Nazywam się Danuta Kucharska.
Rodzice pracowali przed wojną u Franaszka, tam się zapoznali. Później mieszkali na Młynarskiej, to ja pamiętam, to był duży taki pokój. Więcej z tej Młynarskiej nie pamiętam. Brat mamy kupił działkę na Targówku, na Matuszewskiej i namówił rodziców, żeby razem z nim się pobudowali. I pobudowali się, pół domu było wujka, pół domu było nasze. Wujek zginął w trzydziestym dziewiątym roku. Wujenka ugotowała rosół i on poszedł zanieść ten rosół na Targówek rodzinie i tam w ten schron wpadła bomba. Pamiętam, że wszystkich z tego schronu rodzice rozpoznawali… Z tego dołu jak wyjęli te kości, to wiem, że chodził ojciec z wujenką rozpoznawać wujka, ale nie rozpoznali, to tylko tę kupę kości, pamiętam, że na Bródnie chowali. Ojciec zbił na strychu trumnę, ale nie było co do tej trumny [włożyć], bo nie rozpoznali [wujka]. I na Bródnie gdzieś tam byliśmy na pogrzebie, pod murem wszystkich razem pochowali.
To już tam spędzałam okupację, tam skończyłam cztery klasy, chodziłam na Targówku do szkoły. Mieszkaliśmy blisko torów kolejowych, tak że tam często przyjeżdżały transporty żołnierzy niemieckich, chodzili po domach, myli się, prosili o jedzenie, gwałcili kobiety. Z tego co ja teraz pamiętam, to zamykali się w pokojach, a ja nie wiedziałam, o co chodzi. Z tego Targówka Franaszek, [który] przypuszczam, należał do tego AK (tak jak i wszyscy pracownicy i ojciec), namówił pracowników, żeby się sprowadzili na Wolską, na teren fabryki. Pamiętam, że od ulicy był taki wysoki dom i mieliśmy na pierwszym piętrze pokój, bo jak było Powstanie, to ja siedziałam w oknie i się przyglądałam, jak wojskowi, jak ci młodzi ludzie latali po Wolskiej, i później poszłam z matką do tego schronu. Ojca już nie widziałam, poszedł walczyć w Powstaniu, a myśmy poszli do schronu.
Nie, trzydziestego dziewiątego roku nie pamiętam. Pamiętam, że mieszkaliśmy na tej Matuszewskiej, tam chodziłam do szkoły i tam, jak były naloty, to żeśmy uciekali do Rembertowa, było pole żyta i kartofli i tam, jak te świece świeciły, każdy miał już ubranie pod ręką i uciekaliśmy w te pola. To tylko tyle pamiętam z Matuszewskiej. Ale tam cztery klasy skończyłam, chodziłam do szkoły i tam mieszkaliśmy. Kiedy do schronu poszliśmy, nie bardzo to pamiętam. Jak już byliśmy w schronie, to jeszcze pamiętam, że jak się wyprowadziliśmy z tego pokoju, to wyglądałam na pierwszym piętrze na ulicę, a kiedy już tam z mamą weszłam do schronu – nie wiem.
Schron był na terenie ogrodu. Było zamaskowane to wejście, tak że Niemcy by nas szybko nie znaleźli, tylko ten pan przyszedł tę córkę odwiedzić i oni odkryli to wejście, bo to była taka góra, zielono, w ogrodzie, jak myśmy wyszli.
Ojciec pracował, dostawał deputaty, także mąki, cukru, bo pamiętam, że mama ciągle gotowała zupę zacierkową i z cebulką, a ja nie znosiłam tej cebulki, to rzucałam na ścianę ze złości. Ale jedzenie mieliśmy. I przed zbliżającym się Powstaniem… Ojciec chyba wiedział, że wynieśliśmy się z tej Matuszewskiej na Wolę.
Tak.
Nie, w domu się o tym nie mówiło. Ja miałam jedenaście lat, to o takich rzeczach rodzice jak rozmawiali, to chyba po cichu, a ja się dopiero dowiedziałam w dniu Powstania. Mama mi powiedziała, że ojciec poszedł walczyć i nie wiadomo, czy żyje, czy nie żyje. Ale o tym, że ojciec żyje, to dowiedziałam się dopiero w tym Grulichu, w Kralikach. Byliśmy w takich barakach, tam było dziesięć sztuk, po jednej i po drugiej stronie. Mama pamiętała siostrę sąsiadki w Koluszkach, znała jej nazwisko i napisała list do tych Koluszek, i pamiętam, że w tych Kralikach w dzień Wigilii chyba dostaliśmy list z Polski, z Koluszek i ta pani, ta mamy znajoma, napisała, że ojciec żyje i że jest w Głogowie, w obozie. I na takim kawałeczku tej karty, bo ta karta tylko była, nakleiła kawałek opłatka. I ja jak to zobaczyłam, dostałam takiego, jakby to powiedzieć, płaczu, takich spazmów… A odwiedzali nas tam mężczyźni, którzy pracowali u bauerów, tak że dużo nam żywności przynosili, i to była akurat Wigilia i pamiętam, że kobiety z baraku ugotowały taki garnek barszczu czerwonego. Ja miałam kolegę Jurka, w jednym wieku byliśmy, razem z nim i jego matką z Warszawy wyjechaliśmy, to leżeliśmy na tych piętrowych pryczach i przez szpary patrzyliśmy, jak na stołówce takiej szykują się wszyscy do Wigilii. Mężczyźni od tych bauerów poprzychodzili i taki garnek barszczu czerwonego przynieśli i nie wiedzieliśmy z Jureczkiem, jak się zemścić na tym, że ci dorośli tu na Wigilii siedzą, składają sobie życzenia, a my oboje na tych pryczach leżymy, nikt się nami nie interesował. To ze złości żeśmy odlali tego barszczu, a nalali wody. Dziecinne.
Proszę pana, no tyle wiem, że ten pan, który się ukrywał w kominach (tam jeszcze podobno więcej mężczyzn się ukrywało) przyszedł do córki i Niemcy nas odkryli. To jak nas z tego schronu wyprowadzili do rozstrzelania, to pamiętam, że ten budynek, który był obok nas, to do pierwszego piętra były trupy. Nie pamiętam po czym, po głowie, czy po czym, myśmy szli. A moja mama miała tendencje do mdlenia, bo pamiętam, że ojciec usta-usta zawsze ją cucił. Więc zeszłam z tych trupów, weszłam do tego schronu, przez ogród przeszłam i wzięłam bańkę wody i z powrotem wróciłam. Kiedy weszłam do schronu, to już tam było pełno Niemców. A tam każdy z pracowników, nie wiem, czy z wszystkim, jak tam odległy był ten schron, podobno z dwóch części, nie wiem… To były takie drewniane paki, w tych pakach myśmy mieli swój dobytek wszyscy, a na tym siedzieliśmy i spaliśmy. To już tam był szaber Niemców. Bo ja weszłam po tę wodę i nikt nie zwrócił uwagi, że ja zeszłam, weszłam, przyszłam, przyniosłam mamie tę wodę. Byliśmy na tych trupach, to już z jednej strony mężczyźni zbierali te trupy i palili. Tu, gdzie myśmy jeszcze stali, to było tego pełno, do pierwszego piętra.
Tak, tam na dziedzińcu przy takim domu, do pierwszego piętra. I jak ten młody oglądał te złoto i ta babka się odezwała do niego, czy mu się przyda, zawstydził się. No, miał koło trzydziestki.
Tak. I ta pani się do niego odezwała po niemiecku. No, ja miałam jedenaście lat… I ten stary Niemiec kazał nam Raus, raus i tam się dostałam.
Sam, jakby się zawstydził tego. Sam odszedł, ale zawołał tego starszego Niemca i z tą teczką poszedł, a tamtemu Niemcowi powiedział podobno (ta pani mówiła), żeby nas rozstrzelać.
Tak. A ten stary Niemiec się spojrzał i: „Matki raus, raus”. Była otwarta brama i było widać, jak ludzie maszerują Wolską, tłumy ludzi już tam pędziły do Pruszkowa.
Tak, tak.
On odszedł, zawstydził się, wziął tę teczkę i odszedł (nie wiem, w którym kierunku odszedł). Tak że ten stary Niemiec jak przyszedł, to już nas popędził, tego młodego nie było. Gdzie on się schował… Do schronu wszedł, no tam w schronie już był szaber. Tak jak się z książki dowiedziałam, to tam parę samochodów wywieźli żywności, wszystkiego.
W ten tłum na ulicy Wolskiej, do Pruszkowa, już tam ulicą Bema myśmy szli do Pruszkowa.
Nie, my jak byliśmy w schronie, to nie wiem, którego dnia usłyszeliśmy strzały, i myśleliśmy, że to Rosjanie weszli. Tak jak pamiętam, dorośli rozmawiali, że [Rosjanie] nas oswobodzą z tego schronu, [więc] zaczęliśmy się do drzwi dobijać. Kiedy otworzyli te drzwi i jak, nie pamiętam, w każdym razie ci mężczyźni chyba nam otworzyli i powiedzieli, żebyśmy uciekli ze schronu do kościoła Świętego Wojciecha, i myśmy uciekli ze schronu do kościoła Świętego Wojciecha. Pamiętam, że – ja miałam jedenaście lat, ale byłam dość wysoka – że tam wpadali „ukraińcy” i wyciągali młode kobiety. Bo mnie kobiety schowały, za ołtarzem siedziałam, no i tam się porozsiadały i się zakryły. Ale z tego kościoła z powrotem Powstańcy tam na Wolskiej akurat byli i kazali nam z powrotem uciec do Franaszka. I myśmy z powrotem do Franaszka z Wojciecha uciekli.
Tak, początek sierpnia. Tak jak z książki przeczytałam, to tam 5–6 sierpnia.
Do kościoła Świętego Wojciecha.
Ale tam później Powstańcy przyszli do kościoła i powiedzieli, że jak chcemy, to możemy wyjść i gdzieś w domach się schować. I myśmy z powrotem przybiegli do tego Franaszka, do schronu.
To już do Pruszkowa, do pociągu.
Tak.
Nie wiem, to wie pan, szedł tłum ludzi. Pamiętam tylko, że z Pruszkowa wywieźli nas do obozu do Wrocławia, to był Breslau. Pamiętam, że było sporo baraków i ja z mamą siedziałam pod barakiem, tam spaliśmy, jedliśmy. Mama wyniosła bochenek chleba i butelkę smalcu i to jedliśmy. Bo w barakach były straszne pluskwy na tych pryczach. To tak się patrzyłam, jak wrocławianie spacerowali koło naszego obozu, i tak do mamy mówiłam: „A my nie możemy wyjść?”. Mama mówi: „Nie, bo nas Niemcy pilnują”.
Chyba jakiś czas, bo pamiętam, że jak przyjechaliśmy do Grulichu, to już był wrzesień. Ja miałam za małe pantofle, wyrosłam i w takich pończochach w prążki chodziłam, tam już śnieg popadywał, a nie miałam butów.
Grulich, Králíky. Tam ja z tym Jurkiem to siedzieliśmy w baraku. To były takie baraki, po jednej stronie było dziesięć takich pokoi, sztuby to nazywali, i po drugiej stronie mężczyźni byli na takich pryczach. Nie pamiętam z jakiej fabryki, to chyba nie Ursus, bo ta fabryka była wywieziona tam, inżynierowie z żonami, z dobytkiem, cały dobytek tych inżynierów stał w wagonach na dworcu, a one tak jak były, te sztuby, to podzielili na cztery rodziny. Taki pokój mieliśmy, szafami odgrodzony i tym… Bo pamiętam, że te panie inżynierowe… Mężczyźni, pracowali w Weißwasser, [Biała] Woda, dwadzieścia kilometrów od Grulichu, że taką fabrykę, jak tu z Polski wywieźli te maszyny, tam załatwiali. Panie inżynierowe to były święte krowy. Ja nie miałam ojca, to byłam takim popychadłem. Mama musiała pracować, jeździła, w kuchni pracowała, a ja musiałam, był piecyk, taka koza, to musiałam popiół wynieść, rozpalić, wodę wylać, wody przynieść, całe noce, jak nasiusiali, to wylać – takim byłam posłańcem. Bo pamiętam tę panią inżynierową Jaromińską z Rembertowa, która później przyszła nas z mężem odwiedzić, a ja ojcu mówię: „To ta, która ze mnie zrobiła służącą” i ojciec otworzył drzwi i ich wypędził. Miałam takie do pleców włosy, grube, kręcone, ale matka mogła mnie tylko wyczesać w niedzielę, to chodziliśmy właśnie do tego kościoła i później przez las, tam mnie czesała. Pani inżynierowa żadna – to były takie święte krowy.
Z tego obozu to się dostałam z mamą, jej koleżanką z fabryki i jej synem. I ja miałam takiego kolegę w swoim wieku, Jurka, i myśmy całe dnie chodzili do [fabryki] Famo na obiady, bo mieliśmy kartki, a tu w baraku było po jednej stronie pięć sztuk i po drugiej, po jednej stronie były kobiety, a po drugiej mężczyźni, no i odwiedzali nas ci od bauerów.
Nie. Mieliśmy kierownika baraku, no bo to jednak było dwadzieścia sztuk, Witucki (tam nazywał się Witucki), i on nam załatwił kartki, że chodziliśmy przez cały rynek, taka była fabryka Famo (czego, to nie wiem), tam wszystkie narodowości pracowały, mężczyźni, tam wchodziliśmy na obiady, on nam załatwił takie kartki. Ale musieliśmy nosić „P”, więc wszystkie te „niemczaki” ganiali nas po całym rynku, musieliśmy polami uciekać nieraz.
No, bardzo źle. Właśnie mówię, że poprzychodzili mężczyźni od tych bauerów, przynosili jakieś jedzenie i urządzili tam na świetlicy, była taka pośrodku świetlica, a myśmy z tym Jurkiem leżeli i pamiętam, że takich dostałam spazmów płaczu.
Ten list dostaliśmy i tę wiadomość. Ten Lagerführer sprowadził jakiegoś lekarza i ja dostałam coś na uspokojenie, nie pamiętam [co].
Do maja. Ja z mamą dopiero w maju… Tam Rosjanie weszli, znaczy wchodzili. Jeszcze jak już tylko wchodzili, była pogłoska, że Rosjanie nas wyswobodzą, no to już podstawiali wagony, transporty, żeby gdzieś dalej odjechać. Pamiętam bombardowanie. Mówili, że to Kłodzko bombardują, tam gdzieś było na takiej granicy. Jeszcze pamiętam, że moja mama pracowała w kuchni w tym Weißwasser, tam zachorowała na nerki i oddano ją do szpitala, i mną się opiekowała nie żadna z pań, tylko taki student, Leszek Kluk. Skąd on był, nie pamiętam. Moja mama mu pomagała (taki wysoki, młody chłopak, student), opierała go, jak tam coś ugotowała, przynosiła z tej kuchni, to mu dawała. I jak mama poszła do szpitala, to mną się opiekował, Leszek, znał niemiecki. I z naszego miasta tam i inni jeździli – gdzieś niedaleko były wsie czeskie. I on raz mnie zabrał, tylko mówi: „W pociągu nic nie mów, nie odzywaj się, niemowa będziesz, jak przyjdzie konduktor”. Miał bilety i myśmy wysiedli w jakiejś czeskiej mieścinie. Jak długo jechaliśmy, nie pamiętam. Pamiętam, że czeskie dzieciaki latały przy tym dworcu i ostrzegli nas, żeby się schować, bo tu Niemcy idą. Myśmy gdzieś tam się chowali, jak Niemcy przeszli, to oni dali nam znać. I ja weszłam z tym Leszkiem do jakiejś wioski, bo to raczej wioski były, niskie, takie parterowe domy. A tam w niedzielę w każdym czeskim domu rosół się gotował – wszędzie, w każdej chałupie, to zapraszali nas na ten rosół. I piekli w każdym domu takie bułki (tak jak dzisiaj drożdżówki są, to tam je buchty nazywali, każda taka bułeczka okrągła miała jakiś owoc na wierzchu) i dawali nam w każdej chałupie tych bucht, to myśmy pełny plecak przywieźli do obozu tych drożdżówek. To raz pamiętam, że byłam tam.
Dwa tygodnie.
No to jak przyszła wiadomość, że Rosjanie, to nie pamiętam, czy ten Lagerführer… Chyba on, bo tam się nazywał Witucki, a jak z nami uciekał, to już z Katowic był, to Witucki się nazywał. I on dał znać, że są – blisko dworca były te baraki i on nam dał znać, że są podstawione pociągi, które będą nas odwozić do Polski, no i to wszystko ruszyło.
Bezpośredni kontakt tylko w jednym miejscu, ale gdzie, nie pamiętam. Pamiętałam, jaka to była miejscowość, pamiętam, że przez jakąś rzekę przechodziliśmy, wysiedliśmy z tego pociągu, to wszyscy wysiedli, bo powiedzieli, że dalej trzeba iść jakiś czas piechotą. Przechodziliśmy przez jakieś miasteczko, bo były domy pozostawione, to myśmy gdzieś tam nocowali, w tych domach szukali jedzenia. I przez jakąś rzekę przechodziliśmy, to już po drugiej stronie tej rzeki byli Rosjanie. Wszystkich rewidowali, co kto miał, zabierali, zegarki, pierścionki – to pamiętam, że tam zobaczyłam pierwszy raz wojsko rosyjskie. No i jakiś czas tam piechotą szliśmy, te opuszczone domy, gdzieś nocowaliśmy i znów do pociągu.
To nie tylko z obozu, bo od tych bauerów wszyscy obcokrajowcy uciekali. Bułgar, Węgier – wszystko razem uciekało.
Nie pamiętam. Wiem, że tam byliśmy we wrześniu, bo później śniegi już spadały, ja nie miałam butów, a do Polski wróciliśmy dopiero w maju.
Nie pamiętam. Wiem, że częściowo szliśmy na piechotę, częściowo nas gdzieś podwozili. Jak ja się znalazłam z powrotem z mamą w Warszawie, nie pamiętam.
Moja mama miała rodzoną siostrę w Pustelniku, za Markami, to jeszcze tam ciuchcia chodziła, no i postanowiliśmy jechać do ciotki. Nasz dom na Matuszewskiej, jak przyszłam z mamą, to już był zajęty. Mama miała jeszcze jakąś znajomą, też z fabryki, Bródowa. Mieszkała gdzieś przy Kawęczyńskiej i ona też była tam w tym schronie, ale dostała się we Wrocławiu, jakoś tam, nie pamiętam jak, wiem, że została we Wrocławiu. I myśmy z mamą przyszły ją odwiedzić (mama znała jej adres przy Kawęczyńskiej i zobaczyła, że ona chodzi w jej szlafroku. Jej mąż wrócił pierwszy, gdzie tam przebywał, nie wiem, i tam od Franaszka z tych schronów powyjmował, co się dało, co czyje było, między innymi nasze rzeczy, bo mama rozpoznała u tej pani Bródowej swój szlafrok. No i od niej się dowiedzieliśmy, że ojciec wrócił i jest u siostry mamy w Pustelniku II. A wujek z ciotką całą okupację mieszkali w Pustelniku, bo tam często jeździłam. Pracował w garbarni, bo pamiętam, że takich glinianek tam było w Pustelniku pełno i rodzice wieczorami chodzili i raki zbierali, a myśmy z siostrą siedziały na stole i patrzyły, jak te raki po podłodze chodzą. I dowiedziałyśmy się właśnie, że wujek pojechał tam do ciotki, do Pustelnika. Nie pamiętam, jak to było, bo ja z mamą siedziałam na Radzymińskiej, czekając na kolejkę, ojciec jechał akurat na rowerze (wcześniej się dowiedział czy jak), a myśmy na przystanku siedziały i ja zobaczyłam ojca na tym rowerze i krzyknęłam: „Tato! Tato!”. Ojciec z tego roweru zszedł, ale ja miałam takie do połowy pleców piękne, kręcone włosy i warkocze, ponieważ mama mogła mnie tylko raz na tydzień czesać, chodziła właśnie tam pod górę do lasu i mnie iskała, czy nie mam czegoś, bo żadna pani inżynierowa się nie pofatygowała, żeby mnie uczesać, tak że kilka dni przed końcem tej wojny obcięła mi te warkocze i tak jeden był dłuższy, drugi krótszy. I ojciec zobaczył, że ja mam tylko do ramienia te warkocze, to jak zszedł z tego roweru, to zemdlał. Mówi: „Dlaczego obcięłaś?”. A mama mówi, że musiała, bo nie wiedziała, jak długo tam będziemy. No i wtenczas pojechaliśmy do Pustelnika, do ciotki. Jak tam długo mieszkaliśmy u ciotki, nie wiem, w każdym bądź razie po wojnie długie lata mieszkaliśmy u ciotki w Pustelniku. Ja tam skończyłam cztery klasy, cztery klasy to skończyłam na Utracie przed wojną. Nie, w Strudze skończyłam, jak wróciliśmy, to chodziłam tam cztery lata. Zaraz… Cztery klasy skończyłam przed wojną na Utracie, a tam po wojnie to już poszłam do piątej klasy w Pustelniku. I tam mieszkaliśmy.
Ciotka miała dwa pokoje z kuchnią, ale siostra wujka miała duży dom i oddzielnie był taki pokój duży i wynajęła go nam. Ojciec zaczął pracować z wujkiem w garbarni, w Pustelniku i długie lata mieszkaliśmy w Strudze.
Mama już od wojny nie pracowała, tylko ojciec pracował. Ale tam w Strudze mieszkaliśmy do lat siedemdziesiątych. Ja tam chodziłam do szkoły, zapoznałam męża, który przebywał w zakładzie wychowawczym, ponieważ jego ojciec do Rosji się dostał z wojskiem, a mama jego i brata zostawiła i wyjechała na Ziemie Odzyskane. Chodziliśmy tam do zawodówki, zapoznaliśmy się, tam wzięłam ślub, tam mieszkałam z rodzicami osiem lat, urodziłam obie córki w Strudze.
Z Powstańcami były kontakty na ulicy Wolskiej, jak żeśmy przybiegali do kościoła Świętego Wojciecha. Mówili nam, że do kościoła możemy, ale dalej do Wawrzyńca to już nie, bo tam są Niemcy. No i pamiętam, że wpadli tam ci „ukraińcy”, wyciągali młode kobiety u Świętego Wojciecha. To słyszałam tylko, że to Ukraińcy.
No wie pan, ja to bardzo przeżywam. Całą rodzinę mam na Woli, na cmentarzu. Mam tam rodziców, męża i obie córki, a teraz jeszcze jak postawili te słupy, to odnalazłam ciotkę i siostrę na Prądzyńskiego, pod numerem „K”, Kujawa. Tak że ja zawsze ten dzień spędzam przeważnie na Woli, mam wspomnienia, no i o tym, że wyszła ta książka, to dowiedziałam się z gazety. Ten pan, co oprowadza te wycieczki po dzielnicach, dowiedziałam się, że będzie wycieczka na Woli pod znakiem „Rzeź Woli”, i pojechałam tam. Pierwszy raz ten pan zachorował, nie było go, a na drugi tydzień już był i jak doszliśmy do Franaszka, to ja powiedziałam, że ja tu spędziłam pierwsze dni, i on się zainteresował tym.
No nie, nie było takiej okazji, bo wie pan, tyle osób nas tam szło z tą wycieczką, powiedziałam mu tylko, jak doszliśmy do Franaszka, że ja tu, w ogrodzie, spędziłam pierwsze dni, i on mnie nagrywał i to na drugi dzień było w gazecie, taka wzmianka, że jedenastoletnia Danuta Kwiatkowska, Kucharska z męża, spędziła tu w schronie… A w książce jest wzmianka o tym, że tam wszystko z tego schronu wywozili samochodami Niemcy i o tym złocie jest, że Niemiec miał złoto i wyniósł z tego schronu. No wie pan, jak tak życie się toczyło, to nie miałam czasu o tym myśleć, zawsze na Wolę jeździłam w dzień Powstania, a teraz, jak przyszła starość, jeżdżę częściej, muszę odwiedzać swoich zmarłych, latać, zmieniać kwiaty. Co piątek tam jestem, to odżywają wspomnienia – przede wszystkim jak przy Skierniewickiej tramwaj „dziesiątka” skręca i widzę ten budynek, inny już niż za Franaszka, to nie da się ukryć.
Warszawa, 3 września 2015 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek