Edward Pawlak „Zbożyn”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Edward Pawlak, pseudonim konspiracyjny „Zbożyn”, urodziłem się 6 czerwca 1920 roku w Warszawie.

  • Najpierw zapytam pana o pana życie przed wybuchem wojny. Gdzie pan chodził do szkoły, czym się pan zajmował?

Mieszkaliśmy na Woli przy ulicy Skierniewickiej 34 mieszkania 108. Uczęszczałem do szkoły podstawowj, tak zwanej tramwajarskiej, która mieściła się przy ulicy Młynarskiej. Tam ukończyłem siedem klas szkoły podstawowej i zdałem konkursowy egzamin do Prywatnego Gimnazjum Zgromadzenia Kupców Miasta Stołecznego Warszawy. Otrzymałem całkowite stypendium, tak że rodzice byli zwolnieni z jakichkolwiek opłat. Do wybuchu wojny ukończyłem pierwszą licealną w tym gimnazjum, a już drugą licealną i maturę zrobiłem na tajnych kompletach, które moja uczelnia zorganizowała.
Podczas okupacji, w 1941 roku wstąpiłem do konserwatorium, które oficjalnie istniało jako zawodowa szkoła muzyczna i Niemcy nadali jej tytuł Staatliche Musikschule. Dyrektorem tego konserwatorium, a właściwie wtedy szkoły niby zawodowej, był Niemiec, Albert Hösl, muzyk, dyrygent. Miał opinię człowieka poczciwego, nie wykazywał właściwie dużego zainteresowania tą uczelnią. Jego zastępcą był profesor Kazimierz Sikorski, znany muzykolog, teoretyk muzyczny i kompozytor. Wszyscy profesorowie byli Polakami i uczniowie oczywiście też. A nazwa Staatliche Musikschule nawet była bardzo korzystna, dlatego że Niemcy bardzo wrażliwi na to pojęcie – państwowa szkoła muzyczna, staatliche – zwalniali z łapanek dzięki tej legitymacji. Wielu uczniów, ja osobiście też, przeżyło taką przygodę. A mogło to się skończyć źle, bo wracałem z konserwatorium do domu, mając w teczce nuty pieśni żołnierskich, które opracowywaliśmy w kwartecie wokalnym, czyli w chórze rewelersów. Miałem „Biuletyn Informacyjny” i teksty, ale szczęśliwie, jak okazałem legitymację, to żandarm uznał, że to widocznie coś ważnego, jak szkoła państwowa. Doprowadził mnie do kordonu i zwolnił. Nawet nie zainteresował się teczką, tak że to było korzystne. Jakkolwiek mogło się wydawać, że nazwa Staatliche Musikschule to niemiecka szkoła, to nie miało nic wspólnego z Niemcami. W dodatku oficjalnie program nauczania był okrojony, niby dostosowany do szkoły zawodowej, a w rzeczywistości konspiracyjnie realizowany był program konserwatorium sprzed wojny, a konserwatorium przed wojną miało status uczelni wyższej. Właśnie w konserwatorium, czyli w Staatliche Musikschule, powstała konspiracyjna, ośmioosobowa grupa wokalna, która podzielona była na dwa kwartety wokalne, chóry rewelersów.
W październiku 1942 roku zwrócił się do mnie profesor Bronisław Rutkowski pseudonim „Korycki”, który był, jak później się oczywiście dowiedziałem, szefem referatu muzycznego „Roju”. „Rój” to była sekcja BIP-u, czyli Biura Informacji i Propagandy. Poinformował mnie, że Komenda Główna Armii Krajowej powołała do działania Teatr Wojska Armii Krajowej i że do zespołu artystycznego, do którego będą wchodzili aktorzy, muzycy, również ma wchodzić zespół wokalny ośmioosobowy, podzielony na dwa chóry rewelersów. Oczywiście poczułem się zaszczycony takim wyróżnieniem, że do mnie się zwrócił profesor, że obdarzył mnie takim zaufaniem.

  • Miał pan w tym czasie coś wspólnego z konspiracją?

Przedtem nie miałem kontaktu z Armią Krajową, w ogóle z konspiracją, tak że to było pierwsze zetknięcie się. [Profesor] powierzył mi również dobór kolegów na odpowiednim poziomie artystycznym i moralnym, i patriotycznym. Zwróciłem się do tych kolegów, których dobrze znałem, i żaden nie wahał się w ogóle z decyzją, od razu zdecydowali się na przystąpienie do konspiracji i do wykonywania zadań, które zostaną im powierzone.
Może teraz byłby odpowiedni moment, żebym wymienił nazwiska wszystkich uczestników. Te dwa zespoły miały taki charakter, że jeden zespół był zasadniczy, a drugi jakby rezerwowy, ale oba miały opracować ten sam repertuar. Do repertuaru wchodziły tylko i wyłącznie pieśni, które powstały w okresie okupacji. Kierownikiem referatu literackiego „Roju” był poeta, literat Stanisław Ryszard Dobrowolski. Zwracał się do poetów, z którymi miał kontakt, niekoniecznie tych, którzy już byli w konspiracji, tylko do tych, którzy chcieli współpracować z Armią Krajową, i proponował napisanie odpowiedniego tekstu do pieśni żołnierskiej. Jak już miał zgłoszenia tekstów, to przekazywał je profesorowi Rutkowskiemu, który był szefem referatu muzycznego i szefem naszej grupy. Profesor Rutkowski przekazywał muzykom, kompozytorom. Młodymi kompozytorami, rozpoczynającymi dopiero swój zawód byli na przykład Panufnik, Lutosławski, Ekier. Oni pisali do tekstów pieśni i kiedy już zostały zatwierdzone te pieśni, to znaczy i tekst, i muzyka, profesor Rutkowski przekazywał [je] kierownikowi muzycznemu naszego zespołu, Władysławowi Raczkowskiemu, który był profesorem konserwatorium. Profesor Raczkowski opracowywał na zespół, na kwartet te pieśni, czyli na tak zwany chór rewelersów, i miał z nami próby oczywiście, akompaniował nam. [Tekst przeniesiony z dalszej części wywiadu, na życzenie p. Pawlaka – przypis red.] W zespole zasadniczym, który nagrywał pieśni konspiracyjne na płytę, byli następujący śpiewacy: Aleksander Klonowski pseudonim „Wagner” – tenor, następny Henryk Lewicki, niestety jego pseudonimu nie zapamiętałem – tenor, Antoni Barucki pseudonim „Kordian” – baryton i ja, Edward Pawlak pseudonim „Zbożyn” – bas. W drugim zespole byli następujący śpiewacy: Józef Pilarski pseudonim „Oksa” – tenor, Bolesław Kierat pseudonim „Znicz”, Marian Dybowski, niestety też jego pseudonimu nie pamiętam – baryton i Tadeusz Krasnodębski – bas, też niestety pseudonimu nie pamiętam. Wszyscy byliśmy zaprzyjaźnieni ze sobą, bo spotykaliśmy się codziennie niemal w konserwatorium na zajęciach i w naszej pracy konspiracyjnej. To wielka szkoda, że nie dotarli podczas Powstania, bo niestety na marne poszła nasza praca w zespole. Gdybyśmy śpiewali dla żołnierzy w tym kwartecie, jako chór rewelersów, na pewno to by było bardzo korzystne.

  • Wie pan, jakie były ich losy w czasie Powstania?

Ocaleli na szczęście. Barucki dostał się do obozu pracy i później, po wyzwoleniu, otrzymał stypendium w Mediolanie na akademii muzycznej. Ukończył akademię muzyczną, ale wrócił do Polski i był kierownikiem biblioteki muzycznej w Polskim Radio, ale także występował. Przedwcześnie niestety zmarł. Jeśli chodzi o Aleksandra Klonowskiego, to był solistą w Operze Poznańskiej. Też zmarł przedwcześnie. Marian Dybowski był dyrektorem szkoły muzycznej po wojnie, na Górnośląskiej. Jeśli chodzi o Henryka Lewickiego, to niestety z chwilą wybuchu Powstania zupełnie się zerwał wszelki kontakt, nie wiem, jaki był jego los, czy przeżył wojnę. Ale gdyby przeżył, to chyba by się jakoś odnalazł, bo ze mną stosunkowo łatwo można było się przecież skontaktować, bo nazwisko moje występowało na afiszach, w prasie – jako śpiewaka. Tak że prawdopodobnie zginął, ale ponieważ nie znałem jego adresu i rodziny, to nie mogłem znikąd zasięgnąć informacji na jego temat. [koniec tekstu przeniesionego z dalszej części wywiadu – przypis red.]

  • Gdzie odbywały się próby?

Próby odbywały się albo w mieszkaniu profesora Raczkowskiego przy ulicy Nowogrodzkiej, albo w mieszkaniu profesora Rutkowskiego przy ulicy Chopina, a niekiedy nawet na plebanii, bo dwóch członków naszego zespołu, oprócz tego, że uczyli się śpiewu, jeszcze uczyli się gry na organach i grali w kościołach, i tam też odbywały się czasami próby – w kościele na Powiślu, już nie pamiętam nazwy tego kościoła, na plebani oczywiście, w pokoju, przy fisharmonii. Tak samo bywały przypadki, ale były rzadkie, że ktoś z nas miał pianino w domu i wtedy w tym mieszkaniu. Ale raczej próby były u profesora jednego czy drugiego.

  • Na czym polegała działalność waszego zespołu w czasie okupacji?

W czasie okupacji mieliśmy próby oczywiście. Na wiosnę 1943 roku była próba jakby generalna, czyli przedstawienie dla „góry”, dla zwierzchniej władzy. Odbyło się, jak pamiętam, przy ulicy Sędziowskiej na Kolonii Lubeckiego. Tam nasz zespół inscenizował pieśń Lutosławskiego „Wesoły pluton”, bo treść nadawała się do tego […].
Niestety w Powstaniu Warszawskim żaden z naszych chórów rewelersów nie wziął udziału, ponieważ zawiodła łączność. Byłem powiadomiony w dniu Powstania dopiero o godzinie czternastej przez kolegę Antoniego Baruckiego, który był członkiem naszego zespołu. Był akurat tego dnia w konserwatorium i spotkał się z profesorem Rutkowskim, i profesor Rutkowski jemu przekazał tę informację. Ja już nikogo nie mogłem zawiadomić, bo nawet dokładnie nie znałem adresów, bo ze względów konspiracyjnych raczej tego unikaliśmy.
Dotarłem na miejsce zbiórki przy ulicy Okopowej 29 mieszkania 27, bo tam mieszkała moja siostra i tam wyznaczyliśmy punkt zborny w wypadku wybuchu Powstania. Niestety nikt się tam więcej nie zgłosił, więc oczywiście postanowiłem na własną rękę już dłużej nie czekać, tylko starać się dotrzeć do mojego szefa. Ale też nie wiedziałam, gdzie BIP ma swoją kwaterę. Pytałem się łączników, nikt nie wiedział, bo BIP – Biuro Informacji i Propagandy – raczej nie było znane w konspiracji. Raczej orientowano się co do oddziałów tak zwanych zbrojnych. Na szczęście w końcu jeden z łączników powiedział, że prawdopodobnie na Świętokrzyskiej w PKO. Faktycznie, tam dotarłem i okazało się, że tam jest kwatera BIP-u. Tam oczywiście był profesor Rutkowski, był Stanisław Ryszard Dobrowolski i jeszcze inni. Mój kolega Klonowski, tenor, dotarł dopiero pod koniec sierpnia. Też nie wiedział, nikt go nie powiadomił i szukał możliwości. W końcu się gdzieś dowiedział, gdzie BIP ma kwaterę.

  • Pozostali koledzy nie dotarli?

Tak. W pierwszych dniach brałem udział w wypadach megafoniarzy na pozycje niemieckie. To miało znaczenie propagandowe, ustawialiśmy się gdzieś, oczywiście w znacznej odległości od pozycji niemieckich, jakiś spiker odczytywał tekst niemiecki, odpowiednio zredagowany, zniechęcający Niemców do walki, czyli propagandowy tekst, a ja śpiewałem „Warszawskie dzieci”. Ale po paru dniach mnie odwołano, bo to było bardzo niebezpieczne, dlatego że Niemcy się od razu orientowali, skąd ten śpiew i mowa idzie i oczywiście ostrzeliwali.
Moje zadanie w czasie Powstania polegało na tym, że codziennie na polecenie mojego szefa, czyli profesora Bronisława Rutkowskiego, udawałem się na wyznaczone mi kwatery czy pozycje powstańcze i tam śpiewałem pieśni, które miałem w repertuarze, przeważnie „Warszawskie dzieci” i „Szturmówkę”, bo to były najbardziej popularne pieśni i uczyłem żołnierzy. Ciekawy moment był, jak byłem na poczcie dworcowej, bo w bunkrze odbywał się koncert, ostrzeliwanym przez Niemców z karabinów maszynowych. Skąd się tam wzięło pianino, nie mam pojęcia, ale w każdym razie tam z profesorem Rutkowskim dotarliśmy i profesor Rutkowski akompaniował, a ja śpiewałem i cały czas byliśmy ostrzeliwani z karabinów maszynowych. Na szczęście nic się tam nie stało. Poza tym śpiewałem wielokrotnie w „Adrii”, tam była stołówka żołnierska. Potem w elektrowni na Powiślu, dopóki nie została zbombardowana; w sali konserwatorium na Okólnik, wtedy jeszcze nie była zburzona, tam była duża sala koncertowa. W różnych miejscach, w radiostacji „Błyskawica” też wystąpiłem [osobiście i na] płycie, którą nagraliśmy na wiosnę 1944 roku, konspiracyjnie oczywiście, w sali gimnastycznej Szelestowskiego, która mieściła się wtedy na ostatnim piętrze domu, który istnieje do dziś, Poznańska róg Alej Jerozolimskich. Tam z zespołem orkiestrowym nagraliśmy cały nasz repertuar. To podobno była płyta, jak się dowiedziałem później z lektury, odpowiednio spreparowana, miedziana. Może gdzieś ocalała, nie wiem. W każdym razie do tej pory żadnych informacji na ten temat nie miałem. Poza tym podobno audycje „Błyskawicy” były nagrywane przez BBC, więc może w archiwach są ślady naszych pieśni w wykonaniu chóru rewelersów.
  • Pan występował tylko dla powstańców czy także dla ludności cywilnej?

Tylko dla powstańców.

  • Jak reagowali na pana występy?

„Warszawskie dzieci” to powstańczy, można powiedzieć, hymn. Bardzo bojowa pieśń, sam byłem zawsze bardzo wzruszony, kiedy wykonywałem tę pieśń – ona robiła wrażenie. Uczyłem tych pieśni żołnierzy.

  • Ma pan jakieś szczególnie wzruszające wspomnienie z tego okresu? Czy coś szczególnego utkwiło panu w pamięci?

Normalne przeżycia, bo nie siedziałem w piwnicy, w żadnym schronie, tylko codziennie przechodziłem z jednego krańca na drugi, zajętego przez powstańców. Często przecież trzeba było przemykać się przed barykadami, poza tym piwnicami. Naloty były bardzo często. Przeżyłem taki wypadek, szczęśliwie nic mi się nie stało: z działa kolejowego Niemcy wystrzelili pocisk, którego materiał wybuchowy ważył tysiąc kilogramów. Pocisk w całości ważył jeszcze więcej, bo obudowa z żelaza też musiała ważyć sporo. Przebił budynek na Moniuszki 14, ukosem wpadł do domu na Moniuszki 12 i dotarł do parkietu „Adrii”, która mieściła się – to była luksusowa restauracja przedwojenna – w domu przy Moniuszki 10. Tam wbił się w parkiet, ale to był niewybuch. Całe szczęście, bo gdyby wybuchł ten pocisk, to wszystko by się rozleciało. Byłem akurat wtedy w budynku Moniuszki 12, ale na szczęście w pokoju, który był bardzo oddalony od tego miejsca, gdzie przebił pocisk. Ponieważ miał ogromną prędkość i ciężar, to jak w masło wchodził w mur i dlatego nie rozleciały się budynki. Właściwie on przebił tylko w pewnym miejscu, a całe budynki zostały nieuszkodzone, w całości, tak że nadal można było z nich korzystać. W budynku przy Moniuszki 12 do 23 sierpnia mieściła się radiostacja „Błyskawica”. Później, ze względu na bezpieczeństwo, została przeniesiona gdzie indziej, nawet nie pamiętam gdzie, ale jeszcze wystąpiłem tam, gdzie była, na Moniuszki.
W połowie września, kiedy już było wiadomo, że Powstanie upada, że nie ma już szans na zwycięstwo, już nie było nastroju do śpiewania pieśni. Profesor Rutkowski mnie i koledze Klonowskiemu polecił przenoszenie rannych na noszach. Chodziliśmy też z workami po zboże do Haberbuscha. Tam były duże magazyny i dzięki temu i żołnierze, i ludność jakoś jeszcze mogła ocaleć, bo sporo tam było tego. Chodziliśmy parę razy z workami po zboże. Później z tego robiło się placki. W „Adrii” była stołówka do pewnego czasu.
Z kolegą mieliśmy szczęście, bo na kwaterze, którą mieliśmy pod koniec, na ulicy Szpitalnej – trafiliśmy do mieszkania jakiegoś dyplomaty – na pawlaczu było kilkanaście buteleczek z tranem. To nas też uratowało, mieliśmy cukier i tran. Dzięki temu jakoś przetrwaliśmy, bo już pod koniec był głód, niestety nie było żywności.
Wyszedłem z Powstania jako cywil. Ponieważ nie miałem stopnia wojskowego, więc nasz szef poradził nam wyjść z Powstania jako cywile. Przeszedłem przez obóz pruszkowski. Też miałem szczęście, bo odbywała się selekcja, typowali do wywozu do obozów pracy. Szczęśliwie stałem przy drodze i akurat w tym momencie, kiedy Niemiec był odwrócony w inną stronę, plecami do mnie, przechodziła duża grupa starców, kobiet, dzieci. Jakoś umiejętnie się przemyciłem do tej grupy, nikt nie zauważył. A że byłem wybiedzony, bo głodowaliśmy, więc wyglądałem na chorego, tak że żaden Niemiec później nie zwrócił jakoś na mnie uwagi.
Tym transportem wyrzucili nas gdzieś pod Częstochową. Przyjeżdżali rolnicy i zabierali do siebie. Trafiłem do jednego z rolników, do wsi Mirów pod Częstochową. Tam byłem przez miesiąc, później przeniosłem się do miasteczka Mstów i tam u pana, który był w AK, jak się dowiedziałem później, a prowadził farbiarnię, otrzymałem mieszkanie i wyżywienie w zamian za uczenie jego dzieci. Tak że do 17 stycznia byłem u tych państwa, Maślikowscy się nazywali. 17 stycznia nastąpiło wyzwolenie Mstowa i Częstochowy, więc później przeniosłem się do Częstochowy, a stamtąd do Warszawy.
Niestety dom, w którym mieszkałem przy ulicy Skierniewickiej, był spalony, ale ocalało mieszkanie na Okopowej, tam gdzie mieszkała moja najstarsza siostra. Ona i dwie jej córki z Powstania zostały niestety wywiezione do obozu Ravensbrück. Tam zastałem siostrzenicę, jedną z córek mojej siostry, która była poza Warszawą, tak że w czasie Powstania nie znajdowała się w Warszawie. Później spotkaliśmy się z moją mamą. Moja mama też była wywieziona do obozu pracy. Może jeszcze warto powiedzieć o tym, jak na początku Powstania Niemcy dokonywali egzekucji ludności cywilnej. W tych egzekucjach zginął mój ojciec i dwie siostry, a mama cudownie ocalała. Jak mi opowiadała, przy ulicy Działdowskiej znajdowała się posesja z dużym ogrodem lekarza doktora Kowalskiego. To było vis-à-vis budynku kasy chorych. Tam Niemcy spędzili kobiety i dzieci, a osobno rozstrzeliwali mężczyzn, tak że nie wiem, gdzie mój ojciec zginął. W każdym razie zginął w tym czasie, to było 6 sierpnia. To był zdaje się ostatni dzień, kiedy Niemcy dokonywali masowych egzekucji. Moja mama pożegnała się z córkami. Miała kołnierz palta zimowego, bo w pierwszych dniach chronili się w piwnicach, bo Warszawa była przecież bombardowana przez Niemców. Podniosła kołnierz, na plac weszła, gdzie Niemcy z karabinów rozstrzeliwali i upadła na twarz. Tylko kołnierz był przestrzelony, ale mama uległa jakiemuś paraliżowi, tak że w ogóle nie mogła się poruszyć, ale miała świadomość, słyszała, co się dzieje. To ją ocaliło, dlatego że gdyby nie uległa temu paraliżowi, to może by jakiś odruch wykonała, jęknęła czy coś. Jeszcze po jakimś czasie Niemcy rozstrzelali mężczyznę, który się tam gdzieś zabłąkał. Mamę przygniótł ten mężczyzna, jego ciało. Tak że gdyby nie była sparaliżowana, to na pewno by wydała jakiś jęk mimo woli czy poruszyła się, a tak Niemcy się nie zorientowali, że żyje. Dopiero następnego dnia jakaś kobieta szła z synem kilkunastoletnim do kościoła Świętego Wojciecha przy ulicy Wolskiej, bo tam Niemcy już spędzali ludność cywilną i później stamtąd wywozili do Pruszkowa. Jak zobaczyła stosy trupów, to wydała przeraźliwy krzyk i na ten krzyk moja mama odzyskała zdolność poruszania się. Wyzwoliła się jakoś z ciężaru zabitego mężczyzny, do tej kobiety doszła i ona ją doprowadziła do kościoła. Całkowicie straciła pamięć, w ogóle nie wiedziała, jak się nazywa, tylko pamiętała, że ma syna, mnie i pamiętała moje imię. Później stopniowo odzyskiwała pamięć, ale Niemcy wysłali ją do obozu pracy. Tylko ocalała Arbeitsbuch, książeczka, którą Niemcy wydawali. Później zorientowali się, że się już nie nadaje do pracy, bo miała już wtedy sześćdziesiąt cztery lata i odesłali do Polski z powrotem. Gdzieś u rolników mama przetrwała do końca wojny i później na Okopowej się spotkaliśmy.

  • A pana siostry?

Moje dwie siostry zginęły. Byłem najmłodszy w rodzeństwie. Najstarsza siostra Bronisława, to była właśnie ta, która dostała się do Ravensbrück z dwiema córkami. Później brat mój Antoni, w Warszawie go nie było podczas Powstania, więc ocalał, był piętnaście lat ode mnie starszy. Następnie dwie siostry, Jadwiga i Wiktoria, które zginęły w egzekucji 6 sierpnia, jedna była dziesięć lat starsza, druga jedenaście. Między moją najstarszą siostrą Bronisławą a mną była różnica dwudziestu lat.

  • Działali w konspiracji w okresie okupacji?

Z rodziny był, owszem, siostrzeniec, syn siostry Bronisławy, która mieszkała na Okopowej 29 mieszkania 27. [Był] już w 1941 roku, są jego dokumenty w muzeum. Był ranny w Powstaniu, 15 sierpnia. Brał udział w oddziałach szturmowych, pseudonim miał „Orzeł”. 15 sierpnia był ranny w ataku na jakąś pozycję, już nie pamiętam dokładnie, gdzie to było. W każdym razie był już inwalidą po wojnie.
Nie ujawniałem się jako żołnierz i właściwie dobrze zrobiłem, bo gdybym się ujawnił, to nie wiadomo, jaki by mnie los spotkał. Szczęśliwie nikt mnie nie wydał, chociaż wiele osób wiedziało, że byłem w konspiracji. Jakoś to do służby bezpieczeństwa nie dotarło.
Byłem śpiewakiem operowym po wojnie, debiutowałem w Operze Śląskiej 12 marca 1946 roku. Tam byłem przez dwa lata i wróciłem do Warszawy, bo już mama moja była w Warszawie i rodzina. Poza tym jako urodzony warszawiak jednak tęskniłem do Warszawy. Tu się też zaangażowałem do opery i byłem solistą opery. Najpierw przy ulicy Nowogrodzkiej była państwowa opera, a potem, jak teatr został odbudowany, byłem solistą Teatru Wielkiego do 1986 roku. Potem uczyłem śpiewu w szkole muzycznej przy ulicy Bednarskiej 11 i przez siedemnaście lat uczyłem emisji wokalnej w zespole „Mazowsze”, w Karolinie. Do 2003 roku uczyłem. Jeszcze mógłbym uczyć, ale to już było uciążliwe, jazdy do Karolina pociągiem. Poza tym jeszcze choroba żony skłoniła mnie już do zajęcia się domem i pielęgnowaniem żony. Tak że już teraz, od tamtego roku, jestem stuprocentowym emerytem. Sam zresztą już ze zdrowiem nienadzwyczajnie, ale nie narzekam, bo i tak los był dla mnie szczęśliwy. Nie byłem ranny, nie wywieziono mnie do obozu, nie byłem represjonowany, tak że właściwie los ułożył mi się pomyślnie.

  • Jak po tylu latach ocenia pan wpływ Powstania na pana życie? Czy to wywarło jakiś szczególny wpływ?

Gdybym nie był w konspiracji, gdybym nie szedł do Powstania, to bym zginął, bo całą ludność przecież, z tego domu, gdzie mieszkałem, rozstrzelali Niemcy. Takie bywają losy. Gdybym nie wyszedł do Powstania, to na pewno bym zginął, a tak jakoś szczęśliwie, mimo że codziennie musiałem chodzić po całym terenie zajętym przez powstańców, nie byłem ranny ani razu. […]

  • Czy miał pan w końcu lat czterdziestych świadomość represji, czy nie słyszał pan o tym? Wspominał pan wcześniej, że nie ujawniał się pan ze swoją działalnością.

Tak, dopiero ujawniłem się, jak już władze PRL-u uznały żołnierzy AK za kombatantów, bo przedtem nie byli uznani. Tylko wiem, że władze wezwały do ujawniania się. Ryszard Dobrowolski, który się ujawnił – musiał się ujawnić, bo był w obozie – wiedział o tym i powiedział: „Dobrze, że się nie ujawniłeś”. Jednak BIP to była organizacja raczej polityczna, propagandowa, więc mogliby się czepiać. Nie wiadomo, jaki by mnie los spotkał. Mogliby mnie szantażować, mogliby mnie nakłaniać do współpracy czy coś w tym rodzaju.

  • Jak po latach ocenia pan Powstanie?

Myślę, że właściwie uczestnicy Powstania nie powinni się wypowiadać na ten temat, bo to trzeba zostawić historykom. Każdy z nas po prostu spełniał swój patriotyczny obowiązek, nie zastanawialiśmy się nad tym, czy Powstanie odniesie sukces, czy nie odniesie sukcesu. Tak byliśmy wychowani, moje pokolenie. I szkoła tak nas wychowywała, i dom, w patriotyzmie. Wielbiliśmy wszyscy marszałka Piłsudskiego, to dla nas był bohater prawdziwy, narodowy. Tak że nie czułbym się na siłach, uważam, że nawet może by było niewłaściwe wypowiadać się na ten temat. Wierzę w to, że spełniłem te zadania, których się podjąłem i starałem się wykonać to jak najsumienniej, jak najlepiej. Ta działalność była oczywiście marginalna, bo najważniejsza była działalność bojowa. Ja nie brałem udziału w szturmie na pozycje niemieckie z bronią w ręku, moją bronią był śpiew, oczywiście zdaję sobie sprawę z tego. Ponieważ to był fakt historyczny, więc wart odnotowania jako wydarzenie historyczne, ale uważam, że mój udział nie miał specjalnie jakiegoś znaczenia.
Fakt, że istnieje to wspaniałe muzeum, jest chyba dowodem, że jednak naród właściwie ocenia ten zryw. Wszystkie nasze powstania właściwie zasługują na uznanie, bo były zrywem bohaterskim. Polacy dali dowód, że kochają ojczyznę i że gotowi są oddać za nią życie.


Warszawa, 13 marca 2009
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz
Edward Pawlak Pseudonim: „Zbożyn” Stopień: śpiewak Formacja: Chór Rewelersów w Zespole Artystycznym Teatru Wojska AK Sekcja „Roju” w Biurze Informacji i Propagandy Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter