Elżbieta Roman

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Roman.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie pani rodziny przed wybuchem II wojny światowej.

Mieszkaliśmy w tym samym domu, w którym w tej chwili jesteśmy, tylko w innym mieszkaniu, które zresztą jest w dalszym ciągu w posiadaniu mojej rodziny. Moi rodzice sprowadzili się tutaj w 1938 roku, wtedy kiedy się urodziłam. Mieszkam więc tu od urodzenia z małą przerwą po Powstaniu, od 1944 roku do 1947 roku, i właściwie [jeszcze jedną] przerwą w 1939 roku. Znalazłam się [wówczas] na Litwie, jak się wtedy mówiło, ale właściwie to była Białoruś. Dopiero po roku wróciłam do Polski. Byłam zupełnie małym dzieckiem, pod opieką mojej babci i dalszej rodziny. Rodzice byli wtedy już w Warszawie. Mieszkaliśmy tutaj na Filtrowej. Mój ojciec był profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Został nim w 1938 roku, jak się urodziłam. Gdy wybuchła wojna, nie było oczywiście normalnej pracy na uniwersytecie, tak że mój ojciec prowadził wykłady w tajnym uniwersytecie. Ojciec był matematykiem. Nawet nie wiem, czy tam coś płacono, a trzeba było żyć. Moja rodzina to byli rodzice, moja młodsza o dwa lata siostra i ja. Ojciec w pewnym momencie założył sklep z materiałami piśmiennymi na ulicy Wspólnej, tam gdzie później było kino „Śląsk”. To był sklep, do którego materiały piśmienne dostarczane były z fabryki ołówków w Pruszkowie, bo to była nasza najbliższa rodzina. W ogóle bardzo dużo im zawdzięczamy. W sklepie pracowała kuzynka mojego ojca. Tam była skrzynka kontaktowa AK. Mój ojciec od dzieciństwa miał wrodzoną wadę serce i nie mógł być żołnierzem, więc brał udział w takich działaniach, które nie były dla niego za trudne ze względu na stan zdrowia. Pewnego dnia w sklepie, w którym była skrzynka kontaktowa AK, zrobiono kocioł. Tatuś dostał się na Szucha, na Pawiak, a ciocia, ta, która z nim pracowała, została wywieziona do obozu. Nawet nie wiem, w jakim obozie zginęła. Ojciec był w więzieniu trzy miesiące. Moja mama różnymi sposobami starała się go wyciągnąć, oczywiście za pieniądze i dzięki jakimś ludziom to się w końcu udało. Była pani, która miała podejrzane kontakty z Niemcami, i ona zeznała, że zna tego pana i ten pan w ogóle się polityką nie zajmuje, bo on się zajmuje matematyką. Zeznała, że przed wojną była jego uczennicą i że on jej nie pamięta, bo to było bardzo dawno temu. Jakoś udało się to załatwić przez nią właśnie za pieniądze. Pieniądze były z AK. Tata wrócił po trzech miesiącach. To był 13 sierpnia 1943 roku. Ten 13 sierpnia to dla nas bardzo ważna data, bo tata wyszedł z więzienia, a później my wyszliśmy z Pruszkowa, też 13 sierpnia. Taki zbieg okoliczności.
W czasie okupacji była jeszcze taka sytuacja, którą pamiętam jak przez mgłę, bo miałam może wtedy cztery lata. W Warszawie, to na pewno państwo wiedzą, był zamach na Igo Syma. To był aktor pochodzenia, zdaje się, austriackiego, niby spolonizowany, ale jednak w bardzo dobrej komitywie z Niemcami. Zrobiono na niego zamach i zabito go. Potem Niemcy w odwecie zrobili na Ochocie łapankę. Weszli do wszystkich mieszkań, gdzie można było złapać jakichś mężczyzn. U nas w domu, tu na piętrze, ale w innym mieszkaniu, była taka sytuacja. Moja mama otworzyła drzwi niemieckiemu oficerowi, trzymała wtedy na ręku moją siostrę, a ja stałam i trzymałam ją za spódnicę. W ręku miała ściereczkę od kurzu, bo akurat coś tam sprzątała. Powiesiła tę ściereczkę na klamce i Niemiec wchodząc, zrzucił niechcący tę ściereczkę. Podniósł się więc bardzo grzecznie i ładnie ją powiesił. Nie wiem dlaczego, czy to że zobaczył kobietę z dwojgiem dzieci i coś się w nim odezwało, jakaś przyzwoitość, ale gdy zobaczył mojego ojca w głębi korytarza, powiedział: „Niech pan się schowa, a ja powiem, że tutaj nie ma nikogo”. To był taki cud, bo łapanka była bardzo poważna i wszystkich rozstrzelano. Potem to są właściwie takie moje wspomnienia z okupacji. Pamiętam, jak chodziłam z koleżankami do parku koło nas, bo w szkole Słowackiego, do której później chodziłam na rogu Łęczyckiej i Wawelskiej, stacjonował Wehrmacht. Oni hodowali krowy i te krowy chodziły po parku. Moje starsze koleżanki hodowały jakieś jarzyny, bo mamy z drugiej strony domu ogródek. Wobec tego zbierały ten nawóz i opowiadały, że to jest szpinak, więc z siostrą zapamiętałyśmy, że szpinak jest paskudny.

  • Czym się zajmował pani ojciec, po tym jak po trzech miesiącach opuścił więzienie?

Sklepu już nie było i właściwie nie wiem, z czego żyliśmy. Pomagała nam albo rodzina, albo organizacja. Nie wiem. W każdym razie właśnie wtedy w czasie okupacji, ponieważ były długie wieczory, było dużo czasu, nie było normalnej pracy, mój ojciec wymyślił dwie gry towarzyskie. Jedna z tych gier jest sprzedawana u państwa w Muzeum. Wtedy to się nazywało „Hodowla zwierzątek”, teraz się nazywa „Farmer”. Jest już też następna wersja „Ranczo”. Pyta pani właśnie, z czego żyliśmy. Ta gra się jednak sprzedawała. Były dwie gry. Jedna była właśnie o zwierzątkach, a druga o jakiejś bitwie morskiej. Było wtedy tak, że Niemcy dawali pozwolenie. Nie można było bez ich pozwolenia czegoś sprzedawać. Na te zwierzątka dali pozwolenie, a na tę bitwę morską już nie. Te zwierzątka dawały jednak jakiś dochód, bo wszyscy zamawiali telefonicznie. Dopiero później wszystko się spaliło, ale jedna gra zachowała się w Pruszkowie pod Warszawą. Dlatego można było to odtworzyć. No i cóż, właściwie to muszę już teraz powiedzieć, jak to było z Powstaniem.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Czy wcześniej w domu mówiło się, że Powstanie wybuchnie?

Nie, nie. Ja przynajmniej nie miałam takiej świadomości. Miałam sześć i pół roku, więc byłam małym dzieckiem. Nawet się nad tym zastanawiałam, jak to właściwie [było], po tym jak nas wyrzucali, i chyba nie zdawałam sobie sprawy. Dzieci może nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa, z tego co nas czeka. Starsi na pewno wiedzieli, że może nas spotkać wszystko. W każdym razie w dzień Powstania przyszła do nas moja babcia. Dziadek był chory i powiedział do babci: „Idź na obiad do Zosi”, czyli do mojej mamy, a sam został. Przed wojną moi dziadkowie mieszkali w Alejach Ujazdowskich. Później, jak Niemcy robili swoją dzielnicę, wyrzucili ich i moi dziadkowie wylądowali w mieszkaniu, które im udzieliły siostry felicjanki, na rogu Żelaznej i Leszna. Ten dom stoi do dziś. Ponieważ mój dziadek leżał, bo był chory, to nie wiemy, jak zginął. Tylko od sióstr felicjanek, które tam miały chyba swój zakład dla chorych, mama dowiedziała się po wojnie, że siostry wyrzucili, znaczy wypędzili z domu, a pewno tych wszystkich chorych zabili, spalili, zastrzelili. Nie wiadomo. W każdym razie mój dziadek tam zginął. Babcia przyszła tu do nas z torebeczką, w kapeluszu i tak została.
Oprócz babci było dużo więcej osób. Pani mówiła, że ładna klatka schodowa. Na tej klatce schodowej koczowało kilkadziesiąt osób. Stało się tak, dlatego że tramwaj zatrzymał się 1 sierpnia pod naszym domem i wszyscy, którzy byli w tramwaju przyszli do naszego domu. Musieli się schować, bo już była strzelanina, już było niebezpiecznie. Ci ludzie koczowali właśnie na tej klatce schodowej. Umożliwiło im się jakieś spanie, jedzenie. W czasie Powstania nigdy nie zaznaliśmy głodu, bo już 9 sierpnia nas stąd wyrzucili. Na Filtrach stacjonowali Niemcy, chyba Wehrmacht, i była taka bardzo dziwna sytuacja. Dobrze to pamiętam. W naszym domu na dole był sklep spożywczy, kolonialny, bardzo dobrze zaopatrzony. Niemcy rozbili ten sklep i te produkty żywnościowe przynieśli do naszego domu. Dlaczego to zrobili? Też to był jakiś... [Dzięki temu] można było jakoś tych ludzi żywić. U moich rodziców w domu na jakiejś tacy były wysypane bakalie. Rodzice powiedzieli nam, że to jest państwa Sadowskich, tych co mieli sklep i że nie wolno nam tego ruszać, ale myśmy z siostrą troszkę podjadały. Szkoda, że mało, bo potem się wszystko spaliło. Jak było trochę jakiegoś chleba, to moi rodzice robili suchary, bo nie wiadomo było, co z nami będzie, gdzie się znajdziemy, jak długo tutaj będziemy. Później jak nas wyrzucali, to zabrali ze sobą te suchary.
Przyszedł dzień 9 sierpnia. Pamiętam z tego tyle, że Niemcy krzyczeli, wypędzali nas. Miałam widocznie wtedy jakąś świadomość, że nas na zawsze wyrzucają i tam nigdy nie wrócimy, bo mimo że był upał taki jak teraz, to zawołałam do mamy: „Moje zimowe buty”. Złapałam moje zimowe buty i je wzięłam. Służyły potem mnie i jeszcze mojej siostrze. Dziecko jakoś coś tam sobie kombinuje. Wyrzucili nas z tego domu i nie pamiętam, tego co się stało pod domem. Może już przeszliśmy dalej. Była taka sytuacja. Mieszkali tu państwo Wondołowscy, gdzieś na którymś piętrze, i mieli syna, który był Powstańcem. Został ranny i jakoś doczołgał się tutaj do rodziców i ci rodzice go pielęgnowali, ale on nie mógł chodzić, był zupełnie ciężko ranny. Rodzice wynieśli go na noszach przed dom, na chodnik i chcieli go nieść. Wtedy zostali rozstrzelani, rodzice i on. Nie widziałam tego, tylko później rodzice mi powiedzieli, pewno dużo później. Pędzili nas Łęczycką, tą ulicą do Wawelskiej. Pamiętam, że było bardzo gorąco. Moja mama miała jakiś cieniutki płaszczyk, jakąś narzutkę z kieszeniami i ci co nas pędzili, to było trochę Niemców, ale dużo było też tych z RONA, i taki właśnie jakiś do mojej mamy podbiegł, wsadził jej rękę do kieszeni, bo zobaczył, że coś tam jest, a to był pierścionek, taki pamiątkowy, który sobie mama przywiozła kiedyś z Hiszpanii, ładna robota, ale nic nie wart. Ugryzł to, stwierdził, że to nie jest złoto i rzucił o ziemię. Mama podniosła to i jest to u nas jako pamiątka.
Jak tak szliśmy tą Wawelską, to straszne były widoki. Trupy, krzyki, tych co nas poganiali. Doszliśmy do Grójeckiej i potem na Zieleniak, tam gdzie teraz jest Hala Banacha. Przed wojną to był targ. Wpędzono nas tam w te mury i też nie było wiadomo, jak długo będziemy tam siedzieć. Mój ojciec znalazł jakąś beczkę, bo myślał, że może byśmy się z siostrą przed ewentualnym deszczem schroniły. Bardzo szybko, nie wiem jak długo tam byliśmy, może najwyżej kilka godzin. Nagle wpadli Niemcy, zrobili szpaler. Była akurat taka sytuacja, że ja zostałam z jednej strony, a moi rodzice z drugiej, bo właśnie ja tej beczki pilnowałam. Zaczęłam biec, z drugiej strony biegł mój tata i na szczęście jakoś między tymi Niemcami przebiegłam. Zaraz nas wypędzili do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim były wagony normalnej kolejki podmiejskiej, takie pasażerskie wagony.
Dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie wysiedliśmy i jakoś się niedobrze poczułam, ale zobaczyłam panią w białym fartuchu i zawołałam do mamy: „Mamo, pani Dukwiczowa”. Pani Dukwiczowa była żoną jednego z dyrektorów z fabryki ołówków. Mama ją zaczepiła i ona od razu nas wyprowadziła z tego tłumu do kuchni obozowej i zawiadomiła moją rodzinę Majewskich, właśnie tych z fabryki ołówków. To było wielkie szczęście, że nas do tej kuchni wprowadzili. Tam jakąś zupę gotowano. Nie wiem, czy wszyscy ludzie dostawali tę zupę, bo tam były tłumy. Po prostu ludzie z tobołkami siedzieli na ziemi i tak koczowali. Później ta nasza rodzina starała się nas wyciągnąć z tego obozu. Odbyło się to w ten sposób, wtedy były legitymacje jeszcze bez zdjęć, że moja babcia wyszła na legitymację jakiejś pielęgniarki, mój ojciec na legitymację lekarza, moja siostra z mamą na legitymację pani z pięcioletnim dzieckiem. Moja mama była tak zdenerwowana tym, że ma przejść przy budce, gdzie stał strażnik, że zapominała nazwisko tej osoby z legitymacji, ale on się akurat obrócił, nie pytał. Wtedy nie było takiej ścisłej kontroli, bo to był [dopiero] początek i oni właściwie może też nie wiedzieli, co robić. To był w końcu już 1944 rok i im się trochę grunt pod nogami palił. Ze mną był kłopot. Jeszcze muszę wytłumaczyć, co robiła pani Dukwiczowa. To było tak, że Niemcy do obozu w Pruszkowie zatrudniali Polaków jako sanitariuszy czy jakąś pomoc, osoby mówiące po niemiecki. Tam właśnie była pani Dukwiczowa i moja siostra cioteczna, Barbara Majewska, która nie poszła do Powstania i pewnie dlatego przeżyła. Była w Batalionie „Zośka” i jej brat zginął na Bielańskiej, jak szli ze Starego Miasta do Śródmieścia. To właśnie pani Dukwiczowa poszła ze mną do takiej salonki, eleganckiego wagonu, w którym urzędowali Niemcy i powiedziała, że znalazła dziecko, dziewczynkę i chciałaby ją zabrać. Oni machnęli ręką, dali jakąś kartkę i ona mnie wyprowadziła. Wyszłam, a z drugiej strony czekała moja ciocia. Rodzina Majewskich przytuliła nas u siebie, ale ponieważ Niemcy interesowali się jednak tymi warszawiakami, którzy uciekali albo w jakiś sposób wychodzili z obozu, to było trochę niebezpiecznie, a poza tym u Majewskich było mnóstwo ludzi. Wszyscy z rodziny, znajomi, szli do nich po pomoc. Wtedy mój ojciec pojechał pod Grójec, na wieś, do majątku Kopana i tam nas przyjęli.

Początkowo mieszkaliśmy w czworakach. To bardzo dobrze pamiętam, tam było klepisko, nie było podłogi, tylko klepisko. Dali nam jedną izbę i tam mieszkaliśmy. Moi rodzice chodzili do ogrodu, coś tam pielić, żeby jakoś pomagać, żeby trochę zarobić na nasz pobyt. My byłyśmy z babcią. Pamiętam, że zawsze tam było świeże mleko od krowy i babcia robiła nam zacierki na mleku. To było coś wspaniałego. Jakiś czas mieszkaliśmy w tych czworakach. Potem się okazało, że ponieważ mój ojciec może uczyć matematyki i nie tylko, to zaczął uczyć siostrzeńców pani domu, z którą potem bardzo się zaprzyjaźniliśmy aż do jej śmierci. Wtedy przenieśli nas do takiego pokoju w pałacu (to było coś w tym rodzaju), to był bardzo duży dom. Tam była bardzo duża wilgoć i ja zaczęłam chorować na zapalenie stawów. Mieszkaliśmy tam całą jesień.
W tym dworze mieszkał jakiś pułkownik z Wehrmachtu, bo stacjonowali tam też Niemcy. Była taka śmieszna sytuacja. Ponieważ było tam zimno i wilgotno, to paliło się w piecu. Moja babcia poszła z wiaderkiem, bo się po prostu kradło węgiel Niemcom, tam był ten pułkownik i cały oddział, pewno nieduży. Kiedyś właśnie poszła ukraść węgiel i pojawił się jakiś Niemiec, który zobaczył starszą panią, wziął od niej wiaderko i przyniósł. Takie dziwne bywały sytuacje.
Była jeszcze [inna] ciężka sytuacja. 17 stycznia Warszawa była wolna, wobec tego moja mama, ponieważ tata nie czuł się na siłach, pojechała tutaj, [zobaczyć], co się dzieje z naszym domem, żeby go jakoś zabezpieczyć. Tutaj ten cały dom nie był zrujnowany, tylko spalony. Odpadły tynki, była goła cegła, a klatka schodowa taka była, jak jest teraz, z kamienia (też pewnie tynk był spalony). Niemcy robili w ten sposób, że chodzili z miotaczem ognia i każde mieszkanie podpalali. Tutaj na pierwszym piętrze jedno mieszkanie nie było w ogóle spalone, bo widocznie przegapili. Nie byli tacy dokładni. Moja mama tu przyjechała i przez miesiąc jej nie było. Moja siostra i ja nie zdawałyśmy sobie może sprawy, z tego jaka [jest to] niebezpieczna sytuacja, a tata to wiedział. Nawet później mówił, że bał się, że mama już w ogóle nie wróci. Po miesiącu wróciła, bo jednak to było trudno, [mimo] takich niedużych odległości, ale nie było normalnej komunikacji. Potem wróciliśmy, a potem przyjechali Rosjanie. W pewnym momencie Niemcy zaczęli strasznie nerwowo pakować się w ciężarówki i uciekali. Zaraz za nimi przyjechali Rosjanie. Szczęśliwie ci Rosjanie to byli młodzi chłopcy, zmęczeni potwornie, widać, że tacy ledwo żyli. Przyszli do nas, do tego pokoju, w którym mieszkaliśmy i spytali się, czy mogą się położyć na podłodze. Położyli się tak pokotem, czapki pod głowę i tak spali. Potem jak się obudzili, to jeden taki młody z Władywostoku strasznie upodobał sobie moją siostrę i chciał jej dać jakiś prezent, więc dał jej agrafkę i jakąś mapkę. W każdym razie nie mieliśmy żadnych problemów, a różnie bywało, jak oni przyjeżdżali, jak nas oswabadzali.
Później wyjechaliśmy, znowu wróciliśmy do Pruszkowa. Tam nas przyjęto i [potem] wróciliśmy tutaj do Warszawy. Jeszcze w międzyczasie mój ojciec dostał stypendium w Stanach, w Princeton, gdzie miał okazję poznać Einsteina. Wyjechał w 1946 roku chyba na pół roku, ale trwało to dużo dłużej, bo trzy miesiące stał w lodach w Arhus w Danii. Nie było wtedy lodołamaczy. W tamtą stronę jak jechał, to jechał statkiem amerykańskim, który przywoził pomoc dla Polski (to była UNRRA). Oni przywozili tu konie i różne rzeczy. Później jak te konie wyładowali, to brali czasem jakiegoś pasażera i właśnie mój ojciec tak jechał do Ameryki. Potem wracał, nie wiem już jakim statkiem, polskim. Jego nie było, a mama bardzo dzielnie doprowadziła to nasze mieszkanie na Filtrowej do takiego stanu, że mogliśmy się przeprowadzić. To był 1947 rok, Wielkanoc 1947 rok, tak że trzy lata.

  • Czy pani rodzina miała jakieś problemu po Powstaniu, po zakończeniu wojny związane z tym, że tata pomagał w konspiracji? Nie było problemu, aby wyjechał na stypendium do Stanów Zjednoczonych?

Nie, nie było problemu. Wie pani, polska matematyka była tak ważna, że była przez władzę ceniona. Nie było żadnych.

  • Wracając jeszcze na chwilę do samego Powstania, proszę powiedzieć, jakie wspomnienie z Powstania wyryło się pani w pamięci najbardziej?

Nie wiem, chyba to jak nas pędzili.

  • Widok Warszawy?

Tak, tak. Wie pani, te trupy, te wrzaski tych ludzi. Przecież oni nas popychali, bili kolbami. Pamiętam dom przy pomniku Lotnika, to taki był jakoś ścięty chyba bombą. No i później ten Zieleniak, to było straszne. Dopiero dużo później, jak już byłam dorosła, dostałam książkę, wydaną zresztą chyba w Paryżu, o tym co się tam działo. Nie byłam tego świadoma, bo byłam za mała. Moja mama mówiła tylko, że była szczęśliwa, że byłyśmy takie małe, bo działy się tam straszne rzeczy. Nie wiem, co jeszcze mam pani opowiedzieć.

  • Jak się dowiedzieliście o tym, że Powstanie się skończyło? Nie było was już w Warszawie.

Nie wiem. To rodzice się dowiedzieli. Ale jak? Tego nie wiem, bo byliśmy właśnie na wsi. To była wieś zabita deskami, tak że tego nie umiem powiedzieć, jak to było.
Właściwie to już wszystko opowiedziałam.
Warszawa, 26 lipca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Agata Grubek
Elżbieta Roman Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter