Danuta Wiśniewska

Archiwum Historii Mówionej
  • Rozmowa z panią Danutą Wiśniewską, która podczas Powstania jako mała dziewczynka leżała w Szpitalu Zakaźnym na Woli. Proszę powiedzieć, jak to się stało, że znalazła się pani w Warszawie.

Muszę wtrącić kilka zdań niezwiązanych z Powstaniem. Zaraz na początku okupacji doznałam urazu biodra, bardzo poważnego. Żadne leczenie nie było możliwe w czasie okupacji.

  • Czy to było związane z działaniami wojennymi, bombardowaniami?

Nie, nie. Ale to było okrutne dla mnie, to jest bardzo wielkie przeżycie. Wobec tego jeszcze wspomnę z czasów okupacji likwidację getta żydowskiego w Siedlcach. Pamiętam, że miałam wtedy dziewięć lat. Wyglądałam razem z gromadą ludzi z bramy, a ulicą prowadzili Żydów na stację kolejową do Siedlec, a potem wywozili ich do obozu zagłady [w Treblince]. Jako dziewięcioletnia dziewczynka pamiętam, jak w obstawie tych Żydów byli Ukraińcy, mówili na nich „czarni”. Jeden z Ukraińców z tej gromady Żydów wyrwał z rąk matki niemowlę i [trzymając] za nóżki rozbił o mur! Widziałam ten rozpryskujący się mózg. Tylko to. Druga sprawa: mieliśmy w sąsiedztwie siedemnastoletniego gimnazjalistę, nazywał się Wiesiek Kniaziński. Muszę to powiedzieć. Dzieci go uwielbiały. Przychodził do sąsiedztwa, do mojej koleżanki i my wszyscy tam się zbiegaliśmy, bo on był radosny, opowiadał nam różne kawały! Starsze dziewczynki były w nim zakochane. Chyba to było w 1942 roku, usłyszałam, że prowadzą Wieśka. „Danuśka, prowadzą Wieśka z więzienia!”. Było dziesięciu rozstrzelanych w Siedlcach, wśród nich Wiesio Kniaziński, za gazetki, które roznosił. Siedemnastoletni chłopak był rozstrzelany z ojcem. Jest tablica w Siedlcach [w rejonie kościoła Świętego Stanisława]. To wszystko, jeśli chodzi o [sprawy] niezwiązane z Powstaniem.

  • Ale doświadczenie było bardzo ciężkie…

Okrutne, okrutne! Ja w ogóle nigdy do tego wspomnieniami nie wracam, ale czasem...

  • W wyniku tego urazu biodra trzeba było panią przywieźć do Warszawy?

W wyniku tego urazu zostałam skierowana do szpitala dziecięcego Karola i Marii na ulicy Kopernika [w Warszawie] na operację. Do operacji nigdy nie doszło, bowiem tam, w tym szpitalu zachorowałam na szkarlatynę i przewieźli mnie do szpitala zakaźnego. Do tego szpitala bardzo długo Niemcy nie wchodzili w ogóle, chociaż może już nawet Powstanie padło, ale nie wchodzili, bo się bali zarazy. Ale jak już się Powstanie skończyło... Najpierw pamiętam, że flaga wisiała na szpitalu, wielki entuzjazm wszystkich. Dzieci były sprowadzone po schodkach do schronu. Nie było tam wody, nie było jedzenia...

  • Były tam łóżka, czy jakieś posłania?

Były żelazne łóżka i położone na nich po kilkoro dzieci. Wiem, że nie było co jeść. Wiem, że siostry zakonne poszły do okolicznych ogrodników i przyniosły fasolkę, makaron i świeże warzywa (bo to był sierpień) i ugotowały zupę (kuchnia była na zewnątrz w pawilonie). Pamiętam smak tej zupy do dzisiaj, bo po kilka dni nic nie jedliśmy w tym szpitalu. Pamiętam, nim jeszcze Powstanie upadło, wpadali tam powstańcy, młodzi chłopcy. Mieli wyburzone otwory w murach szpitala, chodzili i pocieszali nas, bo dzieci tam płakały, różnie było. Pamiętam doskonale, ci powstańcy, tacy młodzi chłopcy z opaskami, przychodzili do schronu. Pamiętam jeszcze siostrę Oleńkę z Ostrołęki. Młoda, śliczna dziewczyna, która też nas pocieszała, pielęgniarka, ale nie była ze szpitala, tylko raczej była związana z powstańcami i też przychodziła nas tam pocieszać, przytulać. Śliczna dziewczyna z Ostrołęki. Potem, jak już Powstanie upadło, wpadli Niemcy. Wszystkich: Raus! z tej piwnicy. Ja słabo chodziłam, bo miałam mieć operację. Był wielki tłum ludzi i Niemcy przy jakimś murze szpitalnym zaczęli rozstrzeliwać.

  • Rannych?

Nie, tylko naczelnego lekarza i trzy z pielęgniarek (albo był jeszcze jakiś drugi lekarz). Ja rozstrzeliwania nie widziałam, bo byłam na końcu kawalkady. Zaczęli rozstrzeliwać, ponieważ bardzo się bali zarazy, [obawiali się], że się pozarażają, więc wszystkich [nas] [chcieli] rozwalić. Za chwilę wjechał na motorze na teren szpitala Niemiec w panterce. Powiedział: Halt!, zatrzymał to rozstrzeliwanie i wszyscy: Raus! znowu do piwnicy. Tak że cztery osoby były zabite. Po tym, jak Niemcy wkroczyli, powiesili dwóch powstańców, z których jednego pamiętam, bo przychodził do nas, taki blondynek. Byli powieszeni na drzewach przy kuchni, bo tam kuchnia była kiedyś w oddzielnym pawilonie na zewnątrz szpitala. Powiesili tych powstańców – wisieli chyba trzy dni, nim ich zdjęli. Mieli bose nogi, widocznie ci Ukraińcy ściągnęli im buty. Myśmy na pierwszym piętrze mieli swoją salę, a w czasie tych okrutnych bombardowań schodziliśmy do schronu.

  • Jak długo tam pozostaliście?

Do pierwszych dni października, do końca, bo Niemcy w ogóle, nawet jak Powstanie padło, nie wchodzili tam, żeby się nie pozarażać, a potem już weszli. Widziałam jeszcze z okna taką okrutną historię, bo jak nie było nalotu, to wchodziliśmy na górę, na pierwsze piętro. Widziałam z okna, że prowadzili ulicą Wolską mnóstwo ludzi, do Pruszkowa wywozili. Widziałam, jak Ukrainiec wyciągnął z tej gromady ludzi za rękę młodą dziewczynę od matki. Matka przeraźliwie wyła, ale musiała iść dalej, bo ją kolbami popchnęli. Poszła dalej, ta dziewczyna została. Widziałam, jako dwunastoletnia dziewczyna, jak ten kałmuk, Ukrainiec ją zgwałcił i potem ją wsadził do szoferki samochodu ciężarowego, zamknął i podpalił! I jej wycie niesamowite!

  • To potworne doświadczenie…

Tak. Potem już nas tylko wywieźli furmankami chyba na Dworzec Zachodni i do towarowych wagonów nas zapakowali. Wagony były wyścielone słomą. Niektórzy byli ranni, o czym Niemcy ani ci, co nas konwojowali, nie wiedzieli. Personel szpitalny przemycił rannych powstańców i udawali, że są chorzy na zakaźną chorobę. W tym wagonie towarowym były poustawiane nosze. Po kilku dniach zawieźli nas do Piotrkowa Trybunalskiego. Z Piotrkowa wąskotorówką do Sulejowa, a potem znowu furmankami do Włodzimierzowa, wioski koło Sulejowa, gdzie w lesie były pożydowskie wille. Żydzi wyjeżdżali [tam] sobie na wczasy, na letnisko. Tam był zorganizowany szpital zakaźny, był personel.

  • Czyli była kontynuacja leczenia.

Tak, tak. To już było w zimie. Najpierw taka biedna siostra, ospą poznaczona, wszystkim prała [rzeczy w balii z tarą], było odkażanie, żeby jakieś warunki [były]. W tym szpitalu były łóżka i niewielkie pokoiki. Ja byłam w pokoiku, gdzie było cztery czy nawet pięć łóżek, drzwi i za drzwiami wielki kaflowy piec, bo tam się ogrzewało. Przyszedł lekarz i powiedział: „Słuchajcie, będzie tutaj stał za drzwiami powstaniec, ale nie patrzcie na niego, jak Niemiec wejdzie”. Przyszedł Niemiec w czapie króliczej z rozpylaczem, a my nie patrzyliśmy na tego powstańca i jakoś się uchował.

  • On się schował za drzwiami?

Za drzwiami, po prostu stał w pokoju, [między drzwiami a piecem, zasłonięty otwartymi do środka drzwiami w luce]. Był spocony, pot mu ściekał, bo bardzo bał się tego Niemca, ale jakoś się uratował. Dopiero potem, jak Warszawa została wyzwolona, to jakaś siostra z tego szpitala we Włodzimierzowie jechała właśnie do Siedlec, do moich rodziców. Wobec tego podałam kartkę, bo przecież poczta nie chodziła i rodzice tam [przyjechali po mnie].

  • Rodzice w ogóle nie mieli pojęcia, co się z panią stało?

Nie mieli pojęcia! Moja matka dwukrotnie chodziła na piechotę z Siedlec (sto kilometrów jest do Warszawy) do Leśnej Podkowy i do Milanówka, żeby mnie poszukiwać. Nikt nie wiedział, gdzie jest ten szpital. Tak że matka dwa razy chodziła i potem dostali to zawiadomienie. Sprzedali maszynę do szycia, ojciec kupił spirytusu. Tylko wojskowi mogli jechać pociągiem, więc ojciec jakoś dawał te ćwiartki i przyjechali po mnie (ja wtedy nie chodziłam) i przywieźli mnie [w marcu 1945 roku] do Siedlec. To był już koniec. [Gdy rodzice przyjechali po mnie, dziewczynka, która leżała ze mną w tym pokoju powiedziała do mnie: „Danusia, jak jesteś szczęśliwa, że Cię zabierają!” A historia tej dziewczynki, (która była młodsza ode mnie, miała pewno osiem lat, imienia jej nie pamiętam), była bardzo smutna. Jeszcze w Warszawie na Woli Niemcy rozstrzelali wszystkich mieszkańców domu, w którym ta dziewczynka mieszkała. Matka tej dziewczynki osłoniła ją swoim ciałem, dziewczynka przeleżała całą noc pod ciałami zabitych, a rano zaczęła płakać. Był tam dozorca domu, który usłyszał jej płacz. Wywlókł ją spod zwały trupów i zaniósł ją ranną do naszego szpitala zakaźnego. W takim to sposób znalazła się ze mną we Włodzimierzowie. Ojciec dziewczynki był w Powstaniu, nic o nim nie wiedziała. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Była pani wtedy już wyleczona?

Nie, nigdy nie byłam wyleczona, dlatego że ta operacja powinna być zrobiona wcześniej. Nigdy [do niej] nie doszło. Dopiero jak skończyłam studia, to Gruca mnie obejrzał i powiedział: „No cóż ja ci tu zrobię? Nie masz żadnego stawu, mogę ci tylko ustawić w pozycji bardziej kosmetycznej”. Nie było wtedy endoprotez i już tak zostało. Już nie robiłam endoprotezy, bo byłam za stara. To są wszystkie moje [wspomnienia].

  • Bardzo wiele przeżyć było pani udziałem.

Ale krótko powiedziałam, nie lubię do tego wracać.

  • Rozumiem, bo zarówno u siebie na miejscu widziała pani te okropności wojny z czasów okupacji, jak i tutaj, a już zwłaszcza to, co się na Woli działo. Okrutne, straszne rzeczy...

Jeden z tych powstańców to był znajomy, bo przychodził tam pocieszać nas – młody chłopak, też może dwudziestoletni i patrzę – wisi z taką... Okropne. I tą dziewczynę – to już z takiej większej odległości – ale to było okropne przeżycie! To jest wszystko.

  • Jak pani widziała postawę Niemców czy w ogóle nieprzyjaciela?

Miałam dwanaście lat, rozpaczałam za matką. Jak mnie na rozstrzelanie prowadzili, to płakałam bardzo i o matce myślałam... Jeszcze widziałam wtedy, że za murami szpitala palił się jakiś niewysoki dom – w płomieniach kobieta wyła nieludzko i wyskoczyła. Wtedy, jak mnie prowadzili na rozstrzelanie... Więcej nie ma co mówić.

  • Miała pani dużo szczęścia, bo Wola przecież została w straszliwy sposób doświadczona, Niemcy wyciągali z domów i wymordowali w ciągu trzech dni, od 5 do 8 sierpnia, znakomitą większość ludności Woli

Tam się Niemcy nie zbliżali, to po prostu siedzieliśmy w schronach w nieskończoność. Bali się zarazy po prostu, a wywieźli nas dopiero w pierwszych dniach po Powstaniu [w październiku 1944 roku].


Warszawa, 27 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Danuta Wiśniewska Stopień: cywil Dzielnica: Wola – Szpital Zakaźny św. Stanisława

Zobacz także

Nasz newsletter