Danuta Paszkowska „Młoda”
Danuta Paszkowska. Urodziłam się w Warszawie 13 września 1928 roku. [W czasie Powstania pełniłam funkcję] sanitariuszki na Śródmieściu.
- Pamięta pani jeszcze okres przedwojenny. Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym i o przedwojennej szkole.
Mieszkałam na Stalowej 15 koło ulicy Konopackiej, to była oficyna. [To] były trzy pokoje z kuchnią, w amfiladzie. Miałam wtedy dwóch braci. Chodziłam do szkoły na Równą. [Od] ulicy Stalowej idzie w bok Strzelecka i od niej idzie nieduża uliczka do Szwedzkiej, nazywa się Równa. Tam była szkoła powszechna. Przez cztery lata, do wojny, skończyłam tam cztery klasy. Miałam przyjaciół. W szkole mieliśmy krucjatę – ja pchałam się do wszystkiego, do wszystkiego musiałam należeć.
- Proszę powiedzieć, co to jest krucjata.
Prowadził to ksiądz, to było zrzeszenie religijne. Ale to [było przez] krótki okres. Angażował nas tam ksiądz. Poza tym [należałam] do zuchów. U nas w szkole założono drużynę zuchów i oczywiście żeśmy się tam zebrali. Nawet mam zdjęcie w harcerskim mundurze, jeszcze nie jako harcerka, tylko jako zuch, ale już miałyśmy swoje umundurowania, chusty. Mieliśmy drużynowego, nazywał się Zygmunt Kracher. Była [też] jego zastępczyni. W grudniu 1939 roku miałam otrzymać krzyż harcerski, ale niestety we wrześniu wybuchła wojna i do tego nie doszło.
- Jak pani pamięta wybuch wojny, wkroczenie Niemców do Warszawy?
Wybuch wojny – to było w ogóle tragiczne. Mieszkałam na trzecim piętrze. Na szczęście przytulili nas do siebie (to już w czasie ataku na Warszawę) znajomi spod [numeru] 11 – mieszkali na pierwszym piętrze. Szalały pociski, to była oficyna i właściwie nie tylko oficyna, ale jeszcze dobudowany przed wojną front (też Stalowa 15, a myśmy wcześniej mieszkali w oficynie, kiedy jeszcze nie było frontu – to było budowane przy nas). Pod [numerem] 11 miałam koleżankę i jej rodzice zaprosili nas do siebie – bo [u nas] wysoko niebezpiecznie trzaskały pociski. Myśmy przenieśli się do nich. Jeszcze jedna rodzina znajomych przeniosła się do nich. W pokoju, [który] był od ulicy, była biblioteka i szafa, [która] oddzielała od okien, była tylko mała przerwa – pół pokoju było oddzielone. Wszyscy spaliśmy pokotem w przedpokoju – tam był tylko pokój z kuchnią. W czasie [nalotów] ludzie zbierali się po piwnicach, modlili się, śpiewali. Tutaj też były [piwnice] i tam schodzili. Wyszło coś, że mężczyźni zaczęli uciekać z Warszawy przed wejściem Niemców, zaczęli opuszczać [Warszawę]. Wiem, że wtedy mój wujek i ojciec poszli gdzieś – nie wiadomo gdzie – w ogóle opuścili Warszawę. Została z nami tylko mama. Później, jak Niemcy już zajęli Warszawę, kto żył, to wracał z powrotem. Wrócił mój ojciec, wujek też wrócił. Normalnie wróciliśmy do domu. U nas też trafił pocisk, ale to już chyba w czasie Powstania, bo jak przyjechałam, to widziałam stemple na klatce schodowej.
- Z czego pani rodzina utrzymywała się w czasie okupacji?
W czasie okupacji mój ojciec został jednak zatrudniony – za kilo słoniny, starczało mu na kilo słoniny.
- Miesięczne wynagrodzenie?
Takie miał miesięczne wynagrodzenie. Mama trochę handlowała. Brała z domu to, co było wartościowe, znajomi mamie dawali i mama wyjeżdżała z tym na handel w stronę Łochowa, w tamtym kierunku. Tam kupowała ser, jajka, masło. Muszę przyznać, że miała szczęście, że nigdy nie została [złapana]. Przecież bliżej Warszawy, to Niemcy wygarniali wszystkich z pociągu i odbierali co kto miał. Mamie jakoś się udawało, a nawet był taki dziwny przypadek (bo był wagon dla Niemców i przedziały dla Niemców, Polacy do nich nie wchodzili), że pod Warszawą wygarnęli wszystkich z pociągu. Mama wiozła ze sobą w worku pół metra ziemniaków. Tak się jakoś stało, że rozkradli część tych rzeczy, [które] ludzie mieli. Niemcy łapali – była tam wtedy jakaś łapanka, a do pracy do Warszawy jechali robotnicy i wsiadali chyba w Wołominie. Tak się stało, że Niemcy wciągnęli mamę, z tymi kartoflami, do swojego przedziału. Mamie w ogóle zginęła jedna paczka i mówi, że nie ma, że zginęła. Jechali robotnicy, więc Niemcy twierdzą, że pewnie mogli ukraść tę paczkę, żeby wybrała sobie z tego, co oni zatrzymali. Mama nie wzięła nic z tego, tylko swoje – to, co miała. W każdym razie można ogólnie powiedzieć, że mama nas żywiła i sąsiadów, później i dla nich się dzieliło. Tak to był tylko chleb i marmolada buraczana, kasza. Handel pomagał nam przez okupację, bo ojciec niewiele zarabiał. Ojciec w czasie okupacji dostał się do pracy do „Lilpopa”. „Lilpop i Rau” to była chyba niemiecka fabryka.
- Czym zajmowała się ta fabryka?
Konstrukcjami pociągów, samochodów. To była duża fabryka (chyba są jeszcze jej ślady). Ojciec tam pracował. Tam została też zatrudniona moja siostra cioteczna, też tam pracowała. Jak okazało się później – w tej fabryce zawiązali organizację podziemną, ale o tym dowiedziałam się później. Zaraz po wojnie, w czasie okupacji, odnalazł nas drużynowy z zuchów – pewną grupę swoich zuchów. Mieszkał na Konwiktorskiej przy szkole, jego matka była sekretarką w szkole. Wybrał nas chyba z sześć i zapraszał do siebie na spotkania. Myśmy tam chyba jeździły z rok. [Spotkania] były u niego w mieszkaniu – na razie, żeby pośpiewać, porozmawiać, deklamować wiersze, takie towarzyskie spotkania. Od pierwszej klasy miałam w szkole przyjaciółkę, która też mieszkała na Pradze, na Stalowej. Ja przy Konopackiej, ona przy Inżynierskiej, dosłownie po przekątnej. [Drużynowy] mnie i ją zaangażował do pracy podziemnej – zaproponował nam. Nie składałyśmy żadnej przysięgi. [Zaproponował], czy byśmy nie chciały wejść w pracę podziemia, pomóc im w pracy. Myśmy się oczywiście zgodziły. Ile mogłam mieć wtedy lat? Dwanaście, trzynaście lat. Mama bała się wypuszczać mnie wieczorami, to działy się cuda – chowała mi do szafy ubrania, zamykała na kluczyk. Na szczęście nie zamykała jesionki brata, to ubierałam się w jesionkę brata i szłam, bo jak żeśmy byli gdzieś umówieni, to [szłam]. Zaprowadził nas na Freta 10. Tam kilku młodzieńców działających w podziemiu miało swoją kwaterę. Tam mieszkała też jego matka, na pierwszym piętrze, i on nas tam zaprowadził. Zaczęliśmy dostawać zadania. Po pierwsze – roznoszenie podziemnej prasy. Mieliśmy kilka punktów.
- Czy pamięta pani’ jakie to były tytuły?
Nie pamiętam tytułu tej prasy… To był biuletyn. Poza tym jak mieli jakąś akcję, to trzeba było donieść broń, później odnieść im z powrotem na punkt. Poza tym dostawaliśmy zadania, jak na przykład obserwację kogoś, jak mieli podejrzenie i potrzebowali danych.Koleżanka moja straciła w czasie okupacji ojca, miał wypadek i zmarł. Była jedynaczką i [była] tylko z matką. Matka drżała o jej życie, więc nie chciała jej za bardzo puszczać. Na przykład trzeba było jechać na Targówek, na Pelcowiznę – to już były ostatnie budynki na Pelcowiznie. W tym budynku był sklep ze słodyczami. Zainteresowali się [tym] bardzo, nie mówili nam dlaczego, tylko dali zadanie, żeby tam pojechać przed otwarciem sklepu. W czasie okupacji trzeba było o piątej rano pojechać tramwajem do końca, na Pelcowiznę, ustawić się po cichu na klatce schodowej, zobaczyć o której wychodzi, o której otwiera sklep, czy [jest] sam.
- Czyli obserwowała pani właściciela sklepu?
Tak. [Trzeba było sprawdzić], czy ktoś z nim bywa. Poza tym [zobaczyć] jak ten sklep mniej więcej wygląda, zrobić plan. Później trzeba im było to dostarczyć. Później – sprawa dowodów, kenkart i innych, lewych [dokumentów]. Mieliśmy kontakt z ratuszem na placu Bankowym. Wtedy na placu Bankowym była fontanna. Mieliśmy jednego [człowieka] w ratuszu, który spotykał się z nami przy fontannie. Chodziłyśmy, donosiłyśmy mu pieniądze i dane, a on załatwiał nam kenkarty. Później odbierałyśmy kenkarty i odnosiłyśmy. Punkt był zawsze na Freta 10. Prasa – mieliśmy młodzieńca na Zakroczymskiej, do którego dostarczałyśmy [prasę], na Konwiktorskiej też. Później nosiłyśmy na Miedzianą – tego domu, róg Siennej i Miedzianej, już nie ma, został cały rozebrany. Tam było dwóch – jeden mieszkał na pierwszym piętrze, w głębi (to były domy z podwórkami, nie z takim dostępem jak teraz do każdego budynku), a drugi mieszkał w bocznej klatce. Jeden nazywał się Tadeusz, a [drugi] Rysiek. Rysiek podobno przeżył Powstanie i spotkał się w Anglii z narzeczoną (jego narzeczona była siostrą tego Tadzia). Później spotkałam się z nią, jak żeśmy były w niewoli. Tadeusz podobno zginął w czasie Powstania w Warszawie. Dowiedziałam się tego od swojej przyjaciółki, która ze mną do Powstania oczywiście nie poszła. Trwało to do lipca – roznoszenie prasy, inne [zadania]. Jednocześnie skończyłam siedem klas szkoły powszechnej na Inżynierskiej.
W czasie okupacji. Z Równej przenieśli nam szkołę na Inżynierską. Skończyłam tam szkołę powszechną. Później zdawałyśmy (nie było klas ogólnokształcących, były tylko nieoficjalne) do szkoły handlowej. Chodziłyśmy dwa lata – na Krakowskim Przedmieściu 6 była szkoła handlowa. Moja przyjaciółka miała na imię Wiesia. Od pierwszej klasy do dziś przyjaźnimy się i spotykamy. [Chodziłyśmy] z prasą – nieraz pełno miałyśmy w torbach, do szkoły musiałyśmy iść na czas, bo później po szkole trzeba było coś roznieść, to żeśmy nawet z tym były. [Miałyśmy] wicedyrektorkę (nazywała się Koronkiewicz), która zawsze wychodziła w Aleje i patrzyła, czy w ogóle możemy wyjść – czy nie ma łapanki, czy nie ma [niebezpieczeństwa] – zawsze wychodziła i sprawdzała. Mówiła: „No, możecie iść, dziewczyny”. Skończyłam [tylko] dwie klasy, bo wybuchło Powstanie. W lipcu żeśmy poszły na punkt na Freta – nie ma nikogo. Zygmunt, nasz drużynowy, zginął w czasie okupacji (widocznie musiał zginąć w jakiejś akcji). Poszłyśmy [na Freta] – nikogo nie ma, wszystko pozamykane. [Chodzimy] po swoich innych znajomych – nic. To było w połowie lipca 1944 roku. Zostałyśmy bez niczego. Nie wiedziałyśmy, co mamy dalej ze sobą robić. Do mojego ojca przyszedł jego kolega z pracy – Dziatkiewicz. Poszli do pokoju i coś szepczą. U nas pokoje były w amfiladzie, więc [stałam] trochę pod drzwiami, chciałam posłuchać, o co chodzi. Niewiele słyszałam, ale wyszedł ojciec i powiedział: „Poproś Wandę, żeby przyszła”. To była moja stryjeczna siostra, która też pracowała [w fabryce]. Później dowiedziałam się, że była tam w konspiracji, w podziemiu – mieli założone koło w fabryce. Jak ojciec mnie po nią posłał, to podsłuchiwałam, o co chodzi. Dowiedziałam się, że zaczyna się Powstanie, że ją wzywają, [podają] termin – trochę podsłuchałam. Jak ona wyszła, to mówię: „Ale i ja”. Ojciec się na mnie patrzył, o co chodzi. Mówię: „Wandzia, weźmiesz mnie ze sobą. Myśmy straciły kontakt, więc w ogóle nie mam już kontaktu”. Do Wiesi już nie chodziłam, bo nawet nie było czasu. Mówię: „Musisz mnie zabrać ze sobą”. Ojciec sprzeciwiał się, ale pan Dziatkiewicz mówi: „Puśćcie ją. Jak chce, niech idzie”. W ten sposób poszłam razem z nimi do Warszawy. Przy fabryce „Lilpopa” mieszkał jeden, który miał pseudonim „Mały” – porucznik „Mały”. To była niedziela i u niego przenocowaliśmy na poniedziałek. W poniedziałek rano jeszcze poszłam pod fabrykę i widziałam się z ojcem, bo ojciec normalnie przyjechał do pracy. Wiedział, że coś ma być, ale nie przypuszczał, że nie będzie mógł wrócić do domu. Spotkałam się z nim, żeśmy trochę porozmawiali. [„Mały”] zaprowadził nas na godzinę piątą na Boduena – to była godzina „W”. To chyba było Boduena 5 – nasz punkt zborny, gdzie myśmy się zbierali. Już wcześniej słychać było strzały, już wcześniej wydało się, że gdzieś już walczą. [Na punkcie zbornym] rozdano nam torby sanitarne, opaski na ręce, przepustki do poruszania się po terenie i czekaliśmy na wezwanie. Zaczęło się Powstanie, zaczęły się walki na placu Napoleona o Pocztę Główną. Poszliśmy na Moniuszki do punktu, gdzie mieliśmy opatrywać rannych. Zaczęły się podejścia, myśmy oczekiwały na rannych, przynosili nam ich stamtąd. Opatrywaliśmy rannych. Pierwszy moment był dla mnie bardzo wstrząsający. Przynieśli rannego tragicznie rannego w udo. Noga wyglądała strasznie, tyle krwi! Muszę przyznać, że po prostu zrobiło mi się słabo.
- Czy przed Powstaniem przygotowywała się pani do funkcji sanitariuszki?
Tak. Na Krakowskim Przedmieściu miałyśmy miejsce, gdzie miałyśmy wykłady z sanitarki, tak że byłam trochę obeznana, ale teoretycznie. Poza tym w 1943 roku mieliśmy trzydniowy zjazd w Puszczy Kampinoskiej. Wiesia też ze mną nie poszła, bo mama jej nie puściła. Też był kłopot, bo nie mówiłyśmy prawdy, nie wolno było powiedzieć prawdy. Nie wiem, jak to się stało, że do mojego ojca przyszedł ojciec tej, która prowadziła wykłady. Przyszedł i powiedział, że nas tam wcale nie ma. Mówi: „Nie ma córki”. Myśmy oczywiście wędrowały, szłam Młynarską do Kampinosu (wtedy były tam jeszcze niezabudowane [tereny]), żeby dostać się do lasu. Przez trzy dni były w lesie ćwiczenia z noszami, z rannymi. Było to niebezpieczne ze względu na to, że Niemcy chodzili z psami (ale bali się wchodzić do lasu po ciemku, wieczorami). Myśmy trochę się bały. Zaczął ujadać pies – myśmy bały się, czy nie wyczuł, że my tutaj jesteśmy, czy w ogóle uda się stamtąd wrócić do domu. Wróciłam do domu po trzech dniach. Drzwi otwarte – ojciec stoi tyłem przy oknie, wygląda. Weszłam, odwrócił się i mówi: „Dlaczego nic nie powiedziałaś?”. Mówię: „No, co miałam powiedzieć? A puścilibyście?”. Oczywiście wiadomo, że nie. Mówi: „Mama szukała cię wszędzie”. Wtedy dopiero pomyślałam sobie – no tak, jak mama szukała mnie po koleżankach, które nie miały pojęcia, że jesteśmy w coś angażowane, to jeszcze może z tego wyjść źle, to co nie potrzeba. Rzeczywiście chodziła po moich koleżankach i dopytywała się o mnie, czy nie wiedzą, co się stało, gdzie jestem. Wtedy szczęśliwie wróciłam do domu. Wróćmy do 1 sierpnia. Zobaczyłam tyle krwi, poszarpane ciało – zrobiło mi się słabo. Razem ze mną była ta moja siostra, miała pseudonim „Kresowianka”. Mówi: „Usiądź na chwilę”. Ona zajęła się nim. Jakoś doszłam do siebie. Było dużo rannych. Był ranny nasz porucznik. Później wymienili nam [dowódcę], był drugi, tamten nazywał się „Józef”, był Budrys, potem porucznik Kulesza, który był w naszym plutonie. Później zaczęły się walki o Prudential. Walki były ciężkie, zginęło bardzo dużo powstańców. Wtedy na placu Napoleona był duży basen, w basenie była woda (nie [było] tak jak jest tam teraz). Szczęśliwie udało się z Prudentialem, że żeśmy później tam się przenieśli. Najpierw [byliśmy] na dole, a później wyżej – zatrzymaliśmy się tam z noclegami. Stamtąd były robione różne wypady. Po pierwsze było bardzo dużo [wypadów] na Zielną pod PAST-ę. Już wtedy zaczęły się stamtąd obserwacje PAST-y. Zajmowaliśmy swoje placówki obok i
vis-à-vis PAST-y. Trochę żeśmy bali się, czy nas nie podejdą, bo na pewno domyślali się, że są obserwowani. Później mieliśmy wypady na Królewską 16. Tam też mieliśmy rannego, bo podjechał czołg niemiecki. Byliśmy bardzo oddzieleni od swoich – była ulica, później był duży plac. Szło to bardzo ciężko. Mieliśmy dwóch rannych, ale jakoś udało się, że żeśmy się stamtąd wydostali. [Niemcy] cofnęli się w Grzybowską.
- Jakie warunki panowały w szpitalu powstańczym?
W szpitalu powstańczym chodziłam na dyżury. Jak nie było obserwacji, na które chodziłam, to chodziłam do szpitala, który był róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Szpital był w podziemiach PKO. Były sale rannych i jak był ktoś z naszego plutonu, ze swoich, to tam żeśmy chodziły pomagać im i zajmować się nimi. Było nas kilka, więc żeśmy się mijały– jak któraś szła na Zielną, to część zostawała na miejscu, wtedy odpoczywała. Wtedy żeśmy chodziły do szpitala. Też tam chodziłam. Wtedy w tym szpitalu leżał porucznik „Mały”. Było ciężko. [Były] wtedy „krowy” czy „szafy” – jakby coś nakręcali, to był szum, zaraz po tym gdzieś się paliło, gdzieś się waliło. Poza tym w podziemiach [szpitala] było bardzo duszno. Było mi duszno, musiałam co jakiś czas wychodzić prawie na piętro i chociaż trochę musiałam się położyć na ławce. Było strasznie. Leżało dużo rannych popalonych, rannych z karabinów – różnie. To była duża sala. Pamiętam wypadek: młody człowiek (miał szesnaście czy siedemnaście lat), blondyn, młodziutki chłopiec. Był w bardzo ciężkim stanie. Pamiętam, jak przyszedł do niego ojciec, który też walczył w Powstaniu. Było to tragiczne uczucie – patrzeć, jak on umiera. To było straszne. Jak ten ojciec strasznie cierpiał. Były różne sceny. Bałam się tylko tego, żebym nie została zasypana w jakimś domu, żebym się nie dusiła. Tak to się nie bałam – przecież się chodziło, biegało po ulicach, szło się zawsze różnymi przejściami. Jeden z poruczników zginął u nas na Brackiej przy gmachu Jabłkowskich. Były tam walki. […]. Wszędzie, naokoło było coraz więcej gruzów. Kiedyś wracałam [chyba] z Zielnej, nad plac Zgody nadleciały samoloty niemieckie. Przy budynku stało duże biurko. Przez plac szła babka z jakimś tłumoczkiem, [samoloty] obniżyły się i zaczęły strzelać. Było to śmieszne, bo wlazłam z głową pod to biurko – jakby to mnie miało uratować! Wtedy przeżyłam ten [nalot] i wróciłam do swoich. Jak już było trochę ciszej, spokojniej, wybrałam się na Widok – miałam tam ciotkę. Mieszkała tam, jej córki wyszły [z miasta], bo już Niemcy pozwalali cywilom wychodzić. Były momenty, kiedy pozwalali, żeby cywile opuszczali Śródmieście, żeby wychodzili. [Ciotka] została, bo ten dom to był cały jej majątek, pewnie było trochę jedzenia w piwnicy. Poszłam ją odwiedzić. Za Alejami, na Mokotowie była już cisza. Tak było przyjemnie, cicho. Przeszłam koło barykady na stronę Kruczej, bo tam też miałam drugą ciotkę. Była cisza, spokój – zupełnie jakby wtedy jeszcze nic się nie działo. Później był atak na PAST-ę. Jedno podejście nie było udane, drugie podejście nie było udane. Udało się dopiero za trzecim razem. Nasi dostali się do środka, bo to Batalion „Kiliński” [głównie] zdobywał PAST-ę. Wykurzyli Niemców – widziałam, jak wydostają się stamtąd, wychodzą z rękami [założonymi za głowę]. Była pomoc, poprzychodzili z noszami z punktów sanitarnych i zaraz zabierali rannych do siebie, tak że na miejscu było niewiele.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z niemieckimi żołnierzami, jeńcami, z rannymi?
Nie, nie miałam z nimi kontaktu. Po zdobyciu PAST-y 20 sierpnia myśmy po paru dniach zajęli budynek. Na dole, w telefonach (w dyżurce) we wrześniu kończyłam szesnaście lat. Jak byliśmy na obserwacjach PAST-y, [to było widać], jak wychodzili z kanałów, [szli] też wierzchem z Ogrodu Saskiego. Myśmy byli tam w tym czasie. Niemcy bardzo do nich strzelali. Właściwie to już było po zdobyciu PAST-y, jak szli kanałami do Śródmieścia. Szli nawet wierzchem przez Ogród Saski poprzebierani w panterki. [Wielu] udało się wydostać i wierzchem, i kanałem. Myśmy ich odbierali na Zielnej.
Tragicznie. Przecież w kanałach to ścieki nie ścieki. Przecież wiele osób tam zginęło, potopiło się. Było ciężko, ale część przebrnęła. Pan Dziatkiewicz zginął na Królewskiej. Wtedy mieli swój punkt obserwacyjny na Ogród Saski, pewnie wychylił się w oknie i [ktoś] go trafił.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Wyżywienie, warunki sanitarne?
Dopóki była jeszcze ludność cywilna, nie opuściła Śródmieścia, nie zaczęła wychodzić, to dzielili się z nami wszystkim, co mieli. Później już wiedzieli, że się przedłuża– Powstanie miało trwać trzy dni i mieliśmy wszyscy wrócić do domu, tak było powiedziane. Zaczęło ować jedzenia. Niektórzy chłopcy od nas chodzili po opuszczonych mieszkaniach i szukali czegoś do jedzenia. Zawsze coś znaleźli i dopiero wtedy żeśmy robili z tego posiłki, gotowaliśmy coś na miejscu. Jak nie było się na obserwacji, to pomagało się w kuchni, żeby przygotować [jedzenie]. Z jedzeniem było marnie, później już było bardzo źle. Pod koniec przenieśli nas z PAST-y na Prostą, byłyśmy tam jakiś czas. Później przenieśli nas na Grzybowską 25. Do końca Powstania byłyśmy już na Grzybowskiej.
- Czy pani batalion poniósł duże straty w czasie Powstania?
Duże. Ile – nie powiem, ale wiem, że dużo. Zabitych chowaliśmy na skwerkach (mam zdjęcie, jak jest pogrzeb jednego [powstańca]). Wtedy była moja siostra razem z częścią plutonu (była z drużyną
vis-à-vis PAST-y).Jak wyglądał powstańczy pogrzeb?
- Jak pani przyjęła tę wiadomość?
Nie wiedziałam, co robić. Jeszcze wcześniej, jak żeśmy byli na Prostej, to moja siostra zorientowała się wcześniej, że Powstanie już się kończy. Miała tam przyjaciela, zawołała mnie i zabrała ze sobą. Pamiętam, że żeśmy gdzieś doszły, mówię: „Gdzie ty mnie prowadzisz?”. Mówi: „To już koniec. Uciekamy”. Wtedy pomyślałam sobie – jak wyjdę ze wszystkimi, to będę bezpieczniejsza, a w drodze z nimi uciekającymi może być gorzej. Zawróciłam do swoich. Jak już dowiedzieliśmy się, że to koniec Powstania, to oczywiście była uchwała, że wychodzimy jako jeńcy wojenni. Kto miał broń, to [jej] część gdzieś pochowali na Grzybowskiej. Część – jak później szło się przez Wolę, Niemcy stali z koszami, [nasi] przechodzili i wrzucali broń do koszy. Myśmy szli przez Ożarów, prowadzili nas do pociągów towarowych. W drodze kilka [osób] uciekło – jak były postoje, zatrzymywali się – widocznie mieli kogoś blisko. Ja nie miałam gdzie uciekać. Powpychali nas do wagonów towarowych i wywieźli do Lamsdorfu. Pierwszy obóz był w Lamsdorfie.
- Jakie warunki panowały w tym obozie?
Były prycze, na których żeśmy spały. Jedzenie było takie, że dostawałyśmy kawałek chleba, kawałeczek jakby masła, kawałeczek serka i to miało być na cały dzień – na śniadanie i kolację. Obiady to były zupy „pluje” – całe ziarna, chodziło się i pluło, bo nie można było tego [przełknąć]. W niedzielę były zawsze „uroczyste” obiady. Dostawaliśmy ziemniaki z sosem, czyli jeden ziemniak i coś przy ziemniaku (nie wiem, co to było) – to miał być sos. Na wstępie, jak nas zawieźli do Lamsdorfu, to bardzo to przeżyłyśmy. Wszystkie kobiety musiały rozebrać się do naga, ubrania pozabierali do czyszczenia, żebyśmy nie przyniosły zarazków. Niektórym zaglądali w głowy, strzygli. Każdy stracił nazwisko – dostał numer, pozabierali legitymacje. Pamiętam, że miałam numer 107116. Już byłam numerem, a nie byłam człowiekiem. Dopiero po tym poprzenosili nas do baraków. Trudno mi powiedzieć, jak długo tam byliśmy. Mam daty, bo mam dokument, który po wyjściu, powracając do domu, ktoś znalazł i dał mi. Jest tam moje zdjęcie z numerem i opis – obozy, które przechodziłam. Pamiętam, że dziewczyny, które paliły, oddawały resztę chleba za papierosy. Było bardzo głodno. Stamtąd powieźli nas do Mühlbergu. Okazało się, że w Mühlbergu był obóz międzynarodowy – byli tam Anglicy, Amerykanie, Włosi. Włosi tylko nas tam pilnowali, robili porządki – tak Niemcy traktowali Włochów. Jak Amerykanie dowiedzieli się, że w obozie jest grupa Polek – a już byli od 1939 roku (byli też Polacy z 1939 roku) – to od czasu do czasu podrzucali nam swoje racje, paczki (otrzymywali paczki z Czerwonego Krzyża) – rezygnowali z tych paczek. Albo przerzucili przez płot coś do jedzenia, więc tam już było trochę lepiej. […].Przed świętami [Bożego Narodzenia] zaczęli wysyłać po obozach po sto kobiet. Mieliśmy [panią] porucznik, nazywała się Regina – [przeznaczono] ją na wyjazd z setką kobiet do Altenburga. Rozwiązywali nasz obóz kobiecy, a nas było dużo. Co zrobić? Jestem małoletnia, więc powinnam pojechać tam, gdzie wysyłają małoletnich. Byłam zaprzyjaźniona ze starszymi koleżankami i powiedziałam, żeby wzięły mnie ze sobą, żeby nie tam, bo mówię: „Ja tu zwariuję, jeśli zostanę gdzieś, gdzie nie będę miała co robić, nie będę do niczego zaangażowana, tylko będę patrzeć w sufit”. [Koleżanki] załatwiły tak, że wzięły mnie ze sobą z grupą Reginy. Najpierw umieścili nas w teatrze pod Altenburgiem. Teatr nie był z podmurówką, tylko stał na klocach. To był grudzień, było bardzo zimno. Teatr był duży, prycze były trzypiętrowe, czyli któraś z nas spała na dole, na piętrze. Było nas tam właśnie sto. W teatrze był tylko jeden piec w jednym rogu i niewiele paliwa, więc było tragicznie zimno. Myśmy się jakoś zbierały na wyższych pięterkach, tam żeśmy sobie rozmawiały, spotykały. Musiałyśmy same zbierać coś [na opał] i palić w piecu. Przydzielono mi [pryczę] na samym dole, w nocy strasznie męczyłam się z bólem kolan. Bardzo mnie bolały kolana – widocznie przeziębiłam (mam z nimi kłopoty od tamtej pory do dziś). Dopiero po miesiącu (czy więcej) zabrano nas do fabryki Dietricha, do pracy. Wtedy jeszcze nie mieli przygotowanych dla nas baraków, dlatego trzymali nas w teatrze.
- Co produkowała ta fabryka?
To była niby fabryka maszyn do szycia, ale wiadomo, co tam było – kulki, muszki do karabinów. [Było] dużo maszyn. Pracowałam przy czterech maszynach na zmianę z Ukrainką. Praca była od szóstej rano do szóstej wieczór – [jeden] tydzień. Następny tydzień – od szóstej wieczór do szóstej rano. Tam już trochę ubrał nas Czerwony Krzyż, dostałyśmy ciepłe spodnie, sztylpy – jak to nazywam – (sztylpy [to cholewki] zakładane na buty), sznurowane na boczki, aż do kolan. Podkoszulki były jako nasze bluzki. Umundurowali nas, ubrali. Dostaliśmy wojskowe płaszcze z [naszywką] Poland na [ramieniu] i z trójkątem jenieckim na plecach. Czerwony Krzyż rozdał nam to i myśmy się w to poubierały. Zaczęli przysyłać nam paczki żywnościowe z Czerwonego Krzyża.
- Czy pamięta pani, co składało się na paczkę?
Pamiętam. W paczce było dużo bardzo dobrych rzeczy. Przede wszystkim była czekolada, kawa, papierosy. Z jedzeniem było trudniej, tylko ze słodyczami [było dobrze]. Niedaleko był obóz Polek, które wtedy były wywiezione z Warszawy do pracy. [Niemcy] łapali w łapankach i wywozili młodzież do Niemiec, do pracy. Wtedy do fabryki, do nas, zgłosiła się młoda [kobieta], jedna z nich, która pracowała niedaleko u bauera. Myśmy dawały jej na wymianę czekoladę i papierosy, ona przynosiła nam kartofle, kaszę. Do ogrzewania baraków żeśmy miały piecyk, [na którym] można było [upiec]. [Niemcy] trzymali paczki – z Czerwonego Krzyża dostałyśmy chyba dwie paczki. Dopiero jak była kapitulacja, to na wynos stamtąd wypadło po dwie i pół paczki na osobę (jeszcze w drogę, jak już nas wyprowadzali z Altenburga, żeby [być] jak najdalej od wojsk, które podchodzą pod Altenburg). Mieliśmy Niemca, który opiekował się nami – [był] stary, chyba był ranny. Opiekował się naszym obozem. Jak przyszło Boże Narodzenie, to myśmy z tych paczek zrobiły sobie święta. Jak przyszedł [ten Niemiec], to otworzył szeroko oczy, co myśmy wymodziły. Miałyśmy kartofle, jak nam przynosiła, to zaczęłyśmy wymadzać sobie trochę jedzenia, coś żeśmy robiły. Zaczęły się straszne naloty, [które] szły nocami. Zrywali nas i wyprowadzali z baraku. Naloty szły na Lipsk i na Drezno. Szły całe masy samolotów.
- Naloty były w dzień, czy w nocy?
Przeważnie zaczynały się wieczorem, ale w dzień też były. Niemcy zrobili nam schron i z baraków [wychodziliśmy] do schronu. Nie chcieliśmy schodzić do schronu, ponieważ baliśmy się, że nas zasypie. Mieliśmy dolmeczerkę, która dobrze znała język niemiecki – [to była] jedna dziewczyna z naszej grupy. Urządziła scenę: jak w dzień był nalot i chcieli nas tam zepchnąć, to ona schodząc, zemdlała. Powiedziała, [że] tam jest duszno, że nie można wytrzymać, że tam jest niemożliwie, żeby przestali nas wyprowadzać, żeby raczej wyprowadzali nas na zewnątrz, a nie wprowadzali nas do [schronu]. Pamiętam, jak Niemiec krzyczał:
Dolmetscherin! Dolmetscherin! – jak ona zemdlała. Później nas już wyprowadzali – przeważnie nocą, jak był [nalot]. Najgorzej było z ubraniem – [trzeba było] zdążyć się ubrać. Pola były wyżej, a droga szła w dole i kazali kłaść się na zboczach. Jak [samoloty] odleciały, to [szłyśmy] z powrotem. Jak bomby leciały na Lipsk, na Drezno, to było aż widno, dosłownie w nocy robiło się widniutko jak w dzień. Ukrainki nie były zbyt przyjemne w stosunku do nas. Przy pracy nie wolno było usiąść przy maszynach, robić przerw. Trzeba było cały czas stać, dwanaście godzin. Jak po cichu przysiadło się gdzieś, to można było oberwać. Pamiętam, że kiedyś jakiś „wyższy” Niemiec przyszedł na kontrolę i zepchnął mnie [z miejsca] – nie zauważyłam, kiedy [przyszedł]. Całe szczęście, że przede mną były maszyny, to [poleciałam] na te maszyny. Tak że nie wolno było siedzieć. Spodziewali się wojsk rosyjskich, że nadchodzą do Altenburga. Zapowiedzieli, że jeżeli fabryka będzie dawać długi sygnał – raz pocisk trafił w tę fabrykę – to wtedy mamy zebrać się, wszyscy, na dole i wyprowadzą nas do baraków. Sygnał w fabryce trafił się prawie w samo południe. Jak był sygnał, to myśmy wszystkie zeszły i zaprowadzili nas do baraków. Powiedzieli, że: „Nie będziemy się stąd nigdzie ruszać, tu będziemy cały czas”. Niestety, przyszli po dwóch godzinach, wtrynili nam paczki i powiedzieli, że będziemy szły dalej. [Szłyśmy] ze dwanaście kilometrów do wsi (nie pamiętam, jak się nazywała). Lał deszcz, wyprowadzili nas stamtąd chyba o czwartej po południu. Co był postój, to każdy rzucał się [na ziemię] – siadało się, bo i paczki i każdy miał trochę swojego ubrania. Już nie miałyśmy siły iść, bo to i mokro, i deszcz, i chciało się spać. Do rana żeśmy doszły do wsi. Była gospoda i na spotkanie nam wyszedł oficer niemiecki. [Niemcy] przez drogę opowiadali nam, że tam już czekają na nas baraki, że mamy prycze z pościelą, żebyśmy jeszcze trochę doszły, że będziemy miały gdzie odpocząć, przespać się. [Oficer niemiecki] wyszedł i powiedział, że jeszcze niejedną taką podróż odbędziemy. Powitał nas i zaprowadzili nas do stodoły. To było z 500 metrów od szosy. Koło stodoły był strumyk, potem myśmy trochę umyły się w tym strumyku. W stodole po jednej stronie było troszkę siana, pośrodku wóz i nic więcej. Tak jak żeśmy przyszły, tak żeśmy się na to rzuciły i przespały. Spałyśmy chyba ze dwie czy trzy godziny. Budzą nas, że musimy iść dalej. Powiedziałyśmy, że nie pójdziemy dalej, nie damy rady. Chyba że w ten wóz zaprzęgną konia i zabiorą nasze rzeczy, to dopiero wtedy, bo inaczej się nie ruszymy. „Będziemy strzelać!”. Niech strzelają, powiedziałyśmy: „Nie da rady. Po prostu nie mamy na to siły”. Ta, co znała niemiecki, mówi: „Jak chcą, to im pomożemy. Mamy trochę ciuchów cywilnych, to niech oni idą, a nas zostawią tu, w stodole”. Niemcy, co nas prowadzili, zgodzili się. A to szalik, jakaś cywilna marynarka, jakaś czapeczka – poprzebierali się i poszli, a nas zostawili. [Byłyśmy] w stodole, w strumyku trochę umyłyśmy się, ubrałyśmy i w płaszczach, butach, spodniach, idziemy zobaczyć sobie wioskę. Z drugiej strony [wioski] było wzniesienie i las. Na spacer przez wieś wyszło nas chyba cztery czy pięć. Idziemy, a z lasu wyjeżdża na motocyklu trzech oficerów niemieckich. Widocznie nie widzieli u nas na plecach trójkąta, bo zatrzymali się, patrzą na nas i pytają się:
Amerikanisch? Myśmy powiedziały:
Yes! Popatrzyli na nas, wsiedli na motor i pojechali. Żeśmy uśmiały się z tego, że wziął nas za kobiece wojsko amerykańskie. Oni odjechali, a myśmy wróciły z powrotem. Jeszcze raz przenocowałyśmy w stodole. Przed stodołą zawsze stała jedna na warcie, żeby ktoś [nie dostał] się do tej stodoły. Niemcy, którzy wyszli, wrócili do nas, bo powiedzieli, że tam idą Rosjanie, to oni wolą w drugą stronę. Powiedziałyśmy: „Niech idą w drugą”. Rzeczywiście, jak myśmy przespały się, rano słyszymy niesamowity szum. Okazało się, że szosą jedzie amerykański jeep, na nim siedzi ten, co powiedział, że będziemy odbywały jeszcze niejedną taką podróż (posadzili go luzem) i za jeepem jadą duże wozy z wojskiem amerykańskim. Był wielki szum, krzyk, oczywiście radość, że już tutaj nie ma Niemców, że już może jesteśmy bezpieczne. Poubierałyśmy się, wyszłyśmy na wieś. Amerykanie jak zwykle chcieli się przypodobać, więc dzieciom porzucali cukierki. Były Niemki z dziećmi, dzieci powybiegały na drogę. [Amerykanie] przejęli naszą grupę kobiet. Kazali Niemcom ubić świniaka, dostarczyć ziemniaki. Przenieśli nas do murowanego budynku i Niemcy musieli nam ugotować obiad. Mieliśmy gulasz z kartoflami, ale zastrzegli: „Po trochu”. Po trochu, bo po takim głodzie nie można było raptownie za dużo zjeść. Byłyśmy tam kilka dni, zajęli się nami, a później odwieźli nas do Burgu. Do Burgu zaczęli przywozić nie tylko nas, ale i z innych [miejsc], gdzie były wysyłane grupami kobiety. W Burgu zebrało się chyba z 600 kobiet. Zajęliśmy pomieszczenia w fabryce. To była fabryka pocisków V-2. Były w piwnicach, ale nieuzbrojone, same obudowania. Między kobietami w Burgu była nauczycielka, polonistka od Rzeszotarskiej (na Konopackiej była słynna, prywatna szkoła Rzeszotarskiej. Był duży budynek, w środku była [też] kaplica). Założyła nam szkołę, dla młodszych. Zaczęłyśmy uczyć się tam, ale szkoła trwała krótko, dlatego że później wywieźli nas do Blankenheim niedaleko Weimaru, do słynnego obozu. W Blankenheim już było pod zimę, było zimno, więc Amerykanie dawali nam takie porcje, jak mieli żołnierze amerykańscy – śniadanie, obiad i kolacja – w opakowaniach. Dali nam białe, długie, ciepłe kożuchy. Tam byłyśmy dość długo, przechodziłyśmy ćwiczenia, strzelałyśmy, żeby nie zapomnieć (w czasie Powstania miałam małą, bębenkową piąteczkę, ale strzelałam tylko do basenu, do wody. Później musiałam zostawić ją na Grzybowskiej). Dali nam teren, oczywiście miałyśmy dyżury nocne. Koleżanki poszły stamtąd zwiedzać obóz, ja już nie chodziłam, miałam dosyć takich scen.
W Darmstadt miałyśmy szkołę, były normalne lekcje. Oprócz tego był rysunek, uczyłam się nawet rysować portrety. Poza tym był zorganizowany chór, tak że miałyśmy dużo zajęć. Później [były] lekcje robót – robiłyśmy zabawki, lalki dla obozu cywilnego. Byłyśmy tam dość długo. W Darmstadt mieliśmy nawet ślub Polki z Amerykaninem. Na samej górze budynku mieliśmy kaplicę. Później Amerykanie sypali po schodach ryż – trzeba było uważać, bo można było spaść. U nas pod urzędem cywilnym sypało się dawniej pieniądze i młodzi zbierali, a oni sypali ryżem. Właściwie to już były lepsze czasy, było dużo jedzenia – dobrego jedzenia. Poza tym mieliśmy wycieczki, zwiedzaliśmy okolice.
- To wszystko organizowali Amerykanie?
Na ogół, w porozumieniu z naszymi władzami, które tam miałyśmy, to oni organizowali.
- Dlaczego to wszystko było organizowane, a nie od razu po wojnie wysłano was do Polski?
Bo nie wszyscy chcieli wracać do Polski. Ci, co chcieli, to stamtąd były transporty. Były transporty do kraju i były transporty do Włoch, do Andersa. Można było [jechać] już z Burgu. Już z Burgu część wyjeżdżała do Andersa, do Włoch. Część, która zgłaszała się, wracała do kraju. Ja nie wiedziałam nic [o rodzinie] – czy żyją, czy nie żyją, co się dzieje, więc nie wracałam na niepewne. Tam miałam wszystko zorganizowane – i jedzenie, i naukę. Zostałam. Miałam tam przyjaciółkę i żeśmy mocno razem się trzymały (właściwie później było nas trzy). Pamiętam, że w Darmstadcie Grecy uczyli nas tańczyć po swojemu. Przyjechał mój cioteczny brat. Dowiedziałam się, że też jest w Niemczech. Przyjechał z kolegą z Northeim, dowiedział się, że tu jest obóz kobiecy, że może [jest] ktoś z rodziny, ktoś znajomy. Spotkałam go. Namówił nas – mnie i moją [przyjaciółkę], miała pseudonim „Mirka”, nazywała się Janina Żemek – żebyśmy pojechały z nimi autostopem do Northeim. Oczywiście całą drogę opiekowali się nami, więc szczęśliwie tam dojechaliśmy. Zaskoczył mnie napis „Angielskie Dachau” na obozie polskich byłych jeńców i mężczyzn z Powstania (to był męski obóz).
- Dlaczego tak się nazywał?
Ze względu na to, że źle ich karmili. Byli głodni, musieli sobie coś dokupywać, żeby w ogóle jeść. Podobno nieładnie obchodzono się z nimi. [Wiem] tylko to, co mówił mi [brat cioteczny] i jego kolega, że byli w stosunku do nich niegrzeczni, nieładnie z nimi postępowali i głodzili ich. Dlatego na wejściu na teren był wywieszony transparent.
- Kto wywiesił ten transparent?
Polacy wywiesili ten transparent. Później wracałyśmy same. Przejeżdżałyśmy przez Kassel – było tragicznie zniszczone. Rozglądałam się, dlatego że w Kassel był mój brat stryjeczny, który został wywieziony na roboty do Niemiec i mieliśmy od niego wiadomości z Kassel (jeszcze przed Powstaniem). Kassel było bardzo zniszczone. Wróciłyśmy do swoich i stamtąd po niedługim czasie przewieziono nas do Weinheim. Niedaleko od nas był obóz męski – Mannheim. Zajęłyśmy willę w ogrodzie. W innym budynku była szkoła. Do nas przyłączyli się ci, którzy byli w niewoli od 1939 roku – nazywali się „pięcioraczki”. Przyłączyli się do naszego obozu. Jeden z nich uczył nas łaciny i muzyki – jak ktoś chciał na pianinie. Udzielali nam [lekcji] – szczególnie jeden z nich. Była dyrektorka szkoły, a tak to mieliśmy takich, co znali, potrafili [wykładać] różne przedmioty. [Była] matematyka, fizyka, polski, historia – wszystkie przedmioty, jakie były potrzebne. Zgłaszali się – kto jaką klasę miał już ukończoną, to do następnej, to było od drugiej klasy wzwyż. Zrobiłam tam trzecią klasę, dlatego że bałam się, że może nie dam sobie rady od razu w czwartej klasie. Nasz obóz chcieli już w ogóle rozwiązać, [więc] żeby zgłaszali się ci, co chcą wracać do kraju. To już był 1946 rok. Kto do kraju, a kto decyduje się – było tak zwane Maczkowo, gdzie stało polskie wojsko generała Maczka – nie chce wracać do kraju, to przenoszą go do generała Maczka. Czyli w Weinheim likwidują już wszystko. Zgłosiłam się, nawet namawiałam swoją bliską koleżankę, z którą razem zajmowałyśmy pokój, żeby jechała. Ja już byłam powiadomiona przez Czerwony Krzyż, że rodzice żyją i że u mnie jest wszystko w porządku. Nawet dostałam od swojej przyjaciółki (tej, [z którą] razem żeśmy działały w okupację i cały czas przyjaźniły się, od pierwszej klasy szkoły powszechnej) list. Nawet napisała mi, że powiększa mi się rodzina, więc zgłosiłam się o powrót do domu.
To był lipiec 1946 roku. Wróciłam 8 lipca.
Tak. W czerwcu urodził się mój brat, wiem, że miał miesiąc [jak wróciłam]. Jechaliśmy przez Czechy, po drodze żeśmy zatrzymali się w Dziedzicach. Tam przejął nas Czerwony Krzyż. Gruzy, nie wiadomo było jak stamtąd dojechać do domu. Z Czerwonego Krzyża dostaliśmy po sto złotych, bilety na pociąg i [jechaliśmy] grupą – było nas chyba pięć osób: dwie, które nazywaliśmy kanary, bo dziewczyny trzymały się razem, ja i dwóch czy trzech chłopców. Złapali jakiegoś chłopa z wozem i pomogli nam [wyciągnąć] rzeczy z pociągu. Mnie jeszcze uraczyli fasolą, bo jak rozwiązywali obóz, to rozdzielali żywność, [która była]. Powiedzieli: „Ty jedziesz do kraju, a tam jest taka bieda, to zabieraj to ze sobą”. Dali mi worek drobnej fasoli – popsułam sobie całą walizkę, urwało się ucho. Waliza była ciężka, chłopcy, którzy pomagali, mówią: „Co ty tu wieziesz?!”. Mówię: „Bida w Polsce, to trzeba zawieźć”. Później wozem podwieźli mnie aż pod dom. Wysiadłam pod domem, złożyli mi moje rzeczy. Nie mogę się ruszyć – czekam na któregoś ze znajomych, żeby powiadomili, żeby zszedł po mnie brat, żeby pomógł. Pomogli mi. Było wielkie zadowolenie i zaskoczenie – wszystko razem. Zgłosiłam się do Rzeszotarskiej, bo dostałam pismo, żeby przyjęli mnie do czwartej klasy gimnazjum. Zaczęłam tam [naukę], ale niestety nie trwało to długo. Odzwyczaiłam się, wiedziałam, że rodzicom nie jest lekko, a [nauka] kosztuje – na książki, na zeszyty, na wszystko trzeba było pieniędzy. Mój ojciec pracował wtedy w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, w departamencie ekonomicznym. Podlegała mu hala maszyn, dział gospodarczy, coś jeszcze. Poprosiłam ojca, żeby mnie zatrudnił, że chcę iść do pracy. Ojciec mi to załatwił.
- Gdzie pani pracowała? Na jakiej ulicy?
Ministerstwo Przemysłu i Handlu było wtedy na ulicy… Później, po rozbiciu, byłam w PKPG na placu Trzech Krzyży, jak już rozbijali ministerstwo. Część przeszła do PKPG, część przeszła do przemysłu ciężkiego, część do przemysłu lekkiego – rozbili całe ministerstwo.
- Jak po wojnie wyglądała Warszawa?
Warszawa wyglądała tragicznie. Tragicznie.
- Jeszcze gorzej niż miasta niemieckie? Mówiła pani o Kassel, że było tak zniszczone.
Oczywiście, że tak. Wprawdzie nie byłam w Dreźnie, a Drezno podobno w ogóle było prawie zrównane z ziemią, więc też mieli swoje, ale w Berlinie jeszcze jakoś można było się poruszać. W ogóle po tych obozach gdzie nas wozili, to był spokój, nie było zniszczeń, bo właściwie obozy były dalej od miasta. Altenburg nie był tak zniszczony.
Warszawa – tragicznie. Jak jeździłam z ojcem do pracy z Pragi, to przechodziłam przez Wisłę jeszcze po moście pontonowym. Jak jest ulica Szeroka, był ponton, wojsko zrobiło przejście na stronę warszawską.
Jedyny, bo most Kierbedzia był zniszczony, więc było tylko to przejście do Warszawy. Zawsze z ojcem przez to przechodziłam, a po drugiej stronie stały wozy, które zabierały i dowoziły do miejsca pracy. Do pracy poszłam 17 stycznia 1947 roku. Przeszłam na naukę wieczorową, żeby najpierw zrobić małą maturę. [To była szkoła] wieczorowa dla dorosłych. Najpierw na Brzeskiej 9 – tam robiłam małą maturę. Tam było gimnazjum matematyczno-fizyczne. [Uczyłam się] i pracowałam. Później, jak to skończyłam, najpierw przenieśli nasz wydział na Lwowską (później [był] też na Poznańskiej – było to podzielone). W końcu zebrali nas wszystkich do PKPG, podzielili na ministerstwa i mnie przydzielili do Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego na Filtrową, tak że później pracowałam na Filtrowej.
- Chciałbym zapytać, jak pani patrzy po latach na Powstanie Warszawskie? Jak pani je ocenia? Czy było potrzebne, czy nie?
Jak myśmy szli, to nikt nie wiedział… To, co działo się wtedy, w czasie okupacji w Warszawie, to każdy szedł z radością do Powstania. Miało być krótkie i szybkie. Przecież bez przerwy były rozstrzeliwania na ulicach, wywożenia, już naprawdę było ciężko z tym żyć. Każda z nas i każdy młody człowiek chętnie szedł. Co myślały władze i co robiły – do nas to nie docierało, myśmy o tym nie wiedziały. Czy to właściwie? Później chcieli, żeby Polacy sami oczyścili stolicę z Niemców. Niestety, nie udało się to. Miało być krótko, było długo, wszyscy już byli tym zmęczeni. Strasznie dużo zginęło i cywilów, i akowców. Patrząc teraz z perspektywy [czasu] trudno mi powiedzieć, czy był sens zaczynać, czy nie, bo nie wiem, jak by było, gdyby Powstanie nie zaczęło się. Tak że jest mi trudno to ocenić, czy mieli rację, że wywołali Powstanie. Ci nasi, co nas zostawili z Wiesią (już nie mieliśmy z nimi kontaktu) prawdopodobnie przeszli do lasu. Tak przypuszczam. Ale też nie wszyscy, bo ci dwaj z Miedzianej jednak byli w Powstaniu w Warszawie. Tylko ja już nie byłam z nimi, bo oni byli tu jak Wola, Starówka, a ja już byłam w Śródmieściu, tak że nawet nie wiedziałam, nie miałam z nimi kontaktu. Już teraz, w tym wieku inaczej to wszystko się widzi, inaczej patrzy się na to wszystko. Entuzjazm był duży, radość była wielka.
Warszawa, 5 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon