grupę, żeby być z tymi ludźmi, żeby się przyjaźnić. Do dzisiejszego dnia jest grupa pewnych przyjaźni. Dajmy na to Hala Pritulak, która już nie jest w ogóle w Warszawie, jest koło Jeleniej Góry; do dzisiejszego dnia mamy kontakt telefoniczny i listowny. Nie wiem, czy byśmy się w ogóle poznały, niemniej jednak ten kontakt mamy ze sobą. Musze powiedzieć, że w dalszym ciągu ta grupa nas, harcerzy i harcerek, bardzo jest ze sobą zżyta […].

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Tak, było. Na Puławskiej kościół był akurat po drugiej stronie, gdzie był duży obstrzał, ale na Czeczota była kaplica. Pamiętam jak dziś, że się tam odbywały msze, i nigdy w życiu nie zapomnę, jak po raz pierwszy zaśpiewaliśmy „Boże coś Polskę” i cały Mokotów to słyszał. I tylko tak się stykaliśmy.

  • Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, słuchała radia?

Nie. Tylko wychodziła w „Baszcie” taka gazetka, to jak ktoś tą gazetkę dostał, to jeden drugiemu dawał do przeczytania. Radia nie słuchaliśmy.

  • A czy były jakieś przedstawienia teatralne, koncerty?

Były. Fogg nawet kiedyś u nas śpiewał, ale mało było tych rzeczy. Poza tym często się odbywały wtedy, kiedy ja byłam w szpitalu, kiedy nie miałam czasu. Ale jeżeli były, to byłam na kilku takich koncertach.
  • Mówi pani, że była wydawana gazetka kółkowa, można powiedzieć. A czy na przykład dyskutowano potem o tym, co wyczytano?

Nie, raczej nie. Myślę, że my jednak mimo wszystko byliśmy za młodzi na pewne rzeczy. […]

  • Jak wyglądała organizacja dnia w czasie pani służby? Bo z tego, co pani powiedziała, rozumiem, że było to w jakiś sposób podzielone na dyżury; miała pani dyżury i czas wolny.

Rzecz polega na tym, że rano przeważnie zgłaszałam się do komendy WSK i jeżeli ona miała jakieś specjalne zapotrzebowanie na grupę ludzi, to mówiła: „Ty pójdziesz zrobić tu, ty pójdziesz zrobić tam”. Ale ponieważ ja już byłam […] na stałe przydzielona do grupy szpitalnej, to przeważnie rano przychodziłam do szpitala i to nie były wyznaczone godziny. Człowiek od rana do nocy praktycznie był. Jak miał trochę czasu, to poszedł do domu, gdzieś tam poszedł umyć się, ale cały czas byłam w tej grupie szpitalnej.

  • Czy mogłaby pani jeszcze powiedzieć, skąd wziął się pani pseudonim i w jakich okolicznościach został nadany?

Rzecz polega na tym, że ja miałam inny pseudonim, [który] sobie wymyśliłam. Ale jak przyszłam do WSK i oni nas wszystkich zapisywali i dawali legitymacje, wtedy, pamiętam, była taka komendantka „Grażyna” – do dzisiejszego dnia ją widzę – i ona mówi: „Żadna »Danusia«, żadna »Dusia« […], będziesz »Dada«!”. Takim sposobem zostałam „Dadą”. I chyba dobrze, bo jeszcze się nie spotkałam z takim pseudonimem.

  • Czy utrzymywała pani w czasie Powstania kontakt ze swoją rodziną – z rodzicami, z bratem?

Z mamą, z rodzicami tak, bo spałam w domu u siebie. Natomiast brat był w innym oddziale i z nim też się spotykaliśmy, ale raczej rzadko. Wiedziałam o nim, chodziłam na Puławską – bo oni byli na Puławskiej – ale tak na co dzień to z nim spotkań nie miałam; miałam z rodzicami i z dziadkiem.

  • Mieli państwo jakieś problemy ze zdobywaniem żywności?

Tak, mieliśmy, ale Mokotów miał naokoło działki, więc się po prostu chodziło na działki i przynosiliśmy jedzenie. Tym bardziej że jeżeli u nas w szpitalu jeszcze czasami była jakaś wspólna zupa czy coś, to rodzice, cywile, tego nie mieli. Początkowo, ponieważ w tym domu, gdzie ja mieszkałam, był piekarz i była piekarnia, to on dopóki mógł, piekł chleb i wszystkim dawał. Pamiętam jak dziś, po raz pierwszy jadłam końskie mięso. On miał konie i te konie po prostu zabił, bo już nie było czym żywić, to też dostawaliśmy to. A tak to się chodziło gdzieś na działki, po ogródkach. Nawet na Wyścigi się chodziło, bo generalnie dla wszystkich oddziałów i dla [niezrozumiałe] były grupy, które chodziły i zbierały to jedzenie. Z tym że generalnie na Mokotowie nie było źle z wyżywieniem. W jakiś czas rozbili jakąś fabrykę miodu i wtedy mieliśmy miodu co niemiara; wszyscy się śmieli.
No i ubrania mieliśmy. Nigdy nie zapomnę: jakąś fabrykę rozbili, szare bluzki były i spodnie szare. Wtedy nie było zwyczaju chodzenia dziewcząt w spodniach, więc część z nas chodziła i te klapy miała z tyłu otwarte, z czego się wszyscy śmieli. Ja nie mogłam dostać ani tych spodni, ani tej bluzki, bo byłam mała […], a mnie tak strasznie zależało i w rezultacie komendantka znalazła jakiś mały rozmiar i mówi: „Będziesz miała”. Ja to cały czas miałam i wychodząc do Pruszkowa nic nie wzięłam ze sobą, ale tą szarą bluzkę ze sobą wzięłam.

  • Wspomniała pani o tym, że pani ojciec był ciężko ranny. Czy mogłaby pani powiedzieć, jak to się stało?

Mój ojciec poszedł jako cywil odgruzować komendę główną. Zbombardowali na Malczewskiego komendę główną „Baszty” […]. Tam był olbrzymi obstrzał i mój ojciec został bardzo ciężko ranny w nogę i w gardło. Był w szpitalu dla cywilów na Puławskiej, ale później „Mikrob” mówi: „Weź go do domu, będziemy tu się nim opiekować; ja mam blisko, ty jesteś blisko” – i cały czas mój ojciec był w domu. Z tym że w gardło to było mało i został odłamek mu do śmierci, bo niewiele, natomiast nogę miał bardzo poharataną, tak że do Pruszkowa szedł o kijach, bo nie było żadnych kul. Jeszcze pamiętam, że były ostatnie zrzuty i doktór „Stach” mówi: „Słuchaj, nic ci więcej nie mogę dać. Dam ci tylko rivanol i wazelinę. Ręce swoje smaruj wazeliną – bo ja miałam bardzo poparzone – i ojcu rivanolem”. Jak było odsłonięcie pomnika „Baszty” na Powązkach, to pierwsze co [zrobił, jak] przyszedł, to spojrzał na moje ręce i mówi: „Dzięki temu, żeś tak była, to nie ma śladów”. A jeszcze bardzo długo mi się te ręce nie goiły, bo to po prostu gniło wszystko. Cały czas się ojcem opiekowałam i wyleczyłam mu nogę, tak że wszystko było dobrze.

  • Jakie było pani najgorsze wspomnienie z Powstania i także jakie najlepsze? Co się pani najbardziej utrwaliło w pamięci?

Najgorsze to było, jak było bombardowanie u nas w tym domu, gdzie mieszkałam i sąsiad padając, zabił się o zlew po prostu. Dotychczas to byli koledzy, koleżanki, ale to byli w sumie inni ludzie, obcy, z którymi nie byłam zżyta, a tutaj z tym sąsiadem mieszkaliśmy iks lat razem. Jego syn był bardzo ciężko ranny, leżał w szpitalu u elżbietanek, ten ojciec zginął, córka była rozstrzeliwana – nie rozstrzelali jej na Dworkowej – więc to było takie bardzo bliskie. Drugie oczywiście było to okropne, jak na moich oczach tym chłopakom ścięli [głowy]. Natomiast w Powstaniu były takie momenty, kiedy jakaś grupa się zeszła, śpiewaliśmy – i to było takie podtrzymujące nas. To, bym powiedziała, było takie harcerskie, bo śpiew jest przecież bardzo związany z harcerstwem. To było takie wszystko. Z tym że jeszcze była taka sytuacja, że nawet jak człowiek gdzieś tam biegł, gdzieś coś załatwiał i wpadł akurat w bombardowanie, gdzie nikogo nie znał, to ludzie podawali rękę i to było bardzo dużo.

  • Czy pamięta pani moment kapitulacji Mokotowa?

Tak. Pamiętam, jak najbardziej.

  • Co się wtedy działo z panią i z całym szpitalem?

Poszłam do szpitala i zapytałam doktora, co mam robić. Mówi: „Pójdziesz do Pruszkowa z rodzicami. Musisz wyprowadzić ojca i twoja mama – moja mama była przy kości, Niemcy się bardzo bali gruźlicy – trzeba coś zrobić” – że ona jest chora na gruźlicę. Lekarze mi powiedzieli, że wobec tego ja wychodzę do Pruszkowa. Razem z całą grupą pieszo szliśmy aż pod lotnisko i tam dopiero wsadzili nas w pociąg i wywieźli do Pruszkowa.

  • Rozumiem, że gdzieś pod lotniskiem znajdował się punkt zborny dla ludności wychodzącej?

Tak, wychodzącej z Warszawy. Tam praktycznie schodziły się wszystkie dzielnice. Tam wsadzali nas w pociągi – wiadomo jakie, bydlęce – i wywozili do Pruszkowa. W Pruszkowie, nie powiem, ludzie generalnie podchodzili do nas bardzo życzliwie. Później, jak się już towarzystwo rozjechało po Polsce, to różnie.
Wróciliśmy do Piastowa, bo tam mama miała siostrę, to tam do nas właściwie nie podchodzili [zbyt serdecznie]; oni sobie nie życzyli Powstańców u siebie, bo po prostu bali się Niemców. Ale w Pruszkowie, nie powiem, dawali nam przez płot jedzenie, coś tam nam rzucali. Tak samo, jak nas wieźli pod Piotrków Trybunalski – pierwsze, jak nas przywieźli, to wyszła grupa ludzi i pierwsze, co nam dali, to nam dali jeść.

  • Jeszcze chciałbym wrócić na chwilę do czasów Powstania. Czy pamięta pani coś w związku ze zrzutami?

Tak, pamiętam. Jak były zrzuty, to myśmy mieli specjalne dyżury. Pamiętam te kukuruźniki, które leciały nisko, i wtedy zbieraliśmy, bo sytuacja była taka, jaka była: ludzie zabierali zrzuty, a nam najbardziej zależało na lekach, na środkach opatrunkowych […]. Więc jak wiedzieliśmy – bo przez radio podawali sygnały, kiedy będą zrzuty – to myśmy po całym Mokotowie mieli specjalne dyżury, żeby zbierać te sprawy zrzutowe.

  • Czy mogłaby pani teraz opowiedzieć, co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

Tak. Wróciliśmy z Piotrkowa Trybunalskiego różnymi drogami, pieszo i to do rodziny pod Grójec. Tam z jednej strony rodzina była, ale oni byli nastawieni bardzo pozytywnie do Powstańców, więc tam wszystkich przyjmowali i tam byliśmy do 16 stycznia. 17 stycznia zobaczyliśmy – przed tym, 16 stycznia – wojska rosyjskie. Ja wtedy, ponieważ ojciec nie chodził, po prostu wzięłam na plecy coś tam, poszłam do Warszawy i 17 stycznia byłam w Warszawie. Niestety mieszkanie było spalone, więc się w jakiejś piwnicy zatrzymałam i zaczęłam szukać brata; chciałam się dowiedzieć, co z nim jest. Spotkałam grupę, która mi powiedziała, że jest szpital w Milanówku, w którym leży mój brat, więc poszłam pieszo, zimą czterdzieści kilometrów do Milanówka. Znalazłam brata; był bardzo ciężko ranny. Został ranny ostatniego dnia Powstania i między innymi mówiąc, uratował mu życie Niemiec, bo on był przysypany, tylko głowę miał na wierzchu i błagał o pomoc. Wszyscy wychodzili z Warszawy, nikt go nie [wyciągnął]. Niemiec doszedł i mówi: „Odkopać! Ja mam takiego syna”. Uratował mu życie. (Brat już zresztą nie żyje). Położyli go na drzwi i ten Niemiec pilnował, żeby go zanieśli do [szpitala] i on tam leżał. Ale później w pewnym momencie Niemcy chcieli ten szpital w Milanówku zlikwidować. Przyszłam przed Bożym Narodzeniem, znowu czterdzieści kilometrów pieszo – jego nie ma. No więc co ja? Piętnaście lat miałam; usiadłam i zaczęłam płakać na schodkach, bo normalnie to się kładłam obok niego na podłodze, spałam i rano wracałam. Była grupa zorganizowana, która wiedziała o tym, doszła do mnie i mówi: „Nie płacz, on został wywieziony przez AK […] i wywieźli go pod Zakopane”. I tak uratowali mu życie, bo Niemcy rozstrzelali wszystkich ciężko rannych z tego szpitala.

  • Rozumiem, że pierwszy kontakt z bratem w szpitalu w Milanówku miała pani, kiedy jeszcze była okupacja?

Tak, jak najbardziej, jeszcze za czasów okupacji. To był listopad, bo było zimno, pamiętam, śnieg był. A później ostatni raz, jak u niego byłam, to było w Wigilię Bożego Narodzenia. Jego wtedy [z] tego szpitala wywieźli pod Zakopane i dopiero później się z nim spotkaliśmy w 1945 roku.

  • Kiedy to spotkanie się wydarzyło?

Po prostu jechał ranny, przyszedł i zaczął nas szukać po rodzinie. Ktoś mu dał znać, gdzie jesteśmy, a myśmy w międzyczasie wrócili do Warszawy, zajęliśmy jakąś suterynę – bo nasze [mieszkanie] było spalone – i on nas tam znalazł. Ale był cały czas już taki nie bardzo. Był bardzo ciężko ranny, to rana przeszła […], ale w głowie mu zostało i rezultat był taki, że w dziewięćdziesiątych latach z tego tytułu odebrał sobie życie. Nie mógł się pogodzić z pewnymi rzeczami.

  • Co się działo z panią po maju 1945 roku?

Chodziłam do gimnazjum. Najpierw chodziłam do Rejtana, później Rejtana zrobili męskiego, więc się przeniosłam do Batorego i w rezultacie cały czas chodziłam do gimnazjum i maturę zrobiłam u Żeromskiego. Cały czas się uczyłam, z tym że mały kontakt – ale mały – miałam z harcerstwem. Bo zawsze ktoś się gdzieś tam znalazł i już po 1945 roku zaczęły się tworzyć grupy harcerskie.
  • Pani nie brała w tym udziału?

Ja na razie nie brałam, ale już w 1946 spotkałam się z harcerzami i już zaczęłam szukać kontaktu, żeby [znaleźć] jakąś drużynę. Później „Szare Szeregi” potworzyły drużyny żeńskie, stworzyła się „Koniczyna” i tak trafiłam i do dzisiejszego dnia jesteśmy.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana?

Ja generalnie nie ujawniałam się, że byłam w AK, pomimo tego, że pracując… Zaczęłam pracować w 1947 roku w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, tak zwanej „Kronice Filmowej”, gdzie część wiedziała, kim jestem, ale niestety sytuacja była taka, że zaczęli nas bardzo represjonować. Nie podobało im się tam, cokolwiek my robimy, a myśmy nic nie robili i ja przeszłam do spółdzielczości. Pracowałam w spółdzielczości, gdzie wiedziałam, że naczelny był w AK, był w Powstaniu, więc ze sobą, że tak powiem, trzymaliśmy grupę. Nie mogłam awansować, po prostu, ponieważ się nie zapisałam nigdy do partii; nie byłam partyjna, więc zawsze byłam zastępcą. Robotę robiłam, a byłam zastępcą. Miałam trochę kłopoty ma uczelni.

  • Studiowała pani?

Tak. Wtedy z WSH stworzyli SGPiS i poszłam na SGPiS. To była typowa polityczna uczelnia. Nigdy w życiu nie zapomnę, że pięć dni w tygodniu był marksizm i leninizm, a jeden raz w tygodniu była rachunkowość, zawód. Tam miałam kłopoty, dlatego że się nie chciałam zapisać do partii, ani nie chciałam należeć do żadnych z tych. Poza tym żeby dostać się na uczelnię, trzeba było gdzieś mieć… Brat miał kolegę, który był w tam zwanym OMTUR-ze i on mi dał zaświadczenie […], że jestem członkiem tego OMTUR-u; nigdy nie byłam. Ale na uczelni dosyć szybko się zorientowali, że nie byłam członkiem, bo nigdzie mnie nie mogli znaleźć, więc miałam kłopoty z uczelnią. Miałam kłopoty, ale jakoś przez to przebrnęłam.

  • Czy chciałaby pani jeszcze powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt wcześniej nie powiedział?

Bo ja wiem, czy jest coś, czego nikt […] nie powiedział. Chyba sytuacja była taka, że w grupie, gdzie ja byłam, gdzie byli młodzi, to oni byli do wszystkiego nastawieni entuzjastycznie. Gdzie byli starsi, to oni to różnie. Pamiętam, jak w pewnym momencie w Powstaniu powiedzieli, że Niemcy powiedzieli: kto chce wyjść z Powstania, może wyjść – Niemcy nie będą tego [blokować]. To dużo starszych osób poszło, to znaczy – generalnie mówiąc – byli przeciwko nam, bo jeżeli ktoś zostawia to wszystko… Ale poza tym chyba wszystko zostało powiedziane. Ja się później po latach już sześćdziesiątych spotykałam z „zośkowcami” bardzo dużo i generalnie wszyscy byliśmy nastawieni jednakowo. W dalszym ciągu ojczyzna dla nas coś znaczyła i do dzisiejszego dnia – akurat z nich została już tylko „Kama”, reszta się wykruszyła – jak rozmawiamy, to wszyscy generalnie mówią to samo. Tak samo u nas w „Szarych Szeregach”. Nasz komendant „Motek” Duchowski, który kanałami chodził, to właśnie wspominał… Ja też raz kanałami poszłam – zapomniałam o tym powiedzieć – na Czerniaków. Wrażenie nie do zapomnienia; więcej bym do tych kanałów nie weszła, więc to było okropne. „Motek”, dajmy na to, też opowiadał, jak oni szli i jak już była kapitulacja Mokotowa, to zaproponowali nam, żebyśmy zeszli na Wiktorskiej do kanałów i przeszli na Stare Miasto jeszcze, na Śródmieście, gdzie jeszcze było Powstanie. Ale ja po tej jednej jedynej wizycie w kanałach nie miałam odwagi zejść. Okropne wrażenie.

  • Może pani troszeczkę opowiedzieć o tym przejściu przez kanały? Chodzi mi konkretnie o okoliczności, w jakich została pani tam wysłana.

Zostałam wysłana z meldunkiem z Mokotowa na Czerniaków; znaczy nie na sam Czerniaków – konkretnie to miałam do tak zwanego „Bruhn-Werke” donieść na Belwederską, bo tam akurat był taki ostrzał z góry, że nie można było przejść. […] To nie była specjalnie daleka droga, niemniej jednak kwestia – już nie mówię, co w tych kanałach było – tego, że człowiek sobie zdawał sprawę, że nie ma możliwości wyjścia stamtąd. Ja się sama zgłosiłam, że pójdę z tym meldunkiem, bo nikt nie zmusił; nie była sytuacja taka, że człowiek dostawał polecenie: „Ty masz z tym iść”. Ktoś był w tym wieku, to się pytali, czy się zgodzi, żeby pójść. Wtedy jak już była kapitulacja Powstania, ja powiedziałam: „Ja do kanałów nie wejdę”. Zresztą wiemy, jak to się skończyło; na Dworkowej wszystkich wyciągnęli i zagazowali.





Warszawa, 15 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Danuta Gromczyńska Pseudonim: „Dada” Stopień: pomoc sanitarna Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter