Hanna Stoga „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Hanna Stoga, urodzona 13 lutego 1925 roku w Warszawie, pseudonim „Hanka”, Zgrupowanie „Gurt”, byłam szeregowcem, jako łączniczka.

  • Co pani robiła przed wybuchem wojny?


Przed wybuchem wojny, to jeszcze byłam małą, bardzo młodą dziewczynką, bo jak wybuchała wojna, to miałam czternaście lat, więc chodziłam normalnie do szkoły. Chodziłam do szkoły Szachtmajerowej i uczyłam się. Nic więcej nie robiłam przed wojną.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina?


Na moje wychowanie rodzina wywarła bardzo duży wpływ, dlatego że moja rodzina była zawsze bardzo patriotyczna i nie tylko rodzina, ale również szkoła, bo to była szkoła, która była pełna kultu dla Marszałka Piłsudskiego. Tę szkołę zresztą kończyły obydwie Piłsudskie, one były moimi starszymi koleżankami. W tej szkole rzeczywiście byłyśmy bardzo patriotycznie wychowywane i byłyśmy bardzo przejęte naszą historią Polski, odzyskaniem niepodległości po pierwszej wojnie światowej, w ogóle działalnością Piłsudskiego i tak dalej. Ponieważ w domu siostra i ja też byłyśmy zawsze wychowywane w kulcie patriotyzmu, pamiętam, że byłam jeszcze zupełnie małą dziewczynką, to ojciec zawsze nas zabierał na różne defilady 3 Maja, pochody, które były organizowane z okazji rocznic państwowych. Zawsze się tym interesowałam i w tym kulcie byłam wychowywana.

  • Kim byli pani rodzice?


Mój ojciec był przemysłowcem i miał przed wojną stanowisko, był dyrektorem Polskich Hut Żelaznych, a matka nie pracowała, tylko tak jak zresztą większość pań w tym czasie, po prostu była żoną swojego męża, panią domu, wychowywała dzieci.


  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?


O tym, że ten wybuch może nastąpić, to już była taka atmosfera, że właściwie wszyscy się tego spodziewali, że to może być lada moment. Sam wybuch pamiętam doskonale, to było raniutko. Wiem, że byłam wtedy w domu, wszyscy byliśmy w domu i usłyszeliśmy jakieś wybuchy. Zaraz potem przez radio był podany [komunikat], że Niemcy napadli, więc okropne wrażenie. A ja byłam bardzo szczęśliwa, dlatego że mieliśmy wpojone, że my jesteśmy nieugięci, że nie oddamy guzika i że jesteśmy w ogóle silni, zwarci i gotowi. I że Niemcom popędzimy kota. Byłam bardzo bojowo nastawiona. Pamiętam, że jeszcze byłam smarkulą, że naturalnie wyszłam spotkać się z koleżankami, biegałam po ulicy Mianowskiego, wyśpiewywałam na cały głos: „Wojenko, wojenko, co żeś ty za pani!” i byłam tak szczęśliwa, że właśnie dobrze, że już się zaczęła ta wojna i że my teraz dopiero im pokażemy, co my możemy. Poza tym, naturalnie miałam zaraz pomysł, żeby się zapisać, na szczęście, że do tego nie doszło, na tak zwane „żywe rakiety”, to się chyba nazywało „żywe torpedy”. Była akcja, która nawet nie wiem, jak się skończyła, zdaje się, że ona w ogóle się nawet nie zaczęła, ale żeby się właśnie zapisywać i ja naturalnie byłam pierwsza, żeby się zapisać na „żywą torpedę”. Najpierw nie wiedziałam w ogóle gdzie trafić i co, zrobiła się potem zawierucha, nawet w końcu nic z tego nie wyszło, ale taki miałam pomysł i święcie byłam przekonana, że to zrobię.
Potem, jak się zaczęła wojna, to już pierwsze wojenne dni były okropne, dlatego że musieliśmy się ewakuować z mieszkania, bo przyszło Wojsko Polskie i powiedziało, żeby stąd [pójść], bo to już zaczynała być linia frontu, wiec mogliśmy tylko zapakować się w tobołki i poszliśmy do Śródmieścia. Tam byliśmy całą rodziną u znajomych, zresztą do nas jeszcze przedtem też przyszli znajomi, bo byli jeszcze bardziej na obrzeżach Warszawy, więc ich pierwszych ewakuowali, no i całą gromadą z tobołkami i walizkami na plecach przenieśliśmy się do Śródmieścia. Jak się przenieśliśmy tam do znajomych, to już tam było też bardzo dużo różnych ludzi, bo ludzie właśnie się ewakuowali z przedmieść do Śródmieścia. Tam w ten dom właśnie trafiła bomba i dom się zaczął walić. Tak że uciekaliśmy stamtąd w popłochu i znowu ewakuowaliśmy się do innych znajomych. Tak chyba trzy razy przenosiliśmy się z tobołkami w czasie oblężenia Warszawy. W dodatku jeszcze miałam ukochanego pieska, jamnika Dżemusia i ja tym pieskiem bez przerwy musiałam się opiekować. Ostatnie nasze miejsce było na ulicy Pierackiego (teraz nazywa się Foksal). Tam były jakieś wielkie biura, ojciec miał dużo znajomości i tam nam udostępnili, tam się zainstalowaliśmy. Tam były dosłownie tłumy ludzi i tam doczekaliśmy wejścia Niemców, właśnie na Pierackiego.
W międzyczasie to się jeszcze wszystko burzyło, bo byliśmy jeszcze na ulicy Szczyglej. Na Szczyglej też wpadł jakiś szrapnel i taki tam się zrobił zamęt, a w ogóle wszyscy nosiliśmy maski przeciwgazowe, bo ciągle nas straszyli gazami. Wszyscy myśleli, że właśnie puścili gazy, bo zrobiło się szaro, był jakiś taki przedziwny zaduch, tak że my zaczęliśmy wkładać maski, ale mało się wszyscy nie podusili i między innymi ten szrapnel, odłamek szrapnela trafił mnie na klatce schodowej w nogę, wtedy gdy uciekaliśmy. Resztę wojennych dni byłam w poszarpanej sukience, z krwawiącą nogą. Nie była to groźna rana, ale była i w rezultacie uciekliśmy na Foksal i tam doczekaliśmy [końca działań wojennych]. To były rzeczy straszne, tam gotowaliśmy sobie wspólnie dla zupełnie obcych ludzi. Każdy miał jakieś małe zapasy, jeden miał trochę kaszy, drugi miał trochę czegoś, więc wspólnie gotowaliśmy sobie w kotle, żeby nie umrzeć z głodu. Na podwórku tego domu chłopi, którzy też uciekali, przyprowadzili krowy i mówiąc nawiasem, codziennie było mniej tych krów, bo szrapnele i odłamki zabijały je. Kto odważniejszy biegał żeby wydoić, żeby było trochę mleka i ja też pobiegłam, byłam taka mądra, bez wiedzy rodziców, bo by umarli [jak by wiedzieli], że tak biegam. W każdym razie, jak przybiegłam, to przyniosłam mleka, a krowę potem zabili. Takie były losy samego oblężenia Warszawy.
Potem, jak już można było wyjść ze schronów, to Warszawa była bardzo zgruzowana. Pamiętam, że szliśmy ulicą od Foksal do Nowego Światu, potem Alejami do nas, kawał drogi, to było dosłownie w dużych gruzach. Były tylko przejścia, ścieżki, a wszędzie były gruzy i jeszcze Warszawa się dopalała. Nie w takim stopniu jak po Powstaniu, ale też była bardzo zrujnowana. Co się okazało? Jak dotarliśmy tutaj, do naszego mieszkania, tylko nie mieszkaliśmy w tym mieszkaniu, tylko o piętro niżej, to się okazało, właśnie to jest też charakterystyczne, jakie to były inne czasy, że ojciec otworzył kluczem mieszkanie i właściwie nic z tego mieszkania nie zginęło, wszystko było. Ludzie zaczęli wracać do swoich domów, z tym że naturalnie nie było światła, nie było gazu, nie było wody, to było najgorsze. Kanalizacja zrujnowana, ale nawet różne zapasy, bo już myśląc o wojnie, to wszyscy robili zapasy, to nawet te zapasy były w kuchni poukładane tak, jak zostały. A przecież dom był oddany do dyspozycji wojska, bo oni tutaj też mieli się bronić i właściwie każdy mógł wejść, nic nie zginęło, to były takie czasy.


  • Co pani robiła od początku niemieckiej okupacji?


Przede wszystkim musieliśmy się tutaj jakoś zagospodarować. Naturalnie najgorsza rzecz była z wodą, więc chodziłyśmy z koleżankami, kuzynkami, z kubłami do filtrów, bo był wyłom w murze i tam było jakieś ujęcie wody. Stamtąd przynosiłyśmy wodę kubłami. Poza tym bardzo dużo było zabitych koni, przeważnie przez odłamki szrapneli, więc moja starsza siostra wyspecjalizowała się i biegała na Pole Mokotowskie, bo to pole było otwarte, nie takie jak teraz, takie zagospodarowane i tam właśnie leżało dużo koni. Ona wyżynała całe połacie mięsa, przynosiła do domu i mieliśmy doskonałe jedzenie, żywiliśmy się tą koniną, bo bardzo trudno było w tym momencie o żywność, więc każdy sobie tak radził, jak mógł. Potem zaczęło się to troszkę już normalizować, po pewnym czasie jakoś doprowadzili wodę, potem i światło było już doprowadzone, jednym słowem, już tak troszkę się zrobiło normalniej. Trudno mi powiedzieć, w jakim to było okresie czasu, czy było długo, czy nie.

Trzeba było myśleć, co dalej, jeśli chodzi o moje sprawy, więc moi rodzice skontaktowali się z przełożoną mojej szkoły, z dyrektorką, z nauczycielami i zorganizowało się komplety. Byłam wtedy, nie pamiętam, w której klasie, jak miałam czternaście lat, to jeszcze miałam bardzo dużo przed sobą do matury, dobrych kilka lat przecież.

  • Jakaś czwarta klasa.


Tak, to był inny system niż teraz, bo to było też gimnazjum, potem było liceum, no i zorganizowało się komplety, naturalnie tajne. Ci nauczyciele i nauczycielki, którzy nas uczyli normalnie w szkole, zobowiązali się wszyscy, że będą… Aha, najpierw jeszcze Niemcy pozwolili, na samym początku, na uruchomienie szkoły tylko o podstawowym nauczaniu. Moja szkoła też była częściowo zburzona, a w tym samym gmachu mieszkała dyrektorka, więc ona odstąpiła swoje mieszkanie i pamiętam, że ta szkoła była w jej mieszkaniu, najpierw tam chodziliśmy. Ale potem Niemcy coraz bardziej kładli na tym łapę i właściwie nie pozwolili, żeby były normalne szkoły, no a z drugiej strony właściwie wymagano, żeby młodzież była jakoś zagospodarowana, w tym sensie, że musiałam mieć jakieś legitymacje, coś takiego. Pamiętam, że byłyśmy zapisane, zresztą z pomocą naszych nauczycieli, do takich szkół, bo było wolno, Niemcy pozwalali na szkoły gastronomiczne, fryzjerskie… zawodowe. Pamiętam, że byłam zapisana do szkoły gastronomicznej dla pozoru, bo trzeba się było czasami pokazywać, więc byłam w tej gastronomicznej szkole dwa, czy trzy razy, nauczyłam się robić tort z fasoli, bo nie było żadnych produktów, ale musiałam czymkolwiek się wykazać. Potem normalnie cała nauka już się przeniosła na tajne komplety. Komplety odbywały się w domach różnych koleżanek, najczęściej u nas, u nas były codziennie. Na komplecie nie było chyba więcej jak do dziesięciu dziewczynek, ze względów bezpieczeństwa. Moja klasa, w której było, już nie pamiętam, ale w każdym razie chyba trzydzieści kilka osób, była podzielona na szereg kompletów, tak że nauczyciele byli biedni, bo oni tylko biegali od jednego, do drugiego, ale zawsze to groziło pewnym niebezpieczeństwem. Poza tym, to musiało być w jakiejś konspiracji, że byłyśmy umówione, żebyśmy nie przychodziły gromadnie, tylko po kolei, tak samo jak wychodziłyśmy, żebyśmy nie nosiły książek, czy zeszytów jakoś na widoku, żeby jak Niemcy zobaczą, żeby wiedzieli, że my po prostu tylko przychodzimy do siebie z wizytą. Zawsze też moja mama była w pogotowiu, w tym sensie, że zawsze miała naszykowane jakieś przekąski, ciasteczka, czy jakąś herbatę, że w razie czego, gdyby przyszli Niemcy, bo spodziewać się można było zawsze, w każdej porze dnia i nocy, że po prostu jest urządzony podwieczorek, czy przyjęcie, a że to nie żadne nauczanie. Na szczęście u mnie w domu nigdy nie było takiego nalotu. Trzeba przyznać, że była bardzo duża solidarność wśród ludzi, bo przecież mieszkańcy tego domu i nie tylko tego domu, wszyscy wiedzieli, że tu są komplety, a przecież nikt tego nie wydał. Mało, że komplety...

Miałam bardzo dobrego profesora od polskiego, profesora Sawrymowicza, on potem zresztą był profesorem na Uniwersytecie Warszawskim, bardzo światły człowiek, on chciał, [żebyśmy kultury trochę łyknęly], a przecież nie było żadnych możliwości kulturalnych, nie było teatrów, nie było kin, nie było koncertów, nic wtedy nie było, ale ponieważ on chciał żebyśmy jakoś tej kultury trochę łyknęły, więc on organizował i właśnie wszystko to się odbywało u nas w domu, przedstawiania, imprezy. Pamiętam doskonale, to było piękne zresztą przedstawienie, „Przekrój literatury polskiej od zarania, aż do ostatnich czasów” i to było ilustrowane muzyką. Miałyśmy też koleżankę, która pięknie grała, potem zresztą była profesorem w Akademii Muzycznej. Robiłyśmy różne przedstawienia, były próby i na te przedstawienia zapraszałyśmy gości, i rodzinę, i znajomych, tłumy ludzi, więc właściwie gdyby ktoś chciał donieść, to bardzo łatwo by wszystkich złapali. Ale my się wszyscy jako młodzież, bo młodzież zawsze była odważniejsza, ale i rodzice, nie bali się i ryzykowali. Takie to były dzieje.

 

 

Naturalnie jeżeli chodzi potem o konspirację, to już nie pamiętam, która z koleżanek z kompletów powiedziała mi, zresztą to się już słyszało, że jest konspiracja, że się coś robi, że młodzież się jakoś gromadzi. I ja się właśnie dowiedziałam, że można się zapisać do Armii Krajowej i trzeba naturalnie chodzić na zbiórki, na szkolenie, potem się zdawało coś w rodzaju egzaminu przed porucznikiem. Zapisałam się, z tym że właściwie, to tylko nas było na komplecie, już nie pamiętam, ale około dziesięciu dziewczynek, to na tym komplecie chyba tylko dwie, czy trzy najwyżej, chociaż wszystkie byłyśmy w konspiracji, ale nie wiedziałyśmy o sobie, bo to rzeczywiście była konspiracja. Dopiero na zbiórkach: „A, to ty jesteś też, to ty jesteś też”, dowiadywałyśmy się, że jesteśmy i rzeczywiście chodziłyśmy znowu, w tym wypadku, to nie było u mnie w domu, bo moi rodzice o tym w ogóle nie wiedzieli, bo by mi prawdopodobnie nie pozwolili, z uwagi nie na patriotyzmu, tylko na strach, żeby mi się nic nie stało. To też było po domach u różnych koleżanek, zbiórki i tam były rozmaite ćwiczenia, więc się uczyłyśmy od początku o szarżach, o rozkładaniu i składaniu broni i cały szereg różnych wykładów na temat konspiracji, jak się trzeba zachowywać, co mamy robić i tak dalej.
Nie pamiętam tego wszystkiego dokładnie, bo to trudno [pamiętać po tylu latach]. Potem byłyśmy zaprzysiężone przez porucznika, który był porucznikiem, ale nie w mundurze, tylko po cywilnemu. Miałyśmy potem przydzielane różne zadania. Ja przeważnie nosiłam gazetki, roznosiłyśmy rozkazy po różnych częściach Warszawy, do różnych punktów. Z tym, że też to było tak zakonspirowane, że właściwie nigdy nie wiedziałam, dopiero w ostatniej chwili, gdzie mam to zanieść, komu oddać. Trzeba było znać hasło, to była taka robota − nic szczególnego, ale niebezpieczna o tyle, że przecież bez przerwy w Warszawie były różne rewizje, łapanki, więc wystarczyło, żeby jakiś Niemiec mnie na ulicy zaczepił i chciał zrewidować, to gdyby znalazł to, co miałam przy sobie, to wiadomo jaki byłby rezultat.

  • Czy zdarzyło się pani kiedyś coś takiego?


Nie, mnie się nie zdarzyło. Bardzo się starałyśmy robić to uważnie, bo człowiek nawet ze strachu był ostrożny i były różne fortele. Na przykład w tym domu mieszkała moja koleżanka, która też była w konspiracji, ale ona była w innej komórce niż ja, ale też miała za zadanie roznoszenie różnych gazetek. W tym czasie umarł jej ojciec i dawniej była taka moda, że nosiło się czarne welony, więc ona chodziła w tym welonie i ja zawsze lubiłam z nią chodzić, bo uważałyśmy, że jak Niemcy zobaczą, że ona w tym welonie, w takiej żałobie, to na pewno nie będą jej zaczepiać. Właśnie ona pod tym welonem nosiła różne niedozwolone rzeczy, a ja z nią czułam się bezpiecznie.

  • Czy pamięta pani, ile miała lat, jak się dostała do konspiracji? W którym okresie okupacji?


To jest bardzo łatwo sprawdzić, bo mam to na swojej legitymacji akowskiej, 1943 rok chyba, tak.

  • Czy od razu trafiła pani do Zgrupowania „Gurt” czy wcześniej jeszcze może było coś innego?


Nie, wcześniej to było coś innego, nie pamiętam, pamięć jest strasznie zawodna, tym bardziej że właściwie człowiek chce zapomnieć wiele rzeczy. „Gurt” był dopiero prawie w trakcie Powstania, tuż przed samym Powstaniem. Naturalnie im bardziej byłyśmy wyszkolone, tym bardziej już byłyśmy oblatane w tej całej sytuacji, to coraz cięższe nam dawali do wykonania różne rzeczy, nawet włącznie z przenoszeniem broni, to było właściwie najgorsze. Mnie to się chyba tylko raz tak trafiło. Ponieważ już przed samym Powstaniem, to też była taka atmosfera, że wiadomo było, że coś się stanie, więc każdy miał już wyznaczone z góry, w razie czego, gdzie ma się stawić. Ale nie było do ostatniej chwili wiadomo, którego dnia, czy o której godzinie to się wszystko stanie. Tak że każdy do tej pory wiedział, że jak wybuchnie coś, że ma się stawić tu i tam. Ja też wiedziałam i też jedna z moich koleżanek. Ona mieszkała w Milanówku, a ja w Podkowie. Ojciec kupił kiedyś domek i [mieszkała tam] cała rodzina, bo w tym okresie były sowieckie naloty na Warszawę.


Ponieważ moja siostra była młodą mężatką i miała dwoje malutkich dzieci, w sierpniu czy w lipcu się właściwie urodziło [...], było malutkie, a drugie miało dwa latka, więc mój ojciec tak zorganizował, że moją mamę i moją siostrę z dziećmi ulokował w Podkowie Leśnej, bo tam nie było tych nalotów, żeby [ich] ocalić. Mój szwagier, czyli mąż mojej siostry, był lekarzem, więc mieszkał stale w Warszawie i ojciec też raczej w Warszawie, no ale tam tylko dojeżdżali i ja też, ponieważ to już była piękna pogoda, prawie lato przecież, tak że ja prawie co kilka dni [jechałam] do Podkowy, jak tylko miałam czas. A już byłam po maturze, więc miałam czas. Zapisałam się na tajne wykłady prawa, ale tych wykładów jeszcze było mało, nie było codziennie, tak że miałam sporo czasu.

Właściwie jeździłam do Podkowy co kilka dni i potrzeba trafu, że właśnie pojechałam do Podkowy, tam nocowałam, to było chyba 29 lipca, ale byłam umówiona, bo 1 sierpnia wybuchło Powstanie, byłam umówiona na 1 sierpnia z moim chłopakiem. Właściwie on nie był jeszcze oficjalnym narzeczonym, ale jak to się teraz mówi, był moim chłopakiem. Byłam z nim umówiona, że 1 sierpnia przyjadę do Warszawy, to się spotkamy, żeby gdzieś pójść na spacer, czy coś, tak to wszystko było umówione. Trzeba trafu, że 1 sierpnia poszłam na stację kolejki EKD, chciałam wsiąść w pociąg i jechać do Warszawy, a tutaj mi mówią, że w ogóle kolejka nie chodzi, że w Warszawie wybuchło Powstanie, więc wpadłam w popłoch: „Jak to?! Ja się muszę dostać do Warszawy!”. Już pominąwszy chłopaka, ale wiedziałam, że muszę się stawić na punkcie. Działały telefony, zaraz się skontaktowałam z koleżanką, która mieszkała w Milanówku, bo wiedziałam, że ona też ma przydział i ona mówi: „Słuchaj, ja nie mogę się wydostać!”. Mówię: „Ja też się nie mogę wydostać. No to co robimy?”. Piechotą nie ma mowy, zresztą nam odradzali, że i tak nas nie wpuszczą, i tak nas od razu zatrzymają przed Warszawą, złapią, więc w ogóle nie było sensu. Tak że zostałyśmy uziemione. Jeszcze zdążyłam telefonicznie połączyć się z mieszkaniem mojego chłopaka, odebrała telefon jego matka i mówię: „Czy jest Jurek? Bo ja jestem z nim umówiona”. Ona mówi: „Nie, już poszedł na swój punkt, do Powstania”. Straciłam z nim w ogóle kontakt, nie wiedziałam co i jak.


Zostałam w Podkowie, niesamowicie zdenerwowana, bo wszyscy byliśmy niesamowicie poruszeni tym wszystkim, właściwie bezradni, bo o tym, żeby się dostać do Warszawy, to już nie było mowy, bo był kordon Niemców i tylko czekaliśmy, co będzie dalej, obserwowaliśmy tylko łuny. To było doskonale widać w Podkowie, te łuny znad Warszawy, huki i od czasu do czasu ktoś się jakimś cudem przedostawał. Przekazywaliśmy sobie nawzajem wiadomości. Były straszne. Jak trwało Powstanie, to tak było cały czas. W międzyczasie Niemcy szaleli w podwarszawskich miejscowościach, bo też szukali jakichś konspiracyjnych historii, więc były ciągłe rewizje. Póki się Powstanie nie skończyło, to jeszcze jako tako, natomiast jak już się Powstanie skończyło, to cały szereg ludzi, powstańców też, pominąwszy że niektórzy szli do obozów, a niektórzy cywile byli wywiezieni do Pruszkowa, a część ludzi, mała wprawdzie garstka, udało się jakimiś drogami uciec, więc tutaj się jednak dostawali nawet i powstańcy. Niemcy właśnie chcieli ich wyłapać, ciągle szukali. Kogo szukali? Kto nie miał meldunku w danej miejscowości, to z miejsca go Niemcy zabierali, bo uważali, że to jest warszawiak, który tutaj przyszedł i ukrywa się, że to na pewno powstaniec. Polacy też są „nie w ciemię bici” i w tym czasie byliśmy wszyscy bardzo solidarni, tak uważam, tak że wójt wszystkim, kto się do niego zgłaszał i prosił, to dawał meldunek, że on mieszkał zawsze w Podkowie. Ja też miałam ten meldunek, mało tego, miałam na swojej kenkarcie, że w ogóle tam mieszkam i że jestem biuralistka, było napisane po niemiecku. To chroniło, że nie jestem z Warszawy, tylko stamtąd. Wiele ludzi w ten sposób się ratowało.

Potem dowiedzieliśmy się, że powstańcy poszli do obozów, a cała ludność cywilna do Pruszkowa. Po drodze niektórzy uciekali, przedostawali się, tak że u nas w domku, to był nieduży domek, zrobił się w pewnym momencie tłum znajomych ludzi, bo wszyscy wiedzieli, że mamy tam domek, więc każdy tam szedł. Zaczęły się straszliwe opowieści, bo każdy opowiadał swoje straszne przeżycia. Byłam bardzo niespokojna o mojego chłopaka, jak również o jego rodziców. A ponieważ wiedziałam, że w Pruszkowie jest zgromadzenie wszystkich warszawiaków, więc codziennie kolejką EKD jeździłam do Pruszkowa, pod bramę, zresztą nie ja jedna, bardzo dużo ludzi wystawało pod tą bramą, to była olbrzymia, żelazna brama i wyczekiwaliśmy, co będzie dalej, bo część, chociaż małą cześć, Niemcy wypuszczali. Jakichś ciężko chorych, nawet nie wiem, jakie oni tam stosowali kryteria, za łapówki też. Jak tylko ktoś wychodził, to wszyscy od razu pytali się nawzajem o nazwisko, o znajomych, czy widzieli takich, siakich, owakich i dowiedziałam się, że tam są moi przyszli teściowie ze swoją córką. Przeróżne starania, przede wszystkim przez lekarzy, bo tak było najłatwiej, jeszcze przez jakieś sanitariuszki, które tam były, żeby dać znać, żeby jakimś sposobem wydobyć ich stamtąd. Pytałam się, czy za łapówkę, człowiek szukał różnych dróg. W rezultacie, jak kiedyś ta brama się otworzyła, któregoś dnia, ale po kilku dobrych dniach mojego koczowania, pod tą bramę codziennie jeździłam, wlazłam tam, zresztą jak potem to opowiadałam, to każdy mi mówił, że trzeba było się stuknąć w głowę, bo mogłam stamtąd w ogóle nie wyjść. Chciałam ich poszukać, ale miałam szczęście, dlatego że w tym momencie, jak tam weszłam, to zobaczyłam moją teściową i mego teścia, że oni tam są i zobaczyłam też sanitariuszy, którzy tam się kręcili. Ubłagałam, żeby moją teściową położyli na nosze i ją jako ciężko chorą, ja też chwyciłam za te nosze i wszyscy razem stamtąd wyszliśmy. Jak tylko stamtąd wyszliśmy, to rzuciliśmy te nosze, momentalnie do kolejki EKD. Zresztą też bardzo patriotycznie postępowała dyrekcja, czy konduktorzy, bo wszyscy ludzie, którzy jechali tą kolejką, a byli z Warszawy, to wszyscy jeździli za darmo. Prędko do tej kolejki ich szczęśliwych, półżywych, zdenerwowanych, wygłodzonych i w ogóle, zawszonych…


  • Całą rodzinę?


Tak, to byli moi teściowie i ich córka, przywiozłam ich do Podkowy. Tam znowu o tyle radość, że się wszyscy znali, dużo znajomych z domu [Filtrowa] numer 81, też byli u nas, przecież wszyscy się znaliśmy, tak że cały tłum ludzi. Tam w Podkowie sobie organizowaliśmy życie, w ten sposób, że był jeden duży salon, to w tym salonie była rozesłana [słoma], ojciec z panami zdobył skądś ze wsi słomę, siano, więc po prostu to było na podłodze i wszyscy spali na sianie, bo zało łóżek, tapczanów, czy czegoś, to tylko matki, które były z małymi dziećmi, miały specjalne, jakieś lepsze warunki, a tak to wszyscy po prostu koczowali. Gotowaliśmy to, co kto mógł, wszyscy razem, jakieś zupy dla kilkudziesięciu osób, składkowe, każdy coś miał, chodziło się na wieś, coś się kupowało. Tak się ten cały okres czasu żyło. Potem ci ludzie się zmieniali, ci znajomi, bo niektórzy nawiązywali jakieś kontakty ze swoimi krewnymi w innych miastach, więc stąd wyjeżdżali. Pamiętam, cała rodzina pojechała do Krakowa, to tam gdzieś indziej, bo tutaj u nas też warunki były bardzo ciężkie. Byliśmy bardzo gościnni, ale kilkadziesiąt osób, to przecież nikt nie był w stanie ani wyżywić, ani w jakiś możliwy, cywilizowany sposób żyć. Część osób wyjeżdżała, to znowu przyjeżdżali nowi, ale to były tragiczne rzeczy. Pamiętam, to był dla nas strasznie tragiczny moment, więc jak się dowiedzieliśmy, też przez Pruszków chyba, ale jakim sposobem udało im się wyjść, też nasi znajomi państwo Makarewiczowie, którzy mieli córkę dorosłą zresztą, która miała męża i dwoje maleńkich dzieci. Co się okazuje? Przyszli właśnie państwo Makarewiczowie z córką, a ta córka w czasie Powstania była w domu, który się zawalił i mąż jej i dwoje maleńkich dzieci zostało pod gruzami. Ona własnoręcznie odkopywała te gruzy, bo ona jakoś się wydobyła i rzeczywiście odkopała męża, który miał na ręku dziecko już martwe i mąż też już był martwy. Drugie dziecko też odkopała i też martwe. Właśnie ona z rodzicami przyszła do nas. Jak my się dowiedzieliśmy, już pocztą pantoflową, prosiliśmy, niech do nas przyjadą, bo byli też bez dachu nad głową. Byliśmy wszyscy zdenerwowani, bo to jest straszne, przyjąć taką osobę, która dopiero co, kilka dni temu odkopała najdroższe dla siebie trupy. W dodatku moja siostra miała dwoje malutkich dzieci, w wieku tych dzieci, więc my te dzieci po prostu ukrywaliśmy, żeby ona nie widziała, bo myślałyśmy, że to będzie dla niej jeszcze gorsze. Ale ona była bardzo dzielna, potem się bardzo opiekowała dziećmi mojej siostry i była wyjątkowo spokojną osobą. Ale to były właśnie takie tragedie, że co chwila się o tym słyszało, jeżeli nawet nie bezpośrednio to człowieka dotyczyło, to różnych swoich najbliższych.
Znalazł się również mój chłopak, znalazł się takim sposobem, że… On był w jakimś oddziale na Mokotowie i w pewnym momencie, jak już Mokotów padł, to on się jakoś wydostał i czołgał się polami wśród kartoflisk i jakichś innych [jarzyn], do granicy Warszawy. Chciał się wydostać, bo nie chciał, żeby Niemcy go tam złapali. Tak kilka dni i nocy się czołgał, dlatego że ciągle był obstrzał i w rezultacie się wyczołgał. Ponieważ wiedział, że jestem w Podkowie, to jak już dotarł poza obręb niebezpiecznej strefy ostrzeliwania przez Niemców, to po prostu przyszedł. Radość była niesamowita, i z mojej strony, i ze strony jego rodziców, bo on przecież nie wiedział, że jego rodzice są u nas. Ciągle się wszyscy znajdowaliśmy, więc takie to były mniej więcej dzieje.
Potem były też tragiczne wydarzenia, bo jak już Powstanie się skończyło i było wiadomo, że bardzo dużo i powstańców, i warszawiaków rozproszyło się po okolicznych podwarszawskich miejscowościach, tak jak Podkowa, to Niemcy robili naloty i rewizje i wyszukiwali te osoby. Pewnego dnia z samego rana Niemcy otoczyli nasz domek, ale my się nawzajem ciągle ostrzegaliśmy i już było wiadomo, że idą Niemcy. A ponieważ mój szwagier był lekarzem, więc on był w pewnym sensie chroniony. Pracował w szpitalu w Milanówku. Prędko złapał mojego narzeczonego, założył na niego biały fartuch i uciekli bocznymi drogami do Milanówka, do szpitala, że on niby jako sanitariusz, a ten lekarz. O nich już się nie baliśmy, bo głównie chodziło o mężczyzn, głównie mężczyzn zabierali. Poza tym u nas w domu, to już właściwie mężczyzn w wieku podejrzanym nie było, bo to byli przeważnie różni starsi mężczyźni. Oni byli bezpieczniejsi. Dużo było kobiet, dziewcząt. Niemcy naturalnie zrobili rewizję od dachu aż po [piwnice], wszystkim nam kazali ustawić się w ogródku, wszyscy tam się ustawiliśmy i w pewnym momencie Niemcy wskazali na córkę przyszłych teściów. Ona była młodsza ode mnie, bo ja wiem, ile ona miała wtedy lat, może siedemnaście, może szesnaście, wskazali na nią, żeby poszła na bok i jeszcze na jednego, względnie młodego, dla mnie to już nie był taki młody, ale jednak, w sumie był młody, bo miał trzydzieści kilka lat. Jego też na bok, że go zabierają, że oni ich zabierają, bo oni są potrzebni do jakichś prac. Jak moja teściowa zobaczyła, że zabrali córkę, zemdlała, autentycznie zemdlała. Zrobiło się zamieszanie, już nie staliśmy tak karnie w szeregu, każdy coś, Niemiec powiedział, żeby pójść po wodę i żeby ją ocucić. Ocuciło się ją i wobec tego, ludzie znali niemiecki język i zaczęli mówić, żeby on nie zabierał jej córki, bo ona właśnie zemdlała [z tego powodu]. On się zgodził, powiedział, że dobrze, on nie zabierze jej córki i wskazał na mnie. Za tę córkę ja mam pójść i mnie zabrał. Wszystkich innych domowników zostawili w spokoju, bo to byli wszyscy starsi ludzie.
Mnie i tego pana zabrali, kazali nam iść przed sobą do punktu zbornego w Podkowie Leśnej, tam do tej pory stoi olbrzymi głaz, kamień, zawsze mówię, że to jest mój pamiątkowy kamień. Tam był punkt zborny i oni z poszczególnych domów spędzali właśnie tych ludzi, których sobie wytypowali. Tam już się zrobił dobry tłumek. Ponieważ rewizję i nagonkę przeprowadzali Niemcy, a mieli do pomocy „własowców”, więc jak już zgromadzili tam całą naszą grupę z różnych domów, to zostawili nas pod opieką „własowców”, a sami poszli gdzieś dalej działać. Naturalnie moja rodzina nie mogła tak tego zostawić w spokoju i starali się jakoś mnie ratować. Ponieważ matki z małymi dziećmi miały pewne fory u Niemców, bo mojej siostry nie zaczepiali, więc moja siostra, mając malutkie dziecko w wózku, z wózkiem, z dzieckiem przybiegała na punkt zborny i przywiozła mi biały fartuch z czerwonym krzyżem, żebym to włożyła, że jestem sanitariuszką, bo sanitariuszki też miały możliwość bronienia się. Naturalnie prędko włożyłam i mówię do „własowca”, żeby mnie puścił, dlatego że jestem sanitariuszką, a on mówi: „Co, sanitariuszka? Razstrielajut.” Nie ma gadania, więc wobec tego nic nie pomogło. Znowu poleciała do domu się naradzać, znowu przyleciała z dzieckiem, z pieniędzmi, do innego „własowca”, a on na pieniądze popatrzył się: Razstrielajut. U niego nie było innego słowa. Nie pamiętam, ile różnych forteli używałyśmy, żeby mnie wydostać, na to wszystko była odpowiedź: Razstrielajut. Co z nami ma być dalej, nie wiedzieliśmy, co mają z nami dalej zrobić. Dowiedzieliśmy się wszystkiego potem, po fakcie. W rezultacie, był też taki jeden, jakiejś rangi główniejszej, Niemiec w hełmie, okropna morda, typowa niemiecka, on tak strasznie, groźnie wyglądał, że my się raczej do „własowców” zwracałyśmy, żeby nas wypuścili. Ponieważ z nimi nie było w ogóle gadania, bo wszystko było tylko: Razstrielajut, to zwróciłam się do tego Niemca. Widziałam, że to taki prymityw, nic tylko: Razstrielajut i zaczęłam jemu tłumaczyć, że jednak jestem siostrą miłosierdzia, że pracuję tu w szpitalu, że to, że dziesiąte. On kazał mi dać kenkartę, dałam kenkartę i on ogląda, ale powiedział, że nie może nic zrobić, że czeka, aż przyjdzie główny komendant. Rzeczywiście przyszedł główny komendant, bardzo elegancki Niemiec, pamiętam, że miał na sobie piękne rękawiczki. I on się do niego zwrócił z moją kenkartą, że jestem sanitariuszką, czy można mnie zwolnić i chciał dać temu Niemcu moją kenkartę, a on w ogóle nie chciał się parać [tą sprawą], bo dla niego to pewnie było coś obrzydliwego i kazał czytać temu okropnemu Niemcowi, co mam tam napisane. Imię, nazwisko i zawód, miałam tam napisane biuralistka, a ten Niemiec przeczytał Schwester, przeczytał siostra. Co się okazuje, on był ślązakiem i mnie uratował, wobec tego jak Schwester, to pozwolili mi stamtąd wyjść. To był sukces nie z tej ziemi, do końca życia nie zapomnę temu człowiekowi, bo przecież to byłby koniec.
Resztę tych ludzi pognali do stacji głównej EKD i do Warszawy. Między nimi [był] jeszcze ten młody człowiek, co mówiłam, więc jak już byłam uratowana, to wszyscy starali się uratować jego. Z nim była gorsza sprawa, ale moja siostra była niezłomna. Cała kolumna jeńców szła w stronę kolejki, już była na stacji, ona też dawała mu różne jedzenie, nikt nie wiedział, co tych ludzi będzie czekało, więc trzeba było jakoś ich zaopatrzyć i cały czas mu mówiła, żeby on szedł gdzieś na boku, w ostatnim szeregu. On niby tak szedł, ale był okropnie zdenerwowany i jak już doszli do stacji, to moja siostra zerwała z głowy zawiadowcy stacji czapkę, wsadziła jemu i wzięła go po prostu za rękę, wyszarpała i on w tej czapce wyszedł, to go uratowało. Naturalnie zawiadowca nie miał o to żadnej pretensji, ale takich małych ratunków, tam kilka osób może jeszcze jakimś cudem się uratowało.
Co się okazuje później, ale co się dowiedziałam już po fakcie, to jest historycznie udowodnione, że właściwie ci ludzie, którzy zostali zabrani do pracy w Warszawie, do odkopywania gruzów, prawdopodobnie Niemcom chodziło, żeby jakieś wartościowe rzeczy, które były przecież pochowane, żeby odkopywać, że może do chowania trupów, właściwie to głównie do chowania trupów. Wszyscy zostali zlikwidowani. Taki był ich los, więc mój los też byłby taki, żeby nie ten Niemiec, który powiedział, że Schwester. To taka historyjka.

  • Wspominała pani o tym, że jeździła pani do Milanówka, do szpitala. Czy mogłaby pani coś więcej o tym opowiedzieć?


Jeździłam do Milanówka, bo tam było bardzo dużo różnych rannych, nie było pomocy, lekarzy przecież było bardzo mało, żadnych fachowych pielęgniarek właściwie też nie było, w każdym razie za mało na ilość rannych. Ja jeszcze w konspiracji przeszłam kurs sanitarny, ale też niewiele umiałam, w każdym razie co mogłam, to ratowałam. Po prostu myłam tych chorych, pomagałam przy przewijaniu ran, to wszystko było ropiejące, było w ogóle w straszliwym stanie, woziłam jedzenie, karmiłam, po prostu najprostsze czynności, jakie można było robić koło takich ciężko chorych jeńców, chorych, biednych ludzi. Tam właśnie znalazłam też moją koleżankę, która była ranna w Powstaniu i która przeżyłaby, gdyby miała w odpowiednim czasie [ratunek]. Wdała się gangrena, była po prostu za późno leczona i prawie na moich oczach umarła.
Znalazłam też matkę mojej drugiej koleżanki, która też mieszkała na Filtrowej 81, która była ciężko chora na serce, bo to już była starsza pani i przetransportowałyśmy ją do drugiej mojej koleżanki, do Milanówka, do prywatnego domu. Tam miała lepsze warunki, tam się nią opiekowałyśmy, robiłyśmy różne posługi. Ponieważ nie mogłyśmy być w Powstaniu, to z koleżanką, która też nie mogła się dostać do Powstania, starałyśmy się chociaż w ten sposób jakoś wynagrodzić. Tak dotrwałyśmy później już do końca, aż weszli bolszewicy.

  • Co się wtedy stało? Wróciła pani do Warszawy?


Nie, powrót do Warszawy był niemożliwy. Jak już się bolszewicy zbliżali, to już było słychać, bo to były już wszędzie w okolicach bitwy, tak że były od początku różne łuny i grzmoty. Wiadomo było, że ruscy już lada moment będą. Poza tym jeszcze się widziało odwrót Niemców, przecież wszyscy rejterowali jak mogli, bo tam też były budynki gestapo i to wszystko się likwidowało, uciekało. Był taki dzień, najgorsze, że już nie pamiętam dokładnych dat, ale w każdym razie dzień wejścia, to był już na pewno styczeń…

  • Tak, około 17 stycznia.


Około 17 stycznia. Poza tym wiedzieliśmy już pocztą pantoflową, że ruscy stoją po drugiej stronie Wisły i wszyscy byliśmy pewni, że przyjdą z pomocą, że Powstanie będzie zupełnie inaczej załatwione niż tak, jak oni to zrobili. Ale już pominąwszy to, ruscy już tak się zbliżali do naszej Podkowy i już widzieliśmy, że Niemcy uciekają i w pewnym momencie, to było jakoś rano, wpadła do naszego domku grupa Niemców, żołnierzy wystraszonych w sposób niesamowity, że oni już uciekają, pytali się o drogę, jak mają uciekać, ale tu nikt nie wiedział, gdzie i co. Jeden z tych Niemców był strasznie wycieńczony, młody chłopak i moja mama, która nienawidziła Niemców, pamiętam, że miałam do niej o to okropny żal, dała mu szklankę gorącej kawy, żeby się napił. On był jej za to bardzo wdzięczny, widać było. Niestety, jak już wyszedł od nas, to go zaraz zabili, już niektórzy nie zdążyli uciec. Potem zrobiła się przerwa, bo ci Niemcy, co zdążyli uciec, to uciekli, ci co nie zdążyli, to po prostu byli zabici. Miałam pretensje do mamy, że jak ona mogła Niemcowi dać pomoc, a ona powiedziała: „Słuchaj, to jest człowiek”. Rzeczywiście, teraz to rozumiem, teraz zupełnie inaczej do tego podchodzę, ale wtedy byłam jakaś taka, wszyscy byliśmy na Niemców tak cięci, że marzyliśmy tylko, żeby wyginęli, a nie żeby ich ratować.
Potem zrobiła się cisza, nie było już Niemców, ani na lekarstwo, nigdzie, ruscy jeszcze nie przyszli, w ogóle taki się zrobił spokój, niby z jednej strony okropne zdenerwowanie, bo co to będzie dalej, nikt nie wiedział, tak było aż do późnego popołudnia. Ponieważ to już była zima i na polach leżał śnieg, to my z tą panią, która tak potraciła dzieci, postanowiłyśmy wyjść na zwiady i zobaczyć, co się dzieje, bo jak siedzieliśmy w domu, to nic nie wiedzieliśmy. Co się dzieje? Czy ci ruscy już idą, czy nie idą, w ogóle co się dzieje na świecie? Wyskoczyłyśmy z domu i poszłyśmy na łąkę, bo wszędzie był las, to przez las nic nie widziałyśmy, więc musiałyśmy pójść na otwartą przestrzeń, żeby coś zobaczyć. Poszłyśmy na łąkę zasłaną śniegiem i w tym momencie, byłyśmy na środku łąki, zaczęły latać ruskie samoloty i strzelać do nas. Przecież oni nie wiedzieli w samolotach, byli pewni, że to są uciekający Niemcy, bo my byłyśmy dwie sylwetki. Miałyśmy też więcej szczęścia jak rozumu, prędko się schowałyśmy do lasu i czekałyśmy, co dalej. Rzeczywiście, za kilka godzin, już wieczór się zrobił, to znaczy może nawet nie był taki wieczór, ale to przecież się ściemnia wcześniej w zimie, słyszeliśmy jakieś niesamowite śpiewy, jakieś krzyki, jakieś huki, w ogóle jakieś wycia, nie wiadomo co, jakaś dzicz, więc też wyszliśmy patrzeć co się dzieje. A to […] jechali już ruscy, towarzystwo pijane w sposób niesamowity, z krzykiem, z hałasem, ze śpiewami, coś strasznego. To była taka groza, jak zobaczyliśmy jadących ruskich i wykrzykiwali: „Na Berlin!”, że jadą, a to wojsko było w opłakanym stanie, w jakichś łapciach, wszyscy pijani, to była groza. To pierwsze zetknięcie się z tym motłochem, przecież nienawidziliśmy Niemców, no ale oni do ostatniej chwili jednak wyglądali jak cywilizowani ludzie, mieli jakieś mundury, a to wszystko było jakieś oberwane, coś strasznego. Rzeczywiście na sznurkach karabiny, można powiedzieć, pozawieszane. Naturalnie oni przejechali tylko, specjalnie się nie instalowali w Podkowie, tam nie mieli żadnych interesów, bo to już taka miejscowość. Ale były też potem bardzo przykre historie, dlatego, że oni z kolei robili wypady zupełnie w innych celach, mianowicie w celu gwałcenia dziewcząt. Też znowu chowałyśmy się, wszystkie młode kobiety, jak tylko już wiedzieliśmy, że gdzieś tu się ruscy kręcą, to chowałyśmy się w przygórkach, albo uciekałyśmy z domu, dlatego, że były takie właśnie przypadki. Raz też pamiętam, przeżyłam chwilę grozy, bo był spokój, już było dosyć ciepło i siedziałam przed domem z dzieckiem mojej siostry na rękach i nagle, ni z tego, ni z owego, patrzę, ruski koło mnie siedzi. Boże, jak ja się strasznie go przestraszyłam, dlatego, że wiedziałam, w jakich on celach jest. Na szczęście jakimś sposobem, nie wiem, zagadałam go jakoś, że mi się nic nie stało.

Jeżeli chodzi o Warszawę, jak już się dowiedzieliśmy, że po prostu jest możliwość dostania się do Warszawy, nie było jeszcze żadnej komunikacji, a już zdążyłam w międzyczasie wyjść za mąż…

  • Czy mogłaby pani mniej więcej powiedzieć, kiedy to było, czy to było na wiosnę czy jeszcze w zimie?


Nie, to już było lato, chyba tak, już było ciepło, nie pamiętam dokładnie, czy późna wiosna, to z moim mężem postanowiliśmy pójść do Warszawy i zobaczyć, co się w ogóle dzieje z naszymi domami, bo tylko wiedzieliśmy z przekazów ustnych, jakie dzielnice są bardziej zawalone, a jakie mniej i tak dalej. Do której stacji było można, to pojechaliśmy kolejką, dalej już nie szła i dalej piechotą, nie pamiętam, ale bardzo dużo kilometrów. Wyszliśmy z domu o świcie, żeby zdążyć i dotarliśmy do Warszawy, do rogatek. Weszliśmy od strony ulicy Opaczewskiej. Ponieważ on też mieszkał w tej dzielnicy, na Uniwersyteckiej, więc najpierw się skierowaliśmy do mojego domu, żeby zobaczyć. Jak zobaczyliśmy, to w ogóle zgroza, bo cały czas szło się po gruzach, ogarnęła nas niesamowita groza. Cały dom był wypalony od ulicy Mianowskiego, natomiast od ulicy Wawelskiej, tam przecież była Reduta Wawelska, więc w ogóle zburzony całkowicie. Jakoś tutaj weszliśmy, po jakichś okropnych wertepach i staraliśmy się dojść do naszego mieszkania. Już nie pamiętam, czy były schody, czy nie było schodów, tylko po jakichś gruzach, w każdym razie dostaliśmy się i zastaliśmy w moim mieszkaniu wszystko wypalone. Mieliśmy w salonie duży fortepian, więc stała rama od tego fortepianu, bo była żelazna. Potem w kuchni był chyba jeden żelazny garnek, wszystko też zostało wypalone i nic nie było. Byliśmy okropnie przygnębieni, a mało tego, jeszcze pod kasztanem, który tu jest, byli pochowani ludzie, dlatego że jak ta Reduta została zdobyta, to pierwsza rzecz, jaką Niemcy zrobili, to rozstrzelali mieszkańców, którzy zostali tutaj w bramie.
Tutaj między innymi był też, ukrywał się w tym domu bardzo sławny profesor, ksiądz profesor Salamucha i on też został rozstrzelany i pochowany pod tym kasztanem, potem był ekshumowany. Taki obrazek zastaliśmy. Jak wyszliśmy, to poszliśmy do jego domu. On u siebie w domu też znalazł i zresztą zabrał ze sobą, żelazną ramę od kuchenki gazowej, tylko to. Też wszystko było wypalone, wobec tego postanowiliśmy dalej iść w miasto, zobaczyć, co się w ogóle dzieje. Szliśmy po straszliwych gruzach, właściwie to były doły, gruzy, a te co były niewypalone domy, to były tylko same kikuty i jako takie pierwsze wspomnienie, ten niesamowity odór od rozkładających się trupów, które były jeszcze właściwie wszędzie, po podwórkach, po bramach. To już, w pewnym sensie, było trochę porządkowane, bo były napisy: Min niet, bo ci ruscy badali czy są miny. Ale tam, czy było niet, czy nie było niet, to trupów było dużo i ten odór, który człowieka po prostu dusił.
Tak doszliśmy do Śródmieścia, aż do Starego Miasta. Właściwie nie wiedziałam, gdzie my jesteśmy i dokąd my idziemy. Właściwie nie było prawie ulic, to było według mnie jedno wielkie gruzowisko. Byliśmy w sposób koszmarny zupełnie przygnębieni i uważałam, że mowy nie ma o tym, żeby w ogóle myśleć, że to można odgruzować, że może coś z tego być. Piorunujące wrażenie.

Wydostaliśmy się wreszcie, postanowiliśmy wracać, wróciliśmy bardzo późnym wieczorem, prawie w nocy do Podkowy, fizycznie nieprzytomnie zmęczeni, ale psychicznie też i ja z miejsca dostałam czterdzieści jeden stopni gorączki i trzy dni leżałam z taką gorączką. Rodzice co mogli, przychodzili znajomi lekarze, bo nie wiedzieli, co się stało. Okazuje się, że na skutek wstrząsu, po prostu takiego strasznego stresu, po Warszawie. Potem po trzech dniach gorączka mi opadła, byłam właściwie nieprzytomna, byłam zdrowa, bo nic fizycznie mi nie było, ale to był szok, to był szok niesamowity. Dalej mieszkaliśmy w Podkowie, bo nie było innego wyjścia. O powrocie, do czego, no do niczego, bo wszędzie były gruzy, [nie było mowy]. Mój ojciec był bardzo przedsiębiorczym człowiekiem i potem, jak pomału niektóre mniej zniszczone domy zaczęły się jakoś restaurować, znalazł naszych znajomych, państwa Schiele, znanych zresztą, Haberbusch i Schiele to były Zakłady Piwowarskie, oni mieszkali na ulicy Noakowskiego i w ich domu, w ich mieszkaniu, to było olbrzymie mieszkanie, które zostało też podzielone, w każdym pokoju mieszkała inna rodzina i tam ojciec się wystarał dla nas o mieszkanie. Jeden pokój, tam z moją mamą i z ojcem się przeprowadziłam.

Na Noakowskiego ojciec zaczął też od razu pracować, był zresztą bardzo przedsiębiorczy. Założył sobie przedsiębiorstwo zbiórki złomu, to było bardzo konieczne, ten złom był bardzo potrzebny do fabryk, do wszystkiego. Pracował tam przez pewien czas, a potem ja też zaczęłam pracować, już po pewnym czasie, w CUP-ie, Centralny Urząd Planowania.
W międzyczasie mój ojciec, ponieważ był znany jeszcze sprzed wojny jako dobry przedsiębiorca, ekonomista, na swoje nieszczęście został zaproszony przez ówczesne władze, Ministra Szyra, Ministra Minca, to było dwóch Żydów ubeków najgorszego gatunku, prosowieckich, którzy stali na czele rządu, byli od gospodarki. Zaproponowali ojcu,… aha, zlikwidowali ojcu to przedsiębiorstwo zbiórki złomu, prywatne, no to nie wolno, ale zaproponowali ojcu bardzo wysokie stanowisko w Policach koło Szczecina, w stoczni, że tam właśnie będzie mógł to robić, będzie głównym dyrektorem Polic, bo tam będą złomować statki i właśnie ten złom jest konieczny, bo zaczął się już przemysł, a bez żelaza, bez stali fabryki przecież by nie pracowały i ojciec miał tym wszystkim dyrygować. Rzeczywiście ojciec się przeniósł do Szczecina, do Polic, mama jeszcze została w Warszawie, ja też tutaj zostałam. Całe szczęście, no szczęście, czy nieszczęście, ojciec w każdym razie nim objął to stanowisko, to kazał zrobić remanent rzeczy, które tam zastał na miejscu, bo to były olbrzymie zakłady przecież, to była stocznia. Zrobił remanent, dobrał sobie współpracowników, bardzo dużo przecież różnych inżynierów razem z nim pracowało i w ogóle mnóstwo ludzi, cała olbrzymia ekipa. Przez jakiś czas to wszystko ojciec właściwie… Aha, co zastał? Właściwie nic tam nie zastał, bo remanent wykazał, że wszystkie wartościowe niemieckie maszyny, które tam były, które były w ogóle nie zniszczone, które były niedawno sprowadzone, wszystko ruscy wywieźli, absolutnie, więc właściwie zostały tam tylko naprawdę jakieś złomowiska, ale wszystkie cenne rzeczy, wszystko wywieźli ruscy. Ojciec w swoim protokole wszystko miał umieszczone, co zastał, a czego nie było, bo według pierwszych protokołów to niby powinien zastać właśnie te inne rzeczy. W każdym razie w bardzo krótkim czasie ojca aresztowali i aresztowali całą ekipę dyrektorską, wszystkich i wytoczyli mu proces. Ciągle jeździłam do ojca do więzienia i proces się odbył, ojca skazali na karę śmierci i zastępcę ojca też na karę śmierci, a innych członków na dożywotnie więzienie i inne różne wyroki. Pan sobie wyobraża, co to było dla nas. Wzięliśmy adwokatów, ale mowy nie było o żadnej obronie, tylko ja na tych sprawach słyszałam, że ojciec jest krwiopijcą, że jest przeciwnikiem Polski Ludowej, że chciał obalić ustrój Polski Ludowej, to były wszystkie zarzuty. O tym, co tam zastał tego w ogóle nie brali pod uwagę. [Mówili], że ojciec zrobił sabotaż i że to wszystko zniszczył, w ogóle rzeczy, które się nie mieszczą w głowie, zresztą mam olbrzymie pliki, mam całe dokumentacje tych spraw, mam te wszystkie papiery, bo wszystko chowaliśmy. Rezultat był taki, że ojca skazali.
W międzyczasie już pracowałam, tutaj naturalnie nie mogłam się przyznać, broń Boże, że mam ojca, który [jest skazany], bo by mnie wywalili „w tri miga”. Potem ten dom zaczął się odbudowywać, bo dom przejęło Ministerstwo Komunikacji i taka była umowa między spółdzielcami, bo to była spółdzielnia i jest zresztą, że oni odbudują i zasiedlą swoimi pracownikami, a po dziesięciu latach będą oddawać te mieszkania spółdzielcom. Wielu spółdzielców zaczęło się o to starać, ja też zaczęłam się o to starać. Żeby coś odzyskać, mowy nie było, chodziło chociaż o jakiś jeden pokój. Nie było o tym mowy, bo za każdym razem co poszłam się starać, to mi mówili, że jestem córką bandyty, zbrodniarza i w ogóle nie chcą ze mną gadać, no to nie ma co. Zaczęłam różne starania, ponieważ moja mama, jak ojciec tam pracował, to przeniosła się do Szczecina i moja siostra też, więc tylko ja zostałam w Warszawie, a tutaj były wszystkie centralne władze, więc zaczęłam wszystkie możliwe starania, ale to jest cała epopeja, nie wiem czy to jest tutaj w ogóle interesujące, bo to nie jest już kwestia niemiecka, tylko raczej sowiecka…

  • Może pokrótce jeszcze jak by pani mogła opowiedzieć.


Rozpoczęłam starania o ratowanie ojca. Byłam u wszystkich, nie dostałam się jedynie do Bieruta, bo do niego dostęp był zupełnie niemożliwy. Ale byłam u wszystkich możliwych ówczesnych władz. Cud, że mnie wpuszczali, a jeżeli już mnie wpuścili, to każda moja rozmowa i każde moje sensowne tłumaczenie, co się stało, że ojciec niewinnie siedzi, było zakończone mniej lub bardziej niegrzecznie, że jestem córką jakiegoś łobuza i bandyty i wyrzucano mnie po prostu za drzwi. Ojciec był skazany przez wojskowy sąd. Chodziłam do wszystkich prokuratorów, Fejginów, Różańskich, to są znane nazwiska tych zbrodniarzy i tak byłam przez nich traktowana. Niektórzy traktowali mnie bardzo uprzejmie, grzecznie, ale mówili, że w ogóle nie ma mowy: „Co pani chce?” i wywalali mnie.
Muszę tutaj zaznaczyć jedną rzecz, że właśnie wśród tłumu takich podłych ludzi, takich strasznych, nie wiem, jak ich nazwać, znajdują się też porządni. Ktoś mi powiedział, bo ja się ciągle dowiadywałam, jakim sposobem dotrzeć, że jest Marszałek Sejmu, Barcikowski się nazywał, Wacław Barcikowski, ale to nie ten pewnie Barcikowski, o którym pan słyszał, tamten był dużo starszy. Bo o co mi chodziło, żeby ojcu zmienili wyrok śmierci na dożywocie, to byłby szczyt szczęścia, żeby tak było. Ilu adwokatów, nie adwokatów, nic nie pomagało i ja się dostałam do tego Barcikowskiego. To był starszy pan, bardzo uprzejmy, co mnie okropnie zdziwiło, bo zawsze mnie witali prawie od zbrodniarek, on mnie przyjął, wysłuchał, wszystko mu opowiedziałam i on mnie zrozumiał, on mi po prostu uwierzył, bo on się orientował, jaka to jest sytuacja. Ja go tylko błagałam o to, żebym miała jakieś dojście do Bieruta, bo wiedziałam, że on się spotykał z Bierutem na różnych audiencjach, imprezach. On mi powiedział jedną rzecz: „Proszę pani, co będę mógł, to ja dla pani zrobię. Nie mogę nic obiecać, ale postaram się”. Rzeczywiście to był nadzwyczajny człowiek, bo przychodziłam do niego co pewien czas, on nie bardzo chciał, żeby to było widoczne, że ja tam przychodzę, bo to by pewnie na niego źle rzutowało, więc poznał mnie ze swoją córką i ja nawet przez tą córkę miałam z nim kontakty.
Potem zmieniłam pracę, pracowałam już w Banku Handlowym, zawsze w sekrecie, że mój ojciec siedzi w więzieniu, bo bym w ogóle nigdzie nie dostała pracy. Pewnego dnia w Banku Handlowym telefon, byłam tam zwyczajną urzędniczką i woła mnie naczelnik, jakiś ruch się zrobił w tym banku: „Proszę pani, Kancelaria Marszałka Sejmu dzwoni do pani Stogi”. Wszyscy wytrzeszczyli oczy, co to się dzieje, poszłam do telefonu i on mi powiedział, że ta kancelaria dzwoni i bardzo prosi, żebym się zaraz stawiła do Marszałka, że to bardzo pilna sprawa. Zaraz się jakoś zwolniłam, pobiegłam i on mi powiedział: „Proszę pani, oficjalne pismo to przyjdzie dopiero może najwcześniej za parę tygodni, ale ja wiem, że to już zostało zatwierdzone. Ja rozmawiałem z Bierutem i uzyskałem prawo łaski i pani ojciec nie będzie zabity, tylko będzie miał dożywocie”. Byłam tak wdzięczna temu człowiekowi, bo on właściwie nie miał w tym żadnego interesu, zrobił to po prostu z dobrej woli. Tak to się skończyło. Potem ojciec siedział jeszcze siedem lat w więzieniu, Bogu dzięki.
Jak już była odwilż, to ojca wypuścili, bez żadnych cudów, jak gdyby nigdy nic. Wypuścili go i za tydzień znowu go aresztowali i potem jeszcze posiedział, w sumie siedział około sześć i pół roku, coś takiego. Potem jeszcze posiedział kilka miesięcy i znowu go wypuścili, bez żadnych komentarzy. Jeździłam do sędziego Stojanowskiego i powiedziałam do niego: „Panie sędzio, jak to jest, teraz go wypuściliście, przecież pan wyrok wydał”. On mi powiedział: „Proszę pani, przecież ja miałem to z góry, przecież niepotrzebna była sprawa, to z góry było powiedziane, że ja muszę taki wyrok wydać”. On mi wręcz powiedział, więc takie były właśnie historyjki. Potem ojciec był zrehabilitowany, dopiero po 1989 roku całkowicie zrehabilitowany, ale co z tego, co sobie posiedział, to sobie posiedział.




Rozmowę prowadził Maciej Piasecki
Warszawa, 28 marca 2006 roku
Hanna Stoga Pseudonim: „Hanka” Stopień: szeregowiec, łączniczka Formacja: zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Podkowa Leśna, Pruszków, Milanówek

Zobacz także

Nasz newsletter