Danuta Łopuszyńska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Łopuszyńska z domu Nowińska, urodzona w Warszawie, 1930 rok.

  • Gdzie była pani w czasie Powstania?


W Warszawie, mieszkałam na ulicy Przyokopowej 53 mieszkania 13. Powstanie zastało mnie na cmentarzu Wolskim.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie pani się urodziła, kim byli rodzice, czym się zajmowali, jak liczna była rodzina.


Mieszkaliśmy przed wojną, przed trzydziestym dziewiątym rokiem, w Leszno 110. Miałam starszego brata, no i mama, ojciec. Ojciec pracował w Cytadeli. W trzydziestym dziewiątym roku przed wybuchem wojny dostał wcześniej pensję. Mamie dał pieniądze, żeby nas gdzieś wywiozła poza Warszawę, i wynajęli mieszkanie w Łomiankach u takiej pani. Ona była akuszerką, mieszkała przy głównej trasie, i mama nas tam zawiozła. A ojciec odwoził nasz rząd poza granicę, do Rumunii i w Rumunii już pozostał.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły, zanim wybuchła wojna?


Na Leszno, ale nie wiem, który to był numer.

  • I do czasu…


Do czasu okupacji, do czasu kiedy Niemcy weszli.

  • Ile do tego czasu skończyła pani klas?


No to jest dziesięć [lat], to chyba… Nie pamiętam. Potem ukończyłam szkołę na Karolkowej, już za Niemca.

  • W czasie okupacji szkołę powszechną.


Powszechną, tak. Na Karolkowej chodziłam.

  • Czy z czasów przedwojennych zachowały się pani jakieś wspomnienia, jakieś obrazy z dzieciństwa czy ze szkoły?


No powiedziałabym, że nie. Mnie ten trzydziesty dziewiąty rok dobił, dlatego że wróciliśmy z powrotem do Warszawy, to nasz dom był zupełnie, doszczętnie zrujnowany. Tak że nie było ojca i ja z bratem byłam, mama musiała nam pomagać. Oczywiście miałam babcię w Skarżysku i ta babcia (matka ojca) nam trochę pomagała. Tak że było bardzo ciężko, nie pamiętam tamtych lat.

  • Brat starszy czy młodszy?


Starszy, z dwudziestego szóstego roku.

  • Czyli oprócz pomocy babci to z czego mama się utrzymywała?


Mama [robiła] różne, różne rzeczy. Na przykład pamiętam, po trzydziestym dziewiątym roku jak wróciliśmy do Warszawy, znów nie było [gdzie mieszkać], mieszkanie było zrujnowane i na Przyokopowej 53 był dom żydowski i mama tam zajęła mieszkanie. To było trzypokojowe, oczywiście my mieliśmy tylko jeden pokój i małą kuchnię. Łazienka była tam też wspólna i w tych trzech pokojach w każdym kto inny mieszkał.

  • A Żydzi byli wysiedleni, ci lokatorzy?


Tak, nie było, nie było. Wie pani, trudno mnie powiedzieć, bo tak przypominam sobie, że jeden to tam chodził, bo jeszcze nie było getta, bo to był trzydziesty dziewiąty rok, a getto było później. Więc tam chodził jakiś Żyd, ale nie powiem, jak to było. A mama się utrzymywała – wszystko robiła, handlowała. A ja i brat byliśmy młodzi. Przecież mieliśmy w Grodzisku ciotkę, która prowadziła sklep, „Spółka” się nazywała. Ciotka była kierownikiem i co nam dawała: zostawiała nam pastę do butów, sól i jeszcze jakieś coś. I my tam jeździliśmy do Grodziska, ona nam to dawała, a w Warszawie zamienialiśmy to na mąkę. Mama, nie wiem między kim to tak załatwiała, że my… Ta ciotka nam bardzo dużo pomogła, bo jednak soli w Warszawie nie było, a my tę sól kolejką ekadowską woziliśmy. A dlaczego [o tym] mówię? Bo ta ciotka to była w partyzantce z wujkiem.

  • Proszę podać nazwisko.


Trzcińska Aurelia i Trzciński Stanisław. Nawet ta ciotka to była bardzo chora, bo ona była w lasach, więc miała straszny reumatyzm i po wojnie – na Stępińskiej w szpitalu – przyjechał jakiś tam lekarz, który miał jej [leczyć] kolana, bo miała tak powysadzane. I to pamiętam, bo chodziłam do niej na tę Spartańską. I raz poszłam ze swoją bratową, chyba była ona wtenczas i prosiłam pielęgniarkę, żeby pomogły mnie ją umyć, to powiedziały, że nie mają czasu. I ja wyjęłam tę ciotkę do łazienki i myłam nad kranem i usunęła mnie się ta kratka, taka co przed wanną, drewniana była i uderzyłam, do dzisiejszego dnia mam tu dziób, do dzisiejszego dnia. Tak że ta ciotka była bardzo zasłużona i ten wujek. I do czego nawiążę. Ten wujek cały czas był gdzieś zaangażowany.

  • W czasie okupacji.


W czasie okupacji. I przyjeżdżał do mojej mamy na Przyokopowej i mamę prosił, żeby mama przenosiła broń. I jak przyjeżdżał, to mama miała bardzo szeroki pas zakładany i takie taśmy i na tych taśmach był uwiązany karabin. I to po takie dwa: czy to karabin, czy pistolety, broń. I po dwa przenosiła przez Wisłę.

  • Przez most na drugą stronę.


Na drugą stronę. O! To ten wujek tą… A to jest mojej mamy cioteczna siostra z mężem. Oni bardzo się udzielali i oni właśnie moją mamę [angażowali] i ona może w zamian [załatwiała] nam te produkty. To była pasta, sól i jeszcze jedna rzecz, ale nie pamiętam.

  • Czyli sam wybuch wojny też nie był taką niespodzianką, skoro ojciec przygotował rodzinę do tego, żeby bezpiecznie przetrwała czas ataku na miasto.


Tak.

  • Jak było wtedy w Łomiankach? Czy pani zapamiętała coś z tego czasu?


Pamiętam bardzo dobrze, to była tragedia. Bo w Łomiankach wojsko modlińskie przerwało Niemcom front i jak zaczęli iść tymi Łomiankami, główną szosą, to naleciał samolot, ale tak niziusieńko, i mój wujek mówi: „Ojej, coś będzie”. Za parę minut jak naleciało tych samolotów, to tak siekli karabinami maszynowymi! Bo to wojsko z [Modlina] tam przerwało [front] i jechało tymi takimi bryczkami i rowami. Tam masakra była, masakra! Jak potem Niemcy weszli, to jechali taką bryczką i tak tych trupów zrzucali do rowów. To było jedno.

  • Czy pani to widziała na własne oczy?


Widziałam! Na własne oczy! A w tym domu… Bo my z tego domu jak ten nalot naszedł, to uciekaliśmy tak po tych gospodarstwach i gdzie wchodziliśmy, żeby nas przyjęli, to nie przyjmowali. A z kilku domów to [ich] właścicielka miała lampkę i lampką świeciła w okno. Podobno to byli folksdojcze i dlatego nas nie wpuszczali. I my siedzieliśmy nad Wisłą w te naloty. Nad tą Wisłą to był cud, bo takie kępy były… Nas było sporo z Warszawy, bo byłam ja, brat, mama, moja ciotka z mężem i z jedną córką, i taka sąsiadka była z Leszna, tak że było sporo ludzi. To jak odeszliśmy spod tej kępy, a oni akurat w tę kępę walnęli czy to bombę, czy to coś, to ta kępa poszła w górę. To był cud, że my żyjemy. Tam była tragedia w tych Łomiankach. Ile tam zginęło ludzi. Tragedia była! Niby tam miało być spokojnie. I jeszcze jeden [fakt]. Ta moja ciotka, która na Bema mieszkała, to przed wojną kupiła walizki i wszystkie rzeczy wyniosła do nas na Leszno, bo mówi: „U mnie na Bema to przechodził ten pociąg, bo tam ten wiadukt jest, to – mówi – na pewno Niemcy będą burzyć ten wiadukt, to będą te bomby tam spadać”. I jak wróciliśmy do Warszawy, to tak: u nas nie było nic, ciotka z piwnicy te sprzączki tylko od walizek [znalazła], a u nich dom stał, po wojnie jeszcze mieszkali ileś lat. To tak dwa razy doszczętnie byliśmy zniszczeni: w trzydziestym dziewiątym roku i w Powstanie. Doszczętnie.

  • Kiedy pani z Łomianek wróciła do Warszawy z rodziną?


Chyba w czterdziestym… Zaraz, bo to jak tylko Niemcy weszli. Bo mama szukała tego mieszkania i właśnie na tej Przyokopowej, bo to się chyba zajmowało. Nie powiem pani, czy to wynajęte, czy zajmowane, w każdym razie w każdym pokoju mieszkała inna rodzina, więc tam było bardzo dużo ludzi, bardzo dużo. I tam mieszkaliśmy.

  • Wtedy rozpoczęła pani naukę w szkole.


Nie pamiętam, nie pamiętam, jak było chyba możliwe. Nie pamiętam. Wiem, że do Grodziska jeździłam i te, te nosiłam. Potem, to nie wiem, który to rok był, ojca mojego jeszcze nie było w Polsce, to taka pani przyszła do mojej mamy i mówi: „Wie pani co? Ja bym wzięła tę Danusię, to by sobie parę złotych zarobiła i pani pomogła”. I do czego mnie wzięła. Do klejenia pudełek na… Pani może już nie wie, bo tego teraz nie ma, takie były pudełeczka z chlorkiem i farbka do farbowania bielizny. I te pudełeczka to się łatwo kleiło. Ale mówi: „A chcesz zarobić więcej?”. – „No bardzo chętnie, bo przecież ciężko jest”. I nasypywałam chlorek. To ten chlorek to dwa razy tyle płacili. To ileś tam, nie wiem, czy pół roku tam pracowałam, czy trzy miesiące, bo to się chodziło wieczorami do takiej pani, tam ona miała takie pomieszczenie i się nasypało. Nie pamiętam, ile to robiłam, tak że za Niemców pracowałam, bo nie było co jeść. A ojciec wrócił w czterdziestym… Babcia nam dała znać, że ojciec żyje, że odszukał, tylko pisał…

  • Ojciec odezwał się do babci.


Do babci, dlatego że pisał na adres Leszno, a Leszna już nie było. Babcia zadzwoniła do nas, że ojciec żyje i jest w Rumunii. Przysłał zdjęcie i to zdjęcie mam, bo babcia mnie dała. I wrócił w czterdziestym drugim roku. Jak wrócił, no to się bardzo…

  • Ale wrócił taką normalną drogą, nie przebierał się gdzieś potajemnie?


Nie, nie, nie. Niemcy powiedzieli, że nie będą represji żadnych [stosować], czyli w stosunku do ojca, więc…

  • Cywilem był, nie był w wojsku.


Tak, cywilem. Tak że ojciec jak wrócił, to nie wiem, ile to trwało, nie pamiętam, w każdym bądź razie miał siostrę swoją rodzoną na Ludwiki, więc zaraz tego dnia… A mój brat, ten starszy, i mojej ciotki syn, który się znowuż u nas ukrywał, byli wysoko na dachu, tam był taki płaski dach, bo na tej Przyokopowej można było przejść dachami aż na Wolską. I tam, nie wiem, co oni tam robili, w każdym razie tam byli. I ja poleciałam, i mówię: „Zbyszek, chodź, tata wrócił!”. A oni mówią: „No zwariowałaś? Chyba ty zwariowałaś. Co ty mówisz?”. Zeszli i… No, radość była bardzo, bardzo. I tata, ojciec mówi: „Zygmunt, będziesz szedł do domu, to wstąp do mojej siostry i powiedz, że ja jestem”. Do ciotki na Ludwiki, pod szóstką na Ludwiki mieszkała. Jak poszedł ten mój brat czy siostry syn, nie wiem, to ona powiedziała: „Nie mówicie takich głupstw. Jak mi kartkę napisze, to ja dopiero uwierzę, że on jest”. No i ojciec napisał i brat poszedł z tą kartką, i przyjechała. No, radość była bardzo, bardzo… Ale to trwało może pół roku, może trochę więcej, a potem Niemcy dlaczegoś, nie umiem powiedzieć, najpierw zabrali moją mamę na komisariat, trzymali dwadzieścia cztery godziny, a my sami dwoje. Potem mamę po jakichś, nie wiem, czterdziestu ośmiu godzinach, już nie pamiętam, puścili, zabrali brata. Mama wchodziła tam, płakała, żeby puścili. No po iluś czasach wypuścili brata. Na koniec i mnie zabrali. No jak mnie zabrali, to ojciec poszedł, do Niemców się zgłosił.

  • Czy wcześniej ojciec po powrocie z Rumunii mieszkał w domu z rodziną?


Mieszkał, mieszkał, ale to taki był okres, nie wiem, czy pół roku trwało.

  • A później zniknął z domu, gdzieś się ukrywał.


A potem się ukrywał.

  • Czy pani wie, dlaczego?


Nie wiem, nie wiem, dlaczego. Wiem, że najpierw mamę zabrali na jakieś przesłuchanie…

  • Czy czasami przychodził do domu?


Przychodził.

  • Czyli wiedzieli państwo, że jest, że żyje.


Tak, tak. Przychodził i to dość często przychodził bardzo rano, nigdy się nie rozbierał. Wieczorem to rzadko kiedy przychodził. Pewnego dnia, jak się tak ukrywał… No, do nas Niemcy przychodzili, przychodzili w nocy.

  • Pytać się o ojca.


W nocy, pytać o ojca. No i przychodzili tak dość często. I ci współlokatorzy już mieli dosyć tego, bo w nocy jak przyszli, to nie tylko do naszego mieszkania, tylko świecili latarkami i szukali tego ojca po wszystkich [lokalach], co mieszkali. A dlaczego ja to mówiłam?

  • Że lokatorzy mieli dosyć.


Mieli dosyć tego ojca i tam sobie narzekali. A jak Niemcy przychodzili w dzień, to się ciągle pytali: „A gdzie jest twój mąż?”. Bo to tacy Ślązacy chyba przychodzili, że mówili nieraz po polsku. Tym lokatorom się sprzykrzyło i ciągle mamie coś mówili. I mama ojcu też mówiła. No ale po tym jak brata zabrali, a mnie jak zabrali, no to ojciec nie wytrzymał i zgłosił się do nich. No i potem musiał codziennie rano meldować się na posterunku […].

  • Wrócił wtedy do domu czy nadal mieszkał poza domem?


Tak, tak, wrócił, ale codziennie musiał się [meldować]. I pracował. Pracował u Gerlacha albo Lilpopa, nie powiem tego dokładnie. I właśnie tam jak wychodził, to musiał się osobno gdzieś stawiać i rano przed pracą musiał iść na ten komisariat. A jak przychodzili Niemcy, tak w ciągu [dnia], rano nieraz przychodzili sprawdzać, taki był moment, że mój ojciec stał, taki piec kaflowy był duży i przy tym piecu kaflowym stał. Nigdy się nie rozbierał. I przyszedł ten Niemiec i pyta się mamy: „No gdzie twój mąż jest?”. O! Szafę otwierał, szukał. A mama mówi: „No nie wiem, gdzie jest, nie wiem, gdzie jest”. A miałam taką siostrę, która u nas była, ale coś powiedziała, „wujku”, czy mój ojciec się zreflektował, mówi do mojej mamy: „Proszę panią, kiedy ta pani siostra przyjdzie, bo ja już czekam na nią i tyle czasu jej nie ma”. A mama powiedziała: „Wie pan, nie wiem”. I ojciec wyszedł. Nie wiem, czy zszedł na półpiętro, a Niemiec się pyta: „Proszę panią, a kto ten pan był?”. No miał w ręku, więc albo głupiego udawał… Bo takie dwa były zdarzenia, dwa zdarzenia w domu, że ojciec stał i Niemcy byli.

  • W czasie tego ukrywania, kiedy nie mieszkał w domu.


Tak, kiedy nie mieszkał w domu.

  • A później już zamieszkał…


Potem tak, ale to już przed samym Powstaniem to było, jak zamieszkał. Na pewno wiedzieli o Powstaniu, na pewno, dlatego że mieliśmy pogrzeb w rodzinie…

  • Może jeszcze za chwilę do tego przejdziemy, a jeszcze zapytam o czas życia w czasie okupacji. Mówiła pani o trudnych warunkach materialnych, o tym, że ciężko było zdobywać żywność.


Bardzo.

  • Czyli też pewnie głód się zdarzał.


To na pewno.

  • Czy z tego okresu okupacyjnego ma pani jakieś obrazy warszawskiej ulicy? Czy zdarzyło się, że była pani świadkiem łapanek czy egzekucji ulicznych? Czy może sama pani była w sytuacji bezpośredniego zagrożenia?


Miałam. Na Okopowej jest obelisk… Nie na Okopowej, na Towarowej, nie dojeżdżając z Ochoty, jest obelisk. Tam było rozstrzelanych… Akurat ze szkoły przyszłyśmy z koleżanką i ja poszłam do niej do domu. Niemcy podjechali takim wielkim samochodem, przywieźli dziesięciu mężczyzn i tych mężczyzn rozstrzelili, a my w oknie patrzeliśmy. To było jedno [zdarzenie]. Na Młynarskiej, jak [jest] zajezdnia [tramwajowa, też] rozstrzelali. Jeszcze wrócę do swojego ojca, tylko nie mogę powiedzieć, jaki to był okres, to było za czasów niemieckich, że też chyba wiedzieli znów, że coś będzie, jakieś bombardowanie, bo ojciec nas wywiózł do Wołomina, to znaczy mnie i brata, a rodzice byli w Warszawie. Wtenczas Towarowa była tak bardzo zbombardowana. Całą Towarową tak zbombardowali w tym okresie. I po jakimś czasie, jak nas wiózł z powrotem, taką furmanką dowieźli (nie wiem, czy do kolei miał nas dowieźć, nie wiem, nie pamiętam, tylko ten moment pamiętam, jak jechaliśmy) i patrzę: ludzie wiszą. Ja byłam młoda, więc nie zdawałam sobie sprawy, a ojciec mnie wziął za głowę, mówi: „Nie patrz, Danusiu, nie patrz”. I potem mówi: „To Niemcy rozstrzelili”. To widziałam.

  • Powiesili.


Powiesili. Ten jeden mężczyzna, pierwszy, to miał marynarkę zrzuconą z ramion i ławka była przewrócona. To tych widziałam. Tylko nie wiem, w jakim to było okresie. Przyjechaliśmy do domu i tam już rozmawiali, że Niemcy powiesili zbrodniarzy… Nie pamiętam, jak oni to nazywali. I powiesili sześćdziesięciu na wszystkich rogatkach Warszawy. I u nas na Lesznie, na tym balkonie w sądzie. A mój brat po jakimś czasie poleciał tam zobaczyć, czy z tych, tych… Nie wiem, czy widział dokładnie, w każdym razie poznał swojego kolegę. To nie byli żadni bandyci, tylko… On miał wtenczas, no ile, z szesnaście lat, bo miał osiemnaście lat w Powstanie. No to jego kolega wisiał na tym balkonie. Tak że trupów to ja widziałam aż za dużo, aż za dużo.

  • Czy sama pani znalazła się kiedyś w sytuacji zagrożenia życia?


No nie, bo tam raz jeden tylko taki był incydent, że ja szłam z Kercelaka, bo tam mama mnie kazała coś kupić, i Niemiec szedł. I takie te latarnie były gazowe kiedyś i tak mnie pchnął w tę latarnię. I ja przyszłam, mama mówi: „O Jezu, co ci się stało?”. A ja miałam taki guz i całe oczy posinione. No to [ten incydent], a tak no to specjalnie nie byłam, no nie wychodziłam przy łapankach.

Ciężko pracowaliśmy, bo musiałam iść i tam nasypywać, żeby mamie pomóc. Mama handlowała. Mama moja z kolei była taka, powiem, uczynna, bo tak: temu wujkowi tę broń przenosiła. Jak założyli getto, to przechodziło koło Chłodnej. Na rogu ten dom stoi jeszcze na Chłodnej do dzisiejszego dnia, co Niemcy sobie zrobili taki obiekt, że mogli patrzeć na to getto. I jak Żydów do pracy gonili na Warszawę (no nie wiem, gdzie tych Żydów gonili), to jednak były takie momenty, że Żydzi coś nam przekazywali, a Polacy przekazywali im. I moja mama, nie wiem, jak to się stało, że do tych Żydów chodziła. Wiem tylko, że za to to nam przynosił taki pan po trzy bochenki chleba co drugi dzień, a mama chodziła do [Żydów] i coś im podawała. Bo dwóch Niemców szło z przodu i dwóch z tyłu, i psy. Ale w międzyczasie taka wymiana jakaś była. I to było też parę razy, parę razy mama wychodziła. I jednego dnia przylecieli sąsiedzi, mówią: „Idźcie, dzieciaki, bo wasza matka leży w bramie”. No i tam polecieliśmy, sąsiedzi. A mamę Niemiec złapał, jak podawała coś temu Żydowi, i tak strasznie zbił, że nie była podobna do ludzi. I przyszedł mój wujek, to znaczy mojego ojca szwagier i mówi: „Tak dzieciaki, już teraz matka z tego się nie wyliże na pewno”. Bo była tak strasznie pobita, że nie była podobna do siebie.

  • Ale wylizała się.


Wylizała się. Wylizała się i jeszcze Powstanie przeżyła. Wylizała się. To był właśnie okres okupacji, ten okres okupacji.

  • Czy miała pani taką świadomość albo może zetknęła się pani bezpośrednio, że jest państwo podziemne, że jest konspiracja?


Tak, tak, chyba tak, dlatego że tak jak mówię, z Grodziska wujek kontakt potem z moim ojcem miał jakiś. Nie poszedł na pogrzeb ani brata nie puścił, czyli swojego syna, tylko byli w domu, więc…

  • Szczegółów pani nie zna, nigdy się o tym nie mówiło.


Nie, nie. Może mówili w domu, ale ja tego nie pamiętam, nie pamiętam. Ale na pewno wiedzieli, na pewno.

  • Czy może były jakieś jasne chwile w tym koszmarze okupacyjnej nocy i coś miłego się pani przydarzyło?


To tylko takie, że jak ten mój ojciec wrócił z tej Rumunii i dzwonek zadzwonił do drzwi, i ja doszłam, otwierałam, bo tam tak jak mówię, trzech lokatorów mieszkało jeszcze, i ojciec mówi: „Danusia”, a ja mówię: „A kto pan jest?”. Nie poznałam swojego ojca. A potem byłam bardzo zadowolona, ale to też niedługo. Tak że nie mam takich…

  • Dobrych wspomnień.


Nie mam, nie mam, bo całe życie po takich stopniach szłam.

  • Zbliża się sierpień czterdziestego czwartego roku. Czy pamięta pani może jakąś szczególną atmosferę, przygotowania do czegoś?


Tak, dużo młodzieży latało, ludzie siedzieli w domu. Na przykład tak jak pamiętam, […] jak ja pamiętam, bo to był okres, kiedy my się szykowaliśmy na ten pogrzeb i mama mówiła: „To to wy nie pójdziecie?”. – „Nie”. Ojciec powiedział: „Nie, my zostajemy w domu”.

  • Proszę teraz opowiedzieć o sytuacji z pogrzebem wuja.


Wujek był zastrzelony 27 lipca czterdziestego czwartego roku. Pracował na kolei i tam Niemiec szedł, taki w czarnym mundurze, i sobie zabawę zrobił i strzelał, pięciu kolejarzy tego dnia zastrzelił. I my chowaliśmy tego wujka 1 sierpnia. I ponieważ moja ciotka, czyli rodzona siostra tego wujka, nie była ani na wyprowadzeniu, bo wujek ją zabrał ze szpitala, bo chyba wiedzieli, że coś będzie, bo wypisywali ludzi. Więc jechaliśmy karawanem i ten karawan zatrzymał się na Bema 93, tam gdzie mieszkała. Ciotka zeszła i tylko pożegnała tę trumnę, tego swojego brata, i odjechaliśmy. Gdy wjeżdżaliśmy pod wiadukt na Wolskiej, to tam Niemcy kazali otworzyć… Zatrzymali nas i kazali otworzyć trumnę. Otworzyli i puścili. I pojechaliśmy na cmentarz. [Kiedy] wjeżdżaliśmy tą główną bramą na cmentarz, już stał czołg tak dalej. Widać było, że stał czołg. I gdy [dojechaliśmy] do grobu, zdjęli tę trumnę z samochodu, to ten właściciel, nie wiem, kto tam był, powiedział, że: „Nie są wszystkie dokumenty jeszcze załatwione – bo to był ten okres, gdzie nie mogli, wszystko się prędko załatwiało i mówi – musi ktoś jechać z nami, żeby dokończyć te dokumenty”. I pojechał tego zmarłego zięć. Pojechał, rzekomo pod halą miał być ten zakład i tam miał to załatwić. Pojechał i więcej nie wrócił, a zostawił żonę z trzymiesięcznym dzieckiem. I ta moja siostra właśnie była wywieziona do Niemiec. I to jest właśnie ta siostra cioteczna, Gałczyńska się nazywała, z tą córeczką była wywieziona do Niemiec. No, wrócili szczęśliwie i żyje.

  • Wracając jeszcze do pogrzebu – wspomniała pani wcześniej, że ojciec i brat nie wzięli udziału w ceremonii pogrzebowej.


Nie, nie wzięli.

  • Sądzi pani, że szykowali się już, być może, do jakiegoś…


Dlatego że i ten wujek, co na Bema ta ciotka, co była ze szpitala, też nie był, też nie był. A jak wpuszczali wujka do grobu, to my już, ci, co uczestniczyli w tym pogrzebie, to się za pomniki chowaliśmy, bo już kulki leciały na cmentarzu i już o tym, kto gdzie poszedł, to już nikt nie wie. Grób był niezasypany.

  • Wszyscy się rozpierzchli.


Wszyscy się rozpierzchli.

  • A która to mogła być godzina? To było przed południem czy po południu?


Nie, nie, po południu, to była gdzieś godzina, tak jak ja liczę, czwarta. To była czwarta, może przed czwartą parę minut, to już wszyscy się rozpierzchli, każdy wracał na swoją rękę. I wychodząc z cmentarza, to na tak wprost bramy cmentarnej, tak dosyć sporo po stronie chyba Prądzyńskiego i jeszcze jakiejś [ulicy], to taki duży biały dom stał i tam już się palili ludzie. I już z tego pogrzebu to my wracaliśmy bokami, to to albo ktoś strzelał, albo Powstańcy kazali bokiem, bokiem, żeby nie iść Wolską, bo dla nas na Przyokopowej to prosto Wolską była najlepsza droga. To my dopiero wróciliśmy późno w nocy, bo tam Karolkowa, tymi bokami szliśmy do domu i ja już do swojego mieszkania nie poszłam, tylko mama mnie zaprowadziła do piwnicy.

  • Czyli pani tylko z mamą wróciła z pogrzebu do domu?


Z mamą, bo ojciec z bratem był na górze i ojca widziałam…

  • Oni byli w domu, zastały panie ich w domu.


W domu, w domu zastali. Oni zeszli do mnie. Poszłam na górę, już nie wchodziłam, bo my mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, nie wychodziłam w tej piwnicy. Ale nie mogę powiedzieć, jaki to był dzień, bo to był taki dzień, deszcz padał, ludzie tym Powstańcom żelazkami suszyli odzież. I był taki moment, że ci Powstańcy zajęli tą Autousługę, co teraz… Ona była i jest na rogu Towarowej, Przyokopowej, ona jest do dzisiejszego dnia. Zajęli i ja wyszłam i coś… A! Strasznie prosiłam mamę i ojca, żebyśmy uciekali do tego Grodziska, że może tam przetrzymamy, może bokami. A mój brat mówi: „Wariatko! Nie chcesz zobaczyć wojska polskiego? Co ty mówisz?”. I tam potem momentalnie się znaleźli Niemcy i tam też rozstrzelili kilku. I my poszliśmy z powrotem do tego domu, do bramy. Tam już, już Niemcy rozstrzeliwali.. Tak że w mieszkaniu swoim nie byłam, [tylko] w piwnicy. Ale Niemcy rzucali właśnie te granaty do piwnicy. I był czwarty, chyba czwarty albo piąty ranek, to my z naszej bramy uciekliśmy do następnej, co było przejście na Wolską 3. Tam Wolska 5, o tam. I tam w tej bramie na rogu Wolskiej, Przyokopowej, siedzieliśmy w takiej stróżówce. I tam Niemcy też rzucali granaty, ale już jak przechodziliśmy, przelatywaliśmy, to już te rowy, co ludzie kopali, takie okopy, to już były pełno trupów. I był 6 sierpnia, Przemienienie Pańskie, Niemcy tak wrzucali granaty, że w te stróżówki, w te… I już się ta brama paliła i mnie się buty zaczęły palić. Ojciec mówi: „No to pożegnamy się, bo już z nas tu nic nie będzie”. I my się pożegnaliśmy. Brata już nie widziałam, już brata nie widziałam w tej bramie. I nas wypędzili Niemcy. Wpadli do tej bramy, wrzucili po obu stronach te granaty…

  • To było 6 sierpnia.


6 sierpnia, w dzień Przemienienia Pańskiego. I jak nas wypędzili z tej bramy, to było pełno trupów. Tu, gdzie te rowy były, to już były zapełnione. I nas Niemcy przegnali na Wolską, Wolska 6. Ten dom stał i chyba dwa lata temu go dopiero rozebrali. I była brama, i Niemcy rozdzielali: kobiety na jedną stronę, mężczyzn na drugą. I mój ojciec stał, to widziałam go, jak wchodził, jak go pchali, gnali do tej bramy, a nas jeszcze trzymali na tym i potem nas pognali do kościoła, do [Świętego] Wojciecha. Ale tu do tej bramy… Ta pani właśnie, co ja mówię, Żabelska, co ją spotkałam już po wojnie, to powiedziała, że tam wszystkich mężczyzn gnali i rozstrzeliwali. Tak że ja ojca widziałam, jak w tę bramę już wchodził, ale nie widziałam, żeby dostał tę kulkę, bo to brama, a tu Wolska jest. I nas pędzili Wolską. To było niesamowite, co oni…

  • Kobiety i dzieci.


Kobiety. Ale byli „ukraińcy”, łobuzy okropne, okropne! Dzieci brali za nogi i rzucali o ścianę. To było coś okropnego. My, jak nas gnali tą Wolską, to trudno powiedzieć, ile było trupów, ile było dzieci, ile jęków. I nie wiem, w którym to kawałku drogi, jeszcze nie przeszliśmy Młynarskiej, i Niemiec czy „ukrainiec” leciał, mama mnie trzymała za rękę i mnie chciał szarpnąć, to mama go całowała w rękę, żeby puścił. I popędzili nas do kościoła Wojciecha. Wszędzie przy tym: Wolska, Działdowska, był taki… Jak teraz ten dom się nazywa? Tam obelisk stoi też, ile tam ludzi leżało. W tym kościele byliśmy dwa dni. Oczywiście łobuzy konia wprowadzili i uwiązali przy wielkim ołtarzu. No tam troszeczkę… Tam nie rozstrzelali, tam nie, tam my byliśmy…

  • Czy była możliwość zdobycia czegokolwiek do jedzenia?


Coś, wody trochę chyba tak, ale tam było tyle kalek, tyle różnych ludzi, nogi, że usiąść nie można było nieraz. No to tam byliśmy niedługo, bo powiedzieli, że „bandytów” będą pędzić dalej i tych „bandytów”, czyli ludzi z Wolskiej, to pognali, Wolską gnali. I mijając, mijając, jak się ten park nazywa, Sowińskiego, to tam taki obelisk jest, pomnik był, to pod tym pomnikiem się palili ludzie. I nas pędzili do Pruszkowa. Wie pani, niektórzy uciekali. Podobno, mama tak mi potem mówiła, że chciała, żeby też jakoś uciekać, a ja powiedziałam: „Nie, bo ja będę krzyczała”. No bo ja tyle widziałam, że ja się tak panicznie bałam. No i do tego Pruszkowa nas zapędzili.

  • Czy była pani świadkiem egzekucji, czy tylko widziała pani ofiary, zabite czy ranne?


No, świadkiem to byłam, na Towarowej byłam świadkiem. Byłam świadkiem przy Młynarskiej i byłam świadkiem…

  • Samych egzekucji.


Że strzelali. Że strzelali. No, takich byłam, a tu w tym parku Sowińskiego to ludzie, ludzie stali i padali, jak się palili. No przecież to było… I do tego Pruszkowa [szliśmy]. Tam też wychodzili ludzie, można było wyprowadzić. Jak ktoś był bardzo chory, to dwoje takich ludzi brało pod rękę i z tym chorym [szli]. Niektórzy Niemcy wypuszczali, niektórzy. Bo „ukraińcy” to byli łobuzy, to byli nie z tej ziemi łobuzy, co oni robili. Moja mama kiedyś w czasie okupacji niemieckiej miała takie ataki sercowe, dostawała takie ataki. Nie dostała ani jednego w tym obozie, bo może byśmy jakoś pojechali. No i stamtąd nas zapakowali na wagony, wieźli takimi wagonami bydlęcymi. Ile osób nie wyszło z tych wagonów, bo poumierało. A moja mama znalazła takie pół bułki paryskiej, może kawałek, i ona była cała oblana świecą i to w tym wagonie to był posiłek. Zatrzymali wagon, kazali wyjść, czy żeby się załatwić, czy coś, no to taki potok był, to z tego potoku ludzie o tak [od razu] tę wodę [brali], pili. I tak dojechaliśmy do Wrocławia.

  • Jak długo trwała ta podróż?


Oj, to chyba z tydzień, chyba z tydzień tak trwało. We Wrocławiu nas wypuścili wszystkich na taki duży plac i segregowali. Przyjechali tacy, ja to uważam, że to byli jacyś Niemcy, co mieli dużo ziemi, że wybierali sobie. A resztę porozdzielali i znów w wagony, i znów wywieźli. Wywieźli mnie wtenczas do fabryki, gdzie mama moja dostała się – bo to częściowo tych ludzi tak porozsyłali po tych fabrykach – mama moja [dostała] się do fabryki razem ze mną. Z tym że mama dostała majstra Holendra, a ja dostałam majstra Niemca. Postawili mnie pod taką maszyną, sztancmaszyna i ona cięła jakieś tam sztuki i trzeba było z takiego oleju śmierdzącego to takim patykiem wygrzebywać. Ponieważ przez czasy, zaczem nas dowieźli, to przecież my byliśmy wycieńczone, ja bez przerwy mdlałam. To Niemiec cucił mnie, wodą polał i z powrotem. Bo ten fartuch mnie taki założył gumowy, strasznie duży, bo te części jak spadały, to chlapały, a to był gorący, gorący, tak że mnie ten […] w ten olej. I ja mdlałam. Mama doszła i prosiła tego Niemca, żeby zamienił, to powiedział: Nein. Zahartował mnie i ja tam pracowałam. Pracowałam na zmianę z taką samą dziewczyną jak ja, w tym samym wieku, my we dwie. Matki miały lżejszą pracę, bo ci Holendrzy byli tacy jacyś wyrozumialsi, no, no, ludzcy, że nie mścili się tak. A ci to byli okropni.

  • Po ile godzin ta praca trwała?


A dwanaście i [poza tym] siedem kilometrów do obozu na apel.

  • Jaka była to fabryka?


Fabryka? Mówili, że to łodzi podwodnych, ale nie wiem dokładnie. Tak mówili, że to była fabryka łodzi.

  • W jakiej okolicy to było?


Nie umiem pani powiedzieć. Przecież nas zawieźli jak bydlaków i nie wypuszczali. My tylko te siedem kilometrów…

  • Ale w dokumencie, który mi pani pokazywała…


To jest Reichenbach chyba.

  • Że fabryka zbrojeniowa w Reichenbach.


No, no, chyba tak. Bo przecież my nie wiedzieliśmy, bo nas nie wypuszczali. Taki był okres, że ja pracowałam na tym właśnie, co te części wpadały. Potem Niemiec mnie przeniósł na taką maszynę, [gdzie] wsadzałam bor i on musiał równiutko iść, a tu nogą popychałam, bo ten bor mógł się złamać. No tam to już była lżejsza praca, ale była pod okiem, bo na środku hali to stał taki duży [podest], po schodkach wchodził tam Niemiec, obserwował wszystkich, co jak robią. I był taki okres, że dostałam list. Moja babcia, co w Skarżysku mieszkała, wszędzie pisała, bo nas poszukiwała. To była mojego ojca matka. Przez Czerwony Krzyż nasz odszukała, że my tam jesteśmy (ja mam dowód z tego Czerwonego Krzyża). Odszukała nas tam i przysłała list, taki… I nie powiem pani, co tam pisało w tym liście, w każdym razie ten Niemiec mnie przyniósł i położył i jak przeczytałam, to strasznie zaczęłam płakać. I wie pani, ta noga mi się jakoś tam podsunęła, że to wiertło złamałam. On zaczął mnie walić po twarzy i żebym to wiertło wsadzała. Wsadziłam… Kilka tych wierteł złamałam. Za karę dostałam [nakaz] do dziesiątej w nocy pracować i zabrał mnie Zunächst Karte. A na te Zunächst Karte to było tak: łyżeczka chyba twarogu i trzy kromki chleba. To mi to zabrał, nie wiem, przez jakiś okres i ten tydzień, tydzień czy więcej, już nie pamiętam, musiałam chodzić te sześć kilometrów. To moja mama po apelu przedarła się przez zasieki i po mnie przychodziła, i my te sześć kilometrów szliśmy. Jak jaki Niemiec szedł, to panią kopnął, bo pani bandyta była, bo przecież mieliśmy ubrania i te „P”, to przecież był bandyta. No i to się skończyło, ale to już… Potem nas znów przewieźli do…

  • Może jeszcze zapytam: sześć kilometrów do obozu, gdzie był nocleg.


Do obozu. Proszę panią, sześć tysięcy ludzi było tam, ale tam byli tak: Polacy, Czechosłowacy, Francuzi chyba byli – kilka narodowości było. I tam był co dzień apel o szóstej rano i wieczorem o ósmej, nie pamiętam, o której ten apel był. I to nasze Polki nieraz nas dobijały, bo one żeby mieć wyspanie lepsze, lepsze życie, to szły na te lagerführerki i nas wydawały nieraz, bo przecież różnie było. Przecież uciekało się z tego… Jak przyszliśmy, z obozu się uciekało. Ja na przykład taką, ile to było, nie wiem, czy pół kilometra, były domy. I jak pewnego razu uciekłyśmy… Bo tam jakieś drzewa były owocowe i po apelu uciekłyśmy, żeby jabłko urwać, coś. I taka Niemka podeszła i coś z nami zaczęła rozmawiać, jak uciekniemy, żeby do niej przyjść. Albo jak pani była na chorobie, no to zostawała pani w tej sztubie, więc mogła pani trochę wyjść. I tam dwa razy czy trzy razy u tej Niemki byłam, podłogi jej myłam, posprzątałam, to dała mnie kawałek chleba i jednego kartofla. No byli, byli i tacy ludzie, ale te nasze Polki, które poszły na te lagerführerki, to były okropne, one nas wydawały.

  • Nie pamięta pani, jak się nazywało to miejsce, ten obóz, w którym pani przebywała.


Nie powiem pani, nie powiem pani.

  • Jakie tam były warunki bytowe?


Bytowe to tak: łóżka trzypiętrowe, jedno przy drugim i taki mały piec kaflowy, i ten piec kaflowy był do ogrzewania tych pomieszczeń. No warunki były… No co, spała pani pod jednym kocem na tym, nie wiem, czy to siennik był, czy to były jakieś trociny, i jednym kocem przykryte trzy kondygnacje. To takie warunki były.

  • Czy udało się ten czas przetrwać bez poważniejszych chorób pani i mamy?


Nie. No ja zachorowałam, ale to trudno mnie powiedzieć, bo ta Niemka chciała, żebym ja jej coś porobiła, posprzątała, i ona (bo tam poszłam z tą młodą, co ze mną razem była) nam dała kawałek śledzia i my dostaliśmy rozstroju. No i na apelu mama wystąpiła, że jesteśmy chorzy. No to raz to miałam chyba trzy dni czy ileś dni tego zwolnienia, że miałam zostać, ale z kolei lagerführerki powiedziała, że mnie wywiezie do szpitala, bo może to być tyfus. I prędko ozdrowiałam, bo bałam się, żeby mnie do szpitala nie wywiozła. Tak że nawet chyba tych trzech dni nie wykorzystałam.

  • A czy to wychodzenie do Niemki, u której pani…


A to ukradkiem, to ukradkiem, między krzakami, tak. Bo tam były druty, ale pod drutami…

  • Czyli tam nie było takiego reżimu ostrego, takiej straży, która…


Nie. Chodzili, ale jakoś się tam można było przedrzeć, właśnie w tej fabryce, bo już później to była tragedia.

  • Te wyprawy to były z fabryki czy z obozu?


Z fabryki, z fabryki. Z obozu… No, w tej fabryce pracowałam, a do obozu chodziłam.

  • Tak, ale mówiła pani, że do obozu jest sześć kilometrów, między obozem a fabryką.


No z obozu, z obozu, nie z fabryki, z obozu. Jak nas pędzili codziennie rano, to Niemcy jak szli, to kopali albo kamieniem rzucili, bo nas nazywali Warschauer Bandit, że to „warszawscy bandyci” idą. Tak że to nie było takie…

  • Czy jakaś współpraca pomiędzy tymi więźniarkami się nawiązywała, jakieś bliższe relacje, czy raczej każdy dbał o siebie?


Każdy jak przyszedł, to padł na tym, bo był tak zmęczony, padł. A jedzenie jakie nam dawali – to cudowne – na Wielkanoc, to będę do śmierci pamiętała: wyszedł na ten swój taki wysoko, co tam Niemiec ogłaszał, wziął megafon i powiedział, że polskie święto jest, to damy wam bardzo dobry posiłek. To pani sobie wyobraża? Może chcieli te kluski kartoflane zrobić, ziemniaczane. I to im skisło, to takiego kisu jedną łyżkę dostaliśmy. To było ogłoszone święto polskie, Wielkanoc.

  • Czyli w tym obozie przeżyła pani Boże Narodzenie, całą zimę i Wielkanoc.


Tak, tak, i Wielkanoc. I potem już Niemcy chyba kapitulowali, bo nas tak z tej fabryki przepędzili do takiej, nie wiem, jak ta fabryka [się nazywała], trudno mi powiedzieć, co to za fabryka była, że nas znów z tą Helenką postawili pod taką maszynę, co rozbija. Mówili, że to są czopy od bomb, ale ja nie wiem, tak mówili. I my to rozbijaliśmy.

  • Czyli to była inna fabryka, a miejsce zakwaterowania było to samo.


Inna. Tak, tak, to samo, tylko inna fabryka. To jak wychodziliśmy stamtąd, to rękawy mieliśmy pozawiązywane tu, bo te ręce niczym nie można było domyć. To były tragiczne. I stamtąd już nas pędzili pod Wrocław, ale to przed czołgami. I tak: mamę osobno i mnie osobno. To mama mnie ciągnęła, z samochodu ściągnęła, bo ja już siedziałam na samochodzie, a mamę [skierowali] do innego samochodu. To mama mnie ściągła. To Niemiec mamie dolał, mnie dolał i wrzucił na górę. W końcu za trzecim razem jak ta mama mnie ściągła, to zostawił mnie z mamą. No to pędzili nas wtenczas pod Wrocław, bo Wrocław już zajmowali Polacy czy tam ktoś, już tam ruskie wpadli bez… To dzicz wpadła. To już pod Wrocławiem jak wpadli, już oswobodzili nas…

  • Czyli to oswobodzenie zastało panie w czasie tego marszu, tak?


Tak, tak. Oswobodzenie to przyszło we Wrocławiu, przed Wrocławiem nas pędzili. Tak mówili, że to Wrocław. I jak weszli, to taka była dzicz… Tam taki Polak jeden był, który jakoś przez tę całą okupację ten zegarek miał, bo to była pamiątka po jego ojcu. Ruskie mu zabrali. On tak strasznie prosił go, żeby mu oddał, że to jest taka pamiątka. Nie, jeszcze dostał w łeb i ten zegarek mu zabrał. I po tym powiedzieli, że nam dadzą dobre jedzenie. Oczywiście, że musieliśmy się przed niemi ukrywać. Polacy, tak jak w baraku jest taki ten, a tu jest taka górka jakaś, to wszystkie młode dziewczyny i Polki tam wpakowali, oczywiście ci Polacy, żeby ustrzec przed ruskimi. I pani sobie wyobraża, że na trzeci dzień my zaczęliśmy iść do Polski, ale szliśmy tylko nocami. W dzień się ukrywaliśmy.

  • To był maj czterdziestego piątego roku.


Tak, tak, to było już… Nas wyzwolili chyba 8 maja, bo to było… Pewnie, że uratowali nas, bo ten cały obóz był podminowany, więc go rozminowali, ruskie go rozminowali, tak że, no, uratowali nas. Ale do Częstochowy szliśmy pieszo i tylko nocami.

  • A w ciągu dnia co?


A chowaliśmy się w dziury. Tylko nocami szliśmy. I to nas szła taka… No bo nie wszyscy szli razem.

  • Jakaś nieduża grupa szła?


Nieduża, nieduża grupa. Nocowaliśmy w takim jednym [budynku], co tam weszło nas i ileś tam nas było. To jak się rano obudziliśmy, a my spaliśmy obok trupów. Obok trupów spaliśmy. I do Częstochowy doszliśmy.

  • Czy jakieś dokumenty podróżne były wystawione, jakieś przepustki?


Nic, nic! Nic. To się nocami szło i nikt panią nie [pomagał], najwyżej pani coś zabrał, coś mógł pani zabrać.

  • Skąd było wiadomo, którędy iść? Ktoś kompas miał?


Nie wiem, nie umiem tego powiedzieć. Doszliśmy do Częstochowy, w Częstochowie był punkt. Wiem, że mama moja chyba zgłosiła się. Nie wiem, nie pamiętam, czy coś dostała, nie pamiętam tego, tego nie umiem powiedzieć. No i jakoś do tej Polski, no do Warszawy, no bo przecież tu mieszkanie jest. Ale nie było takiego. Jakiś pociąg jechał towarowy i powiedzieli, że kto chce, to niech się zabiera. Gdzie on jechał, to nie wiadomo. W każdym razie tym pociągiem, tak jak ja pamiętam, dojechaliśmy do Skarżyska i w Skarżysku ten pociąg (ja nie wiem, czy przystanek był, czy [nie], a wagony towarowe były) nas wysadził. Mama mówi: „O, w Skarżysku to mam teściową, to pójdę do teściowej”. I wysadzili nas. I usiedliśmy na tym rowie z mamą, ale w którą stronę mamy iść? No bo co innego jak się jedzie pociągiem i pani wie, bo to było osiedle znowuż tej fabryki zbrojeniowej. A mój dziadek tam był, w teatrze pracował, bo jak po trzydziestym dziewiątym roku… Nie, jak moja mama wyszła za mąż i nie miała mieszkania, to moja babcia powiedziała tak: „No to ja wam zostawię to mieszkanie, a my pojedziemy do Skarżyska i tam teatr założymy”, bo dziadek był aktorem, a babcia była suflerką.

  • A nazwisko dziadka?


Kaczorowski Stefan. Siedzieliśmy na tym rowie i mama mówi: „Odpoczniemy, to gdzieś pójdziemy, dobijemy się do chałupy jakiejś”. I jakiś pan jechał na rowerze, mówi: „Pani, a skąd pani z tym dzieckiem jest?”. – „A z Niemiec jedziemy”. Bo w Częstochowie to na nas też mówili „bandyci”, że my pojechaliśmy na Ziemie Odzyskane kraść i teraz wracamy. A ten pan mówi: „O! To ja panią Kaczorowską znam, przecież to tego…”. Bo babcia tam się bardzo udzielała, pomagała dużo. No i nas zawiózł prawie pod dom do babci. O, to była bardzo duża radość. I u tej babci właśnie byliśmy chyba kilka dni i mama mówi: „Jedziemy do Warszawy, do domu”. Poszliśmy, a tu nic, gruzy. Nic nie było.

  • Czy przez ten cały czas było wiadomo, jaki jest los ojca i brata?


Nie, nie. Tak jak mówię, ja widziałam ojca, jak do tej bramy wpędzali, gdzie rozstrzelali, a brata już nie widziałam. Więc jak się Powstanie skończyło i jak już wróciłam z Niemiec, to te rowy, co były takie te okopy kopane, to ja tam chodziłam, bo można było poznać po zegarku, po pasku i jaki dowód. Jak miał w portfelu, to można było to zobaczyć. Więc nie było, nie było.

  • Czyli nigdy pani nie odnalazła żadnych śladów ani żadnej informacji?


Tylko [wiem] od tej pani Żabelskiej, która powiedziała, że widziała, jak ojca tam do tej bramy [zabrali] , i tam rozstrzeliwali. Ale tam już kupa trupów była.

  • A pani Żabelska to była sąsiadka z ulicy Przyokopowej?


Przyokopowej, tak. Ona ocalała z rodziną, bo była w tej ubikacji na podwórku.

  • Schowała się w czasie egzekucji.


W czasie, jak te naloty były, to tam ileś czasu przesiedziała i cała jej rodzina. To ona tam była, córkę miała i syna, i jej kuzynka co mieszkała, to oni [przeżyli], to z nimi rozmawiałam.

  • Czyli sądzi pani, że to były jedyne osoby spośród lokatorów, które ocalały?


Z tej Przyokopowej. Proszę panią, same trupy… Tam jedna osoba, co jest na pomniku, to pewnie żywa jest.

  • O jakim pomniku pani mówi, o jakim napisie?


O tym napisie na Okopowej, co jest…

  • Na Lesznie?


Na Lesznie co jest, dla Woli, bo tam, zdaje się, jest wymienione, że to specjalny dla Woli, że tyle ludzi zginęło. Więc mówię, tam jedna [osoba] ocalała.

  • Czyli tam jest napis, że na ulicy Przyokopowej jedna osoba ocalała.


Pięćdziesiąt trzy, zginęła jedna osoba. A ja pani daję dowód, że u mnie dwoje.

  • Dwie osoby ocalały.


Dwie. Nie, dwie moje bliskie zginęły i wszyscy lokatorzy. Tam nikt nie wyszedł, tam była tragedia.

  • Czyli ocalały praktycznie pani z mamą i…


I ci Żabelscy.

  • Rodzina państwa Żabelskich.


[Rodzina] państwa Żabelskich. A tak to nikogo… Tyle lat, przecież gdzieś kogoś by człowiek spotkał. Zresztą jak przyjechaliśmy i kartki wisiały, bo się przypinało takie kartki, że poszukuje się tego i tego, to tych kartek było na tej bramie bardzo maleńko.

  • Nie miał kto poszukiwać.


Nie miał, nie miał kto poszukiwać. Przecież tu ta Wolska to była tragedia, bo byli „ukraińcy”. „Ukraińcy” byli nie z tej ziemi łobuzy. Przecież oni tak bestialsko rozstrzeliwali i rzucali tymi dziećmi, jakby to były kamyki.

  • W którym miesiącu wróciła pani do Warszawy?


To był maj.

  • Od razu w maju pani wróciła.


W maju wróciłam. Bo u babci byliśmy chyba tylko kilka dni, bo mama chciała iść do domu i wtenczas…

  • Domu nie było…


Nie było nic…

  • I same trupy naokoło, tak?


No to już były pozgarniane. I poszliśmy do mojej ciotki właśnie, do tej na Bema, no to nas jakiś czas nas [przechowała]. Nie pamiętam, ile byliśmy, no ale ile można być. I Wolska 93, stał taki dom spalony, to moja mama tam w takim spalonym domu mieszkanie zajęła. Cegły, spalone wszystko. I drzwi do tego mieszkania to ja miałam u siebie, teraz jak mieszkam na Ożarowskiej, lepsze [w piwnicy], jak miałam do mieszkania. Tu miałam w piwnicy, a tam miałam do mieszkania. Nie mieliśmy ni stołka, ni krzesła, ni talerza, nic. Na rogu Wolskiej i Bema była spółka Sojka… To był sklep z drzewem. To takie trzy pieńki mama poszła, kupiła, to były nasze stołki. Ciotka dała nam taką polówkę do spania i to było nasze wyposażenie. To była w ogóle… Już nic nie mówię.

  • Czy była też pani świadkiem przeprowadzanych ekshumacji?


Tak, tak, na Działdowskiej byłam. U siebie na Wolskiej byłam, chodziłam, dlatego że chciałam tego brata odszukać.

  • I nigdzie żadnych śladów.


Nie, nie, żadnych śladów. Wolska to była makabra, co tu się działo. Bo przecież nas jak pędzili do tego Pruszkowa, to ci „ukraińcy” byli okropni.

  • A gdzie po okresie zamieszkiwania u ciotki na Bema, gdzie później się…


No na Wolskiej 93.

  • I tam już udało się zakotwiczyć na dłużej?


Nie, nie, nie zakotwiczyłam na dłużej, dlatego że nie było ni okien, ni nic, no było nie do zamieszkania. I moja mama wyjechała na zachód, do Wałbrzycha i tam taką restaurację prowadziła, o i tak.

  • Pani była razem z mamą.


Tak, tak. Tak że to nie takie słodkie życie, jakby się okazało.

  • Jak udało się pani uporać z traumą tamtych przeżyć, z tymi obrazami, które na stałe pozostały w pamięci?


Długo było i powiem szczerze, że ja wolę teraz iść na cmentarz pochodzić, na ten powstańczy jakiś, do parku czy oglądać jakieś zabawy. Mnie to zupełnie… Nie, nie, nie lubię. Tak jak lubią te wszystkie jakieś imprezy takie wesołe, mnie nie jest wesoło.

  • I tak na całe życie taka rana pozostała w sercu.


Tak, tak, ta rana pozostała i… Tragedia.

  • Czy zgłosiła pani nam nazwisko ojca i brata do spisu ludności, mieszkańców Woli, zaginionych?


Tak, tak. Teraz, w tym roku pojechałam, bo to była siedemdziesiąta piąta rocznica Powstania i 6 sierpnia, więc na 6 sierpnia zamówiłam mszę na Kole, zawsze zamawiam rokrocznie, za ojca i za brata, no i dałam sobie słowo, że pojadę. Akurat muzeum zamknięte, bo to wtorek, ale natrafiłam na taką panią, która mnie zaprowadziła, że jednak biura były czynne, no i zgłosiłam po tylu latach. Nie ma nigdy czasu, zawsze rokrocznie msza jest zamawiana na 6 sierpnia.

  • W ten sposób, symbolicznie chociaż będą upamiętnieni.


Tak. A symbolicznie to ja mam u siebie na grobie, mam brata i ojca, symbolicznie.

Warszawa, 20 sierpnia 2020 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Danuta Łopuszyńska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter