Danuta Jadwiga Zawadzka „Wanda”
- Pani nie brała bezpośrednio udziału w Powstaniu, prawda?
Nie brałam udziału, nie mogłam ze względu na zaawansowaną ciążę. Dostałam urlop okolicznościowy i byłam z rodzicami, a mąż, brat byli w walkach bezpośrednich. [...]
- Cała pani rodzina była zaangażowana w Powstanie?
My, mama, ojciec [...] Mama całą okupację działała w mieszkaniu. W mieszkaniu chowała [różne rzeczy], przyjmowała pocztę. Tak, że wszyscy właściwie... Broń się przechowywało w mieszkaniu, w piwnicy, zebrania były najróżniejsze, poza tym po akcjach przychodzili do nas przespać się, wypoczywać, dlatego ja znałam tych chłopaków wszystkich. Przychodzili w czasie Powstania też, bodaj na podłodze się przespać.
- Czy mogłaby pani szczegółowo opowiedzieć o czasach okupacji, jeszcze przed wybuchem Powstania, jak to się wszystko odbywało, w czasach konspiracji, jak to wyglądało u państwa w domu?
Byłam łączniczką, a moim bezpośrednim kierownikiem, dowódcą był profesor Gieysztor. To był BIP, roznosiło się po prostu bibułę, która była dzielona na punkcie i potem z mniejszych punktów poszczególnych ja to nosiłam. W każdym razie nazywało to się śmietnik, jak się szło z tym na raz, to było jakieś tysiąc egzemplarzy bibuły różnej, biuletynów i różnych innych nazw. „Biuletyn Informacyjny” był najważniejszy. Miałam punkty, na które chodziłam i tam mnie znano, miałam łączność z nimi. Ci ludzie po wojnie wydali jakieś świadectwo, że mnie znają. Postarałam się o ich adresy, przychodzili tutaj składać zeznania, że ja rzeczywiście robiłam to.
- Zajmowała się tym pani przez cały okres okupacji, do Powstania?
Z początku należałam do czego innego, to się potem okazało […], no ale kto wtedy patrzył, czy to Polska czerwona, czy biała. Ja nie wiedziałam. Tam mnie wciągnął ktoś znajomy. Mama przyjmowała bibułę jakąś, w każdym razie było to wszystko legalne, bo wszyscy się wtedy rzucili do tej pracy, właściwie nikt nie pytał, aby tylko to było uczciwie i dla Polski, dla wyzwolenia, dla wolności. Tak, że ja właściwie [...] w szpitalu, ponieważ w szkole do której chodziłam miałam przeszkolenie. Chodziłam do szkoły na Chłodnej 15, róg Waliców, tuż przy kościele, tam zdałam maturę i tam [były] różne przeszkolenia, między innymi i w szpitalach. Przychodzili do nas podchorążowie z CWSanu, prowadzili wykłady na temat ran, różnych uszkodzeń, w ogóle na temat zdrowia i choroby. Ci podchorążowie właśnie z CWSanu, w Zamku Ujazdowskim kiedyś byli, tylko na niektóre wykłady jeździli na Akademię. Oni mieli dużo zajęć w Zamku Ujazdowskim i tam [byli] skoszarowani ci chłopcy. Przeszłam w szkole [przeszkolenie]... W szpitalu też się chorych bandażowało, opatrunki dawało, myło, paznokcie obcinało, no takie rzeczy, jeszcze jak nie było wojny, jeszcze w szkole. Ci podchorążowie przychodzili do szkoły i prowadzili wykłady, to były jakieś godziny wyznaczone i potem tuż przed wojną [miałyśmy ćwiczenia] wychodziłyśmy na skwerek na Chłodną, pod kościół, tam udawano, że jest nalot, maski się wkładało i to się nazywało PDOK – Przysposobienie do Obrony Kraju. Jak czytałam te biogramy, to się okazuje, że w wielu szkołach było to PDOK. Poza tym należałam do harcerstwa. To była taka drużyna Złota, bo ona była na [ulicy] Złotej, czterdziestka Złota. Pod 40 na Złotej dokładnie, to był już i adres i to co tam się robiło. Właściwie to i mąż i ja zaczęliśmy, jak tylko zaczęły się naloty, wojna, zaczęło się coś robić, byle co, żeby pomóc. Mąż pomagał w inny sposób, a ja chodziłam do tego szpitala i tam myłam, obcinałam włosy i tak, jak mówię, i paznokcie i zamiatałam i myłam podłogę, robiłam co się dało. Ale w 1939 roku to wszystko niedługo trwało. Potem na jakiś czas chciałam zacząć medycynę, bo akurat maturę zdałam przed wojną w szkole Zaorskiego. Na Uniwersytecie Warszawskim były tak zwane kursy sanitarne i tam zaczęłam chodzić, słuchałam wykładów, pojechałam parokrotnie na ćwiczenia, [także] na sekcję, co mnie interesowało. Ale muszę powiedzieć, że nie mogłam się tak zaczepić, bo miałam narzeczonego, który wiedział, czym grozi to, co ja robię do tej pory, więc powiedział, że muszę to zostawić: albo jedno, albo drugie, robię to, albo to, a na studia jeszcze będzie czas. I w ten sposób przestałam tam chodzić. Zresztą to trudno było nazwać studiami, bo nikt tego nie zapisywał, że tam byłam, bo jak weszłam na wykład, to mogłam słuchać i słuchać. Ale już gorzej było z ćwiczeniami, bo ćwiczenia to jest określona ilość miejsc i zaczepiłam się na parę różnych ćwiczeń, między innymi na sekcję też, ale nie mogłam tego skończyć. W międzyczasie wyszłam za mąż. Jak wyszłam za mąż, to się już przystosowałam do roznoszenia BIP-owskich materiałów i robiłam to właściwie, dopóki nie poszłam na urlop [macierzyński]. Parokrotnie, to nie wiem, opatrzność nade mną czuwała […]
- Kiedy to było, jak pani przeszła na urlop?
Urlop był w 1944 roku. Chodziłam oczywiście ile się dało, dokąd się dało z bibułą. Miałam punkty, nawet niektóre domy ocalały. Ostatnio jak wyrabiałam sobie [zaświadczenia], że tam byłam, że znam i te osoby mnie też znają i pamiętają, to chodziliśmy z mężem, żeby zebrać te wszystkie wiadomości i okazało się, że jeden bardzo ważny mój kontakt, w roznoszeniu tego śmietnika, to [był] facet [co] chodził z mężem do tej samej szkoły. Przyszedł tu, my go zaprosiliśmy, rozmawiali i okazało się, że były trzy równoległe klasy u Władysława IV i on był w jednej z nich, [mój] mąż w innej z nich. I jeszcze jest taki Filip Trzoska, który był znowu jeszcze w tej trzeciej, powiedzmy, równoległej [klasie]. Tak, że to był okres [...] z opowiadań wiecie, z filmów, że nie było łatwo. Czyhało niebezpieczeństwo stale, na każdym kroku. Tak jak w chorobie ma się szczęście, w pewnym sensie, opatrzność czuwa i tę samą chorobę zsyła na jednego bardzo ciężką, natomiast drugiemu daje się wylizać z tego. Właśnie ja należę do osób, które się wylizały z choroby, na którą ludzie umierają, albo leżą latami. Mówię, myślę i chodzę, no może gorzej jest z chodzeniem, ale nie można wymagać wszystkiego.
- Czy mogłaby pani szczegółowo opowiedzieć, o tym, jaką funkcję pełnił pani dom rodzinny w czasie okupacji? Pani mówiła, że tam członkowie pani rodziny byli zaangażowani, były spotkania.
Zaangażowani byli. Dalibyśmy wszystko. Całe towarzystwo do nas przychodziło, po akcjach, czy była strzelanina, po prostu rozkładało się na podłodze pierzyny, co było w domu i oni spali. Oni mieli takich punktów jak nasz też trochę, bo przecież broń była, poza tym [na ulicy] Elektoralnej 18 była drukarnia mojego teścia Felicjana Zawadzkiego, który był szefem wywiadu, pseudonim „Fez” – Felicjan Zawadzki, tam była drukarnia. Tam też tak samo nocowali, składali wszystko. To cała rodzina była właściwie wciągnięta w to. Mój młodszy brat to akurat 1 sierpnia skończył dwadzieścia lat i poszedł właśnie do Powstania i dopiero go... Widzieliśmy go, bo tyfus przeszedł, wrócił, koledzy go przyprowadzili, potem go nieśli do Lamsdorfu, bo nie mógł iść. Ale pewien etap, znowu taki kończącego się Powstania on przebył u nas, po prostu przyprowadzili go chłopcy, żeby on przeleżał, żeby dostał jeść przyzwoicie, bo miał tyfus brzuszny.To już [minęło] dużo lat od tego [czasu]. Aż bałam się, że po swojej chorobie stracę pamięć. Oczywiście nie wszystko już mogę tak wyłuskać, powiedzieć, ale ja to widzę jeszcze wszystko, ja to widzę. Widzę podłogę z tymi pierzynami. Widzę, jak chłopcy przychodzą, jak przenocowują, jak się przebierają, jak idą na punkty, jak mają świerzb! Chodzą po różnych, jak to się mówi melinach, to jest w najlepszym słowa znaczeniu ta melina, gdzie chodzili nasi chłopcy. Bo [teraz] melina to jest używana w pejoratywnym znaczeniu zawsze, ale wtedy, w czasie okupacji mówiło się: „Idę na melinę. Będę na melinie.” Zaangażowani byli bardzo. Ojciec w fabryce był, bo ojciec pracował w fabryce, akurat tak się złożyło, że był na rencie inwalidzkiej, więc pracował w Zakładach Ostrowieckich, skąd działa biły niemieckie. Młodzież miała tam Ausweis. Oni pracowali jako wykwalifikowani frezerzy, ślusarze, ale ci chłopcy szli, odbijali kartę i byli zatrudnieni. Natomiast w czasie okupacji ja także miałam tę kartę i pracowałam w wypożyczalni rysunków i w wypożyczalni narzędzi w fabryce w Zakładach Ostrowieckich. Śmieszne w tym wszystkim było to, że to wszystko nam podrabiali ludzie, którzy kochali nas jako Polaków, bo sami byli wielkimi Polakami, a obaj inżynierowie mieli niemieckie nazwiska. Ale wstyd. Niemieckie, po prostu niemieckie nazwiska, tak się nazywali. Na pewno obiło się pani nazwisko Zdzisława Sierpińskiego, u „Żywiciela” był. To był muzykolog, on pisał w gazecie w „Życiu Warszawy”, kiedyś w starym „Życiu Warszawy”. Zdzisio Sierpiński przychodził do nas gazetki poczytać, pośpiewać przychodził do wypożyczalni rysunków, bo on też miał
Ausweis z Zakładów Ostrowieckich. Tacy, którzy w 1939 roku stracili rękę, czy nogę, czy coś, [ich] wszystkich ci inżynierowie tam [zatrudniali] i pracowało się. Ale się pracowało rzeczywiście, bo te rysunki się wypożyczało, narzędzia się wypożyczało. Jak mówię, pracowałam w czasie okupacji w tym sensie, że wtedy, kiedy trzeba było, szłam z tymi swoimi manelami, rozprowadzić to wszystko, a załatwialiśmy w ten sposób, że karty sobie młodzież odbijała.
- Do kiedy pani tam pracowała?
Tam pracowałam do końca lipca, mniej więcej, tak, bo 1 sierpnia […] Tak gdzieś w trzeciej dekadzie chyba lipca zaczęły się jakieś komplikacje z moim zdrowiem i właściwie się jeszcze nie mówiło dokładnie o dacie, ale myśmy już wiedzieli o tym, że coś takiego będzie...
Ćwiczenia były. Mieszkaliśmy w Józefowie, dojeżdżaliśmy. Ci chłopcy na ćwiczenia przyjeżdżali, niby na piłkę nożną, trochę pokopali piłkę, a resztę to były rzeczywiście ćwiczenia. Poza tym pilnowali tych, co Żydów wydawali, czy coś, bo tacy też byli ludzie. O naszych, mówię o ludziach, którzy tam mieszkali, nie podobało się, podali, szmalcownicy tak zwani. Wszystkiego się pilnowało wtedy.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania, gdzie pani się wtedy znajdowała?
Znajdowałam się w mieszkaniu moich rodziców, Miedziana 16, tam rzeczywiście w czasie okupacji działo się wszystko. Rodzice byli, jak utworzone zostało getto na ulicy Chłodnej i akurat ostatni nasz dom przy Wroniej 41 zamknęli, zresztą ten dom ocalał po Powstaniu, stoi, to 43 dokładnie, dom przy samej Wroniej był wyłączony z getta, natomiast 41 nasz dom, musieliśmy zamienić z Żydami. I wtedy zamieniliśmy to nasze mieszkanie z Chłodnej na Miedzianą, tam gdzie jest Dom Słowa Polskiego. Tam się mówiło o hali, o placu Kazimierza Wielkiego, teraz to się paskudnie nazywa […], ale kiedyś to była w sumie miła uliczka. [Na] Miedzianej 8 była szkoła, tam potem był szpital w czasie okupacji. A my mieszkaliśmy [przy] Miedzianej 16 i widać było tę halę na placu Kazimierza Wielkiego, w której Dom Słowa Polskiego potem powstał. Nie wiem nawet, czy jest, bo nie byłam tam, ale to w każdym razie... gdzieś koło... Towarowa, te ulice, Pańska, Prosta. Tam były fabryki różne, Norblin jest do dzisiaj, teatr tam jest, tak że to były te strony. Zamieniliśmy się z Żydami, oni poszli do nas, a my wyremontowaliśmy, bo nie sposób było mieszkać, oni mieszkali w takiej biedzie strasznej, że robactwo ich jadło. To znaczy robactwo, jak się popularnie owady nazywa, pluskwy, pchły – takie rzeczy. Więc trzeba było zdezynfekować przede wszystkim, no i zamieszkaliśmy tam, dopiero z Powstania wyszliśmy. Tam byłam z rodzicami, stamtąd wychodziłam.
- Co działo się, gdy wybuchło Powstanie? Była pani w mieszkaniu na Miedzianej i jak to się wszystko tam zgrywało wokół pani? Jak pani to pamięta?
Pamiętam to w głowie, gdzie te rozrzucane działa z Zakładów Ostrowieckich, w których poprzednio pracowałam, chodziłam tam i oni wybijali z dokładnością, co do minuty, co kilkanaście minut takie działko. Oni zrujnowali, zniszczyli całe domy przy Towarowej. Obok naszego domu [pod numerem] 16 był dom [pod] 14, róg Siennej, ten dom pociskami absolutnie [zniszczyli]. Wszystko gasło wtedy, my siedzieliśmy w piwnicy, sypało nam się na głowę, zamykało się oczy i się czekało, czy na nas spadnie, czy nie. Szczególnie wieczorami było to straszne. Poza tym między domami były w piwnicach i w sieniach porobione otwory, że można było się przedzierać z miejsca na miejsce. Byłam kilkakrotnie zasypana tak, że musieli mnie odsypywać. Więc odgrzebywali człowieka i żyło się, jak pani widzi. Miałam dwa psy. Było sześć kanarków, ale to wszystko padło od uderzenia w dom, a psy, to chcieli mi zjeść po prostu, bo był głód. Więc mój ojciec, który nie dostał się na punkt, rządził wszystkim w domu, to znaczy od Haberbuscha... Urodziło się jedno dziecko jakiejś pani, która przyszła w goście, bo ludzie szli do siebie w goście, nie wiedząc, że [...], więc zostali już do końca Powstania z dziećmi i chorowały tam te dzieci i oni chorowali. Wjechał dorożkarz, jak się zaczęły strzały, dorożkarz z koniem [został] i trzeba było tego konia karmić. Ojciec biegał do Haberbuscha różnymi tymi przejściami, otworami, brał dla niego owsa, z różnymi jeszcze innymi ludźmi, no i do pewnego [czasu] karmili tego konia, ale jak już nie było możliwości dostania się do Haberbuscha (dzisiaj się nazywa Królewskim Browarem, to był Haberbusch i Schiele), to trzeba było konia zabić. W każdym razie ci wszyscy, co byli w tym domu, to mięso dostali, ugotowane, czy uduszone, już nie pamiętam jak. Cały koń poszedł dla ludzi. Kozę ktoś prowadził, [więc było] mleko dla dziecka, co się urodziło. Mój ojciec zawsze się o to starał, o ziarno. Wszystko było naokoło zwalone, a nasz dom, ciekawe, był, na miejscu był. Koło tego domu była lodownia pana Jeżyckiego, pamiętam. Myśmy tam wszystko [chowali], bo ja [w konspiracji] to miałam zwyczaj zjadać wszystko. Dosłownie, żułam to, co było trefne. Jak powiedzmy jakieś pisemka, czy fotografia, czy coś, to brałam to do ust i zjadałam. Ale jak wiadomo było, że będzie rewizja w całym domu, to znosili śmy do tej lodowni i on nam to chował, te albumy, to wszystko, chował ten pan. Potem to, to wszystko był jeden gruz. Ale ciekawe, że cały front, gdzie my mieszkaliśmy i inni, ocalał w ten sposób, że oni palili każde mieszkanie w innym miejscu. Oni podpalali z dołu, puszczali ogień, palili i wszystkie mieszkania były wypalone. I wszystkie mieszkania po wejściu później naszym do Warszawy, jak się wróciło, były do remontu właściwie. Jak był jakiś postój, wypoczynek, coś tam było, to oni przychodzili do domu. Myli się porządnie, zjedli porządnie. Będąc na Miedzianej to ugotowałyśmy z panią, która też czekała stale na swojego męża, nogi końskie. To pamiętam ją, jak klęczała na podłodze i te nogi obdzierała z sierści, ze skóry i ja obok niej, tylko nie taka sprawna jak ona. Jak ona to obdarła, wzięła do miski, chleb też, wszystko to ułożyła i w takiej stróżówce na dole postawiła żeby zastygło. A w nocy, jak zaczęli bombardować, jak rąbnęło, pełno szkła w tym chlebie, w tym cieście znaczy, do zrobienia jutro, do upieczenia i w tych nogach końskich. I my z Haliną to wszystko przez palce przepuściłyśmy, te nóżki końskie i ten chleb, bo nie można było wyrzucić. To było do zjedzenia. To się zjadło, wypluwało się szkło i się zjadło, nic nie było przecież innego. Dopiero jak potem powstańcy... w sklepach mąka była, mąki to się bali, w ogóle ludzie się bali jedzenia brać. W domu to po prostu się wyrzucało przez te wszystkie otwory rozbite, co było, piekło się coś z tego, robiło na wyjście tak zwane, na transport. Ale raczej nie zostawiało się, wszystko co było, kruche, suche, to wszystko się wyrzucało.
- Dlaczego ludzie się bali?
Bali się tego, że Niemcy [mogli] to zatruć. A ludzie jeszcze gdzieś żyli, chowali się po różnych kamieniczkach, no różnie, więc nie robili tego, bo bali się zatruć właśnie przez Niemców. Tak, że robiły panie od razu jakieś tam rogaliki, jakieś ciasteczka, gotowały coś, żeby to zabrać ze sobą, albo zjeść. I szyłyśmy plecaki. Szyłyśmy z płócien plecaki różne, tornistry, plecaki, to się zabierało.
- Pani ojciec walczył w Powstaniu?
Mój mąż. Mąż, bo ojciec nie wyszedł już poza bramę, [bo] już świstały pociski, tak, że nie mógł wyjść. Natomiast mamę pocisk by na górze zabił, w ogóle urwał kawałek okna, a mama wyglądała akurat, gdzie ojciec poszedł. Była w pokoju, u nich w sypialni i rąbnął. Proszę pani, dużo pamiętam, tylko to jest chaotyczne. Ale chcę zacząć od tego, że pojechałam do lekarza 1 sierpnia na Ochotę, bo miałam zamówioną wizytę. W tramwaju wracając od tego lekarza, zorientowałam się, że coś się dzieje, że padają wszyscy w tramwaju na podłogę i świszczą kule. I w ten sposób dojechaliśmy do rogu Żelaznej i Alej Jerozolimskich i tam już powiedział nam motorniczy: „Wysiadać. Wysiadać. Dalej nie jadę.” Wysiedliśmy i co robić? Świszczą kule, Powstanie się zaczęło, piąta godzina jest. Wpadłam w ulicę Żelazną, do rogu Twardej i dalej już nie. Do tego domu i tak, całą noc z góry na dół, z góry na dół, pod kapliczkę, bo stały kapliczki Matki Boskiej i Chrystusa w podwórkach i wszyscy się modlili. Na podłodze tam przespałam, byłam całą noc, raz na dole, raz na górze. Jak barykadę robili pierwszą, wszystko to widziałam, to było dokładnie Żelazna róg Twardej. Tam było jakieś kino, chyba. Na Miedzianą miałam blisko, ale tylko górą przejść i przeszłam górą. Świstało za mną. Przeszłam górą właśnie z ulicy Żelaznej do Miedzianej. Zobaczyłam ojca, przed bramą, który czekał i wyglądał, co się stało. Brat wiadomo było, ale ze mną, co się stało? To było okropne. To świstało, już wszystko leżało powalone, dużo rzeczy. Stali już powstańcy i paru było takich, co można było ich rzeczywiście aresztować, ale to się wszystko na początku za powstańców podawało..
- W jakim oddziale walczył pani mąż?
U „Radosława”. On był w zgromadzeniu „Radosław”, w batalionie „Pięść”, w kompanii „Zemsta”.
- W czasie Powstania wracał do państwa do domu?
Oni przechodzili też pod ostrzałem. Każdy chłopak szedł, a to do narzeczonej, a to do żony, a to do mamy. Dostawali się i jednak coś zjedli i umyli się i pospali. Dziewczyny tak samo. Do nas, do nas właściwie przychodzili, kto mógł przejść przez Aleje Jerozolimskie, czy ktoś gdzieś z boku, wszystko szło do nas. Porozkładane było wszystko, okien już nie było, nic nie było, wszystko było porozkładane, każdy mógł załatwić swoją sprawę, w tym sensie, że nie miał tego, czy nie miał tego, a [u nas] jeszcze było, to się dawało. [...] Wszyscy nas znali, męża długo znali, no i to samo było na Elektoralnej. Na Elektoralnej też mieli pościel, zbiór wszystkiego co można było […]
- Jak ocalało państwa mieszkanie?
Trzeba by było do niego włożyć dużo pieniędzy, ojciec nie miał. A co z tego mielibyśmy tylko? Jeden pokój właściwie, przecież wszyscy musieli mieć mieszkania. Wróciliśmy, to tak jak moja córka opisuje to w książce swojej, że: „Wyszli rodzice z jednym tobołkiem, a wrócili z dwoma, a drugim to byłam ja.” Tak, że przeszłam straszne tam rzeczy, gdzie nas wywieźli. Okropne przeszłam, jako kobieta, sam poród, to wszystko było okropne.
- Rodziła pani w czasie Powstania?
Nie właśnie. Nas mieli wywozić 3 października. Siedzieliśmy wtedy bez okien, bez niczego w swoim mieszkaniu. I wyrzucili nas z niego 9 października. Zabrali mi psa jednego. Płakałam strasznie, ale mój ojciec mi tłumaczył: „Oddaj. No zobacz, idziesz przecież sama z walizką, obciążona czym się tylko da, żeby ci było ciepło – zresztą myśmy pieszo do Pruszkowa szli, mówi – oddaj tego psa. Niemcy są dobrzy dla psów.” Rzeczywiście, jak szliśmy pieszo do Pruszkowa, to ta suczka nasza jechała na przednim siedzeniu z taką tabliczką czekolady w pysku.
- Zaczęła pani opowiadać o wyjściu z Warszawy, ale jeszcze porozmawiajmy trochę o samym Powstaniu.
Tylko z Powstania wiedziałam to, że na przykład, co parę dni przychodził chłopak i potem dowiadywałam się, że zginął. Nie ma go już. „Gołąb” był, „Gołębia” nie ma, bo były takie walki róg Towarowej i Chłodnej, „Gołębia” nie ma. Za jakiś czas przyszedł mój brat, umyć się przyszli, zjeść coś ewentualnie, koleżanka przyszła, mama rozłożyła słomę w mieszkaniu. Umyli się. Znowu przyszedł „Jastrząb”, czy tam inny, nie ma go już, nie ma. Zginął. A w ogóle pierwszy, który zginął to było pięć po piątej, pod domem mojego teścia Elektoralna 18. Stamtąd też było jakieś wyjście na Elektoralną i on wyszedł i zginął. [Jego żona] została z pogrobowcem, urodziła syna. Za pięć dni urodziła syna i musiała zejść, bo dom się palił. Musiała wyjść z dzieckiem. To były rzeczy straszne, straszne! Powstanie, co ja mogę powiedzieć. Tak jak mówię, nikomu nie trułam tym głowy, nie udawałam, że brałam udział w Powstaniu, bo nie mogłam brać [udziału] w Powstaniu. Dobrze, że miałam rodziców, którzy nas [...] Przecież moje dziecko urodziłam na słomie i na papierze od soli, na torbie, którą ojciec przeciął i na tym urodziłam, ze wszystkim to zeszło! Jeszcze umierałam przy tym, bo miałam straszliwy krwotok. Ojciec poleciał do strumienia i brał lodowatą wodę i kładli mi, żeby to wszystko odeszło. Bo kto [by] mi tam dał pomoc! Jak się tam pojechało, to wszyscy byliśmy bandytami dla Krakusów. Bandyci przyjechali z Warszawy. To wszystko bandyci, myśmy byli bandytami tam. Szkoda, że tak się stało. Nie wiem, ale tak było.
- Dla kogo byli państwo bandytami?
Nie wiem, dlaczego nazywali [tak] Warszawiaków, [dlatego] że Powstanie zrobili?...
Ci chłopi tam. Tak mówili o nas, że my, Warszawa, to są bandyci, bo Powstanie zrobili. Tak wtedy mówili. Było o tyle ciężko, że przy moim stanie, wtedy jak rodziłam, trzeba było zaprząc wóz, jechać po lekarza i dać mi natychmiast pomoc, prawdziwą lekarską pomoc. Tymczasem tej pomocy mi nie dano, bo rodziłam w niedzielę i była zabawa. We wsi była zabawa i padał straszny deszcz, więc mój ojciec się motał z tym sam, z tego strumienia nosił wodę w jakimś kubełku lodowatą i kładł mi na brzuch.
- A w jaki czas po Powstaniu to się działo?
Przy końcu października.
- Gdzie państwo się wtedy dokładnie znajdowali?
Znajdowaliśmy się w [...] w Krzeszowicach (Kressendorf). To była rezydencja Franka, gubernatora i to były pałace po Potockich. I za tym Kressendorf, czyli za Krzeszowicami, zawieźli nas, gdzie była tylko tabaka i błoto. Taka wieś, sama glina. Tam wszyscy jeździli po tabakę do Rzeszy, bo w ten sposób zarabiali, że szmuglowali tytoń i sprzedawali. To była wieś Filipowice i tam się urodziła moja córka.
- Tam się państwo dostali od razu po Powstaniu?
Wozami nas wieźli, od stacji, od Kressendorf, po nocy, parę kilometrów, na łajnie jakimś takim okropnym sianie, spaskudzonym, jakby wyjętym z obory […] To była noc, jak myśmy wysiedli po paru dniach podróży, gdzie nas ostrzeliwali pod Skarżyskiem. Mówili „Jędrusie”, bo to były te formacje wszystkie takie, szły te pociągi. Bo przecież stamtąd się nie wyskoczyło, ja nie próbowałam nawet, ale mężczyźni [tak], no to przecież zaraz do nich strzelali. Poza tym proszę sobie wyobrazić podróż, gdzie właściwie ja nie mogę zejść z wagonu, jest noga koło nogi, ludzie leżeli, już umarli niektórzy, bo to były towarowe wagony. Wciągnęli nas wszystkich na górę i tam jak się usiadło, to koniec. Kto nogę poruszył tu, to już było miejsce dla drugiego. Tak było. [...] I teraz sprawa czysto fizjologicznych spraw ludzkich przez parę dni i nocy. Mój ojciec, który mówił dobrze po niemiecku i po rosyjsku, wysiadł, wyszedł... na korytarzyk w wagonach, gdzie stoją strażnicy i ten Niemiec mówi do ojca: „Ja bym pana puścił, ale pana kto inny zastrzeli. A poza tym pan nie jest sam.” Rzeczywiście. Ja z mamą na górze tego wagonu towarowego, słomy pełno, garnków pełno, jako nocniki po prostu. Mówi: „No co? Pójdzie pan w las, niech pan lepiej nie wychodzi w las. Niech pan tutaj gdzieś sprawę załatwi.” Tak, że to były makabryczne sprawy, które już się zaczęły w Pruszkowie, jak się dostaliśmy tam.
- Pani mąż też z państwem jechał?
Mój mąż był w Murnau, siedział w Lamsdorfie, w obozie jenieckim. Brat mój też tam siedział. I właśnie brat, który mówił dobrze po angielsku, jakoś tam sobie wymościł swoją sprawę, że uciekł po prostu. Natomiast mój mąż w inny sposób... Stamtąd, z Lamsdorfu przenieśli go do obozu oficerskiego i potem był nabór do drugiej armii Andersa. Mąż mój już był potem we Włoszech i potem w Anglii. Ale potem też się sprawa zakałapućkała, dlatego, że mąż załatwił to, żebym ja z Magdusią, która już miała półtora roku, czy rok, dostała się przy okazji ściągania... Po prostu zapłacił, tak jak wielu innych mających tu rodziny, żony i dzieci, żeby on razem z nimi... To była bardzo głośna afera, to wszystko w Krakowie zatrzymali, obrazy Potockich, co dużo ich naładowali, a przecież wiadomo jak za dużo było obrazów, no to wszystko zatrzymali. Zatrzymali i nas.
- Kiedy się państwo spotkali?
Szukałam męża. Wróciliśmy w strasznych warunkach. Już nie mogę tego opowiadać, w jakich warunkach myśmy się tu wydostali spod Krakowa, to myślałam, że mi dziecko zabiją, ale to już byli Rosjanie... Ale straszne to było!
- W którym roku państwo wrócili do Warszawy?
W 1945. Wróciliśmy zimą, takim eszelonem, pociągiem, całym składem radzieckim. Słyszałam rozmówkę: „Tę warszawiankę to my sobie zostawimy, a dzieciaka wyrzucimy z pociągu.” Siedzę z dzieckiem bez pieniędzy, bez dokumentów, bez niczego, dlatego, że jacyś państwo, którzy mieli ze mną wysiąść, oni ruszyli po prostu, wysiedli, a ja zostałam z dzieckiem sama. Potem się szukaliśmy, w Szczakowej dowiedziałam się od ludzi i oczywiście pokradli nam co się dało, przy przejmowaniu pewnych rzeczy, plecaka, tu był chleb, to ukradli, a ja z dzieckiem, zawinięta kocem oczywiście mokra już cała, wiadomo dziecko małe, prawda... W ojca palcie, w ojca butach i w Szczakowej mówili mi ci państwo […] : „Szli tacy, tak szli i poszli do Maczek.” Tam [była] taka miejscowość niedaleko Szczakowej i myśmy doszli do tych Maczek. No i oczywiście od razu, pierwszy raz się spało pod kołdrą od wielu miesięcy. Tamci mieszkańcy dali nam pościel powleczoną w białe, kołdrę prawdziwą, dziecko wykąpali. W ogóle wszystko już było, tylko teraz myśl, jak wrócić, jak pociągi chodzą, żeby się nie dostać w ręce żołdaków. Pies jeden nam się uchował, był nazywany „Pies powstaniec”. On z nami przejechał wszystko. Myśmy z jednego garnka jedli i pili razem z nim. Jak byliśmy w tym eszelonie i w naszych bydlęcych wagonach, to co było do jedzenia, to Kajtek dostawał, razem z nami jadł. To był powstaniec i on z nami wrócił do Warszawy. W marny sposób zginął, bo przekoziołkował, pękł kręgosłup, i niestety trzeba było uśpić. Ale wtedy w Maczkach pytamy państwa, którzy nas ugościli, tych państwa Kosowskich, bo dziecko czyściutkie, umyte, my też, jak my się stąd wydostaniemy. Ona mówi: „Proszę pani trzeba usiąść w Szczakowej na dworcu i czekać.” No i tak zrobiliśmy. Z tym, że pojechalimy z powrotem tym pociągiem, którym mieliśmy jechać już do Warszawy, przez Myślenice, Mysłowice, ja nie znam bardzo tych miast. Ja z dzieckiem, znowu w tym pledzie, w tym ojca kożuchu, niech pani sobie wyobrazi, że to dziecko robiło swoje na mnie. Trzymałam ją cały czas, nie puszczałam. I tak myśmy jechali. Nie wiem, przecież wtedy człowiek nie wychodził, nic mu się nie chciało, nic. Wszyscy przyjechaliśmy na Dworzec Zachodni i dawaj dopiero te tobołki. Tośmy dostali poduszkę.
Były ogłoszenia w gazecie, jeszcze nim wyjechaliśmy, pod Krakowem, różni są ludzie. Myśmy z ojcem pojechali, to taki co miał wytwórnię poduszek, dał nam pierze w worku, kilo, czy dwa kilo, to już poduszka, prawda. Jechaliśmy na okrągło, przez Śląsk znowu wracając, przyjechaliśmy na dworzec i teraz gdzie się podziać? Już wiemy, że nasz dom jest, ale wszystko jest wypalone. I poszliśmy na Plac Kazimierza, pamiętam, pod piątym dom ocalał, koło hali i pytamy: „Czy możemy tutaj zostać. Jesteśmy z dzieckiem, chcieliśmy przewinąć, zostać tutaj. Posiedzimy na podłodze.” A mama mówi do ojca: „Mietek, my posiedzimy tu z Danusią, natomiast ty idź i zobacz, dokąd możemy pójść.” Usiadłyśmy z mamą na podłodze w przedpokoju, a ojciec poszedł na zwiady. Ale niewiele się dowiedział, natomiast my z mamą [bardzo] się wystraszyłyśmy, bo okazało się, że w tym mieszkaniu zatrzymało się jakieś towarzystwo pijaków, całą noc oni pili, wyli, pijaczyli w ogóle. Ojciec jakoś rano przyszedł i powiedział: „Wiesz co, idziemy na Grochów. Ja pójdę na Grochów z Danusią i z dzieckiem.” I my po tych, dosłownie, piętrach cegieł, oblodzonych, ośnieżonych poszliśmy z ojcem, ale powiedzieliśmy [do matki]: „Wiesz co, ty zostań z dzieckiem. My pójdziemy i zobaczymy – bo tam mamy siostra mieszkała – my zobaczymy najpierw co się tam dzieje. Czy mamy tam iść, bo nie wiemy, co jest na Pradze.” Jednak tyle miesięcy już wszystko trwało, całe Powstanie i potem ta bieda, więc poszliśmy z ojcem. Okazało się, że jest ciotka, że nic się nie stało, poza tym, że ona jest chora na raka, więc nie mogliśmy jej poznać po prostu. My tylko powiedzieliśmy ciotce, czy by nas zatrzymała tutaj u siebie w domu na jakiś czas. Ona oczywiście nie powiedziała ani jednego słowa sprzeciwu. I my znowu poszliśmy pieszo z Placu Kazimierza na Grochów, na Podskarbińską. Przez jakiś czas żyliśmy tam, w mieszkaniu troje dzieci, ich dwoje, ta ciotka chora już taka bardzo. Młoda kobieta umarła, jak miała czterdzieści lat, tego samego roku zresztą umarła. Ale [kiedy] już dziecko zaczęło chodzić, ja przede wszystkim zaczęłam pracować, bo przecież z czego mieliśmy żyć? Już się sprzedało wszystko, co było.
- Gdzie pani zaczęła pracować?
W Orbisie. Dlatego, że nad nami, na Miedzianej, mieszkał pan, który pracował przed wojną, była taka firma turystyczna „Wagons Lits Coock”. Nad nami mieszkał, my go nie znaliśmy dopóki potem w czasie Powstania nie poznaliśmy ich bliżej, bośmy w jednym garnku gotowali, dla ośmiu osób, czy dla iluś. I on został kierownikiem Orbisu. Mówi do mnie: „Słuchaj, no przecież musisz gdzieś pracować, bo z czego będziecie żyli. Idź, nauczysz się tego. Będziesz pracowała w Orbisie.” Zasuwałam codziennie pieszo z Grochowa na szóstą rano do Orbisu w Polonii, do hotelu, tam było biuro orbisowskie i zasuwałam. Inna rzecz to były te przejazdy mostem drewnianym, który był, to były ciężarówki, przecież ja nie miałam płaszcza, miałam płaszcz zrobiony z szynela wojskowego, ufarbowany z zielonego na brązowe, to co mnie grzało w tym szynelu. Starałam się zawsze, jak jechałam z tymi ludźmi, których naładowali trzydzieści, czterdzieści sztuk, stanąć tak, żeby mi nie było zimno. Jak zaczęłam pracować, to się buty kupiło, to się to zrobiło, tamto zrobiło, powoli, powoli wychodziliśmy z tej okropnej biedy. Mama się zajmowała małą. Ona rosła, bardzo dobrze nam rosła, chowała się zdrowo. Też przeszła straszne zapalenie płuc, jak była mała, miała rok, [o mało] nie umarła, ale wszystko [dobrze] się skończyło. Mimo wszystko jest jakaś pomoc, której trzeba wierzyć. I to niekoniecznie z ziemi.
- Kiedy się pani spotkała z mężem? Kiedy wrócił do Warszawy?
Kiedy wrócił? Wtedy, kiedy wpadłam w Krakowie. Jak pracowałam w Orbisie, to różnych nygusów znałam, którzy przychodzili. Biedniejsi, bogatsi, przychodzili ludzie, którzy wtedy robili kolosalne pieniądze i przychodzili biedacy różni. Przychodził bardzo przystojny pan, chodził w białej pelerynie i nazywali go „Białym Kapitanem”. Potem się dowiedziałam, a do mnie przychodzili, kupowali bilety. Miałam dwa razy przejścia w UB, byłam zatrzymana. Raz zatrzymali mnie, po prostu czy im się wydawało, czy co, dosyć, że oni zatrzymali, jak się potem dowiedziałam dwóch ludzi młodych, podobno to były duże szychy w AK. Ja im sprzedałam dwa bilety lotnicze. Ich oczywiście nie przepuścili, okazało się, że zatrzymali. Potem drugi raz w Krakowie wzięli mnie przy okazji tych obrazów. [Chcieli] żebym się zgodziła współpracować, ale się nie zgodziłam i nic. Ale miałam kierownika w Orbisie takiego, bo Julek, który mnie tam [zatrudnił], już miał swój oddział, był moim kierownikiem. Pan Dobiecki powiedział: „Siadaj i pracuj, jak gdyby nic nie było.” Pod groźbą i Światło i Różański badali tutaj, przecież dwaj najsłynniejsi UB-owcy, Józef Światło i Józef Różański, przecież naprawdę najgorsi jacy tylko UB-owcy. A Światło powiedział: „Pani jest kuta na osiem nóg, ale pani swojego dziecka już nie zobaczy!” A Różański też wyraził się, jak nas badał, bo tam była druga [w ciąży] to Światło wziął nas sobie, ona już leżała na sprężynach, na dobrym materacyku, jak weszłam do tej celi. Ona leżała i od razu mi nadała żebym pojechała do jej rodziców, jak stąd wyjdę ewentualnie, żeby powiedzieć, że kopnął ją w brzuch Światło, bo ona mu coś powiedziała, a on: „Ty parszywa akówko!” i kopnął ją w brzuch. Wzięli nas obie do Różańskiego, bo on nas puści. Taki chłop wszedł z karabinem za mną i on mówi: „No Maliniak, dzisiaj nie ma twojej kochanki, weź ją sobie.” Tak, że ja przeszłam tyle, że dzisiaj po tylu latach, jak opowiadam urywkowo pewne rzeczy, [a] przecież to nie największa tragedia, nie największa. Ale już przy drugim razie, już jak mi zrobili kocioł w domu [...] Zawieźli do pracy rano. Mówię: „Panowie, mnie pokarm z piersi cieknie, mam małe dziecko.” I wtedy właśnie Światło powiedział: „Pani jest kuta na osiem nóg, ale pani swojego dziecka nie zobaczy.” Ale odwieźli mnie do pracy, cały dzień do mnie podchodzili różni ludzie, bo to o to chodziło, co ja mówię do pasażerów, z kim rozmawiam, kto do mnie przychodzi. I po południu puścili mnie na Grochów, pieszo oczywiście. Poszłam i ktoś musiał za mną iść, no bo nie bez tego, jeżeli cały dzień przesuwali się ludzie przy mojej lotniczej kasie i podsłuchiwali, a ja mówiłam: „Odejdź ode mnie. Odejdź bo tu się przyglądają. Tu podsłuchują.” Kto się na tym poznał, nie wiem, w każdym razie odchodzili. Ciotka stała pod drzewem i mówi: „Nie chodź, jest kocioł w mieszkaniu. Magdusia jest w łóżeczku, ojciec, jest dwóch ubowców, nocują.” Jeden pokój tylko, kawalerka. Pozwolili ciotce, bo ona obok mieszkała, zupy przynieść, coś przynieść do domu, coś kupić, ale nie wpuszczali do domu. Wróciłam do domu i zobaczyłam tych ludzi i był pies, który ocalał, więc ojciec musiał z psem wychodzić, ale z tym jednym ubowcem. Jeden to był zakapior nie z tej ziemi. A drugi był taki, który chodził z psem, spacerował z ojcem i cały czas się tłumaczył, że jego zmusili, że on nie chciał, ale... W każdym razie, ojciec mógł wyjść z psem, z tym facetem. Natomiast ciotka podawała przez drzwi zupę, czy coś takiego. A ja tylko w łóżku leżałam i czekałam, kiedy po mnie przyjdą. W końcu za parę dni przychodzi ktoś i mówi: „Proszę się ubrać. Pan Światło prosił, żeby pani przyszła.” Ja mówię: „Pan Światło prosił?” „Tak. Pan Świtało prosi, żeby pani ze mną przyjechała do urzędu.” Urząd na Środkowej wtedy był, bo na Cyryla i Metodego to przy innej okazji byłam. I on mówi: „Bardzo panią przepraszam. My mamy tych ludzi.” O tych dwóch akowców chodziło. Kto to był, do dziś się nie dowiedziałam, a tyle lat minęło. „Proszę usiąść do kasy i pracować.” Oczywiście mój kierownik, jak mnie zabierali powiedział: „No dobrze. Co jej zarzucacie, przecież bierzecie mi pracownika.?” „To się pan dowie później...” „Jak to, zabieracie mi pracownika, nie mówicie dlaczego, ona też nie wie dlaczego.” „Dowie się pan wszystkiego.” Więc jak wróciłam, to o nic nie pytał ich, tylko jak wyszli, powiedział: „Siadaj i pracuj, jak gdyby się nic nie stało. Siedzisz tu i pracujesz. Ja cię nie zwolniłem, ja cię nie wyrzuciłem. Siedzisz.” No i dobrze, pracowałam. Dostałam wiadomość, a wtedy przychodziło do Orbisu mnóstwo dziennikarzy różnych, którzy mieli kontakt z zagranicą, z obozami jenieckimi dawnymi. Jeden z tych facetów jakoś nawiązał ze mną [rozmowę] i mówi: „Wie pani, jak pani szuka męża, nie wie pani, gdzie on się podział po Murnau, gdzie on jest w tej chwili, ja jadę do Lubeki, niech pani napisze list i niech pani dziecka zdjęcie da. To swoje robi dziecka zdjęcie.” Małą znali, bo mama z nią przychodziła tam do karmienia, więc mówi: „Niech pani poda. Mąż zobaczy, jaką ma dziewczynkę, jaką ma córkę.” I ja to zrobiłam. On te zdjęcia właśnie od tego dziennikarza dostał. On mu z Lubeki wysłał, bo tam się dowiedział, w Lubece był jakiś urząd, nie pamiętam jak się nazywa, ale do spraw uchodźców, czy jeńców i on mu to wysłał... W każdym razie mój mąż te zdjęcia [przywiózł] z powrotem, dostał to. Powoli, powoli, zaczęłam go szukać. Na przykład byli tacy, co uciekli już z Lamsdorfu... No mój Boże, „Agaton”, co napisał te książki..... „Z fałszywym
Ausweissem w prawdziwej Warszawie”. To był inżynier, architekt, pseudonim miał „Agaton”. [...] Gdzie mogłam, tam nadawałam. Albo dawałam na piśmie, albo prosiłam: „Jak pan zobaczy, czy będzie pan widział, czy pani..., to proszę powiedzieć, jak jest.” No i on tam załatwił tę sprawę. Dowiedział się, że oficerowie, nie tylko oficerowie, załatwiają sobie sprawy ściągnięcia rodzin tam, bo tam było przecież normalne wojsko, on był w pancernym wojsku. Więc mąż się dowiedział. Mąż też płacił Białemu Kapitanowi. Ile tam było, jak tam było, nie wiem. On przychodził, kupował bilety, nic więcej, rozmawiał i nie wiedziałam nic więcej, powiedzieli mi tylko: „On chodzi w tej białej pelerynie, jego nazywają „Białym Kapitanem”. Kiedyś znałam jego nazwisko, ale nie pamiętam już w tej chwili. I poszedł transport. Mój kierownik, jak zwykle mówił: „Kochana jedź. Chce twój mąż żebyś wróciła – to taki z kresów, ale to taki ... z Kołomyi, no dusza, dusza człowiek, jeszcze nawet mówił tak miękko, pochodził skąd, nie wiem on tam, koło Kołomyi, to już Ukraina właściwie, ale to Polak był – Jedź, jedź. Nic się nie martw. Jedź..” Magda już miała z półtora roku, pojechałam z mamą, pojechałyśmy obie. Wynajęłyśmy pokój w hotelu, ale dziecko nie miało tam co jeść, nie chciało jeść tego, co było do jedzenia, [a] nie wolno było gotować w pokoju. A wtedy było dużo pokoi do wynajęcia, więc przeniosłyśmy się. Tego dnia akurat miałam się stawić na ulicy, to była Chopina bodajże 5, [potem] Nowa Huta powstała w tym miejscu, więc Chopina 5 u lekarza dentysty. Tam będzie zbiórka i tam się wszystkiego dowiemy. Wchodzę, otwierają się drzwi, widzę do kogo weszłam, znaczy do kogo to nie, bo mieszkanie to było dentysty, tylko chłopcy, którzy mnie tam zaczęli przyjmować od razu. Nie uwierzycie. Do niczego się nie dochlapali tam. Wszystko zdołałam zjeść. Wszystko połknęłam, bo miałam zdjęcie dziecka, nie chciałam żeby wiedzieli, że nie jestem sama tutaj, że jestem z dzieckiem. Więc po prostu jakoś wyszarpałam to wszystko, nie miałam nic przy sobie trefnego, ale miałam pewne rzeczy schowane, już nawet nie wiem gdzie. Powiedziałam swojemu zięciowi, który pochodzi z Krakowa, jeżeli nie odnawiali, nie zmieniali boazerii w UB na 29 Listopada, to tam są jeszcze zdjęcia, które wtedy schowałam za boazerię drewnianą, siedząc na podłodze, już czekając na przesłuchanie u majora Jastrzębskiego. Znowu, widzę się na stole, śpię i co raz otwierają się drzwi na te wezwania, jakie były, że u dentysty: „Do kogo pani przyszła, czy pan? Ja do dentysty. Prosimy, prosimy do dentysty.” I coraz więcej osób, już się zebrał kocił, rzeczywiście duży kocioł, już nikogo więcej nie ma, tych osób jest już dużo i to wszystko wpadło razem ze mną. O północy oni nas zabierają na 29 Listopada do UB, do urzędu. Pamiętam, że jeszcze [coś] mam, muszę się tego pozbyć, to było zdjęcie mojej Magdy, malutka, taka półtora[roczna], jak karmi gołąbki w Krakowie. Gdzie to miałam, to nie pamiętam już, dość że to wyjęłam i schowałam za drewnianą boazerię, siedząc tam na podłodze. Zostałam wezwana i okazało się, tak jak na Środkowej nie wiedzieli nic o moim mężu, gdzie on jest, tak tam już wiedzieli wszystko, gdzie on jest. I oni mi zaczęli proponować: „Jest pani młoda, ładna, pani może być z mężem cały czas. Pani może pojechać do męża, tylko prosilibyśmy panią, żeby pani jednak z nami współpracowała.” A ja powiedziałam dosłownie jedno zdanie: „Ja się do tego nie nadaję.” I nic więcej, nic nie powiedziałam więcej. To był, okazało się, major Jastrzębski, on tam dowodził i pamiętam go: „Może przecież pani być, będzie pani raz w Anglii, raz w Polsce.” „Ja się do tego nie nadaję.” Nie wiem, nie wiem, znowu opatrzność. On mnie wypuścił, oczywiście na podłogę i siedziałam aż wszyscy zostaną i wyszłam o północy na dwór. Menele koło dworca zaczepiają co chwila, mają pokoje do wynajęcia, a ja tylko o jednym myślę, że muszę tam dojść, gdzie jest teraz Magda i moja mama. Muszę, bo szaleją, bo mnie nie było przecież w domu. Ta gospodyni powiedziała [matce]: „Pani powinna już iść na policję, do komisariatu. Przecież córki nie ma, wyszła i nie ma jej, a już noc jest...” Jak mnie zaczął zaczepiać facet, to powiedziałam: „Niech pan się ode mnie...”, bo rozpacz moja i bezsilność, beznadziejność, że idę i nie mogę się odczepić o tych, którzy szukają nie tylko na mieszkanko, mówię: „Niech pan się wreszcie ode mnie odczepi!” I odczepił się. Doszłam do tego domu, gdzieś koło dworca, koło szpitala, nie wiem, gdzieś od UB, wiem, że nas dowieźli gdzieś. Jak mama mnie zobaczyła, myślałam, że ona umrze. Już się o nią bałam. Jak mnie zobaczyła to [zapytała]: „Gdzieś ty była?” Ja mówię: „Powiemy sobie to później.” Co ja mogłam, przecież nie mogłam przy tej kobiecie opowiadać, gdzie byłam i dlaczego. Mąż jak się dowiedział, to zaczął z kolei coś robić, co się ze mną stało. Zapłacił forsę, ale to nie o to chodzi, tylko [że] nie ma mnie. Nikogo nie ma, co zapłacili, bo wszystkich złapali. Mąż oczywiście wrócił przez zieloną granicę. Wypożyczył sobie cywilne ubranie i wrócił jako repatriant do Szczecina, tam się zarejestrował w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, jako repatriant i ze Szczecina przyjechał do Warszawy, bo już mu powiedzieli, gdzie jestem, z rodzicami w kawalerce. Nad ranem ukazał się pan w brązowym palcie, w którym potem chodziłam parę lat [po przeróbce] na lewą stronę. To było stare palto, [ale] jak się do tego kapelusik dodało, torebkę, to już jakoś to szło. W tym palcie to potem udawałam elegantkę przez parę lat. W Orbisie jeszcze pracowałam, ale jak mąż wrócił, to jego rodziców już nie było... Teściowie nie mieli już nic tutaj, ich mieszkanie było zawalone, więc zaproponowali teściowi pracę w Starogardzie Gdańskim. On oczywiście przyjechał do Warszawy i mówi: „Słuchaj, tu nic nie mamy. Ja ci proponuję Szczecin. Niech Danka pojedzie z mamą do Szczecina, Magda będzie u nas – ona była mała, dwa lata miała, ale sprytna była, pamiętam, jak ją przywiózł teść, to „W murowanej piwnicy” jak zaczęła tańczyć, zdjęła pończochy jak jaka bachantka i na takim bujającym się tapczanie tańczyła „W murowanej piwnicy”, jakby po alkoholu była. – więc z mamą pojedzie do Szczecina i tam trzeba będzie już kupić [mieszkanie]”. Nie byliśmy z repatriantów jakichś, co to dostawali, po prostu trzeba było kupić mieszkanie jakieś. My z teściową zatrzymałyśmy się w hotelu. A mąż się zapisał tam na studia, ponieważ tu musiał przerwać z tego względu, że była wojna. Skończył potem wydział w Akademii Handlu Morskiego. On swoje robił i pracował, bo wtedy tak było. Ci, co wracali, uczyli się wieczorami, to była wieczorówka, za nią się płaciło oczywiście, czesne się płaciło i on w Akademii Handlu Zagranicznego skończył w Szczecinie, która potem była przemianowana na Wyższą Szkołę Ekonomiczną. Teściowej udało się załatwić mieszkanie. Załatwili, kupili po prostu jakoś to mieszkanie, z tym, że to mieszkanie nam przydzielili jednocześnie, ale musiałam być administratorką, pracować przy tym, prowadzić administrację tych domów [z] trzech ulic. Zgodziłam się oczywiście na to, [bo] zima była ostra bardzo. Nie mieliśmy okien, zaczęłam chorować, później dostawałam z przeziębienia wrzody okropne, trzeba było to przecinać, w ogóle mieszkaliśmy w jednym pokoju, reszta była niezabezpieczona, ale jak już [je] tam mąż ogacił, to... Poza tym to było straszne, [bo] przedtem mieszkali Rosjanie, którzy tak zanieczyścili to mieszkanie, że w ogóle..., bo tam stale się pijatyki odbywały i bijatyki i tańce, hulanki, swawola. Przywiozło się potem dziecko, jakoś zagospodarowaliśmy się. Tam nie mogłam pracować, bo ona była mała, przedszkola nie było, musiałam być w domu, przez jakiś czas przynajmniej. Już jak ona miała cztery lata, to mama ją wzięła do Warszawy do siebie, żebym ja rozwinęła skrzydła, żebym zobaczyła, co mogę robić, a może pójdę na studia... Zaczęłam pracować w Akademii Lekarskiej, [ale] znowu zachorowałam i znowu nie mogłam pracować przez jakiś czas. W każdym razie tam chorowałam, przeszłam ciężką operację i potem właściwie pracowałam w tej Akademii, zaczepiłam się tam. Potem otworzyli Akademię Rolniczą w Szczecinie, tam się zapisałam, odgrzebałam wszystko, co miałam w pamięci, zdałam, w ogóle bez egzaminu się dostałam, dwoje nas się dostało, ja i chłopak taki, na tylu studentów i tam studiowałam rolnictwo przez rok chyba. No, ale potem się zaczęły inne sprawy, a mój mąż to nie dał..., po prostu nie puścił płazem niczego. Poza tym skończył studia i pracował w porcie, więc w porcie był stale na widoku. No i trzeba było się wynieść ze Szczecina. Nie mieliśmy już szans na zameldowanie się w Warszawie, bo się traciło. Zamieniliśmy mieszkanie w Szczecinie na mieszkanie w Wesołej. To był tylko pokój bez kuchni, a oni wzięli nasze mieszkanko trzypokojowe, małe, na parterze, ale ogródek był, pies miał gdzie być. Zresztą mieliśmy parę psów, bo bardzo lubiliśmy zwierzęta. I trzeba było się stamtąd wynosić, bo znowu mąż miał..., nie mógł się opędzić, że tak powiem. Nie i nie, stale mówił „nie”. „Tu nie, tam nie, ja nie chcę nigdzie. Nie i już.” I wynieśliśmy się, na zamianę do Wesołej. Mieszkaliśmy w Wesołej pięć lat w jednym, pokoju we troje. Nie mieliśmy innych możliwości, nie mogliśmy się zameldować, bo już były administracyjne takie przepisy, że kto się wymeldował to do widzenia. I dopiero [jak] mąż skończył studia w Szczecinie, jak już miał dyplom, przyjechaliśmy tutaj, ja jeszcze nie miałam dyplomu. On był potem bardzo zadowolony z tych żeglugowych spraw, bardzo był zadowolony, że właśnie skończył handel morski. Zapisał się na mieszkanie w Ministerstwie Żeglugi. Czekaliśmy na to mieszkanie w Wesołej przez pięć lat. W międzyczasie zapisałam się na SGGW, skończyłam rolnictwo. Zaczęłam pracować, a to na Ursynowie, a to tu, a to tam, przede wszystkim w laboratorium pracowałam. Tak, że mieliśmy te koleje losu bardzo potargane, poszarpane, ale już jak osiedliśmy tutaj, to już jakiś spokój był. Magda chodziła do szkoły, do dobrego gimnazjum, na Saskiej Kępie było gimnazjum Curie Skłodowskiej, ona je skończyła. Potem zapisała się na studia, zdała, bardzo dobrze zdała, to już pracowałam w Wydziale Rolnictwa. Dostała się na studia do Szkoły Aktorskiej, kiedyś tak nazywanej. Obydwoje byliśmy bezpartyjni oczywiście i „nie, nie, nie, nie, nie”. Wszystko mężowi spod ręki ginęło, to znaczy w tym sensie, że stale albo był inwigilowany, albo było to dla innego, bo był zapisany już tam gdzie trzeba, tak że dla niego nigdy nie było, bo on był taki goły, ja też, bo zawsze mówiłam, nie jestem godna, nie mogę, mam dziecko, mam to, mam owo. No i przyjechał tutaj pan i powiedział: „Szykujcie się do Szanghaju. Ja tam jestem i chcę żebyś ty jakiś ekwiwalent życiowy dostał. Do tej pory byłeś tak, mimo...” Mąż był przecież głównym specjalistą, bardzo zdolny, innych uczył, ale nie wyjeżdżał, przy tym zawodzie nie wyjeżdżał, inni wyjeżdżali, a on nie mógł, bo stale coś... Świadectwa Moralności nie mógł dostać, jak to, on powiedział: „Panowie, pisałem do Cyrankiewicza, pisałem tu, to nie jest [świadectwo] moralności, to jest lojalności, dlatego mi nie wydajecie, bo to nie jest moralności.” [Nigdy] nie dostał Świadectwa Moralności, bo wtedy to było świadectwo lojalności rzeczywiście, a tego nie chcieli mu napisać.
- Już na sam koniec, jak ta historia się skończyła z pani mężem?
Mój mąż nie żyje. To wszystko przeszedł, przebolał, zgorzkniał bardzo. Z tym, że [gdy] wyjechaliśmy do Chin, on tam pracował [i] był bardzo zadowolony. Z niego [też] byli zadowoleni i on zadowolony, po prostu był w gronie speców. Tam było środowisko polskie w Szanghaju. Z Chińczykami pracowali. […] Ja uczyłam w szkole, z tych przedmiotów, których mogłam uczyć: botaniki, biologii w ogóle, uczyłam w szkole polskiego, historii, prowadziłam wypożyczalnię książek dla dzieci polskich, naszych i dla pracowników. Przyjmowałam te książki, bibliotekę prowadziłam, tak, że cztery lata miałam zajęcie, bo dzień w dzień na ósmą szłam do szkoły i miałam parę klas. Opowiadałam im różne rzeczy. Wierszyków ich uczyłam. W ogóle bardzo mi się miło pracowało tam. Od pierwszej do siódmej klasy, bo jeszcze wtedy tak było, z tym, że tylko [do nauki] matematyki przyjeżdżał nauczyciel specjalny i on był kierownikiem szkoły, natomiast wszystko inne załatwiały mamy, oczywiście te, które coś umiały, bo niektóre lubiły tylko raczej wypoczywać. Ale mnie się wydawało, że nie zmarnowałam tych lat, naprawdę.
Warszawa, 13 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk