Edward Kępka „Hindus”
- Co robił Pan przed 1 września 1939?
Chodziłem do szkoły.
- Jaki wpływ wywarła na Pana wychowanie rodzina? A szkoła?
Uważam, że bardzo dobry. Chodziłem do szkoły sióstr Szarytek na ulicy Górczewskiej. Rodzice mieli sklep spożywczy i nie miałem biedy.
- Jak zapamiętał Pan wybuch wojny?
Dobrze pamiętam naloty, bomby, pożary na ulicy Żytniej. Pamiętam, jak mój ojciec gasił piaskiem bomby zapalające.
- Czym zajmował się Pan w czasach okupacji przed Powstaniem?
Chodziłem do szkoły powszechnej, następnie do zawodowej im. Konarskiego.
Na Woli, ulica Żytnia 18a.
- Jakie zajęcie było dla Pana legalnym źródłem utrzymania, a z czego utrzymywał się Pan w rzeczywistości?
Rodzice mnie utrzymywali.
- Czy i od kiedy uczestniczył Pan w konspiracji? W jaki sposób zetknął się Pan z nią?
To był rok 1943. Do konspiracji wciągnął mnie Leszek Kryst. Mieszkał naprzeciwko mnie w fabryce Paschalskiego. Z nim byłem krótko, gdyż to było harcerstwo. Mnie i bratu rodzice powiedzieli: „Jeżeli musicie być w konspiracji, bądźcie razem. W razie niebezpieczeństwa jeden drugiemu pomoże.” Przeniosłem się do grupy mojego starszego brata - AK Stronnictwo Pracy. Naszym dowódcą był Bilewicz. Wszyscy byli starsi i tu zapoznałem się z różną bronią i materiałem wybuchowym. Nasza sekcja zrobiła kilka egzekucji. Pierwsza, w której brałem udział była na ulicy Brzeskiej. Konfident gestapo - Smuga. Jeszcze pamiętam nekrolog, napisał go Władek: „Przeklętej pamięci Jan Adam Smuga, zdrajca narodu Polskiego zginął śmiercią konfidenta gestapo, o czym zawiadamiają pogrążeni w głębokiej radości Wykonawcy.” Drugiego nie pamiętam.
- Gdzie zastał Pana wybuch Powstania?
Byłem jeszcze w domu. Nie zdążyłem dojść do oznaczonego miejsca, gdyż już o godzinie czwartej była rozróba w naszej dzielnicy, a broń miałem na ulicy Długosza. Miałem stawić się na ulicy Wolskiej, w parku przy cmentarzu. Nie brałem tego poważnie, gdyż dwa tygodnie przed tym był taki sam rozkaz. Stawiłem się, czekałem i nic z tego. Całą noc spałem pomiędzy grobami.
- Gdzie i kiedy walczył Pan w czasie Powstania?
Dołączyłem do grupy „Radosława” na Woli. Nie pamiętam już dowódcy plutonu. Na ulicy Kaczej zatrzymali trzy samochody niemieckie. Niemcy schowali się do bramy i bronili się. Ja wskoczyłem do jednego z kabiną, chciałem odjechać, nie mogłem go uruchomić. Za siedzeniami były dwa szmajsery. Ściągnąłem jeden, sprawdziłem ładunek, wystawiłem przez okno i dałem serię w tę bramę. Niemcy uciekli dalej na podwórko, do prawej oficyny i do piwnicy. Po półgodzinnych pertraktacjach Niemcy poddali się. Było ich ośmiu. Jeden ranny w głowę, drugi kulał. Ja zdobyłem dwa szmajsery. Jeden dla siebie, drugi dałem mojemu bratu. Szmajser bratu nie pomógł, zginął w czwarty dzień od pierwszej bomby niemieckiej. Od tej pory nazywano mnie „Szmajser”.
- W jakich warunkach Pan walczył?
Można powiedzieć - w bałaganie. Ten, co miał lepszą broń, miał większy autorytet. Moją broń z ulicy Długosza dorwali „Kogut” (Dziewulski) z innym kolegą. Dowiedzieli się, gdzie jestem i przenieśli się do mnie. Ostrzeliwaliśmy Niemców w szpitalu Świętej Zofii, na rogu Żelaznej. Dostałem przestrzał w nogę na wylot. Zakonnice opatrzyły mi nogę i położyły mnie do łóżka. Rano koledzy dali mi jedną kulę i szczotkę na kiju, nogę przewiesili sznurkiem do pasa i poszedłem do niby - szpitala na ulicy Wolność. Nic mi tam nie pomogli. Ruszyłem w stronę domu. W tym czasie przyleciał samolot, zrzucił kilka bomb, dowlokłem się dalej i kolega mi powiedział, że mój brat zginął pod numerem 22. Mój ojciec już go znalazł i kopał grób.
- Czy i jak był Pan uzbrojony?
Miałem tego szmajsera, którego zdobyłem w pierwszy wieczór Powstania i uważałem go jako moją własność. Jak byłem ranny, szmajsera zabrał mi porucznik „Pantera”, który tworzył swoją grupę na rogu Żytniej i Wroniej. Poszedłem, aby go zabrać. Porucznik „Pantera” nie chciał mi zwrócić. Po niewielkiej sprzeczce zgodził się oddać, pod warunkiem, że przyłączę się do jego grupy. Twierdził, że nie znajdę mojej poprzedniej grupy, gdyż oni już wycofali się na Starówkę. Tym argumentem przekonał mnie i dołączyłem do porucznika „Pantery”. W niedzielę rano wyprowadził nas wszystkich, około trzydziestu, za Powązki, i jak mi wiadomo, chciał przeprowadzić nas do Kampinosu. To się nie powiodło. Nie wiem, z jakiego powodu, idąc taki kawał drogi na jednej nodze, jednej kuli i jednej szczotce ze szmajserem i butelką wódki, nie miałem już zainteresowania. Wróciliśmy z powrotem na Wronią i wieczorem znów wyruszyliśmy w odwrotną stronę, do Śródmieścia. Przed wyjściem pożegnałem się z rodzicami. Prosili mnie, abym został. Mówili: „Straciliśmy jednego syna, nie chcemy stracić ciebie.” Nie posłuchałem się. Okazało się, że to była dobra decyzja. Ojciec był ranny, a Niemcy dobili go w piwnicy pod sklepem. Na nowym miejscu miałem trzy dni odpoczynku, dziura się zarosła i byłem zdolny do dalszej akcji.
- Z jak dużym ryzykiem i jakimi trudnościami wiązała się Pana walka i służba?
Dwanaście godzin na stanowisku i dwanaście godzin wolnego - było ciężko. Sześć godzin i sześć godzin - było jeszcze gorzej. Niemcy próbowali nas zaskoczyć w nocy z YMCA. Na to nie mogliśmy pozwolić. Nieraz przebiegali przez ulicę Frascati do YMCA i tu można było polować. Lecz w nocy zawsze trupa ściągnęli. Zdarzyło mi się, że w nocy usłyszałem od YMCA kroki po szkle. Dałem krótką serię na wyczucie. Trafiłem, ale trup leżał przez długi czas. Zdobyliśmy YMCA i z bliska przyjrzałem się, że on jest w mundurze kolejarza. Reszta to tylko domysły. W YMCA nie było Polaków. Byli tylko Niemcy i kałmuki. Jeden dostał butelką w głowę, zapalił się, Leszek Kryst za nim także. Nikt nie ratował kałmuka.
- Jak zapamiętał Pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Kałmuki musieli nas atakować, gdyż Niemiec z tyłu groził im karabinem maszynowym. Taki atak był na nasze pozycje na ulicę Prusa. Było dużo rannych Niemców i kałmuków na Placu Nullo. Niemcy prosili o szansę pozbierania swoich rannych. Przerwaliśmy ogień. Byliśmy w piwnicy z widokiem na Nullo. Niedaleko nas leżał niby to trup, ruszył się i dał nam znak, że chce przejść do nas. Daliśmy mu znak, że zgoda. Bardzo powoli przyczołgał się w nasze okienko. Miał karabin pod sobą. „Kogut” złapał karabin. Ja szybko wciągnąłem go i runął głową w dół do piwnicy. On jeszcze szybciej stanął na nogi i podniósł ręce. Okazało się, że on był więcej żywy niż my obydwaj. Oczywiście kałmuk.
- Czy zetknął się Pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych, popełnionych podczas Powstania?
Na Woli spotkałem kobietę, nogi miała zakrwawione, uciekła ze szpitala zakaźnego i twierdziła, że tam kałmucy gwałcą i zabijają kobiety. Sama udała, że nie żyje i dlatego uratowała się. Sam, na własne oczy zbrodni nie widziałem. Dlatego też miałem chęć rozwalić tego kałmuka, ale „Kogut” odradził mi.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Uważam, że podobnie jak my. Nie odczułem sprzeciwu.
- Czy miał Pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości, uczestniczących czynnie lub biernie w Powstaniu?
Nie, nie miałem.
- Jak wyglądało Pana życie codzienne podczas Powstania?
Ciągle głodny, bardzo rzadko zmieniałem ubranie, noclegi nie zawsze w tym samym miejscu, higiena bardzo marna. Czasu wolnego nie miałem. Rodziny także. Tylko koledzy, z którymi walczyłem.
- Jaka atmosfera panowała w Pana oddziale?
Nie dać się zabić. Uważaliśmy, że nie zwyciężymy przez poświęcenie naszego życia, ale możemy zwyciężyć, jeżeli będziemy żyć i walczyć.
- Z kim się Pan przyjaźnił podczas Powstania?
Jurek Drejko i Stasiek Dziewulski. Z ulicy Żytniej 18a było nas pięciu. Mój brat Józef zginął pierwszy, następny Tadek Kniupa, później Wróblewski i Mirek Skrzypiec. Pozostałem tylko ja.
- Czy podczas Powstania w Pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Jakie to były formy uczestnictwa?
Tak, ale niewiele. Nie było czasu. Byłem nie więcej, jak trzy razy na mszy. Raz dostałem rozkaz pójść na Wiejską do „Sławbora”. Przed czy po mszy odczytali rozkaz, że kilku z nas włącznie ze mną - otrzymaliśmy Krzyż Waleczny.
- Czy podczas Powstania czytał Pan podziemną prasę, słuchał radia?
Niewiele. My wiedzieliśmy dobrze, jaka jest sytuacja. To już nie była konspiracja.
- Jakie jest Pana najgorsze wspomnienie z Powstania? A jakie najlepsze? Co najbardziej utrwaliło się Panu w pamięci?
Najlepszych wspomnień nie mam. Najgorsze - tak. Mam na sumieniu życie kolegi. Niemcy zaatakowali nas czołgami od Sejmu na domy przy ulicy Frascati. Uciekaliśmy przez ulicę i plac Nullo do YMCA. W rowie zauważyłem Izę, ranną w nogę. Wszyscy uciekający deptali po niej. Zatrzymałem „Jurka” i „Goliata”, by mi pomogli. Muszę dodać, że przed YMCA był wielki wąwóz. Wszyscy przeszli, dopiero wtedy wrzuciliśmy Izę przez okno do sali basenu. Niemcy zaczęli strzelać w to okno. Spadliśmy w dół. Sztukasy zrzucały bomby na YMCA. Bomby wybuchały piętro niżej, były z opóźnionym zapalnikiem i dlatego nie było szrapneli. Rosyjskie samoloty zaczęły atakować sztukasy. I znów jedna bomba spadła przed YMCA, kurz zasłonił widoczność Niemca. Skorzystałem z tej okazji i wskoczyłem przez okno do basenu. „Jurek” za mną. „Goliat”, duży, silny lecz flegmatyczny, nie zdążył. Dostał serię w samym oknie i zsunął się w dół. Sumienie mnie dręczy. Nie miałem prawa zatrzymać go do pomocy.
- Co działo się z Panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945?
Broń zakonserwowaną, włącznie z moim szmajserem, zakopaliśmy na ulicy Pańskiej. Ja i Jurek poszliśmy z jego rodzicami do Pruszkowa. Następnie grupę mężczyzn wzięli do pracy w pustej już Warszawie. Mogłem tu zmienić ubranie i trochę się zaopatrzyć. Wróciliśmy do Pruszkowa i mnie odseparowali, wsadzili do pociągu i wywieźli do Wilhemshafen, następnie do Berlina i wreszcie Langwasser. Tam przydzielili mnie do pracy w kamieniołomach. To było w górach, około dwudziestu kilometrów od Nurnburg. Budowaliśmy fabrykę części samolotowych. Pilnowali nas Łotysze i Niemiec. Amerykanie nas oswobodzili. Łotysze i Niemiec uciekli, został jednak inżynier i komendant tej pracy, hitlerowiec. Trzymaliśmy go, bo Amerykanie mieli go zabrać. Nie doczekał się. Umarł na serce i wrzuciliśmy go do ustępu. On był bardzo mały, więc zmieścił się w dziurę.
- Co działo się z Panem po maju 1945 roku?
Przenieśliśmy się znowu do obozu w Langwasser. Już nie było rosyjskich jeńców, i innych narodowości. Przyjechali żołnierze z Włoch, 2 Korpus Andersa. Tych młodych i głupich zabrali, by uzupełnić batalion komandosów. Akurat ja nadawałem się, bo podałem rok urodzenia 1927.
- Czy, kiedy i w jaki sposób wrócił Pan do kraju z niewoli?
Nie wróciłem i nie byłem represjonowany. Przypłynęliśmy z 2 Korpusem do Liverpool w Anglii, tu zostaliśmy zdemobilizowani i przez czterdzieści lat mieszkałem w Londynie. Do Polski jeździłem często po roku 1961, używając paszportu brytyjskiego. W 1987 roku, kiedy już nie miałem obowiązków rodzinnych, wyruszyłem w świat. Zatrzymałem się w Perth, w Australii. Wciąż odwiedzam Anglię i Polskę, co drugi rok. Mam nadzieję, że będę w Warszawie na siedemdziesięciolecie także.
- Czy chciałby Pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt dotąd nie powiedział?
Plus był taki, że mogliśmy przenieść się z jednego oddziału do drugiego, i tym sposobem łączyli się koledzy dobrze sobie znani. Do natarcia szliśmy na ochotnika. Były małe wyjątki, tacy, którzy wymigiwali się. To zdarzało się częściej ze starszymi, którzy poznali już wojnę we wrześniu 1939 roku. Sprawa Armii Ludowej - na Wiejskiej i w okolicy był pluton AL. Pamiętam, dowódcą tego plutonu był taki mały krępy porucznik „Leszek”. Było już zawieszenie broni. Porucznik „Leszek” zrobił wiec, namawiał nas i twierdził, że przeprowadzi nas za Wisłę i że potrzebuje chłopaków z krótką bronią maszynową. Warunek - zdjąć opaski AK i założyć AL. To nam nie odpowiadało. „Kogut”, „Jurek” i ja odrzuciliśmy tę propozycję. My wszyscy mieliśmy broń zdobytą i uważaliśmy ją za własność. Nie wyobrażaliśmy sobie oddać jej Niemcom, dlatego też zakopaliśmy na ulicy Pańskiej. W noc tej wyprawy porucznika „Leszka”, miałem jeszcze dyżur na ulicy Prusa. Wiem, że poszli burzowcem i mieli wyjść przy Grubej Kaśce. W tę noc słyszałem lekką broń maszynową przez kilka godzin z tamtej strony. U nas była cisza zawieszenia broni.
Australia, 1 czerwca 2006 roku