Eugenia Gugała-Stolarska „Werka”
- W jakim oddziale pani walczyła? Kiedy i gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się 3 stycznia 1928 roku w Warszawie. Poprzez „Szare Szeregi”, harcerstwo, zostałam w lipcu, przed Powstaniem, wcielona do Armii Krajowej i zaprzysiężona dokładnie przeddzień wybuchu Powstania. Miałam wtedy szesnaście lat i parę miesięcy. Droga harcerska zaprowadziła mnie...
- W jakim oddziale pani walczyła?
Dostałyśmy przydział do sanitariatu i łączności. Moim punktem wyjściowym do Powstania był Mokotów, dokładnie ulica Starościńska 1, objęty przez Pułku „Baszta”. Mój punkt sanitarny obsługiwał kompanię „O-3” w „Baszcie”.
W czasie wybuchu Powstania byłam łączniczką, sanitariuszką. W tym wieku się nie miało stopni jeszcze.
- Jaki wpływ na panią miała rodzina i wychowanie w domu?
W mojej rodzinie były silne tradycje patriotyczne. Mój pradziad był powstańcem styczniowym, zarówno ze strony ojca jak i matki. Ojciec mój brał udział w I Wojnie Światowej, nie tyle w I Wojnie Światowej, ile w [wojnie] 1920 roku. Jego szlak bojowy zawiódł go aż pod Kijów, gdzie notabene był wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną. Był przekonany, że będzie rozstrzelany. Czerwonoarmiści rozebrali ich do bielizny i potem kazali iść przed siebie. Udało się im dotrzeć do lasu i uniknęli rozstrzelania. Odbył szlak na Kijów. Dziadek mój, syn powstańca styczniowego, w 1939 roku pełnił, w swojej dzielnicy, funkcję komendanta obywatelskiej straży, która miała za zadanie zajmować się sprawami cywilnymi, właściwie była to obrona cywilna. Zajmował się wszelkimi sprawami, które dotyczyły obrony cywilnej.
- Czym zajmował się pani ojciec przed wojną?
Mój ojciec przed wojną był pracownikiem PKP, zresztą do samej emerytury. W latach powojennych też pracował na kolei. Był maszynistą kolejowym. W dniu wybuchu wojny w 1939 roku został zmobilizowany.
- Czym zajmowała się pani matka?
Moja matka zajmowała się dziećmi i domem. Wtedy to się nazywało, że jest przy mężu – był taki termin wpisywany nawet do dowodów.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy na praskiej stronie, gdzie obecnie znajduje się fabryka żerańska. Dzielnica wtedy nazywała się Pelcowizna.
Mam starszego brata, który także był w konspiracji i brał udział w Powstaniu. Powstanie zastało go na praskiej stronie.
- Ile brat był starszy od pani?
Niecałe trzy lata ode mnie starszy. Wracając do tradycji rodzinnych, to już zdarzyło mi się mówić, że mój dziadek był synem powstańca styczniowego, a dziadkiem czworga powstańców warszawskich. Miał trzy córki, każda miała po dwoje dzieci, z tego czworo starszych wzięło udział w Powstaniu Warszawskim. Także byli w konspiracji.
- Żyliście państwo w bardzo dobrych kontaktach?
Byliśmy w bardzo dobrych [kontaktach], bośmy mieszkali do samego Powstania w jednym domu. U mojej ciotecznej starszej siostry odbywały się wykłady podchorążówki. U nas spotkania konspiracyjne mego brata, tamże spotykała się moja drużyna.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Jak mówię byłam dzieckiem. Zapamiętałam ten dzień znakomicie, bo dzień był bardzo słoneczny, bardzo upalny. Wszyscy rano dowiedzieli się, że wybuchła wojna. Koło południa zaczęły krążyć nad Warszawą samoloty. Wtedy mój starszy brat mówił: „To nasze polskie samoloty, to ćwiczenia”. – Dopóki nie zaczęły spadać pierwsze bomby. Bardzo ostro wryły mi się w pamięć całe dwadzieścia siedem dni września 1939 roku. Moja dzielnica była bardzo bombardowana, ze względu na bliskość dużego węzła kolejowego Warszawa Praga Towarowa. Tam przetaczano wszystkie pociągi wojskowe. Notabene mój ojciec, jako pracownik kolei, podlegał mobilizacji. Cały czas pracował prowadząc amunicyjne pociągi z Cytadeli Warszawskiej na pierwszą linię frontu, tam dojeżdżały pociągi, woził amunicję. Z jego relacji, przecież nie byłam z nim wtedy na parowozie, wiem, że były takie sytuacje, że wyjeżdżając z Cytadeli Warszawskiej, przez Most Kolejowy Gdański, musiał chować się pod węglarkę. Parowóz, pociąg amunicyjny, był ostrzeliwany przez nadciągające od strony Modlina wojska niemieckie. Ostrzeliwana była i Cytadela i Warszawa. Strącili mu komin na parowozie. Oczywiście zarzutowało to pewnie na wszystkie emocje. Ponieważ następował front od strony północnej, od strony Jabłonny, musieliśmy uciekać – dzielnica płonęła – najpierw do Tarchomina. Później wojsko uprzedziło nas, że jest coraz bliżej front, więc wróciliśmy do Warszawy na Stare Miasto, które w 1939 roku też było silnie ostrzeliwane i bombardowane. Siedzieliśmy w schronie, w piwnicach – między innymi nawet w piwnicach „fukierowskich” – podczas oblężenia Warszawy. Bardzo dokładnie zapamiętałam ostatni dzień kapitulacji w 1939 roku, kiedy mój ojciec przyszedł do nas na Stare Miasto, gdzie byliśmy z matką i powiedział: „To już koniec”. 27 września skończył się ostrzał i wyszliśmy na Plac Zamkowy, gdzie płonął zamek. Właśnie data – 27 września jest w moim życiu upamiętniona, bo 27 września 1944 roku także kapitulował Mokotów, gdzie byłam, walczyłam podczas Powstania.
- Jakie były dalsze losy w trakcie okupacji? Co się stało z pani ojcem? Gdzie pani rodzina się zatrzymała?
Okupacja zaczęła się, tak jak dla wszystkich, aresztowaniami. Dziadek był wielokrotnie przesłuchiwany. Na początku jeszcze to nie było bardzo drastyczne. Ojciec nadal pracował na kolei. Bo gdzie miał pracować? Po skończeniu szkoły powszechnej w 1941 roku zaczęłam uczęszczać na tajne komplety w gimnazjum i liceum imienia Emilii Plater. Oczywiście tajne nauczanie odbywało się w ścisłej konspiracji. Legitymacje szkolne miałyśmy z tak zwanych „kryjących szkół”. W pierwszej klasie była kryjąca Szkoła Krawiecka, w drugiej klasie nazywała się Szkoła Gospodarstwa Domowego, w trzeciej klasie Korespondencji i Maszynopisania. To były tylko przykrywki, żebyśmy mogły realizować program normalnego, gimnazjalnego, nauczania. Przedmioty jak historia, geografia, łacina, to wszystko odbywało się w prywatnych mieszkaniach na kompletach. Roboty ręczne w kryjących szkołach [się odbywały].
- Gdzie mieszkała pani rodzina?
W dalszym ciągu mieszkałam na Pradze, na Plecowiźnie. Komplety koncentrowały się jednak w Śródmieściu, gdzie zarówno dla nas, uczennic, jak i profesorów, łatwiejszy był dojazd. Między innymi na Mokotowie, na Starym Mieście, na ulicy Czerwonego Krzyża, u różnych koleżanek, w mieszkaniach ich rodziców.
- Czym zajmował się pani brat?
Mój brat chodził do tak zwanej szkoły kolejowej na Chmielnej, co było także przykrywką dla szkoły Wawelberga i niektórych wydziałów politechniki.
- Jak pani się zetknęła się z konspiracją?
Moja konspiracja zaczęła się od drużyny szkolnej harcerskiej przy moim macierzystym tajnym gimnazjum i liceum. Przez pierwszy rok to się sprowadzało do normalnych harcerskich zajęć jak wyjeżdżanie w teren, ćwiczenia terenowe, podchody. W krótkim czasie przestało nam to wystarczać, bo byłyśmy nastawione na bardziej bojowe działanie. Udało nam się nawiązać kontakt z 49. Warszawską Drużyną Harcerek, gdzie już rozpoczęły się działania o charakterze przygotowań wojskowych. Zaczęły się wykłady z instruktorami odnośnie poznawania broni, służb łącznościowych i sanitarnych. Wtedy poznałam naszą późniejszą komendantkę – „Marynię”. Wypadło mi nazwisko, a to ciekawa bardzo postać, o której miałbym ochotę coś powiedzieć.
- Pamięta pani czy pierwsza pani drużyna miała nazwę?
To była przyszkolna drużyna harcerska. Następna, w której znalazłam się, z całym naszym zastępem gimnazjalnym, to była 49. Warszawska Drużyna Harcerek.
- W pierwszej drużynie z pani opowieści wynika, że tam nie było żadnej instruktorki?
Była drużynowa. Myśmy wtedy miały po trzynaście lat. Praca harcerska [była] jak w harcerstwie. Między innymi wyjeżdżałyśmy do Podkowy Leśnej na ćwiczenia terenowe.
- Powiedziała pani: „Szukałyśmy same kontaktu z konspiracją”. Jakie były motywy waszego postępowania?
Ponieważ zetknęłyśmy się z innymi harcerkami z 49. drużyny, to przeniosłyśmy się do 49. drużyny harcerek z „Szarych Szeregów”, bo tam, w ówczesnym moim przekonaniu, było bardziej dorosłe działanie.
- Tam było głównie szkolenie? Nie było żadnej akcji?
Głównie kolportaż „Biuletynu Informacyjnego”. Poza tym po każdych wykładach instruktażowych, trzeba było wyprowadzać, zabezpieczać [instruktorów]. Był umówiony cały kod sygnalizacyjny. Nasza komórka konspiracyjna była w Alei 3 Maja. Musiałam iść przed instruktorem na kilkadziesiąt metrów, był cały system znaków – jak podniosę rękę i będę poprawiała włosy, to znaczy, że naprzeciw idzie patrol niemiecki, albo inne zagrożenie.
- Pani rodzice wiedzieli, że jest pani w konspiracji?
Oczywiście. Domyślali się. To znaczy konspiracja polegała na tym, żeby nie mówić. W tej chwili wiemy więcej niż wtedy. Wiedziałam, że mój brat jest w konspiracji, ale o tym się nie rozmawiało. Zasady konspiracyjne tego wymagały. Mój ojciec też był związany w pracy konspiracyjnie, ale o tym się nie mówiło jawie. Dbaliśmy o to, żeby jak najmniej znać nazwisk. W końcu istniała możliwość wpadek i wtedy zagrożenie nie wytrzymania przesłuchań. Do tej pory większość kolegów znam po pseudonimach, a dopiero kilkanaście lat temu zaczęłam kojarzyć je z nazwiskami. Na przykład dowódca mojego męża, Jerzy Kłoczowski, był także powstańcem z tego samego zgrupowania co ja. Notabene zostali ranni obydwaj tym samym granatnikiem. Zawsze wiedziałam, że jego dowódcą był „Piotruś”, dopiero później zaczęliśmy używać, już jawnie, swoich nazwisk. Kontakty popowstaniowe po 1956 roku się w zasadzie rozwinęły.
- Chciałbym zapytać o bezpośrednie wydarzenia związane z wybuchem Powstania Warszawskiego. Czy chciałby pani jeszcze coś dodać z czasu konspiracji?
Ostatni okres, cały lipiec, to byłyśmy już cały czas w ostrym pogotowiu. Bardzo intensywne szkolenia przechodziłyśmy. Były już wyznaczone punkty alarmowe, bo następny był punkt wyjściowy. Dla mnie Powstanie nie zaczęło się 1 sierpnia, tylko chyba 28 lipca, kiedy wyszłam z domu na punkt alarmowy. Tak się złożyło, że mój punkt alarmowy był równocześnie punktem wyjściowym na ulicy Starościńskiej 1. Jest to mała uliczka od Rejtana, przebijająca się teraz do Rakowieckiej. Wkoło było pięć czy sześć punktów oczekiwania, alarmowych. Na każdym punkcie były po dwie, trzy dziewczyny. W momencie ogłoszenia ostrego pogotowia musiałyśmy [je] ściągnąć z punktów alarmowych na punkt wyjściowy. Między innymi przed Godziną „W”, jeszcze o godzinie trzeciej, zawiadamiałam te z ulicy Madalińskiego, żeby stawiły się wszystkie na punkcie wyjściowym. Ostatnie dni polegały głównie na tym, żeśmy przewoziły leki, całe zaopatrzenie dla punktu sanitarnego, oprócz medykamentów, sprzęt. Mój punkt liczył w sumie dziewiętnaście osób. Składał się z punktowej od spraw administracyjnych, był chirurg, internistka, dyplomowana pielęgniarka i dwa patrole po siedem czy osiem osób. Tak że mogłyśmy przemiennie chodzić. To była drużyna, cztery patrole, byłyśmy podzielone na pół, tak że jak jeden patrol wychodził, to drugi [zostawał]. Bardzo ostro i wyraziście zapamiętałam Godzinę „W”.
- Jak pani ocenia wyposażenie oddziału sanitarnego? Czy to było dobre zaopatrzenie w środki, czy raczej skromne?
Trudno mi ocenić, ale wydaje mi się, że był dosyć dobrze przygotowany w medykamenty, były sterylizatory, było trochę sprzętu chirurgicznego. Z tym że dopiero 1 sierpnia rano, dwie pary noszy zostały dostarczone dorożką. Nastrój przygotowania do Powstania już był tak wyraźny i widoczny, że cud, że wtedy Niemcy nie zgarnęli dorożki, która wiozła nosze. Byłyśmy chyba dobrze przygotowane.
- Czy w miejscu koncentracji miały panie wcześniej ćwiczenia z rozpoznania terenu? Czy była pani przygotowana topograficzni?
Znałyśmy teren, dzielnicę, ponieważ tam stale przebywałyśmy, miałyśmy szkolenia, zebrania spotkania konspiracyjne. Dopiero później dowiedziałam się, że oddział, który my miałyśmy to była kompania „O-3” w „Baszcie”. To było objęte ścisłą konspiracją. Jak już wspomniałam o godzinie trzeciej wróciłam na punkt po zawiadomieniu tych, które były na punktach alarmowych. Już wtedy w bramie stał jeden z naszych żołnierzy. Do bramy naszego budynku, w którym był punkt, można było tylko wchodzić, już nie wypuszczano nikogo. Padły pierwsze strzały, które o godzinie piątej po południu usłyszałam, trudno mi wręcz teraz o tym mówić, to był stan euforii.
Nasz punkt sanitarny był w zaułku w miejscu dosyć spokojnym, niemniej wszystkie narożniki ulicy i budynków były obstawione przez chłopców – powstańców. Dopiero o zmierzchu dostałyśmy wiadomość, że w pobliżu, o dwa domy dalej, jest pierwszy ranny. Punkt był na Starościńskiej 1.
- Sama Godzina „W” to po prostu strzały?
Tak, z tym że [nasz] odcinek był dosyć fatalnie położony, bo był bardzo blisko ulicy Rakowieckiej, gdzie po drugiej stronie były koszary
Flakkaserne i
Stauferaserne, mocno obsadzone przez Niemców. Tam głównie były oddziały lotnicze, ale w momencie wybuchu Powstania, oni nie koncentrowali się na lotnictwie, tylko na obronie. Bardzo silny [był] ich opór. Zresztą nasz atak na koszary po drugiej stronie Rakowieckiej załamał się w nocy. Nie jestem historykiem Powstania i nie potrafię dokładnie powiedzieć przebiegu, ale z tego odcinku Mokotowa nasze oddziały wycofały się już pierwszej nocy. Zostałyśmy z rannymi odcięte od naszych placówek. To było pole niczyje. Co później dopiero zaowocowało blokadami, penetracją przez oddziały niemieckie, wyciąganiem ludzi i egzekucjami.
- Zaraz do tego wrócimy. Pierwszy rany wieczorem był.
Dostałyśmy wiadomość, że dwa domy dalej jest pierwszy ranny. Tam poszła pielęgniarka z sanitariuszką – jedną z nas. Okazało się, że chłopak ma postrzał w głowę i one mogły zrobić tylko pierwszy opatrunek. Później dopiero poszedł chirurg. Jak wrócił, to powiedział, że zagrożone ma oko. Oczywiście stracił oko, bo później miałam z nim kontakty i mam nadal w naszych spotkaniach „basztowskich”.
Nazywa się Jabłoński.
W tej chwili nie, za moment może sobie przypomnę jego pseudonim. Z punktu, gdzie był rany, znacznie później, [został] odstawiony do szpitala na ulicę Chocimską, do Instytutu Higieny, bo tam był szpital. W tym okresie na tym terenie byli Niemcy, ale kursował tak zwany legalny patrol, który zbierał chorych z dzielnicy, w części odciętej. On, pod pretekstem, że jest zakaźnie chory, przez legalny patrol został zabrany do Instytutu Higieny.
To był patrol ze szpitala. Wiadomo, że tam byli nasi ludzie z konspiracji, ale w części odciętej przez Niemców musiał chodzić jako cywilny patrol szpitalny. Chodził z białą chorągwią i z drugą z czerwonym krzyżem, tak, żeby zbierać chorych ludzi, cywilów. Niemcy w pierwszych dniach nie traktowali nas jako powstańców, tylko jak bandytów. Ale wracając do naszego punktu sanitarnego. Po zmierzchu dostałyśmy wiadomość, że są ranni na wylocie ulicy Rejtana i Puławskiej. Rzeczywiście było tam kilku rannych. Tam atakowała kompania „O-3”. Stamtąd w nocy przenosiłyśmy rannych na nasz punkt sanitarny. Był „Radwan”, który miał przestrzeloną szczękę i obie dłonie. Dosłownie dostał pocisk, w momencie jak sam celował do Niemca. Jak nam z trudem opowiadał był przekonany, że jego strzał zabił Niemca, który do niego strzelał. „Radwan” – Pietraszewski chyba się nazywał. Następny ranny to był „Ted”, Tadeusz Olszewski miał przestrzeloną nogę. Potem przyprowadziłyśmy „Marka”, który był ranny w plecy, Marek Rutkowski, potem kilku innych, których nazwisk nie pamiętam. Pamiętam jeden miał pseudonim „Lolek”. Oni dostali pierwszą pomoc na naszym punkcie. Ci, którzy musieli leżeć, zostali położeni do rodzinnych łóżek tam gdzie był nasz punkt sanitarny. Sytuacja była o tyle fatalna, że jak mówiłam, nasze oddziały wycofały się z tej części Mokotowa. Myśmy zostały, punkt sanitarny, z pełną obsadą i z rannymi bez żadnej osłony.
- Nikt w patrolu nie był uzbrojony?
Punkt sanitarny nie był uzbrojony i nie mógł się bronić. Miałyśmy inne zadania. Poza tym co by to dało, gdyby [była] broń? Na pewno była jeszcze po kątach, bo później wycofując się stamtąd, nawet sama chowałam pozbieraną amunicję w skrzynkach balkonowych, zagrzebywałam to do ziemi, ale to jest dalsza historia. Cały mój punkt sanitarny przez ponad dwa tygodnie był odcięty. Czekałyśmy na łączność z częścią Mokotowa, gdzie już się ustabilizowała linia frontu. Z terenu objętego działaniami Pułku „Baszta” dotarły do nas sanitariuszki, które pozorując legalny patrol cywilny zabrały naszych rannych nie chodzących. Z tym, że on nie mógł być za duży. Jako sanitariusz poszedł chodzący ranny i ten, którego trzeba było nieść na noszach i noszowi z patrolu rzekomo cywilnego.
- Jak wyglądały dwa tygodnie odcięcia?
Podczas dwóch tygodni Niemcy zaczęli penetrować bardzo dokładnie tą dzielnicę. Penetrowanie polegało na tym, że od strony Puławskiej i Rakowieckiej, podpalali dom po domu, wygarniając ludność, zabierając mężczyzn do koszar i wyłapując powstańców. Były egzekucje: na Puławskiej, na Olszewskiej, Sandomierskiej. Siedziałyśmy tam niepewne każdego momentu, bo stale przychodzili, oprócz Niemców, także „ukraińcy”, co było jeszcze gorsze. Czekałyśmy na to, że po nas przyjdą dwie łączniczki z patrolu, który zabrał rannych, żeby nas przeprowadzić na drugą stronę, bo w tym czasie ustabilizowała się linia na ulicy Madalińskiego. Nie mogłyśmy się doczekać. Później okazało się, że zginęły na przejściu linii na Madalińskiego. Wszystkie dziewczyny wróciły na swoje punkty wyjściowe, alarmowe, bo nie mogło być nas tylu zgrupowanych w jednym miejscu. Lekarka, wiem, że przeniosła się do rodziny reżysera, państwa Cenkalskich na Rejtana. Z chirurgiem, nie pamiętam co się stało. Nie miałyśmy już rannych na punkcie, bo jak mówiłam patrol zabrał leżących, a chodzący razem z patrolem wyszli. Natomiast myśmy czekały na łączność. W pewnym momencie okazało się, że Niemcy i patrole „ukraińskie” bardzo nękają dzielnicę. Wyglądało [to] w ten sposób, że spędzano mieszkańców na dziedziniec, na podwórko. Najpierw kazali wracać do mieszkań starym kobietom, matkom z dziećmi, potem zabierali mężczyzn. W jednej blokadzie, bo tak to nazwałyśmy, po obejrzeniu naszych legitymacji szkolnych, kryjących, uznali nas za dzieci. Ale w dwa dni później przyszli, że tu są dwie młode dziewczyny i potrzebne są do obierania kartofli w koszarach niemieckich. Szczęście, złożyło się, że to była niedziela i byłyśmy na mszy w klasztorze przy ulicy Puławskiej. Przysłano do nas małego chłopca, żebyśmy nie wracały, bo czekają na nas Niemcy, żeby nas zabrać. Nie doczekali się, bo myśmy nie wróciły.
- Przez ten czas cały oddział zmieszał się z ludnością cywilną?
Nie. To zupełnie inaczej wyglądało. Po paru dniach Niemcy zaczęli rozrzucać ulotki, że ludność cywilna może wychodzić w kierunku zachodnim z białymi płachtami.
- Wróćmy do niedzieli, kiedy była pani na mszy, pamięta pani kiedy to było?
Na punkcie sanitarnym, już tylko we dwie, dotrwałyśmy do 20 sierpnia. To znaczy ja i „Olga” – Halina Kowalik-Kuszczak, w której mieszkaniu był punkt sanitarny. Dlaczego zostałyśmy tylko we dwie? Jak mówiłem personel medyczny ukrył się po okolicznych domach. Chirurg prawdopodobnie dotarł do Instytutu Higieny, internistka była na ulicy Rejtana u państwa Cenkalskich. Siedem dziewczyn, około 12 sierpnia, postanowiło przebić się do Śródmieścia. Jest to zupełnie nieprawdopodobna historia. One pozorując wychodzącą ludność – tak jak Niemcy w ulotkach ogłosili, że ludność cywilna z białymi płachtami może wychodzić – szły w kierunku Śródmieścia poprzez Plac Unii Lubelskiej. Dwie z siedmiu dziewczyn odbiło w okolicach ulicy Słonecznej, bo tam były ich domy rodzinne, a pięć doszło prawie do Placu Zbawiciela, gdzie już była pierwsza barykada Śródmieścia. Tam zostały ostrzelane. Cudem schowały się we wnęce bramy na Marszałkowskiej, gdzie uchylono im tę bramę i tak doszły całe do Śródmieścia. Nie wszystkie przeżyły Powstanie, bo między innymi nasza drużynowa wśród nich była. Zginęła później na ulicy Świętokrzyskiej, a inna z tej grupy chodziła w łączności kanałowej.
- Pamięta pani jak one się nazywały?
Moja drużynowa nazywała się Alicja Sikorska pseudonim „Wacka”, a ta która chodziła w łączności kanałowej to była „Anielka” chyba Aniela Cichocka, czy Ciszewska. Opowiadałam o przejściu ich w kierunku Śródmieścia, bo myśmy dwie z „Olgą” przeżyły bardzo podobną sytuację. 20 sierpnia nie doczekałyśmy się na łączniczki, które po nas szły, żeby nas przeprowadzić za linię frontu. Obie zginęły na Madalińskiego przy przejściu ostrzeliwanej ulicy. Jak nas uprzedzono, że właśnie przyszli po młode dziewczyny, żeby je zabrać do koszar, to zdecydowałyśmy się, bez łącznika, bez przewodnika, przebić się na stronę zajętą przez powstańców. Nie znałyśmy zupełnie drogi, nie wiedziałyśmy jak iść i jak się kształtuje linia frontu. Niemniej wzięłyśmy białą płachtę i zaczęłyśmy iść na słuch, po odgłosie strzałów. Tak przeszłyśmy do ulicy Wiśniowej, cały czas udając wychodzącą cywilną [ludność].
Oczywiście, zostawiłyśmy legitymacje schowane na naszym punkcie sanitarnym. Notabene pierwszej opaski nigdy potem nie odzyskałam, bo dom został kompletnie spalony. Później miałam drugą opaskę. Dostałam na terenie Pułku „Baszta”. Metodą na słuch, kierując się odgłosem strzałów, szłyśmy w kierunku ulicy Madalińskiego. Tak doszłyśmy do ulicy Kwiatowej. Tam zostałyśmy ostrzelane. Schowałyśmy się we wnękę bramy, gdzie tylko odskakiwał tynk. Ulica Kwiatowa przecina Madalińskiego z uskokiem, tak że na wprost nie można było absolutnie przebiec. Wobec tego nie pozostawało nam nic innego, jak wołać o pomoc. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy, na narożniku domu Madalińskiego i Kwiatowej otworzono nam bramę. Tam wpadłyśmy szczęśliwie nieranne. Ulica jest przesunięta w przecięciu, nie można było w drugi odcinek Kwiatowej przejść. Okazało się, że szewc miał tam warsztat i otworzył nam drzwi swego sklepu. Na wprost drugiego odcinka Kwiatowej. Przeskoczyłyśmy ulicę Madalińskiego pod gradem pocisków, ostrzału. Pewnie „gołębiarz”, snajper, widział nas i ostrzeliwał. Nie był za dobry, bo mógłby nas ustrzelić. Za załomem muru, który osłonił nas przed ostrzałem, okazało się, że spotkałyśmy jeszcze jedną dziewczynę, która chodziła na łączność na tereny odcięte, pseudonim miała „Ewa 317”. Ona, na terenie zajętym przez Powstanie, doprowadziła nas bezpiecznymi przejściami do centrum w okolicach Malczewskiego i Krasickiego.
Jesteśmy na terenie „Baszty”. Tam okazało się, że pierwszą osobą, którą spotkałyśmy, to był dowódca kompanii „O-3” „Ludwik”. Nasz punkt sanitarny im służył. W sytuacji, kiedy nasz punkt przestał istnieć, nie miałyśmy przydziału, on skierował nas do kompanii Wojskowej Służby Kobiet. Przedtem byłam w służbach sanitarnych, a od tego momentu zostałyśmy skierowane do kompanii Wojskowej Służby Kobiet.
Spotkałyśmy wtedy „Ludwika” w randze kapitana, nazwisko Ludwik Kotowski – jak również komendantkę konspiracyjną od sanitariatu Marynię Paszkiewicz pseudonim „Marynia”. On i ona skierowali nas wtedy do Wojskowej Służby Kobiet. „Marynia” Paszkiewicz ciekawa postać, była żoną pilota z Dywizjonu 303, który notabene zginął w Anglii. Po jego śmierci, już po wojnie, zdecydowała się wstąpić do zakonu. Zresztą byłam później kiedyś w Wałbrzychu, gdzie udało mi się z nią zobaczyć w klasztorze. Od 20 sierpnia zaczęła się moja służba w kompanii Wojskowej Służby Kobiet. Świetnie się złożyło, że Marynia Paszkiewiczowa potwierdziła to, że byłyśmy w konspiracji, że w konspiracji byłyśmy zaprzysiężone. Zresztą to ona odbierała naszą przysięgę w Armii Krajowej.
- Do jakiego punktu była pani przydzielona potem?
Nie byłam do innego punktu później przydzielona. Byłam w kompanii Wojskowej Służby Kobiet. Od 20 do 27 sierpnia każda z nas, z kompanii, miałyśmy co wieczór wyznaczane na apelu służby. To były bardzo różne służby. Począwszy od służby w kuchni Szpitala Elżbietanek, gdzie się obierało kartofle, jak również przydziały do pralni, gdzie się prało zaropiałe bandaże – bo środków opatrunkowych było bardzo mało, trzeba było prać bandaże, prać prześcieradła – po różne służby łącznikowe. Akurat ja nie, ale któraś z naszych dziewczyn chodziła na Forty Mokotowskie poprzez pole niczyje, bo tam zachowało się gospodarstwo, gdzie była krowa i przynosiła mleko do szpitala dla niemowląt. [Tam poległa.]
Oprócz bezpośredniej walki na pierwszej linii frontu, to przecież jest mnóstwo prac pomocniczych potrzebnych dla funkcjonowania oddziałów bojowych. Około 27 sierpnia dostałam stały przydział jako łączniczka do referentki łączności kanałowej przy komendzie obwodu. W zasadzie był to przydział do komendy obwodu Pułku „Baszta”, gdzie już zostałam do końca Powstania. Dosłownie na jednym apelu dostałam przydział, a drugiego dnia dostała moja przyjaciółka „Olga”, z którą od pierwszej klasy kompletów, poprzez konspirację, byłyśmy razem. Znów byłyśmy razem obydwie w komendzie. Służby w komendzie to było wszystko: od biegania z meldunkami do oddziałów, poprzez przygotowywania dla komendy posiłków, poprzez noszenie kotłów z kuchni wojskowej dla komendy. Komenda to brzmi krótko, ale to było koło sześćdziesięciu osób. Wokół komendy były: służby informacyjne, Biuro Informacji i Propagandy, „Ład i Bezpieczeństwo” – żandarmeria, która miała stały kontakt, przedstawiciele wszystkich oddziałów w komendzie, nawet byli szyfranci i prawnicy.
- Jak pani wspomina kontakty z ludnością cywilną na Mokotowie? Jak oni byli nastawieni?
Ludność cywilna to jest, powiedziałabym, bardzo trudny temat. Byłam w szczególnej sytuacji, kiedy przez pierwsze dni byłam odcięta, ale pierwsze godziny to była euforia. Wszystko było dla powstańców. Nie wiem skąd ci ludzie wyciągali, ale wiem, że dla chłopców ktoś przyniósł czekoladę. Dla stojących na posterunkach chłopców, także roznosiłyśmy pierwszego dnia żywność z naszego punktu sanitarnego. Ale późńiej, jak zaczęły się straszne represje, egzekucje wkoło, to ludność zaczęła mieć do nas pretensje, tak jak my byśmy wydały rozkaz wybuchu Powstania. Bali się, że przyjdą Niemcy, że ich rozstrzelają, spalą. Inna rzecz, że i tak dom został spalony. To było na terenie odciętym. Natomiast, jak już znalazłam się na terenie objętym działaniami Pułku „Baszta”, to ludność do końca zachowywała się znakomicie. Jak mówiłam na Mokotowie był wydawany „Biuletyn” i pisemko pod tytułem „Baszta”. Kolportowałyśmy je dla oczekującej ludności cywilnej. Prawie do końca ludność zachowywała się poprawnie.
- Na terenie odciętym mieliście informacje jakie są losy Powstania? Czy ktoś słuchał może radia?
Nie wszystko mogę powiedzieć z pamięci, o tym pisałam w dzienniku. Jak byłam na terenie odciętym, to na Sandomierskiej ktoś z ludności cywilnej miał radio i prowadził nasłuch. Stamtąd zresztą, przez informacje rozprowadzane metoda szeptaną, wiedziałyśmy, że już się poformowały zamknięte tereny objęte Powstaniem. Wiedziałyśmy, że oddzielnie walczy Śródmieście, że też jest rozbite. To pewnie było niedobre dla taktyki, że dzielnice były porozdzielane. Wiedziałyśmy i przedzierając się kierowałyśmy się na południe, w kierunku Wierzbna, żeby dotrzeć do naszych oddziałów.
W okresie, kiedy dostałam przydział, to komenda znajdowała się na Puławskiej 130. Oczywiście komenda mieściła się w piwnicy budynku mieszkalnego, blokowego. Mnóstwo ludzi wokoło komendy było czynnych. Tam zresztą spotkałam kiedyś pełniącego służbę łącznika kompanijnego z komendą, Rajmunda Kaczyńskiego, ojca naszego prezydenta Warszawy z kompanii „K-1”. Komenda to nie tylko dowodzenie, ale i wszystkie służby, na przykład sanitariat też podlegał komendzie – w tym czasie na Mokotowie komendantem służb sanitarnych był profesor Edward Loth „Gozdawa”, notabene zginął później, służby informacyjne, służby łącznościowe, referat łączności kanałowej. Między innymi tam poznałam kapitana „Wanię” Alfreda Paczkowskiego. W komendzie było około sześćdziesięciu osób, którymi trzeba się było zajmować. To znaczy przygotowywać posiłki, śniadania. Zapamiętałam to do końca życia, bo od dzielenia bochenków, przydziałowego chleba razowego „komiśniaka”, na osiem części, miałam pęcherze na rękach. Trzeba to było kroić, a chleb z piekarni wojskowych był bardzo twardy.
- Czy było jedzenie? Nie było głodu?
Nie było jedzenia w bród. Każda kromka, kostka, dzielonego bochenka, była bardzo ceniona. Może Mokotów był w trochę lepszej sytuacji, bo na Grażyny były magazyny „Społem”, ale Niemcy, przed wycofaniem, część zasobów żywnościowych skazili. Stamtąd było trochę płatków owsianych, cukier skażony naftą. Nawet jeden z kolegów pokazał mi jak smażyć makaroniki, ciastka z płatków owsianych, ze sztucznym miodem i skażonym cukrem. Ale wracając do służb przy komendzie – biegło się z meldunkami. Kontakt z moją macierzystą kompanią, Wojskową Służbą Kobiet, trwał. Jak były akcje doraźne, kiedy trzeba było więcej dziewczyn, to nas także ściągano ze stacjonarnej służby. Na przykład ewakuacja Szpitala Elżbietanek. Dostałyśmy rozkaz, że wszystkie wolne dziewczyny, które mogą, muszą być w szpitalu i wynosić rannych ze szpitala. Przeorysza, która ponoć była Niemką z pochodzenia, zażyczyła sobie, żeby na dachu szpitala wywiesić olbrzymi czerwony krzyż. Tym bardziej został wystawiony szpital na ostrzał. Jeszcze się spotęgowało ostrzeliwanie. Doszło do tego, że z Fortów Mokotowskich, artyleria niemiecka prawie wstrzeliwała się w okna szpitala. Wszystkich rannych, najpierw z pierwszego piętra, po wywieszeniu płachty z czerwonym krzyżem, trzeba było ewakuować, potem z parteru, a potem do piwnic. Była taka sytuacja, w której uczestniczyłam, że wstrzelono się w okna parteru szpitala i od tego zawalił się strop na rannych w piwnicy. Przed uderzeniem pocisku, w Wojskowej Służbie Kobiet, była matka z córką w tym samym oddziale, matka powstrzymywała córkę, żeby tam nie biegła. Dziewczyna pobiegła właśnie na moment kiedy zawalił się strop na rannych w piwnicy. Następne wynoszenie, to ją wyniesiono na skrzydle drzwi. Pokotem leżeli ranni, nie było tak, że pięknie na noszach się obsługiwało rannych.
- Ilu mogło być rannych w szpitalu?
Całe piwnice były zapełnione siennikami i posłaniami, na których leżeli ranni. Trudno mi powiedzieć liczbowo, ale myślę, że mogło być – w całym Szpitalu Elżbietanek, w piwnicach – ponad dwustu rannych. Miałam tam taką sytuację, że w momencie kiedy, pełniłam służbę w kuchni, zaczął się okropny ostrzał z „krów” jak nazwaliśmy albo z „szaf”. Wybuch pocisku poprzedzały zgrzytliwy dźwięk, który dawał parę sekund na świadomość, że niedługo uderzy. Rzeczywiście uderzył w szpital, albo tuż obok. Tak że wejście od strony ogrodu – a kuchnia znajdowała się pod kaplicą Szpitala Elżbietanek – zostało zawalone. Jak usłyszałam przeraźliwy zgrzyt, to wbiegłam na piwniczny korytarz. W pobliżu była chłodnia. Miałam jeszcze świadomość, że chłodnia to jest chyba najbezpieczniejsze miejsce. W kącie chłodni przytuliłam się i kiedy już opadał kurz wyczołgałam się stamtąd. Okazało się, że prawie nie ma wyjścia, bo schody są zawalone. Wydostałam się. Później musiałam wrócić, bo zostawiałam swoje dokumenty w kuchni w torbie sanitarnej, którą miałam przy sobie. Obawa – że jeżeli znajdą dokumenty nie ze mną, to może się wydawać, że zginęłam. Jak moja matka zareaguje, jak dowie się, że zginęłam. Wróciłam do kuchni. Padł następny pocisk, bardzo blisko. Pamiętam to jako bardzo dramatyczny moment. Po drugim wyczołgiwaniu się, [w] ogrodzie leżał trup człowieka, biegłam jak oszalała tak, że przeskoczyłam przez trupa. Wiedziałam, że mu nic nie pomogę. To miejsce było tak ostrzeliwane, że jak najszybciej chciałam się stamtąd wycofać. To był paskudny dzień.
- To było podczas ewakuacji szpitala?
To co mówię, to było podczas służby w kuchni. Przy ewakuacji była sytuacja, kiedy zarwał się strop i zasypywał, zawalał, rannych w piwnicach.
- A na innych punktach sanitarnych, bo pani tam służyła...?
To nie był jedyny szpital. Było mnóstwo prywatnych wilii także pozajmowanych na szpitale. Między innymi była na rogu Krasickiego i Malczewskiego willa, której dolne pomieszczenia służyły jako szpital. A to u sióstr na Misyjnej, ta ulica w tej chwili znikła z planu Warszawy, ale to jest od Ursynowskiej blisko Alei Niepodległości. W bardzo wielu miejscach były szpitale. Na przykład na Belgijskiej w kamienicy mieszkalnej był szpital, tam ludność cywilna także była. Chociaż i w Szpitalu Elżbietanek też pamiętam sporo rannej ludności cywilnej.
W Szpitalu Elżbietanek przeżyłam koszmarny moment. Byłam wyznaczona do pomocy przy zmianie opatrunków. Musiałam asystować lekarzowi chirurgowi. Pamiętam w narożniku korytarza piwnicznego leżała ranna kobieta, chyba cywilna. W pamięci mi zostało, że była otyła. Miała ranę nogi. Od biodra aż do stopy nogi miała obandażowane. Przy zmianie opatrunku trzeba było odsłonić rany. Zaskoczyło mnie, że lekarz ustawiał mnie tak, żeby ona nie widziała swojej nogi, że nie z tej strony trzymać narzędzia, tacę z narzędziami. Ona narzekała, że to ją okropnie swędzi, on jej na to mówił, że to się goi, to dlatego swędzi. W momencie jak odbandażowaliśmy, odsłoniliśmy nogę, to zobaczyłam dlaczego ją swędzi. Cała noga była oparzona. Chyba w domu kasza wrząca wylała się na nogę jak próbowała gotować, wtedy uderzył pocisk. Noga była jedną wielką zropiałą raną, w której roiło się od robaków – wędkarze to nazywają słominówki – kręcących się białych robaków. Lekarz jej mówił: „To dobrze, że swędzi, to znaczy, że się goi”. Potem dowiedziałam się – przy u środków sanitarnych, to nie był jeszcze okres penicyliny – że korzystnie one działały, usuwały ropę z ran. Został mi ten obrazek dosyć przykro w pamięci.
Niezależnie od stacjonarnego przydziału do komendy, to musiałyśmy być stale w gotowości bojowej dla potrzeb kompanii Wojskowej Służby Kobiet. Jak trzeba było włączyć się do ewakuacji, to nasza kompania też...
- Czy pośród pacjentów pamięta pani może żołnierzy wroga? Byli tacy?
Tak, oczywiście, tak samo byli ranni i Niemcy, którzy zostali wzięci do niewoli. Z tym że cali i zdrowi Niemcy, później sama przy tym byłam, zatrudniani byli do noszenia wody, bo przestały działać wodociągi. [Było] parę studni ręcznych, pompowano między innymi na rogu Szustra. Na Grażyny była odsłonięta w ogrodzie studnia. Jeńcy, Niemcy, nosili wodę, zresztą do niektórych kuchni wojskowych też nosili.
Wydaje mi się, że morale naszych żołnierzy, powstańców, było bardzo prawidłowe. Traktowali ich jak jeńców żołnierzy, nie jak bandytów, co miało zupełnie inny obraz po drugiej stronie. Niemcy nas traktowali jak bandytów, a jeńcy, wzięci przez powstańców, byli traktowani jak żołnierze.
Komenda Wojskowej Służby Kobiet mieściła się na rogu Krasickiego i Malczewskiego, to są cztery narożniki, tu szpital, tam komenda. Po ostrzale, ponoć zza futryny, wyszła legitymacja folksdojczki, która w tym domu poprzednio mieszkała. Ona tam podczas Powstanie była. Nie wiem czy była później przesłuchiwana, ale takie rzeczy się też ujawniały. Czasami okazywało się, że ktoś z mieszkańców jest folksdojczem. Chyba Niemcy mieli wtyczki – szpiegów, bo przy ostrzałach, też się mówiło, że dają sygnały, ale w takich sytuacjach zawsze są to mniej lub więcej sensacyjne wiadomości.
Jeszcze chcę wrócić do obsady komendy. Tam zawsze byli oficerowie służbowi z poszczególnych oddziałów. Bardzo często na odprawach widywałam zarówno pułkownika „Daniela” dowódcę Pułku „Baszta”, jak i pułkownika „Waligórę” dowódcę Pułku „Waligóra”. Po 1 września ze Śródmieścia przyszedł pułkownik „Karol” i „Góra”, oni byli dowódcami rejonu i obwodu.
- Pani mi wspomniała, że była pani świadkiem próby porozumienia z „czerwonoarmistami”?
Byłam świadkiem jak kapitan Paczkowski „Wania” przyprowadził oficera z prawej strony Wisły. To był oficer Czerwonej Armii. Nie byłam obecna przy rozmowach komendy, ale to już musiało być po 16 września, na krótko przed upadkiem Mokotowa, kiedy sowieci już zajęli Pragę. Kapitan „Wania” przyprowadził Wanię zza Wisły. Nie uczestniczyłam w naradach komendy, byłam tylko młodą łączniczką, ani nie byłam też oficerem sztabowym.
- Sam przyszedł ten oficer?
Rozmowy były. W końcu coś musiało być uzgadniane, bo jakie by nie były, ale były zrzuty sowieckie, lotnicze. Zrzucano nam suchary i broń, zresztą nietypową dla uzbrojenia Powstania, bo głównie pepesze, których myśmy nie znali i amunicję. Do tego zrzucane to było – zaopatrzenie, pomoc – w workach bez spadochronów z kukuruźników. Jak doleciał worek z sucharami, to była kasza z sucharów, a broń była pogięta i bezużyteczna, szczególnie, że nie zawsze była do niej amunicja. W swoim dzienniku piszę o odbieraniu zrzutów. Zupełnie inaczej wyglądał desant amerykański. To już było 18 września. Wtedy już w naszej komendzie był pułkownik „Radosław”. Jak nadleciała chmura samolotów amerykańskich tak wylęgliśmy wszyscy na podwórko komendy. W pierwszej chwili wydawało nam się, że to jest desant ludzki, bo pojemniki z amunicją – zanim można było je rozpoznać – miały kształty człowieka. Niesamowite wrażenie – to była chmura kolorowych spadochronów. Na naszych oczach znosiło spadochrony poza nasze linie. Większość zrzutów poszła na tereny zajęte przez Niemców. Niewielki mieliśmy z tego pożytek, ale wyczyn był to niesamowity.
Samoloty leciały wysoko, ale nie orientowali się, że teren Powstania, to są ogniska, a nie cała Warszawa, poprzecinany porozdzielany pozycjami niemieckimi. Znosiło zrzuty na tereny zajęte przez Niemców. Co nie przeszkadza, że z pojemnika, kontenera, który został przydzielony komendzie, dostałam puszką konserw. Niemcy szalenie ostrzeliwali kontenery. Przypuszczam, że też na początku sądzili, że to jest desant ludzki. Dostałam, jako przydział, puszkę konserwy mięsnej, przestrzelonej z kulką w środku, zapieczoną wręcz.
- Jak wspominaliście upadek Starówki? Jakie informacje do was docierały?
Tu już działał nasłuch radiowy. Wszyscy pewnie wiedzą, że odbieraliśmy komunikaty przez Londyn. Łączność radiowa nie istniała między dzielnicami. Odbieraliśmy wiadomości poprzez nasłuch radia BBC. Potwierdzenie, że padają coraz to nowe dzielnice [mieliśmy od] oddziałów „Radosława”, [które] poprzez Czerniaków kanałami dotarły na Mokotów. Już wiedzieliśmy co było na Woli, jak było na Woli. Wola pierwsza padła, potem Stare Miasto, zresztą z tymi oddziałami dotarł do nas Jan Dobraczyński, który później prowadził Biuro Informacji Propagandy.
- Jak przychodzili to byli bardzo wyczerpani?
Oczywiście. Po przejściu ze Starego Miasta najpierw na Czerniaków, potem do nas, z Czerniakowa na Mokotów. Byli wyczerpani, z tym że to jeszcze nie była taka trudna droga kanałowa, jak później z Mokotowa do Śródmieścia. Poza tym to był bardzo zaprawiony żołnierz Powstania, bo wiem jak ciężko było na Starym Mieście i na Woli. Potem oni wspierali Czerniaków, jak Czerniaków padał, dotarli do Mokotowa. Zresztą później, z popowstaniowych rozmów z żołnierzami od „Radosława”, wiem, że jednak najgorzej wspominali drogę kanałową z Mokotowa do Śródmieścia w momencie kapitulacji Mokotowa.
- Jakie były pani losy? Czy pani była ewakuowana z Mokotowa?
Do końca pełniłam służbę w komendzie. [W] przed ostatnią noc byłam przy ewakuacji szpitala na Woronicza. Już na linii Woronicza była pierwsza linia. W szkole na Woronicza (która jest), był szpital i stamtąd trzeba było ewakuować rannych. To była koszmarna noc. Dużo dziewczyn z WSK brało udział przy ewakuacji szpitala. W dzień znów miałam służbę przy komendzie. Z tym że to już był 26 września, komenda odwodu i rejonu poprzedniej nocy wycofywała się do Śródmieścia. Między innymi, do moich obowiązków należało niszczenie dokumentów, akt komendy. Niszczenie poległo na paleniu ich w kuchni węglowej naszej stołówki i równocześnie kwatery.
Potem dostałyśmy rozkaz, że będziemy się wycofywały wieczorem z całą kompanią Wojskowej Służby Kobiet. Tak się złożyło, że obydwie z przyjaciółką, z którą cały czas byłyśmy w czasie Powstania, po poprzedniej nocy ewakuacji szpitala na Woronicza, po wszystkich dziennych zajęciach, byłyśmy potwornie zmęczone. Wyznaczona była zbiórka dla dziewczyn w piwnicy w pobliżu Szustra. Czekałyśmy na komendantki i ktoś z mieszkańców widząc, że my jesteśmy wykończone, zaproponował, że na parterze, można się u nich przespać. Zdecydowałyśmy, że zanim będzie nasza kolej wchodzenia do kanału, to że się z koleżanką się zdrzemniemy. Zobowiązałyśmy inne, że jak zacznie się wychodzenie, żeby nas zawołały.
W momencie, kiedy oprzytomniałyśmy okazało się, że naszej kompanii już nie ma. Koleżanki, które nas miały zawołać, nie zawołały, tylko weszły do kanału. Zresztą jedna z nich „Wanda Druga” nazywała się Wanda Sygietyńska. Byłyśmy kompletnie zdruzgotane, że one poszły, nas nie zawołały. Przez resztę nocy próbowałyśmy dołączyć się do oddziałów wchodzących. Między innymi do „B-1”. Potem okazało się była kompanią mego przyszłego męża. Chłopcy uważali, że nie biorą kobiet, że nie powinny iść z nimi kobiety kanałami. Z pewnością mieli rację. Mój późniejszy mąż był czternaście godzin w kanałach. Wyszedł po błądzeniu na półślepy przy Belgijskiej. To było koszmarne. Zresztą wszyscy wiemy jak wyglądała droga, bo nienajgorzej film „Kanał” to unaoczniał. Niemniej do samego rana próbowałyśmy się dostać. Okazało się, że znalazła się, która nie poszła z komendą, referentka łączności kanałowej. Prosiliśmy ją z grupą łączników, którzy zostali, żeby nas poprowadziła kanałami do Śródmieścia. Ona nie chciała tego robić, powiedziała, że: „Jak nie poszłam z komendą, to nie pójdę w ogóle”. Niemniej jeszcze spróbowałam nad ranem wejść do kanału. Kanał był już tak zablokowany, że weszłam i po kilkunastu metrach nie było możliwości iść – bo tam nad ranem było już bardzo dużo niezorganizowanych cywilów, tłum nieruchawy – nie udało się iść dalej. Już jak wróciłam z kanału z powrotem na naszą kwaterę komendy, była referentka kanałowa, było kilkunastu łączników, była kompletna rozsypka. Około siódmej rano, okazało się, że od strony Grażyny, już wkraczają Niemcy. Jeden z moich kolegów łączników, pseudonim „Mazur” – chłopak miał tyle samo lat co ja, pewnie niepełne siedemnaście – powiedział że: „Wysadzimy się w powietrze!”. Płacząc zresztą robił przygotowania. Wiadomo było, że już nic dalej nas nie czeka. To było rano. Powstańców wyciąganych z kanałów przy Dworkowej rozstrzeliwano. Pozostałe oddziały, które przy komendzie placu zostały osłaniając odwrót, zaczęły się formować do wymarszu. Koło południa okazało się dopiero, że jednak von dem Bach honoruje Konwencję Genewską i nie rozstrzeliwują wszystkich, tylko zaczyna się wyprowadzanie do obozu. Razem z różnych oddziałów, bo już wszystko się wymieszało, wychodziliśmy. To było wczesne popołudnie. Jeszcze zorganizowałyśmy jakieś jedzenie dla tych, którzy zostali.
- Jak była pani świadomość o dziejach Powstania? Wiadomo było, że Powstanie upada?
My, młodzi ludzie, cały czas wierzyliśmy, że gdybyśmy byli w Śródmieściu to jeszcze stale byśmy walczyli, aż do zwycięstwa. Tak jak to sobie wyobrażają szesnasto- siedemnastolatkowie. Koszmarny żal miałyśmy do koleżanki, która nas nie zawołała. Okazuje się, że z grupy kompanii Wojskowej Służby Kobiet, która weszła do kanału, kilkanaście dziewczyn nie wyszło, między innymi ta, która nas miała zawołać Wanda Sygietyńska. Może to była Opatrzność, że tak się stało. Płakaliśmy, po prostu płakaliśmy potwornie, widząc wchodzących tyralierą Niemców od strony ulicy Grażyny. Popołudniu zaczęły się formować oddziały do wymarszu.
- Wychodziliście do niewoli czy już byliście w niewoli?
Wychodziliśmy w kierunku Fortów Mokotowskich, poprzez forty w kierunku Dworca Zachodniego. Któryś z oficerów, jeszcze na rogu Szustra i Bauckiego, jak się formowały oddziały, szłyśmy razem z oddziałem chłopców – powiedział, że: „Kto może, a szczególnie dziewczyny, przy pierwszej okazji uciekać!”. Obok nas szła kolumna ludności cywilnej. Kobiecie, która z dziećmi [szła], jedno za rękę, drugie na ręku, nawet pomogłam nieść małe dziecko. Ale cały czas czekałam na szansę ucieczki. Przecież myśmy do końca nie wiedzieli co się stanie. Mówią, że [idziemy] w kierunku Pruszkowa. Nie było informacji szczegółowych, co robią z ludnością z Warszawy. Uznałyśmy, że trzeba uciekać. Szłyśmy wśród naszych oddziałów powstańczych, obok znów kolumna ludności cywilnej, do fortów Mokotowskich. Na wysokości Fortów Mokotowskich ludność przywożona z podwarszawskich terenów musiała kopać rowy przeciwczołgowe. Ludzie z Pruszkowa, Piastowa przyjeżdżali, bo było bezpieczniej być na kopaniu rowów. Zresztą to było bardzo pozorowane, więcej stali oparci o łopaty niż kopali, stali tuż przy drodze. Ktoś zaczął wołać, że pojedyncze osoby mogą uciekać. Rodziny nie, bo z małymi dziećmi nie mogli przywozić na kopanie. Wskoczyłyśmy do rowu przeciwczołgowego. Zaczęłyśmy kopać tak jak byśmy były przywiezione. Zostałyśmy w rowie przeciwczołgowym. Potem ludność podmiejską węglarkami z Dworca Zachodniego odwożono z powrotem do Pruszkowa.
- Jak wychodziła pani do niewoli to pewnie zdjęła pani wszystkie odznaczenia?
Po nocy kanałowej, było polecenie [dotyczące] przeważnie kobiet. Zdjęłam opaskę, legitymację i pamiętnik, który miałam. Zawinęłam to jak potrafiłam najlepiej i schowałam na dziedzińcu pod kopcem gruzów, który zapamiętałam, bo w pobliżu był trzepak. Tam zostawiłam te rzeczy.
Po drodze na Szustra, bliżej Alej Niepodległości – zresztą było parę ulic, którymi wychodziło wojsko – musieli składać broń. Z boku ulicy stali Niemcy, patrole, nie wiem jak to nazwać i tam [powstańcy] oddawali broń.
- Pani uciekła do Pruszkowa?
Uciekłam na Fortach Mokotowskich z przywożoną ludnością. Trafiłam do jakiejś rodziny w Pruszkowie. W moim mniemaniu była to zorganizowana pomoc ucieczki przez Obwód „Obroża” podwarszawski, bo ktoś tam był, kto mówił: „Ty weźmiesz dwie osoby, ty weźmiesz jedną, jakie masz mieszkanie?”. Akurat trafiłam do rodziny, gdzie mieszkanie było jednoizbowe.
- Pani przyjaciółka też uciekła razem z panią?
Razem ze mną uciekła. Ona została przez tego, który dyrygował podziałem przydzielona pod inny adres. W Pruszkowie bez przerwy kontaktowałyśmy się. Moja tułaczka od Pruszkowa potem wiodła przez Gołków, Zalesie, Piaseczno, a ona została dłużej w Pruszkowie.
- Proszę powiedzieć, gdzie się pani dowiedziała o upadku Powstania?
O upadku Powstania dowiedziałam się już wieczorem, wiedziałam, że skapitulował Mokotów, ale wydawało mi się, że Śródmieście będzie walczyło, i walczyło. Informacje głównie poległy na tym, że chodziło się pod mur warsztatów kolejowych, gdzie był obóz przejściowy dla powstańców i ludności cywilnej. Z za muru przerzucano kartki lub kamień zawinięty w kartkę, wiedziałyśmy z jakich dzielnic. Za dwa dni już przywożono ludność z Żoliborza, bo 29 skapitulował Żoliborz. Już wtedy zaczęto mówić, że prawdopodobnie skapituluje i Śródmieście. Poza tym w Pruszkowie też bywały nasłuchy radiowe, więc szeptane informacje się rozchodziły. Od 3 października zaczęto wywozić ludność i żołnierzy ze Śródmieścia.
- Gdzie się pani dowiedziała o upadku Powstania?
W Pruszkowie.
- Jakie to zrobiło na pani wrażenie?
Jakie wrażenie mogło zrobić? Wstrząsające! Tak jak wstrząsającym [wydarzeniem] dla mnie było kapitulacja Mokotowa. Tutaj już miałam większą świadomość, że wszystko się kończy, bo po kapitulacji Mokotowa, była kapitulacja Żoliborza. Już wiadomo było, że zostało tylko Śródmieście i że zduszą w końcu Powstanie, bo bądź co bądź [były] przeważające siły [wroga]. Jeszcze do tego, tuż przed Powstaniem, dywizja Hermann Göring była ściągnięta do Warszawy, to nie był wyłącznie Wehrmacht. Zadaniem ich było stłumić Powstanie. Straszne było to wrażenie.
- Czy w trakcie Powstania miała pani kontakt ze swoim bratem, z kimś z rodziny?
Skąd. Nam się wydawało, że my możemy mieć kontakt. Mój brat, jak wiedziałam, miał mieć przydział na Woli. Potem wiedziałam, że Wola była krwawo tłumiona, tam szczególnie szaleli „ukraińcy”. Mam oddzielne opowiadanie o moim kontakcie z „ukraińcami”, ale to jest zupełnie oddzielna sprawa.
Tak. W okresie przed 20 sierpnia, było to około 12 sierpnia, kiedy jeszcze czekałyśmy na łączniczki, patrol sanitarny, które miały zabrać naszych leżących rannych. Już wyszła część dziewczyn, które dotarły do Śródmieścia. Ktoś z mieszkańców poinformował, że idą „ukraińcy”. Miałyśmy już wtedy rannych na parterze, leżących tuż pod oknem, z podwórka można było zajrzeć i zobaczyć. W tej sytuacji wyszłam na podwórko, jak gdyby szłam naprzeciw „ukraińcom”, żeby ich odciągnąć, takie zjawisko, jak kaczka udaje ranną, żeby odciągnąć od piskląt. Szłam naprzeciw. Z bramy wychodzili już dwaj „ukraińcy”, z bronią w ręku. Nie chciałam dopuścić, żeby doszli okien, gdzie mogli zajrzeć. Wtedy „ukrainiec” przystawił mi pistolet do żołądka powiedział:
Dawaj czasy. Szybko rozpinałam zegarek i oddawałam mu napierając na niego. Jak wziął zegarek, tak się zawrócił i poszedł z powrotem do bramy. Już nie szedł dalej i nie zobaczył naszych rannych na parterze. To jest dygresja, mój osobisty kontakt z „ukraińcami”. Do dziś mam bardzo ambiwalentny stosunek do tej nacji, ale polityka ma inne prawa.
- Pani ich określa „ukraińcy”. To jest zapis tamtejszego stanu wiedzy, czy wtedy mówiliście o nich „ukraińcy”?
Mówiliśmy generalnie „ukraińcy”, odziały Kamińskiego, co kolaborowały z Niemcami, też u nas działały na Mokotowie.
- Była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnionych w czasie Powstania?
Bezpośredniej egzekucji nie widziałam. Wtedy, gdy były egzekucje to człowiek się chował, gdzie mógł. Natomiast wiedziałam, że na Puławskiej pod 4, czy pod 12, były egzekucje. Ktoś komu się udało uciec docierał i informował nas o tym. Na początku ulicy Sandomierskiej też były egzekucje. To nie jest tak, że się człowiek pcha w samo oko cyklonu, tylko ucieka od takich miejsc.
Charakterystyczne opowiadanko, moment dla mnie, jak wyprowadzano nas z Warszawy: kolumny wojska i ludności, w przedłużeniu ulicy Szustra, po drugiej stronie Niepodległości, były pola pomidorów. Szokujący widok – zielone pola z czerwonymi pomidorami, a my wychodzimy z spopielanego miasta. Zapomnieliśmy jak wyglądają liście, przecież to było obdarte podmuchami „krów”, artylerii, bombami, spopielane było wszystko. Koszmarnie kolorowy pejzaż, tuż przy drodze trup kobiety w łowickim ubraniu. Co dla mnie z racji profesji jaką teraz uprawiam, szok kolorystyczny był taki, że mam to do końca życia w oczach i obraz kobiety z głową skierowaną w kierunku miasta. Ona szła do miasta polami pomidorów, kiedy musieli ją zastrzelić Niemcy. Miała barwny strój ludowy, który jeszcze wtedy nosiły łowiczanki.
- Co się z panią działo do końca wojny? Gdzie pani się znalazła?
17 stycznia do Piaseczna wkroczyła I Armia i Sowieci. Byłam wtedy w Piasecznie. Rano 18 stycznia piechotą z Piaseczna przyszłam do Warszawy, usiłując wrócić do domu do rodziców, zobaczyć czy żyją.
- Jakie zostało wspomnienie wejścia Rosjan?
Właściwie żadne, prawie nie było walk. Właściwie szłam z Gołkowa, nie z Piaseczna, parę kilometrów dalej. W nocy jeszcze byli Niemcy, a nad ranem okazało się – myśmy nie spali tej nocy prawie – że już nie ma Niemców, że już wchodzą Sowieci. Zresztą podobne moje wrażenie było, jak wracałam poprzez całą Warszawę, od strony Piaseczna, Puławską. Chciałam zahaczyć o Stare Miasto, bo tam była rodzina. Tam był śnieg bielutki z wydeptanymi ścieżkami. Zygmunt leżał na Placu Zamkowym. Zabawny moment – oprócz mnie szły grupki ludzi wracających do Warszawy i typowy warszawski cwaniak podszedł do pomnika Zygmunta i powiedział: „Cześć Zegmunt!” Dotknął ręki Zygmunta z kolumny, leżącego na śniegu. Nawet tam nie było śladu walk. Do niedawna była jeszcze tablica pamiątkowa, że tam niby zdobywano tę dzielnicę. Szłam 18 stycznia przez Stare Miasto zasypane śniegiem, gdzie nie było śladów walk. Były tylko wąskie ścieżki wydeptane w śniegu przez ludzi, którzy już wracali do Warszawy. Dosyć chytrze dostałam się na Pragę, bo szłam przez zwalone przęsła mostu – nad nurtem było przęsło, za nurtem leżało – po podkładach torów kolejowych. Mostem Gdańskim kolejowym usiłowałam się dostać. Po zejściu na lód zatrzymali mnie Sowieci: „Dokąd my idziemy?
Nazad, wracać!”. Mówię chytrze: „Właśnie chciałam pójść do Warszawy. Idę sprawdzić i nie mogę przejść, bo mnie zatrzymują”. On mówi: „
Nazad! Wracać!”. Skierował mnie w kierunku Pragi. Szłam nie sama, szłam z moim bratem, z którym się odnaleźliśmy w czasie tułaczki popowstaniowej. On w okolicach Łowicza, a ja byłam w okolicach Piaseczna. Rozsyłając wiadomości przez Radę Główną Opiekuńczą nawiązałam kontakt i już do domu wracaliśmy razem. Cały czas drżałam o niego, że na Woli było strasznie, a on nie dotarł na Wolę, tylko brał udział po praskiej stronie. Co nie przeszkadza, że z Pragi też został wywieziony. Uciekł z transportu, ale potem udało nam się pozbierać.
- Jaki był pierwszy moment dojścia do domu?
Jak wracaliśmy do domu, to po drodze był tylko las kominów. W końcu spotkałam kogoś, kto tam przebył cały okres i spytałam: „Czy rodzice żyją?”. „Żyją, ale dom jest spalony”. Bałam się, że [dla] rodziców będzie straszny szok jak my obydwoje naraz wrócimy. To był mój nauczyciel ze szkoły powszechnej. Poprosiłam go, żeby on poszedł z nami i wszedł pierwszy, żeby uprzedzić matkę, że my wracamy. Doszliśmy do domu, ocalał tylko parter, akurat nasze mieszkanie, bo mieszkania dziadków i ciotek na górze, były spalone. Uprzedził rodziców. Szok był dla nich niesamowity, bo przecież razem nie wyszliśmy. Brata zabrali, rodzice widzieli o tym, o mnie nie mieli żadnej informacji. Mama sobie cały czas wyobrażała, patrząc z praskiej strony, że jestem na Starym Mieście. Zza Wisły obserwowała płonące Stare Miasto, więc w ogóle nie wierzyła w to, że my obydwoje przeżyjemy i raptem wrócimy razem.
Tak, ojciec też był w domu. Też ciężkie sytuacje przeżywał przy blokadach wycofujących się Niemców z Pragi. Wycofując się, wielu mężczyzn albo wywozili, albo zabijali. Ojciec był w takiej sytuacji, groziło mu, że pijany Niemiec wycofujący się, zastrzeli go, ale szczęśliwie przetrwał.
- Czy była pani w jakiś sposób represjonowana?
Był okres tak zwanego ujawniania się. Nie ujawniałam się. Szkołę średnią i maturę zdałam, egzaminy na Akademię Sztuk Pięknych też zdałam i dostałam się. Na pierwszym, drugim roku – to był sam środek ostrego stalinizmu – byłam postrzegana jako „czarna reakcja”. Przykra sprawa, później dowiedziałam się, że jednym z zetempowców, który na mnie miał pazur i szykanował mnie, to był powstaniec, nawet z naszego Pułku „Baszta”, ale on tego nie ujawniał. Wiedział, że brałam udział w Powstaniu, ale o sobie nie mówił tego... Na trzecim roku dziewczyna z ZMP uprzedziła mnie po cichu, powiedziała: „Słuchaj, pilnuj się, bo szukają tylko pretekstu, żeby cię wylać z Akademii, nawet jeżeli odnotowane będą tylko spóźnienia”. Nie rektorat a organizacje młodzieżowe, tak zwana „lekka kawaleria”. Trójki organizacyjne działały na uczelniach. Ona mówiła: „Oni cię bardzo pilnują”. Wymieniła, którzy najbardziej nastają. Nie mogli mnie oficjalnie pretekstem wywalić, bo miałam dobre oceny i nie mieli pretekstu.
- Pani akowska przeszłość była tajemnicą?
Nie ukrywałam tego, mówiłam o tym, ale równocześnie nie przeszłam procesu tak zwanego ujawniania, co obowiązywało. Uważałam, że jestem uczennicą... Zresztą kończyło się dla tych, co się ujawniali tym, że ich później w szybkim czasie aresztowano. Dla mnie jest wielkim szczęściem to na przykład, że ileś tam lat po wojnie, pobraliśmy się z moim mężem, z którym przez całe Powstanie koleżeńsko spotykałam się. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że on będzie moim mężem. Przez to, że obydwoje byliśmy z tych samych przekonań, z tego samego zgrupowania, to nasze dziecko, jak na to pokolenie jest bardzo świadome spraw powstaniowych i Powstania. Tak że ona nawet chodząc do liceum opowiadała o tym swoim kolegom i koleżankom, którzy nic nie wiedzieli, bo to było w latach siedemdziesiątych, początek lat osiemdziesiątych, gdy ona była w gimnazjum. Wydaje mi się, że wychowaliśmy następne patriotyczne pokolenie z wiedzą.
Żałuję, że mój mąż nie doczekał otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, chociaż bardzo czynnie działał w komisji historycznej byłego Pułku „Baszta”. Ale tak to już w życiu jest. Gdybym miała zamienić swoje życie na inne, żeby wyciąć ten odcinek, to bym się nie zgodziła. Uważam to za wielkie zrządzenie losu, że mogłam przeżywać to uniesienie i zryw patriotyczny jakim było Powstanie Warszawskie.
W moich przeżyciach powstaniowych bardzo dużo miejsca zajmuje Szpital Elżbietanek. Już mówiłam o ewakuacjach, o rannych, którzy tam leżeli. Szpital był sukcesywnie ewakuowany. Im bardziej natężał się ostrzał i bombardowanie szpitala, tym niżej schodziliśmy z rannymi do piwnic. Najpierw z poziomu pierwszego piętra, potem parteru, w końcu doszło do momentu, kiedy już i z piwnic trzeba było ewakuować rannych. Oprócz nas, powstaniowych sanitariuszek, bardzo pięknie działały także siostry zakonne Elżbietanki. Wryła mi się w pamięć postać zakonnicy, która miała imię zakonne Krista. Była to duża kobieta, silna, która w najgorszym okresie ewakuacji szpitala, wynosiła chłopców, mężczyzn, tak jak dzieci, jak krocząca pieta z rannymi powstańcami. Dlatego zanim my odejdziemy na wieczną wartę, to chciałabym wspomnieć chociaż o niej, bo być może nikt nie pamięta, że była siostra Krista. Zresztą nie tylko ona, ale innych nie pamiętam z imienia. Wracając do Szpitala Elżbietanek. Moje osobiste wspomnienie. Po całodniowej służbie z moją nierozłączną towarzyszką powstanką „Olgą” – już ją wymieniałam Halina Kowalik-Kuszczak – w nocy jeszcze sprawdzałyśmy parterowe korytarze, czy gdzieś ktoś nie został. W jednym z ciemnych korytarzy leżała sterta materacy. Zorientowałyśmy się już, zrobiłyśmy co do nas należy, postanowiłyśmy się zdrzemnąć. Położyłyśmy się na materacach. Mimo zmęczenia męczył mnie dziwny, mdły przykry odór. Kiedy nad ranem, po przespaniu dwóch godzin, zrobiło się widno i obudziłam się, zobaczyłam, że to jest sterta materaców przesiąknięta na grubo krwią. Stąd był męczący [zapach], ale byłyśmy już przywykłe do zapachów. Zresztą Powstanie miało charakterystyczny swój zapach. Wiele lat zapach Powstania chodził za mną. To był skumulowany zapach pyłu tynku, prochu, kurzu, krwi. Wiele lat nazywałam taki zapach, zapachem Powstania.
Jedną ze służb, które pełniłam, niezależnie od przydziału, który miałam jako łączniczka komendy, to były dyżury nocne przy odbieraniu nocnych zrzutów. Nocne zrzuty odbierało się przeważnie w Parku Dreszera. Wzdłuż parku rozłożone były małe ogniska. Leżałyśmy w rowach łącznikowych z gotowymi latarkami. W momencie nadlatywania samolotów trzeba było wzniecać ogniska i świecić latarkami. To już było mniej więcej we wrześniu. Noce były bardzo zimne. Zostały mi w pamięci zimne noce, leżenie na ziemi, czekanie, wsłuchiwanie się, patrzenie w niebo czy nadlatują samoloty.
Z innych moich przeżyć, z zachowań ludzi niekoniecznie bojowo związanymi z Powstaniem. Na ulicy Kazimierzowskiej były domki stojące szczytem do ulicy z oknem wychodzącym na ulicę. W oknie z jednego z domów wysiała kartka: „Szewc. Powstańcom buty reperuję darmo”. Sama zresztą skorzystałam z jego pomocy, bo już po miesiącu moje półbuty po bieganiu po gruzowiskach wymagały naprawy. To już były okupacyjne materiały, jakimi on dysponował, były szalenie kiepskie. Była to sztuczna skóra, prasowana, która się w krótkim czasie rozsypała. To jest ważne, że ludność cywilna, niekoniecznie walcząca z bronią w ręku, także miała swój udział w Powstaniu.
Pewnie jeszcze nie mówiłam o mojej komendantce „Jadwidze”, drugi pseudonim „Anta”, Antonina Kon. Była to bardzo dzielna osoba. Kiedyś przez całą noc miałyśmy służbę w komendzie czekając na rozkaz wyjścia. Ona uczestniczyła w obradach komendy, ja byłam przed drzwiami schronu, piwnicy, w której obradowała komenda. Razem miałyśmy wyjść na łączność do Lasów Chojnowskich. To oczekiwanie trwało aż do rana. Potem okazało się, że „Anta” poszła sama. To był ostatni raz kiedy ją widziałam. Prawdopodobnie zginęła w ramach wyjścia łącznościowego, bo ślad po niej zaginął. Nie wiem dlaczego zadecydowano, że jednak pójdzie sama.
Powtórzę się, że w komendzie był także kapitan „Wania” Alfred Paczkowski. Między innymi do jego zadań należało nawiązanie – to już była druga połowa września – łączności z Armią Czerwoną, więc przeprawiał się za Wisłę. Kiedyś zdarzyło się tak, że wrócił z oficerem Armii Czerwonej Wanią. Wtedy mówiliśmy, że „Wania” przyprowadził Wanię. Były to bardzo trudne przejścia, przeprawa przez Wisłę. Grupy Grochowiaków, którzy przeprawili się i dotarli na Mokotów, gdzie potem walczyli, tak, jak wszyscy żołnierze Pułku „Baszta”. Razem z jedną grup Grochowskich przyszła dziewczyna o pseudonimie „Wisła”. Nazywała się Wisława Biskupska. Dostała także przydział do komendy. Była dla mnie ważną postacią, bo ona miała wtedy już dwadzieścia lat, jeszcze do tego mit przeprawy przez Wisłę. Bardzo się zbliżyłyśmy, była dla nas, młodszych dziewczyn, autorytetem. Było to około 15 września, kiedy trwał bardzo silny ostrzał Mokotowa zarówno artyleryjski jak i lotniczy. Tego dnia zginął profesor Loth pseudonim „Gozdawa”, który był komendantem sanitariatu dla Pułku „Baszta”, z którym wielokrotnie stykałam się w ramach służb w komendzie. Zmieniałam mu opatrunki, bo był ranny w głowę. Z kompanii Wojskowej Służby Kobiet zginęło kilkanaście dziewczyn, był to tragiczny dzień. Tak że wieczorem, kiedy byłyśmy na kwaterze razem z „Wisłą”, nastrój był potwornie przygnębiający. Siedziałam blisko „Wisły” przytulona, spytała mnie: „Czy się boisz?”. Zawsze wydawało mi się, że nie, ale wtedy powiedziałam: „Wiesz chyba tak, boję się. Coraz gorzej jest”. To była już druga połowa września. Ona mi wtedy powiedziała: „Jak jesteś ze mną, to nic złego ci się nie stanie”. Być może chciała poprawić nastrój, bo zaczęła śpiewać. Dziewczyna była piękna, blondynka o bardzo wyrazistych oczach, do tego z bardzo ładnym głosem. Zaczęła śpiewać różne popularne aryjki, arie operetkowe. Świetnie pamiętam jak śpiewała melodię z „Zemsty Nietoperza”. Przez wiele lat ilekroć usłyszałam tą melodię, to miałam przed oczami „Wisłę” i to jak ona mi mówiła: „Dopóki jesteś ze mną to nic ci się nie stanie”.
Następnego dnia zostałyśmy wezwane na odprawę do kwatermistrza. Szło o to, że trzeba konwojować wóz z żywnością z południowego Mokotowa do nas, do centrum. Trzeba było przejść przez cały Park Dreszera idąc obok wozu konnego załadowanego żywnością. Kwatermistrz wezwał nas wtedy trzy: „Wisłę”, „Isię” – Irenę Bogdańską i mnie. Długo zastanawiał się, która z nas pójdzie, żeby konwojować wóz. W końcu wybór padł na „Wisłę”, bo ona była starsza, miała dwadzieścia lat. Normalnie chodziło się rowem łącznikowym z jednej strony Parku Dreszera na drugą stronę, a wóz musiał jechać górą. Kwatermistrz polecił, żeby jednak iść blisko wozu w obawie, że może być żywność rozkradziona. W drodze powrotnej „Wisła” szła nasypem rowu łącznikowego, kiedy już bliżej ulicy Ursynowskiej, odłamek pocisku, który się rozerwał, trafił ją prosto w serce. Prawie w tym miejscu stoi kamień pamiątkowy Pułku „Baszta”. Tak właśnie mi została w pamięci „Wisła”. Dziwne bywają sytuację. Jak mówiłam to już były zimne dni, po poległej „Wiśle” został płaszcz z dziurą na plecach po odłamku, który ją zabił. Dostała [go] jedna z moich koleżanek, bo nie byłyśmy przygotowane na tak długie Powstanie. Wychodziłyśmy do Powstania w żakiecikach, spódniczkach i lekkich bluzkach.
Kiedyś zdarzyła mi się taka sytuacja, że biegłam do Szpitala Elżbietanek, kiedy zaczął się ostrzał, prawie wydawało się, że to deszcz. W normalnym ludzkim odruchu stanęłam pod dużym drzewem przy Szpitalu Elżbietanek. Wydawało mi się, że coś mnie uderzyło w głowę, świst odłamków pocisków. Dotknęłam ręką, nic nie poczułam. Kiedy przyszłam na miejsce i zdjęłam furażerkę, to w furażerce miałam wgnieciony dołek opieczony i leżący odłamek pocisku. Był widać tak gorący, że przypieczony był materiał furażerki, ale szczęśliwie mnie nie zranił.
Komenda mieściła się na rogu Szustra i Puławskiej. Był to urząd skarbowy. Na parterze było lokum komendy, we wrześniu. W podwórku były garaże. Zapominałam powiedzieć. Na ostatnią drogę „Wisłę” odprowadził ksiądz Zieja, pseudonim „Rybak”, nasz kapelan Pułku „Baszta”. Przybył nam także jeszcze jeden ksiądz „Mietek”, Mieczysław Mielecki. O którym wiedziałam, że on dotarł na Mokotów z politechniki. Nie bardzo znam drogę, jaką on dotarł. Razem z księdzem Zieją był kapelanem. Był to bardzo uroczy człowiek, ze znakomitym kontaktem z nami, z młodzieżą. Kiedyś wieczorem bawił się z nami w chiromantę i określał nasze charaktery z linii ręki. Ksiądz „Mietek” zainicjował zorganizowanie kaplicy. Jak wspomniałam w podwórku był garaż. Zorganizowaliśmy tam kaplicę, stół jako ołtarz, parę krzeseł. Nie wiem skąd chłopcy zdobyli fisharmonię. Tak nawet była fisharmonia, na której przy mszach grali muzykalni nasi koledzy. Po śmierci „Wisły” pierwszą mszę za nią, odprawiał ksiądz „Mietek” w tej kaplicy.
Wrócę jeszcze do Szpitala Elżbietanek. Byłam odcięta na przedpolu i w momencie, kiedy udało mi się dotrzeć z powrotem na pozycje powstańcze, to na pierwszej mszy pełnej byłam w kaplicy Szpitala Elżbietanek. Po pięciu latach okupacji zaśpiewano hymn „Boże coś Polskę”. To było pierwsze moje publiczne głośne śpiewanie, wtedy rozpłakałam się. Do tej pory zawsze wzruszam się, kiedy słyszę ten hymn. Jest to dla mnie też element Powstania hymn „Boże coś Polskę”.
Chciałabym powiedzieć, jaki był stosunek naszych kolegów, chłopców, żołnierzy, do dziewczyn. Teraz po latach, kiedy widzę jak odnoszą się chłopcy do dziewczyn, to jest nieporównywalne. Chłopcy darzyli nas ogromnym szacunkiem, z kim byliśmy po imieniu to byliśmy, bo niektórych znałyśmy lepiej, innych mniej. Do mnie zwracano się per „Panno »Werko«”. Pamiętam, że któryś z chłopców okazywał mi względy. Zobaczyłam jak jego oddział idzie Tyniecką, chyba on był w stopniu kaprala i zawołał do mnie: „Panno »Werko«”! Idziemy na pierwszą linię. Chyba widzimy się po raz ostatni”. Rzeczywiście, potem doszłam, to był „Jur”, który zginął później. Mówiąc o szacunku, nie lekceważyli dziewczyn, [nie traktowali] jak „gorsze wojsko”. Byłyśmy dla nich takim samym wojskiem jak i oni. Mało tego, w czasie Powstania dołączało mnóstwo ochotników, zarówno mężczyzn żołnierzy jak i dziewczyn, które skierowywano do kompanii Wojskowej Służby Kobiet. Między innymi znalazła się tam dziewczyna, ochotniczka, miała pseudonim „Blondyna”. Byłam bardzo młoda i bardzo naiwna, ale starsze dziewczyny mówiły o niej, że to jest prostytutka. Nie bardzo wiedziałam wtedy jeszcze co to znaczy. Okazało się, że była to bardzo dzielna dziewczyna. Mówiono o niej, że niesłychanie odważnie ściąga rannych z przedpola. Chłopcy traktowali ją bardzo serio, elegancko i taktownie.
Byłyśmy zupełnie nieprzygotowane, jeżeli chodzi o ubrania, na Powstanie. Tak się złożyło, że po drugiej stronie Szustra spotkałam kolegów mego starszego brata [w] kompanii „B-1”.
Notabene z tej kompanii wywodził się mój późniejszy mąż. Chłopców znałam z mojej dzielnicy, to byli koledzy mego brata. Jednemu z nich – który też był przy ewakuacji Szpitala Elżbietanek kontuzjowany, ogłuchł – chodziłam robić płukania uszu zalecane przez lekarza. Chłopcy, których znałam a było ich kilku, tak jak zapamiętałam, był Marian Fijałkiewicz pseudonim „Rybka”, albo „Karaś”, był Rysiek Służewski – „Marek”, był Badowski, „Marlicz” i Staś Rudkowski, z popękanymi bębenkami pseudonim „Kąkol”. Wspominam ich, bo trzech z nich nie wyszło z kanałów później. Może moja pamięć ich ożywi. Oni to zorientowali się, że jestem w lekkiej bluzce i w cieniutkim żakieciku. Dostałam od chłopców sportowe spodnie pumpy, to było cieplejsze, też skarpetki od nich dostałam. Troszczyli się o mnie, jak o młodszą koleżankę. Chustkę „imkowską”, mimo że to była organizacja młodzieżowa męska, do tej pory zachowałam. Służyła mi jako chustka na szyję.
W czasie Powstania żyliśmy jak normalna młodzież. Chłopcy i dziewczęta bywało, że zakochiwali się, wyznawali sobie sympatię. Zdarzyło mi się, że chłopcy nas zaprosili na tańce, na potańcówkę. Znaleźli patefon i parę płyt. Jak pamiętam było [to] na ulicy Malczewskiego. Żartowaliśmy, śmieliśmy się. Nie było bez przerwy dramatyczne lanie łez i pranie zropiałych bandaży, ale także żyliśmy normalnym życiem. Bardzo ciężko było z żywnością. Do moich obowiązków należało [również] dzielenie i donoszenie posiłków dla komendy z kuchni wojskowej. Miałam bąble od krajania twardych bochenków chleba, na kostki, bo nie na kromki się krajało. Dosyć zabawną sytuacją przeżyłam kiedyś. Kocioł z zupą trzeba było przynosić z Bałuckiego, z kuchni wojskowej. Kuchnię prowadziła bardzo niepozorna kobieta. Nawet nie wiem czy ona była w konspiracji, ale w czasie Powstania gotowała, prowadziła kuchnię wojskową. Mała, niska, garbata kobieta, która przyjęła pseudonim „Ciotka Kaktus”. Kiedyś niosłam kocioł z zupą. Do pomocy dostałam młodego człowieka, który nie wiem skąd zjawił się w komendzie. Uznano, że przy cięższych pracach może nam pomagać. Przyjął on pseudonim „Nieżyt” przez „T”. Jak usłyszał, że ma z nami nosić kotły, to mówił, że on ma delikatne ręce, że on miał robić stemple dla komendy, że wolałby nie robić ciężkich rzeczy, bo potem nie będzie mógł wykonywać stempli, bo on jest specjalistą od robienia stempli i pieczęci. Poszedł ze mną po tę zupę. Zaczął się ostrzał. Pierwszy rzucił kocioł. Z trudem uratowałam trzy czwarte kotła utrzymując go jakoś. Człowiek ten był po ciężkich przeżyciach, bo prawie całą okupację ukrywał się jako Żyd, stąd zabawne skojarzenie, że przyjął pseudonim „Nieżyt”. Przeżycia wiecznego ukrywania się nie mogły z niego zrobić bohatera, który utrzyma pod ostrzałem kocioł z gorącą zupą. Wspominam go jako człowieka, który też miał swój udział w Powstaniu.
[Jeszcze] jedną z osób, o której chciałabym wspomnieć. Do referentki łączności kanałowej została przydzielona trochę starsza ode mnie dziewczyna o pseudonimie „Horpyna”, nazywała się Wanda Guszcz. Co się okazało Wanda do Mokotowa dotarła z ulicy Polnej. Tam osłaniali wycofywanie się swego oddziału macierzystego, który dachami domów na Polnej wycofywał się. Ona z dwoma, czy trzema chłopcami była na niższych piętrach. W końcu Niemcy wzięli ich, wtedy jeszcze nie brali do niewoli. Wyprowadzili na Pole Mokotowskie, gdzie została razem z chłopcami rozstrzelana. Ona odzyskała przytomność. Jak mówiła nie wie czy po jednej, czy po dwóch dobach, ale ocknęła się całkiem ślepa. Po jakimś czasie zaczęła trochę widzieć i kartofliskami, które tam wtedy były, doczołgała się do Mokotowa. Po zgłoszeniu się do służby, dostała przydział, o którym mówiłam. W szpitalu stwierdzono, że dostała rykoszetem i stąd niedowidzenie. W parę lat po wojnie, po Powstaniu, spotkałam ją, gdzie okazało się, że to nie był rykoszet, że kula została w mózgu. Wykonano operację, usunięto kulę, ale została jej padaczka pourazowa. Przeszła też ciężką drogę swojego szlaku bojowego. Dawno już nie żyje, ale póki pamiętam, póki nie odejdę na wieczną służbę, to warto tym ludziom poświęcić trochę uwagi.
Mówiłam też o różnych sytuacjach z ludnością cywilną. Od początkowej euforii kiedy mówiono: „Nasi kochani chłopcy, nasi bohaterowie”. Wszystko było dla nich. Pod koniec trochę zmieniło się. Warunki, w jakich żyła ludność: w piwnicach, z dziećmi, które nawet na chwilę nie wychodziły mimo, że to był środek lata na podwórka, na ogródki. Ludzie byli bardzo zmęczeni. Część mężczyzn, nie wszyscy byli żołnierzami, siedziało po piwnicach, grywali w karty. Trzeba było chodzić i wskazywać, gdzie są dekujący się. Potem ŁiB – prawie żandarmeria – brała ich do kopania rowów łącznikowych, okopów. Czasami ci ludzie też nie wytrzymywali psychicznie tego stanu, tym bardziej, że było i źle, i ciężko, i głodno, i strasznie. Ale pamiętam taką sytuację na kwaterze, jeszcze wtedy kwaterowałam z dziesięcioma innymi dziewczynami na Puławskiej 130 – poprzeczne bloki między Tyniecką, a Puławską. Pod koniec sierpnia, na pierwszym piętrze była kwatera w pokoju – może około dwudziestu metrów wielkości. Kwaterowało nas jedenaście, a tapczan był tylko jeden. Spałyśmy jak sardynki, pięć w poprzek tapczanu z podstawionymi krzesłami, sześć na dywanie, na podłodze. Właścicielka mieszkała z synem w wieku poborowym. Dziwne było dosyć, że on nie bierze udziału. Twierdził, że nie dotarł do swojego oddziału macierzystego, niemniej z matką był w piwnicy. Na kwaterze korzystałyśmy z tego, co było nam potrzebne. W rogu pokoju stała serwantka z filiżankami. Wzięłyśmy do użytku filiżanki. Kiedyś pani wpadła i powiedziała, że: „W kuchni są kubki, to są cenne filiżanki, że mogą się potłuc”. Traf chciał, że na drugi dzień w ścianę domu, tuż pod oknem, obok serwantki uderzył duży pocisk, zwalił ścianę i z filiżanek nic nie zostało. Złośliwie się śmiałyśmy z tego, że cenne filiżanki leżą w gruzach. Wtedy jedna z koleżanek Ania Mroczkowska, pseudonim „Anka” znów była ranna, bo wychodzące z futryny drzwi ją przywaliły. Przypadek złożył, że była na kwaterze.
Ważna rzecz, którą pamiętam to już dotyczy kapitulacji Mokotowa, kiedy była tylko obsada komendy placu. Znaczna część wojska nocą wychodziła kanałami do Śródmieścia. Nie wszyscy dotarli, bo jak wiemy, bardzo wielu żołnierzy zostało wyciągniętych na Dworkowej i rozstrzelanych, ponieważ jeszcze nie honorowano Konwencji Genewskiej. Powstańców traktowano jak bandytów, a nie jak żołnierzy. Tam zresztą zginęli koledzy, których już wymieniałam „Kąkol”, „Marlicz”, „Marek”. Wychodziłam w kierunku Dworca Zachodniego z kolumną naszych żołnierzy, wtedy to już nie były zorganizowane oddziały. Łączono żołnierzy w jedną kompanię. Na wylocie Szustra składali broń, ale szli pięknie. Niemcy patrzyli na nich, jak na najbardziej regularne wojsko, w szyku, wszyscy postarali się doprowadzić do porządku. To wojsko wyglądało jak wojsko, nie jak zgraja rozrabiaczy. Na początku, któryś z oficerów mówił o tym, żeby dziewczyny jak najszybciej starały się uciekać. O tyle miał rację, że większość dziewczyn z Mokotowa dostała się później do Stuthoffu. Niezależnie od tego, że był to obóz koncentracyjny, były fatalnie traktowane, nawet gorzej niż więźniarki obozu koncentracyjnego: tu eksperymentowano na nich medycznie. Mnie się szczęśliwie udało uciec na Fortach Mokotowskich. Być może dlatego teraz mogę te sytuacje relacjonować. Cały czas miałam świadomość, że czuwa nade mną w sytuacjach zagrożenia Opatrzność, a może moja matka. W tym czasie bardzo się za nas modliła. Jej modlitwy pomogły nam przeżyć.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania, najlepsze i co najbardziej utrwaliło się pani w pamięci?
Bardzo trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiem czy dzień, w którym byłam prawie trzy razy zasapana – raz byłam w kuchni Elżbietanek, tego samego dnia, popołudniu w komendzie WSK, także wtedy odłamek wylądował w mojej furażerce – może to był najgorszy dzień? Chyba najgorszym dniem, to był jednak dzień kapitulacji 27 września, kiedy my, na Mokotowie, po pięćdziesięciu siedmiu dniach euforii, poczucia wolności, polskości, raptem znów zobaczyliśmy idących na nas tyralierą Niemców i zajmujących nasze pozycje. To chyba był najbardziej dramatyczny moment. Świadomość, że wszystko znów runęło, że jednak nie skończyło się to jak naiwnie młodzież w moim wieku wierzyła, że na pewno Powstanie zwycięży. Nie potrafię powiedzieć, co było najgorsze.
Potem, po powrocie do Warszawy, do spalonego domu rodzinnego, to dla mnie też zaczął się bardzo ciężki okres. Okres, który bym porównywała do „Procesu” Kafki, kiedy zaczęłam się czuć jak człowiek, który nie wie, o co mają do niego pretensje w ludowej ojczyźnie, która wybuchła w 1945 roku. Mnie się wydawało, że walczyłam o słuszną sprawę, a tutaj Powstanie już było oceniane, jako wrogi przejaw przeciwko Ludowemu Państwu Polskiemu, a nie przeciwko okupantowi. Fatalnie wtedy to wszystko znosiłam, tym bardziej, że po tułaczce, ponad półrocznej, zaczęłam chorować, to wszystko źle znosiłam. W resztkach domu, w którym mieszkałam, kwaterowały oddziały sowieckie. Spodziewaliśmy się, że wybuchnie wspaniała Polska. Okazało się, że zaczyna się nowa okupacja. Później przez wiele lat byłam „czarną reakcją” lub „zaplutym karłem reakcji”, co nawet na studiach objawiało się szykanami. Czekano tylko na pretekst pod jakim usunąć mnie z uczelni. Nie było pretekstu, bo szczęśliwie miałam dobre wyniki, a jak mnie uprzedzono, że szukają pretekstu, żeby mnie wylać, to starłam się nawet nie spóźniać na zajęcia, czy na pracownie. Mimo to, chodziłam wtedy kilka kilometrów na uczelnię piechotą w dwie strony, żeby móc studiować. To był bardzo przykry okres, zniszczenie, beznadzieja.
Na kompletach skończyłam trzecią klasę gimnazjum. Od razu rodzice uważali, że powinnam się dalej uczyć. Z Żerania, z obecnego terenu farbki żerańskiej chodziłam na Kępę do gimnazjum Marii Curie-Skłodowskiej, gdzie w 1945 roku zrobiłam małą maturę. To były codzienne wędrówki prawie dziesięciu kilometrów w jedną stronę i z powrotem. Potem się już zaczął normalny tryb życia, potem była matura, egzaminy na studia, tak to poszło dalej. Wyszłam za mąż na żołnierza Pułku „Baszta” Jerzego Stolarskiego, pseudonim „Ryś” z kompanii „B-1”. Zetknęliśmy się podczas Powstania, być może nawet zawiesił na mnie oko. Nasze narzeczeństwo zaczęło się znacznie później, wtedy kiedy spotykaliśmy się w ramach środowiska Pułku „Baszta”. Mój mąż wracał do Polski z Sandbostel, po silniej propagandzie: „Walczyliście za Polskę, to teraz wracajcie odbudowywać Polskę”. Wracał tuż przed referendum. Pierwsza rzecz jaka go spotkała na granicy Polski, to jak usłyszał, że: „Znów jeszcze jeden bandyta »Bora« Komorowskiego wraca”. On na przykład był tak represjonowany, [że] przez długi czas nie mógł dostać pracy, a jego rodzina jeszcze bardziej cierpiała. [Ich dom] był kompletnie zniszczony, nawet pojedynczej łyżki nie zostało. Matkę znalazł mieszkającą w suterynie, więc musiał zadbać o matkę, o siostrę. Był tak represjonowany jakby on wydał rozkaz do wybuchu Powstania i był pierwszym przeciwnikiem Ludowej Polski, że nawet pracy nie mógł dostać. Miał problemy z dostaniem się na studia. Ale taki był los młodzież „akowskiej” w powojennej Polsce.
- Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś czego nikt dotąd nie powiedział, pani refleksje?
Na pewno chciałbym powiedzieć. W moim długim życiorysie był to niesłychanie ważny moment jaki przeżyłam, zresztą począwszy od pierwszego dnia wojny w 1939 roku. Wtedy dorastałam, to kształtowało mnie i moje pokolenie. Gdyby mi postawiono pytanie czy coś z życiorysu chciałbym wyciąć lub wyrzucić, to na pewno nie. Gdybym wycięła przeżycia moje konspiracyjne i powstaniowe, to mój życiorys byłby bardzo zubożony. Jestem szczęśliwa, że chociaż to było tak tragicznie, że dane było mi przeżyć ten okres i mieć go w sobie do końca życia.
Warszawa, 17 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Jakub Kijowski