Franciszek Dembowski „Dzwonek”
Franciszek Julian Dembowski, pseudonim w wojsku „Dzwonek”. [Jestem magistrem z zakresu geologii i paleontologii. Pracowałem jako inżynier]. Mój tytuł naukowy to magister z zakresu geologii i paleontologii. Pracowałem jako inżynier, nie będąc inżynierem. Urodziłem się 2 lutego 1924 roku, obecnie mam prawie osiemdziesiąt dwa lata. Mieszkałem w bursie RGO na ulicy Marszałkowskiej 124. Bursa męska była na drugim piętrze, a damska na piętrze czwartym. Na naszym piętrze, w części męskiej, cała młodzież powyżej osiemnastego, dziewiętnastego roku życia była związana organizacyjnie, przeważnie to było PZP, później AK, było nawet kilku z Armii Ludowej. W bursie oprócz starszej młodzieży była młodzież młodsza, która raczej nie była zorganizowana. Niejaki „BWL”, nazwisko Broszkiewicz Wojciech Ludwik, znana postać, zorganizował na terenie bursy oddział Armii Krajowej, który należał do kompanii, z której się później rozwinął batalion „Baszta” i pułk „Baszta”. To był listopad 1941 roku. O ile chodzi o tradycje rodzinne, to Dembowscy brali udział dokładnie we wszystkich powstaniach w dziewiętnastym wieku. Nie jestem pewien, czy brali udział w powstaniu kościuszkowskim, ale w listopadowym i styczniowym na pewno. Potem na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku brali udział w pracy socjalistycznej, PPS frakcja rewolucyjna, którym kierował Józef Piłsudski. Mój dziadek Aleksander Dembowski był nawet jednym z organizatorów sławnego porwania uwięzionych, tak zwanych dziesięciu z Pawiaka. Tych dziesięciu z Pawiaka uciekło kibitką zaprzężoną w konie mojego dziadka. Tradycje konspiracyjne w rodzinie były duże. Mój ojciec wtedy miał około dziesięciu lat, więc oczywiście nie brał udziału w konspiracji. Brał udział w wynoszeniu w kieszeni jakichś listów, czego się bardzo wstydził, [bo zleceniem kierownictwa partii, dzieci nie powinny brać czynnego udziału w konspiracji]. […] Nie chciał się tym chwalić. Moja mama brała udział w I wojnie światowej w Polskiej Organizacji Wojskowej. Tak że tradycje [rodzinne] były, rodzice wychowywali mnie w duchu, że Polska jest czymś najważniejszym i że należy o Polskę dbać i walczyć, a kwestia, czy się straci życie czy nie jest rzeczą mniej ważną. Tak byłem wychowany. W związku z tym, jak się zetknąłem z PZP w listopadzie 1941 roku to się zapisałem. Jak pamięta pan swoje życie przed wrześniem 1939 roku? Ojciec umarł w 1937 roku, chodziłem wtedy do gimnazjum w Grajewie, gdzie ojciec był komisarzem straży granicznej. Grajewo było przy granicy Prus Wschodnich. Jak ojciec umarł, to matka, która miała pięcioro dzieci, stwierdziła, że nie da rady wychować i wykształcić wszystkich, bo emerytura po ojcu była nieduża. Była w POW, miała różne znajomości. Umieszczono mnie w Korpusie Kadetów nr 2 imienia Rydza-Śmigłego w Rawiczu. Mama płaciła tylko za podręczniki i zeszyty, wyżywienie i naukę miałem za darmo. Byłem w korpusie do wojny. To też nadawało życiu pewien nastrój i styl.
W czasie wojny aż do Powstania nie brałem udziału w żadnej udanej akcji. Brałem udział w dwóch akcjach, ale nie przyniosły rezultatów z różnych przyczyn. Najpierw mnie szkolono, skończyłem szkołę niższych dowódców, potem szkoliłem innych. Mój oddział był w rezerwie, nie wszyscy akowcy walczyli czynnie [przed] Powstaniem. Pod koniec 1942 roku i w 1943 roku nie bardzo miałem z czego żyć, bo była bieda. Miałem różne znajomości w „Kedywie”, więc zacząłem pracować - głównie z przyczyn ekonomicznych - w wytwórni granatów ręcznych „filipinek”, którą organizował „Kedyw”. Robiłem granaty, dosyć dobrze zarabiałem, tym niemniej moje życie prywatne było niezorganizowane, bo praca w granatach osiem godzin dziennie, praca w Armii Krajowej parę godzin dziennie. Kto miał gotować, kto miał zrobić zakupy, kto miał robić porządki w mieszkaniu i tak dalej? To było niezorganizowane. Nas było pięcioro w [rodzinie], więc moja starsza siostra chciała się sprowadzić do mojego mieszkania i być moją gospodynią. To, co zarobiłem starczyłoby i dla mnie i dla niej, bo zarabialiśmy jak na stosunki wojenne dosyć dobrze. Nie mogłem się na to zgodzić, bo nie wierzyłem, że gestapo jest tak głupie, że nie zauważy produkcji „filipinek”, mniej więcej trzysta sztuk granatów tygodniowo, dowozu materiałów, wywozu granatów. Gdzie to się odbywało? To się odbywało na Pradze, zapomniałem adresu. Później, jak na Pradze zrobiło się niebezpiecznie, to się przeniosło na ulicę Obozową do fabryki volksdeutscha, produkującej głównie dzbanki do kawy i różne blaszane rzeczy dla wojska niemieckiego. Niemiec w porozumieniu z Armią Krajową część fabryki przeznaczył dla nas, tam nikt nie wchodził, myśmy u niego robili filipinki. Proszę powiedzieć, w jaki sposób pan się zetknął z Armią Krajową? Z Armią Krajową zetknąłem się przez Witolda Broszkiewicza. Z „filipinkami” się zetknąłem, bo siostra mojej stryjenki [Henryka] Landy była prawą ręką Filipa. Jak jej powiedziałem, że nie bardzo mam z czego żyć, bo trudno o pracę, spytała: „Chcesz u mnie robić?” „Chcę.” I tak się zetknąłem z „filipinkami”. Na czym polegały te dwie nieudane akcje, o których pan wspomniał? To były akcje na zdobycie broni. Jedna z nich była taka, że miałem być w obstawie, inni mieli zaatakować wartownika i zabrać mu karabin. Okazało się, że to już nie była pierwsza akcja, tylko w tym tygodniu inne oddziały też miały akcje i Niemcy orientując się, że Armia Krajowa zabiera broń wartownikom, postawili nie jednego wartownika, tylko dwóch. Na dwóch, żeby nie było dekonspiracji, dowództwo już się nie zdecydowało. Rzecz dla cywilów często dosyć nowa. Łatwo być bohaterem typu Kmicic, ale takie bohaterstwo bardzo niewiele daje. Dobry żołnierz to musi być połączenie dużej odwagi i dużej ostrożności, czyli dwie cnoty nie bardzo żyjące ze sobą w zgodzie. Szczególnie w warunkach konspiracyjnych odwagi powodował to, że nie można nic zrobić, a ostrożności powodował, że się robiło źle i w rezultacie była wsypa i przegrana. Połączenie tych dwóch cech u jednego człowieka nie jest częste, bo ludzie są albo odważni albo ostrożni, a tu jednocześnie trzeba było być i takim i takim. Przejdźmy do przygotowań do Powstania. W 1943 roku skończyłem szkołę niższych dowódców. Mianowano mnie dowódcą sekcji przeciwpancernej i szkolono na polskie działko przeciwpancerne [37 mm], które podobno gdzieś jest. Szkolono mnie czysto teoretycznie. Po tylu latach już zapomniałem, ale wszystko dokładnie, każdą część działka mogłem nazwać, jak się je otwierało, zamykało, celowało i tak dalej. Już nie pamiętam, czy to działko się samo otwierało i trzeba było ładować czy też się samo zamykało, a trzeba było otwierać. W Powstaniu okazało się, że działka oczywiście nie ma. [Uratowało mi to życie, gdyż gdybym z jakiegoś powodu z tego działka strzelił, to na działko zostałby skierowany cały ogień licznej ciężkiej broni przeciwnika]. Wówczas byłem zastępcą dowódcy drużyny, który potem został przeniesiony na jakieś inne stanowisko, nie wiem, jakie, bo to konspiracja. Ja przez [połowę sierpnia i września] pełniłem obowiązki dowódcy drużyny. Jak wyglądał sam początek Powstania, godzina „W”? Godzina „W” wyglądała w ten sposób, że parę dni przed Powstaniem zostaliśmy zakwaterowani u pani Marzec, gdzie mieszkaliśmy, czekając na wybuch Powstania. Później po wojnie prowadziła ona na Placu Trzech Krzyży kawiarnię „Cafe Marzec”. Syn pani Marzec, pseudonim „Poker”, był członkiem drużyny, w której wtedy byłem zastępcą dowódcy. Nasz dowódca mieszkał dosyć daleko, gdzieś pod Okęciem, nie było go, miał się zjawić na godzinę „W”. Jak się później, już po wojnie, dowiedziałem od jego mamy, wyszedł, ale do nas nie doszedł. Prawdopodobnie został gdzieś po drodze zamordowany przez Niemców, ściśle mówiąc przez tych ze wschodu w niemieckich mundurach z różnych obozów niemieckich. Faktycznie ja byłem dowódcą.
Potem, jak wybuchło Powstanie, to przydzielono mi dowódcę, dlatego, że nie miałem matury, a Armia Krajowa bardzo o to dbała, żeby podchorążym był przynajmniej maturzysta. Nie uważałem za stosowne uczyć się, nie wierząc, że przeżyję wojnę. Przed godziną „W” był alarm, wyszliśmy, stanęliśmy na ulicy Odyńca w krzakach. Powstania jeszcze nie było, jezdnią jeździły niemieckie ciężarówki, wojacy niemieccy pracowicie nie zauważali nas, stojących w krzakach z bronią w ręku, a myśmy pracowicie nie zauważali tych samochodów. Byłem tylko pełniącym obowiązki dowódcy drużyny, więc wielu rzeczy nie wiedziałem: żołnierz wie tylko to, co jest przed nosem. Wreszcie w jakimś czasie po oznaczonej godzinie gwizdek, Powstanie. Natychmiast ze trzy ciężarówki żeśmy zatrzymali, wzięliśmy Niemców do niewoli, poszli bardzo potulnie, nie stawiali się. Ciężarówki sobie stały, a myśmy zaatakowali na północ Niemców, którzy byli w szkole. Atak się nie udał, dlatego, że minerzy mieli wysadzić tam bramę, ale jakoś do tego nie doszło, zało minerów czy min. Żeśmy sobie trochę postrzelali, Niemcy do nas, my do Niemców i wycofaliśmy się znowuż na ulicę Odyńca, gdzieśmy mieli kwaterę.
Po jakimś czasie przeniesiono nas na ulicę Różaną. Na północ od ulicy Różanej była Rakowiecka zajęta przez Niemców. Na planie miasta przeczytałem, że do Niemców było jakieś sześćset metrów. Na Mokotowie nie było takich walk jak w Śródmieściu czy na Starym Mieście, tam były raczej walki pozycyjne i niezbyt intensywne. To znaczy ostrzał artyleryjski był taki, że liście z wszystkich drzew opadały, bombardowanie lotnicze, sztukasy tłukły. To była wojna, ale wojna raczej pozycyjna. Myśmy zaatakowali ze dwa razy, Niemcy nas od północy raczej nie bardzo atakowali. Mówię o początku Powstania. Trudno jest to zrozumieć, ale w życiu nie wynudziłem się tak jak w niektórych dniach Powstania. Z nudów żeśmy strzelali do Niemców, bo coś trzeba robić. Później, jak pracowałem w latach sześćdziesiątych, jak powiedziałem swoim koleżankom, że strzelałem z nudów do Niemców i to z dobrym skutkiem, to koleżanki mnie obtańczyły: „Jak to? [Z nudów] strzelałeś do ludzi?” [Dlaczego z czystym sumieniem i na spokojnie strzelałem do ludzi? Bo to byli wrogowie. Bez żadnego powodu i tylko dla własnej korzyści zdradziecko zaatakowali nasz kraj i chcieli planowo wymordować Żydów – wszystkich, a Polakom wymordować wszystkie elity, a resztę zamienić niewolników i wywieźć na daleką Syberię. Mnie bez żadnego śledztwa zamordowali matkę i siostrę]. Wojna nie jest moralna. Jak miałem dwanaście lat, ojciec dał mi flower (karabinek maszynowy) i podstawowe wykształcenie strzeleckie, więc strzelałem dobrze. Jedno z moich osiągnięć. Na dachu [jednego z gmachów na ulicy Rakowieckiej, zwanego przez Niemców Staufenkasern], widziałem przez lornetkę, że Niemcy zbudowali bunkier z worków z piaskiem, postawili tam karabin maszynowy, którym nam dokuczali. Zasadziłem się i spokojnie, powolutku, bez pośpiechu, zacząłem strzelać do tego bunkierka. Miałem [nastawiony] celownik [na] sześćset metrów, a zawsze dobrze strzelałem. Bardzo wątpię, czy kogoś trafiłem, tym niemniej, jak Niemcom koło ucha świsnęło parę kulek, to na własne oczy przez lornetkę widziałem, jak się od tego stanowiska zerwało ze dwóch ludzi i lekkim biegiem podbiegło i się schowało. Od tej pory bunkierek był nieczynny. Później Niemcy zorientowali się, że jest wymierzony i pod ostrzałem, więc nie było potrzeby, żeby narażali życie, [by] nam w gruncie rzeczy tylko dokuczać. Tak wyglądało to nudne, zwykłe, powstańcze życie. Co państwo robili w takie dni? Nic się nie robiło, pilnowało się, uważało, obserwowało, bo w każdej chwili ten spokój mógł się skończyć. To jest wojna. Taktyka wojskowa polega na tym, że spokój, spokój, spokój, a tu nieoczekiwanie napad. Niemcy przecież mieli bardzo dobrze opracowaną taktykę. Czy to jest pozorny czy rzeczywisty spokój, to nie wiadomo. Wyżywienie było kiepskie. Dawano nam zupę „pluj”, jakieś płatki owsiane z łuskami. To było grubo za mało. Wobec tego poradziłem sobie w ten sposób, że wysłałem chłopaków na ogródki działkowe po kartofle. Zrobili to bez żadnego oporu i z wielką przyjemnością. Leżąc z ziemi wykopywali łopatką kartofle, ładowali do plecaka i przyprowadzali na kwatery drużyny. Z piwnic wyciągaliśmy olej i fasolę, nie licząc się z tym, czyja to piwnica, czyj to olej, czyja to fasola, żołnierz musi jeść. Znalazłem rodzinę złożoną z czterech kobiet, była matka w wieku około pięćdziesięciu lat, córka powyżej dwudziestki, wnuczka urodzona tuż przed Powstaniem i do tego jeszcze służąca. Wszystkie żyły w wielkiej zgodzie, co mi zaimponowało, bo to raczej rzadkość. Było mi żal tego małego dziecka. Zrobiłem umowę z tymi paniami, że dostarczę kartofli, fasoli, oleju, oczywiście bez liczenia, bo kto by się bawił w biurokrację, a one mają ugotować obiad na dwunastu chłopa, jak to zrobią, ich sprawa. I tak było. Inne kobiety po innych kamienicach z wielką zazdrością patrzyły na te panie, bo miały zapewnione dobre wyżywienie, nawet trochę przytyły w czasie Powstania, co się rzadko zdarzało. Inne panie intrygowały, ludzie są ludźmi, nie wszyscy są święci: „Proszę pana, ja bym panu ugotowała lepiej.” Ja twardo nie zmieniałem zdania, głównie ze względu na tę dziewczynkę. Nie wiem, co działo się z tymi paniami po Powstaniu. Ta dziewczynka miałaby teraz sześćdziesiąt parę lat, o ile żyje. Co to jest żywności, to wiedziałem jako samotny kawaler jeszcze przed Powstaniem, więc żywność miałem zabezpieczoną.
Akcji na Mokotowie nie było za dużo, to był ten spokojny odcinek Mokotowa. Była tylko ta codzienna mordęga, ostrzał z broni rakietowej, więc to nie był spokój, tylko to było nudne. Opiszę jedną sprawę. Był tam dom dyrektora Haberbuscha i Schiellego i moja drużyna jakiś czas w tym domu kwaterowała, potem [nam dowództwo kazało zająć domy przy ulicę Różaną. Do Haberbuscha] miała sprowadzić jakaś cywilna administracja. To nie była administracja tylko dowództwo Powstania. W tej willi Haberbuscha miało kwaterę dowództwo Mokotowa. To jakoś musiało dojść do Niemców, dlatego, że myśmy byli wtedy nie na Różanej, która była frontem, tylko z tyłu. To się wymieniało, raz na froncie, drugi raz z tyłu, żeby żołnierz trochę odpoczął. Myśmy byli z tyłu koło willi Haberbuscha. Dosyć ostry ostrzał artyleryjski, ja swoich ludzi dałem do piwnicy, siedzieliśmy, w pewnym momencie cisza, ani jednego strzału. Jedna z kobiet z tej piwnicy powiedziała: „Pójdę do swojego mieszkania.” – już nie wiem, po co. „Mamo, pójdę z tobą.” Mówię: „Proszę pani, niech pani nie idzie, bo to nie jest koniec.” „Co ty gówniarzu będziesz mi tutaj mówił.” Poleciała z tym dzieckiem na drugie piętro, wtedy łomotnął moździerz sześćset milimetrów kalibru, celujący w dowództwo Armii Krajowej. Nie trafił w tę willę, tylko obok. Huk nieprawdopodobny. Jak łomotnęło w środek ulicy, to zwaliło dwie kamienice, po lewej i po prawej stronie, naszej kamienicy nie. Siedziałem w piwnicy, przede mną na ławce moja drużyna. Widzę, to wszystko było w zwolnionym tempie, jak przez drzwi od piwnicy idzie masa kurzu, czarnego dymu, a pęd powietrza zgarnia tych siedzących nieruchomo na ławce. Ten dym, doszedł do mnie, siedziałem z drugiej strony, nie ruszyło mnie. Potworny smród amoniaku, ledwo można oddychać. W pierwszej chwili myślałem, że to są gazy trujące, ale nie były, ciemności absolutne. Wołałem ich po pseudonimach: „Żyjesz? Żyjesz? Żyjesz?” Wszyscy żyją, chwała Bogu. Na górze krzyk: „Moje dziecko, moje dziecko, moje dziecko!” Wziąłem trzech chłopaków, pędzimy na drugie piętro. Tej kobiecie, która poszła i zwymyślała mnie od smarkaczy, nic się nie stało, a dziewczynka dostała odpowiednio grubym odłamkiem, wszystkie wnętrzności miała na wierzchu. Miałem znajomą sanitariuszkę, która z u lekarza prowadziła punkt opatrunkowy. Natychmiast znaleźli jakieś doraźne nosze, ja nie mogłem, bo byłem dowódcą, ale moi ludzie zanieśli tę dziewczynkę na punkt opatrunkowy. Na drugi dzień pytam się sanitariuszki: „Co z tą dziewczynką, którą przysłałem?” „Cóż z tą dziewczynką, co można było zrobić, umarła.” Tak wygląda właśnie wojna. Ta niewiasta z kolei miała do mnie pretensje. Byłem tam dowódcą, jej mąż nie bardzo chciał mnie słuchać, a jako dowódca pierwszej linii wobec nieprzyjaciela miałem swoje prawa, zmusiłem tego chłopa do jakichś prac, więc zwymyślała mnie od smarkaczy i na złość mnie wzięła tam dziecko. To jest wojna. Pamięta pan jeszcze jakieś inne sytuacje między wami żołnierzami a ludnością cywilną? Jak wyglądał ten kontakt? Kontakt był bardzo dobry. Przez cały czas? Na końcu zaczął się psuć, ale wszystko było w granicach. Moje zetknięcie z mężem tej pani to był raczej wyjątek. Zawsze byłem gwałtowny, gdybym ja był taktowny, a tamten trochę spokojniejszy, to by tego nie było. Nie nauczyłem się tego za bardzo, trochę i to na stare lata. Czułem się tam dowódcą. Dowódca w obliczu nieprzyjaciela ma pełne prawo nad wszystkimi, gdyby mi się zaplątał nawet jakiś generał, to musiałby się mnie słuchać, a nie ja jego. Taki jest regulamin. Ten kontakt popsuł się troszeczkę pod koniec Powstania? Tak, ludzie już widzieli, że nic z tego nie wychodzi, ale nie było zadrażnień. Cywilni na Mokotowie mieli swojego komisarza. Na przykład jak potrzebowałem ludzi do roboty, bo trzeba było coś zrobić, nie brałem ludzi do roboty, tylko zgłaszałem się do cywilnego komisarza i on mi pozwalał wziąć ludzi. Organizacja była wspaniała i duch też był wspaniały, tylko, że to trwało za długo i to była klęska.
Do kiedy pozostał pan na ulicy Różanej? Do końca Powstania. Niemcy od północy nie atakowali. Atakowali od południa systematycznie, brałem w tych walkach udział, bo nasz pluton wzięli tam na ulicę Czeczota, żebyśmy tam pomagali. Na przykład była taka historia, że kazali nam na ulicy Czeczota zająć linię willi, bo to była luźna zabudowa. Byłem w jednej z willi, gdzie było nawet widać lufę z działa szturmowego, które gdzieś z boku ostrzeliwało. Na to działo szturmowe poszło polować czterech chłopa z bronią przeciwpancerną, z pancerszrekiem czy pancerfaustem, już nie pamiętam. Mówili, że jeden czołg już uszkodzili i się wycofał i tego muszą zlikwidować. Poszli jakoś przepłoszyć tamto działo. Miałem pistolet maszynowy zawieszony z lufą pod brodą. Ze względu na młody wiek i głupotę miałem pistolet maszynowy odbezpieczony. Ci, przechodząc koło mnie nacisnęli na spust częścią broni, zamek poszedł do przodu, prawdopodobnie rączka zamkowa zatrzymała się na sprzączce od paska i nabój stanął w poprzek. Tak że pistolet maszynowy, który mi się ani razu nie zaciął przez całe Powstanie, tu mi się zaciął jak miałem lufę pod brodą. Prywatnie uważam to, co kto powie to nie wiem, że to była opieka mojej rodzonej matki, która już była zamordowana przez Niemców, już patrzyła na to z chmurki. W jakich okolicznościach zginęła pana matka? Została aresztowana. Moja matka była zaangażowana politycznie od 1939 roku, to jeszcze była Służba Zwycięstwa Polsce, już nawet nie wiem, jak to się nazywało. Pojechała do Warszawy i razem z moją siostrą została zaaresztowana przez Niemców. Nie było prowadzone żadne śledztwo, więc Niemcy nie wiedzieli, że moja matka była zorganizowanym żołnierzem. Tym niemniej poszła razem z siostrą do Ravensbruck. W którym to było roku? Została aresztowana w 1940 roku. Była tak zwanym zakładnikiem, jak coś się stanie, to zostanie rozstrzelana. Matka o tym nawet nie wiedziała. Z punktu widzenia prawa była absolutnie niewinna, bo Niemcy nic nie wiedzieli. To była akcja wyniszczająca, holocaust, który obejmował przecież nie tylko Żydów, holocaust obejmował tak samo Polaków. Jak coś się stało, nawet nie wiem co, to matka i siostra zostały rozstrzelane. Moja siostra jak się dowiedziała, że je zamknęli do bunkra i na drugi dzień zostaną rozstrzelane, powiedziała do koleżanek: „Mam osiemnaście lat, nie wiem, czy potrafiłabym żyć, ale wiem, że będę potrafiła umrzeć.” Dziarskim i dumnym krokiem poszły na śmierć. W Ravensbruck był taki korytarzyk i tam zostały rozstrzelane chyba w 1942 roku. Kiedy pan się o tym dowiedział? Bardzo szybko się dowiedziałem, konspiracja działała. Już ojca nie było, matki nie było, siostry nie było… Są wymienione na tablicy w Ravensbruck. Wróćmy do akcji na ulicy Czeczota. Ci poszli polować na działo szturmowe, nie wiem, czy im się udało czy nie, bo żołnierz wie tylko to, co się dzieje przed nosem. Działo się wycofało. Moim dowódcą plutonu był obecny profesor Kłoczowski, ale już wtedy stracił rękę i był ranny. Jego zastępcą był obecny doktor Chorąży, pracujący na Śląsku, specjalista od onkologii. Kłoczowski, Chorąży, doktor Bielski to wszystko byli bosiacy, członkowie BOS. W pewnym momencie przebiegł za nami Chorąży, pseudo „Grom”, mówi: „<< Dzwonek >>, wycofaj się, wycofujemy się na następną linię domów.” Już chciałem zabrać ludzi i się wycofać, wtedy zjawił się jakiś oficer, w takim frenczu z pagonami podporucznika z jednym sierżantem, z pistoletami w ręku: „Nie wycofujemy się! Bronimy się tutaj.” Mówię: „Obywatelu poruczniku – w „Baszcie” myśmy się tytułowali „obywatel” – mam rozkaz wycofać się.” Ten z tą spluwą: „Nie wycofujemy się!” Miałem do wyboru albo go kropnąć i się wycofać albo zostać, ale w [czasie] bitwy nie dyskutuje się. Człowiek myślał, że on ma jakiś rozkaz opóźniania ataku niemieckiego, nie wiadomo, o co chodzi. Ten porucznik i sierżant nie wtrącali mi się do dowództwa, zorganizowałem obronę. Jak to wygląda? Ludzi ustawić na stanowiska, żeby człowiek wszystko widział, a nie był widziany. I czekamy, co z tego wyniknie. Do willi przed nami kilka razy podjechał półpancerny wóz niemiecki i przywiózł ludzi. Przyjechał kilka razy, tak że w tamtej kamienicy miałem co najmniej trzydziestu Niemców świetnie uzbrojonych, mających nieograniczoną ilość amunicji. Doskonale ich słyszałem. Słyszałem jak ich dowódca po niemiecku wydaje odpowiednie rozkazy, ustawia ich, bez żadnej konspiracji. W pewnym momencie [wydał, oczywiście po niemiecku, rozkaz do ataku na nas] i głucha cisza. Dowódca zaczął sztorcować po niemiecku tych swoich żołnierzy (nie będę powtarzał wyrazów, bo raczej niecenzuralne), słyszałem nawet klaskanie, jak prał ich po pysku, ale bez żadnego skutku. Zacząłem się śmiać. Ryk śmiechu, który ci Niemcy doskonale słyszeli speszył ich zupełnie. Zresztą ci żołnierze mieli rację, że nie chcieli atakować, bo atak na willę bronioną przez około dwunastu ludzi z karabinami skończyłby się dla Niemców bardzo szybko i bardzo kiepsko. Jak pana oddział był uzbrojony? Każdy miał broń, bo to był koniec Powstania. Początkowo broni było mało, ale tutaj każdy miał, jak nie karabin, to pistolet maszynowy, mieliśmy granaty ręczne, mieliśmy tak zwane gamony, czyli bryły plastiku z zapalnikiem wstrząsowym, które się rzucało w czołg, od wstrząsu wybuchało, tak że uzbrojeni byliśmy jako tako. Jak ten atak się nie udał, na nasz śmiech Niemcy zareagowali spokojem. Raptem słyszę krzyk: „<< Dzwonek >>, uważaj, czołg na nas idzie!” Wyglądam, patrzę, idzie coś małego na gąsienicach. To był goliat, tylko nie wiedziałem wtedy, co to jest goliat, bo byliśmy źle wyszkoleni. Goliat to jest mina na gąsienicach, tam jest bodajże sześćset kilo materiału wybuchowego. Myślałem, że to jest mały czołg uzbrojony w karabin maszynowy. Wrzasnąłem: „Granatami w drania!” Chłopcy rzucili kilka granatów, został przerwany drut, który goliatem kierował i goliat stanął. Byłem pewien, że w środku jest niemiecki wojak, trzeba go zlikwidować, więc butelki z benzyną. Nasi rzucili na mój rozkaz parę butelek z benzyną, to się zaczęło palić, jak się pali, to niech się pali. Paliło się, paliło, paliło, leżałem na podłodze, to był parter, zakratowane okno, parapet bardzo niski i nad tym wszystkim ciężka krata. Goliat palił się pół godziny aż się rozgrzał zapalnik, jak to pieprznęło, przepraszam za wyrażenie, to był huk potworny, krata się wyrwała i spadła mi na plecy. Chyba na jakiś czas straciłem przytomność od samego wstrząsu. Jak ta krata zwaliła się na mnie, byłem w hełmie, to potem, widziałem, że na parkiecie był wyraźnie ślad daszka od hełmu. Ta krata wgniotła mnie tak, że gdyby nie hełm, to by mi głowę pogniotła. Wyszedłem spod tej kraty i słyszę: „Porucznik nie żyje, sierżant nie żyje.”, czyli ci, co nas zatrzymali. Wpadłem do kuchni, gdzie tych dwóch urzędowało, porucznik leżał bez głowy, sierżant wprawdzie z głową, ale też nieżywy. Mam rozkaz wycofania się, to zacząłem organizować wycofanie, jak, w jakiej kolejności, który ma biec do następnej linii domów. Tylko jak biec, kiedy Niemcy już zajęli dwie wille z lewej i z prawej strony, i z tamtej willi prowadzili do nas ostrzał z odległości pięćdziesięciu metrów. Jak teraz przebiec te około osiemdziesięciu metrów do następnej linii pod ogniem dwóch karabinów maszynowych. Kto w wojsku służył, to wie, że to jest niemożliwe. Mając zorganizowane wycofanie, kiedy każdy wiedział, co ma robić, czekam na okazję. Szkopy strzelili do nas salwą artyleryjską. Widocznie nasza willa jakoś im przeszkadzała, chcieli nas wykończyć. Jak strzelili salwą artyleryjską, zrobiło się masę kurzu, więc ja wtedy wrzask: „Wiejemy!”. Pobiegłem przodem, bractwo całe się za mną ruszyło, nikt nie zginął, dwa cekaemy tłukły, jakim cudem żeśmy wszyscy żywi przebiegli, to do tej pory nie wiem. Dobiegliśmy do następnej linii domów, tam na wysokości posadzka balkonu i balustrada. Jakim cudem tam się dostałem, to do tej pory nie wiem, prawdopodobne podskoczyłem, chwyciłem balustradę i wdrapałem się. Tego nie wiem, jak, wiem, że byłem pod balkonem i na balkonie. W takich chwilach organizm działa mechanicznie. Inni jakoś przebiegli. Przebiegłem przez ten dom, który był zrujnowany. Za domem była splątana masa drutu, dałem nura głową naprzód w ten drut, też jakoś mnie to nie poraniło. Jak wycofaliśmy się na następną linię, stanąłem: „Wszyscy są?” „Wszyscy.” Pytam jednego z wojaków: „Gdzie twój karabin?” Miał gamona i karabin. Mówi: „Nie wiem, gamon wybuchł, karabin mi rozerwało.” „Jakby ci gamon wybuchł, to byś już nie żył.” Prawdopodobnie dostał pociskiem karabinowym w gamon, który wyrzuciło mu z ręki i prawdopodobnie ten gamon w jakiejś odległości od niego łupnął, czy wytrącił z ręki karabin. Tylko takie straty były w odwrocie, jeden karabin i jeden gamon. Doktor Bielski, nieżyjący już, mówi do mnie: „<< Dzwonek >>, jestem ranny.” „Gdzie jesteś ranny?” „W serce.” „Coś ty, zgłupiał? Pokaż.” Widzę, dziura na sercu. Odgarnąłem mu z boku koszulę, tu wlot a tu wylot. Dostał, nie w serce, tylko to był powierzchniowy strzał, tak że nawet po opatrunku nie wycofał się ze służby. To była lekka rana. Potem żeśmy się zameldowali u dowództwa, to było po drugiej stronie ulicy Odyńca, powiedziałem, że mam rozkaz wycofania się do swojej kompanii. Dowódca dopiero puścił mnie o jakiejś drugiej w nocy. Jak już mnie puścił, to poszedłem ze swoimi ludźmi, zameldowałem się u dowódcy kompanii. „To ty żyjesz << Dzwonek >> ?” Mówię: „Żyję.” „Świetnie. Głodny jesteś?” Uświadomiłem sobie, że cały dzień nic nie jadłem. „Głodny jestem.” Zawołał sanitariuszkę: „Przynieś miskę kapuśniaku.” Sanitariuszka za jakiś czas przyszła z miską kapuśniaku, trzymam to, słyszę: „Dzwonek, to ty żyjesz?!” […] [i z wrażenia puścił miskę kapuśniaku]. Mówię: „Żyję, żyje, tylko kapuśniaku nie ma.” Tak że poszedłem spać głodny. Za parę dni już była kapitulacja Mokotowa i kanałami na Śródmieście, to nam się nie udało, to już inna historia. Czy może pan ją opowiedzieć? Szliśmy. Na ulicy, nie pamiętam , której, żeśmy weszli do kanałów. Którego dnia to było? To był dwudziesty siódmy czy dwudziesty ósmy, bo Mokotów kapitulował trochę wcześniej. Różnymi drogami żeśmy szli do Śródmieścia, nie udawało nam się, bo już Niemcy poblokowali kanały. Jak żeśmy weszli do kanałów około dziewiątej wieczorem, tak żeśmy cały dzień chodzili bez skutku. Nawet żeśmy się dowiedzieli, że Mokotów kapitulował, ale żeśmy z kanałów nie wyszli. Byłem w grupie, którą dowodził niejaki „Cygan”, obecnie profesor w Chicago, to był dowódca sąsiedniego plutonu, gdzie służył mój brat. Dołączyłem do nich i tak żeśmy szli. Od frontu ktoś podbiegł do „Cygana”. „Cygan” go znał: << Cynicz >>, co ty tu robisz?” „Cynicz” powiedział: „Chodźmy, znam jeszcze jedno przejście do Śródmieścia.” Żeśmy za nim poszli, doszliśmy do włazu, jak się później dowiedziałem, przy ulicy Dworkowej i wtedy nam powiedział: „Nie ma przejścia do Śródmieścia, możecie wyjść i dostać się do niewoli, mnie oficer SS dał słowo, że was weźmie do niewoli. Żeśmy się zastanawiali: „Wyjść, nie wyjść?” W tej dyskusji nie brałem udziału. Mój brat był bardzo przeciwny pójściu do niewoli, „Cygan” i „Januszajtis” - to byli przyjaciele, zastanawiali się, wreszcie zdecydowali się, że nie ma sensu, bo tu już jest śmierć, jak mamy zginąć, to może się na coś przydamy jak przeżyjemy wojnę. Zdecydowali się na poddanie, powiedzieli]do mnie: „<< Dzwonek >>, wychodź.” Miałem pistolet maszynowy, byłem okręcony taśmą od cekaemu, żeby trochę amunicji przynieść do Śródmieścia. W tej dyskusji brał udział oficer SS, wsadził głowę do kanału i z góry nam dogadywał, a myśmy byli w kanale. Oficer tytułował nas „dzielni żołnierze”, tak że z szacunkiem, tłumaczył nam: „Już nie macie żadnych możliwości walki. Żołnierz jak nie ma możliwości walki według waszego regulaminu, może się poddać.” Razem z tym szkopem żeśmy dyskutowali. Szkop był odważny, bo ja z tym pistoletem maszynowym, gdyby była decyzja, że się nie poddajemy, „trrrrr…” i po szkopie. Ale tej decyzji nie było. Zanim się odkręciłem z tej taśmy, zanim wyrzuciłem pistolet maszynowy, wyciągnąłem magazynki, to minął jakiś czas. Pierwszy wyszedł „Cygan” i „Januszajtis”, ja wyszedłem trzeci. Jak wygląda wyjście? Jak człowiek nareszcie odetchnął powietrzem, to czarno przed oczami, esesman złapał mnie za kołnierz i wyciągnął. Jak myśmy wyglądali? Człowiek szedł, jak się zmęczył, to siadał na hełmie, jak szedł dalej, hełm na głowę i szedł, a zawartość hełmu lała się na człowieka, a wiadomo, co jest w kanale. Jak żeśmy wyszli zaświnieni tym kanałem, to z całą satysfakcją widziałem, jak ten Niemiec, który mnie wyciągnął za kołnierz wyciera rękę o trawę. Dostałem się do niewoli po wyjściu z dolnego kanału na ulicy Dworkowej. Dworkowa leży na górnej części skarpy, zaraz koło ulicy jest skarpa wysokości około dziesięciu metrów. Na dole był właz, który dzisiaj jest już zasypany. Tam nasza grupa dostała się do niewoli. Do niewoli wziął nas niemiecki oficer SS, odpowiednik kapitana. Nas wyciągnęli na ulicy Dworkowej na dole, ludzie wychodzili też z kanału w górnym włazie koło pałacyku na Dworkowej, gdzie była kwatera żandarmerii. Nas było koło setki. Na górze była żandarmeria, na dole było SS. SS jak nas wyciągnęło, grzecznie się z nami obchodziło. Nie wiem, co było we włazie na górze, ale tam wybuchła haratanina, żandarmi zaczęli strzelać, prawdopodobnie któryś z naszych się na nich rzucił, nie wiem. Wiem tylko, że wybuchła strzelanina, z góry po skarpie na dół zaczęli zbiegać nasi, żandarmi ich tłukli z broni maszynowej bardzo ostro. Żandarmi zaczęli strzelać w tłum, który wyszedł z kanału, wymordowali grubo ponad setkę ludzi. Tam jest pomnik. Oficer żandarmerii wpadł do naszego esesmana i wrzeszczał: „Tych należy rozstrzelać! To są bandyci!” „To nie są bandyci, to są lepsi żołnierze od ciebie.” Słyszałem tę dyskusję. SS się rozstąpiło, karabiny maszynowe, a ten oficer wrzeszczał od czasu do czasu: „Nie strzelać, nie strzelać!” Sklął tego żandarma i wyrzucił go na górę. Nas wziął do niewoli, mówił do nas […]: „Teraz pójdziemy walczyć z bolszewikami.” Myśmy na to [odpowiedzieli] głuchym milczeniem aż wreszcie któryś z tyłu krzyknął: „Broniliśmy Warszawy, nie chcemy bronić Berlina. Do walki z bolszewikami się nie weźmiemy.” Jak nie chcemy bronić Berlina, to już esesman przestał nas namawiać, zaprowadzili nas na Forty Mokotowskie i tak się zaczęła niewola. To była godzina piąta wieczorem, a Mokotów kapitulował o jedenastej. Sześć godzin po kapitulacji Mokotowa myśmy się dostali do niewoli.
Żandarmi średniodobrze mówili po polsku, bo to byli głównie Niemcy śląscy. Śląsk, jak wiadomo, był terenem dwujęzycznym. Wtedy Ślązak Polak mówił po niemiecku, a Niemiec mówił po polsku. Wiem o tym, bo mój ojciec jakiś czas mieszkał w Międzychodzie nad Wartą, to nie jest Śląsk, ale Wielkopolska i granica niemiecka, gdzie każdy Polak mówił po niemiecku, a każdy Niemiec mówił po polsku. Często było nawet tak, że jeden brat był Niemiec, drugi Polak. Podobna historia jak na wschodzie, gdzie były rodziny, w których jeden brat był Ukrainiec, a drugi brat był Polak, chociażby biskup Szeptycki i generał Szeptycki. Państwo widzieli ten mord na Dworkowej? Myśmy to widzieli, to było na naszych oczach.
Jaka to jest mniej więcej odległość? Osiemdziesiąt metrów. Nasi esesmani nie brali udziału w tej strzelaninie. Zastrzelili tylko dwóch ludzi, jednego, który zbiegał z góry na nich, nawet nie mógł się zatrzymać, bo było pochyło, dawał sygnały, że się poddaje, ale esesmani go zastrzelili i drugiego, który dla przykładu został zastrzelony na rozkaz oficera SS już po tej awanturze, kiedy umilkła strzelanina. Tak że ten oficer pokazał nam, że może. Potem ustawili nas trójkami i prowadzili przez tę górę do niewoli, do Pruszkowa. Trup koło trupa, strzały z bliskiej odległości. Pamiętam jakiegoś nieboszczyka z urwaną dolną częścią twarzy. Hanysy, Niemcy górnośląscy, którzy do nas takim śląskim dialektem: „My was…” i tak dalej. To byli Niemcy mówiący po polsku.
Dlaczego Niemcy mówiący po polsku? Dlatego, że dowództwo dbało, żeby patrol żandarmerii udawał, że nie rozumie, ale rozumiał, co ludzie mówią. Trafiliśmy do Fortu Mokotowskiego, gdzie od kolegów dowiedziałem się, że był u nich von dem Bach, który nawet przemówił: „Nareszcie skończyła się bezsensowna walka, dostaliście się do niewoli, będzie was pilnować Wehrmacht, a nie SS, będziecie na pewno dobrze traktowani.” Potem Pruszków, gdzie żeśmy przebywali około miesiąca czy dwa tygodnie, nie pamiętam, kiepsko zaopatrywani w żywność. Potem żeśmy zostali wywiezieni do Sandbostel. To był obóz wojskowy mniej więcej pomiędzy Bremą a Hamburgiem. Traktowani byliśmy formalnie dobrze, jak jeńcy wojenni. Szykany polegały na głodzeniu. Wyżywienie było bardzo kiepskie. Nie było to spowodowane wojenną biedą, dlatego, że Niemcy prowadzili gospodarkę, trzeba przyznać, bardzo dobrą i żywność dla siebie mieli. Prawdopodobnie to były albo jakieś szykany niższych władz (bo przez najwyższe władze byliśmy wzięci do niewoli i uznani za żołnierzy) albo też jakieś handle niższych szarż niemieckich, tego już nie wiem. Potem część naszych wysłali do Austrii do obozu w miasteczku Markt-Pongau. Piękna okolica, najpiękniejsze okolice świata, tylko tego piękna głodny człowiek jakoś nie mógł poznać. Tam formalnie też byliśmy traktowani dobrze. Była taka scena: braliśmy udział w zasypywaniu lejów bombowych w Salzburgu albo w Wiedniu, wozili nas pociągiem do roboty. Mnie kolejarz postawił w jakimś miejscu, żebym zasypywał lej, to zacząłem to robić. Przyszedł wartownik i postawił mnie w drugim miejscu, żebym też robił tę robotę. Mówię: „Kolejarz kazał tu robić.” „Nie, ja jestem żołnierz, ja ci rozkazuję.” Przyszedł ten kolejarz i znów to samo, tak to trwało przynajmniej ze trzy razy. Wreszcie wojak się zdenerwował i łupnął mnie kolbą. Przyznam się szczerze, bardzo lekko. Na to nasz tłumacz, jeniec krzyknął: „Przewróć się!” Nie wiedziałem, o co mu chodzi, przewróciłem się. Nasz tłumacz złożył meldunek, że wartownik niemiecki uderzył mnie kolbą tak, że ja żem się przewrócił. Wartownik za karę poszedł na [niezrozumiałe], więc formalnie byliśmy traktowani dobrze. Wartownik, który sobie pozwolił na uderzenie jeńca został bardzo surowo ukarany. [Pewnego dnia, przed Wielkanocą 1945 roku nasz lekarz (jeniec, oficer polski) zrobił przegląd lekarski nas wszystkich. Ja wypadłem bardzo źle. Byłem potwornie wychudzony i bliski śmierci głodowej. Lekarz powiedział mi: „Tobie uje jedzenia. Ja Tobie jeść nie dam, bo żywności nie mam. Ale mogę wysłać Cię do pracy, do tak zwanej komenderówki Prutz bei Landeck, gdzie dostaniesz wyżywienie, tylko musisz potrafić machać chociażby pustą łopatą. Rzeczywiście wysłał mnie do tej komenderówki, gdzie pojechałem]. Dla mnie to był koniec wojny. Rzeczywiście chodziliśmy do roboty, już nikt nas nie pilnował i rzeczywiście machałem tą pustą łopatą, pełną nie dałem rady. Wyżywienie było jako takie, nie powiem, że dobre, ale wystarczające. Praca wyglądała w ten sposób: mieliśmy majstra Włocha, bo to była granica włoska. Całe Arbeitskomando to było stu ludzi, ale nasza grupka liczyła dwudziestu chłopa. Mieliśmy paczki z Czerwonego Krzyża z papierosami. Taka była umowa, że każdy dawał starszemu jednego papierosa, starszy pakował te papierosy w paczkę i dawał majstrowi. Majster jak dostał, paczkę papierosów, to chował do kieszeni i praca wyglądała w ten sposób, że wyprowadzał nas do lasu, mówił: „Od tego drzewa do tego i od tego drzewa do tego, wszystkie patyczki mają być wyzbierane.” Więc myśmy się kładli, opalaliśmy się na słoneczku, bo to był już kwiecień, bardziej na południe, więc cieplej. Od czasu do czasu majster się zrywał i potwornym rykiem niemieckim gnał nas do roboty. Na ten ryk chciałem wstać, a ten mi pokazuje, żebym leżał w dalszym ciągu. Ten ryk był potrzebny, bo były krzaki i droga, jak on zauważył na tej drodze jakichś ludzi, to potwornie wrzeszczał, żeby się zasłużyć, pokazać, że pracuje. To był koniec wojny.
Wojna też ma swoje śmieszne strony. W Arbeitskommando siedziałem do końca wojny. Pewnej nocy pod koniec kwietnia wpadł o godzinie czwartej, piątej rano jeden z naszych wartowników bez broni i krzyknął: „Niech żyje Austria! Austria jest wolna! Hitler kaput! Deutschland kaput! Austria jest wolna, ogłosiliśmy niepodległość! Nie jesteście już jeńcami, tylko wolnymi ludźmi, a ja jestem krawiec, jak któryś z was ma coś do naprawy, to za papierosy wam to zrobię.” Siadł na środku stołu, nogi podwinął po krawiecku. Koledzy mieli jakieś łaty, to mu dali do roboty, on pracował tą igłą, a myśmy się cieszyli. Jakie były stosunki dwa tygodnie wcześniej? W Landeku był magazyn paczek żywnościowych Czerwonego Krzyża. W Austrii był porządek, tych paczek nikomu nie dawali, tylko jeńcom. Więc myśmy poszli do naszego starszego, to znaczy do dowódcy, niemieckiego podoficera, niech da nam wartownika i puści dwóch ludzi do magazynu, to przyniesiemy paczki. On mówi: „Coście, zgłupieli, ile paczek przyniesie dwóch ludzi, cztery? Przecież to nie ma sensu.” „Niech pan się nie martwi, niech pan da wartownika i dwóch ludzi pośle.” „Dobrze, jak jesteście tacy głupi, to idźcie.” Nasi z wartownikiem poszli do Landeku, to jest około dwunastu kilometrów. Tam każdy wziął po jednej paczce, wyjął z paczki papierosy, za papierosy wynajęli furę i zajechali furą pod magazyn. Wyładowali furę paczkami żywnościowymi i przyjechali z powrotem do obozu. Na to nasz podoficer, dowódca warty niemieckiej powiedział: „O, teraz widzę, że wojna przegrana, bo jeńcy są mądrzejsi od wartowników.” Po jakimś czasie dowódca wartowników przyszedł do naszego starszego i zaczął rozmowę, że co to jest, jak to jest, jeńcy mają co jeść, jeńcy nie są głodni, a wartownicy są głodni, jak to wygląda. Nasz starszy dowódca pracowicie przez dwie godziny nie chciał zrozumieć, o co chodzi. Po dwóch godzinach zrozumiał i powiedział: „Mogę panu dać żywność dla wartowników, ale sam pan rozumie…” „Rozumiem, rozumiem.” Zrobiła się sielanka. Przepraszam, że mówię o sielance w czasie wojny. Wojna ma różne oblicza. Sielanka polegała na tym, że myśmy brali z magazynu żywności tyle, ile było nam potrzeba, już nie było żadnego wyliczania, już się wojna kończyła, a wartownicy byli na naszym utrzymaniu. Wobec tego nie było mowy, żeby któryś z wartowników wydał nam jakieś polecenie, żyliśmy w świętej zgodzie. Porządku pilnowaliśmy sami, sprzątanie baraczku i tak był dalej już wtedy taki nastrój. Wpadł do nas ten krawiec, [co] szył nasze ubrania, wojna skończona. Jak zrobił się poranek, to któryś z wartowników przyszedł do nas i powiedział: „Nasz dowódca uciekł. – miał złą opinię, dla [was] był dobry, bo już się wojna kończyła, ale poprzednie grupy traktował bardzo surowo – Nie jesteśmy teraz żołnierzami niemieckimi, tylko żołnierzami austriackimi. Mamy rozkaz odprowadzenia was do Szwajcarii. Wymarsz będzie o dwunastej w południe – to była ósma rano – do tej godziny jesteście wolnymi ludźmi, róbcie, co chcecie, my już was nie pilnujemy. Nie radzimy rozchodzić się za daleko, bo w górach są esesmani.” Pomyślałem sobie: „Żywność już mam, papierosy mam. Byłem prawie niepalący, a papierosy w warunkach wojennych to były pieniądze, marki były nic nie warte, a papieros miał konkretną wartość, zwłaszcza amerykańskie. – Pójdę sobie do jakiegoś chłopa i kupię za papierosy trochę jabłek.” Poszedłem na wieś, wszędzie słyszę polski język, wreszcie trafiłem do domu, gdzie było wszystko pod jednym dachem: obora, stodoła, duży gmach. Wchodzę do środka, nikogo nie ma, krzyczę: „Dzień dobry, dzień dobry.” Wreszcie trafił się jakiś starszy człowiek, podchodzi do mnie. Zaczynamy rozmowę, ja mówię po niemiecku, wtedy po niemiecku jako tako mówiłem, oczywiście niemczyzną niezbyt dokładną, a ten mówił po włosku. Nie mogliśmy się dogadać. Tłumaczy mi, że przyjdzie tu za godzinę pan domu. Poczekałem na tego pana domu. Przyszedł, olbrzymie chłopisko niemieckie. Ja do niego: „Niech żyje Austria! Austria jest wolna, Hitler kaput! Deutschland kaput! Wojna jest skończona!” A ten Niemiec stoi, patrzy na mnie, twarz mu się robi stopniowo coraz bardziej czerwona, wreszcie [zrobił] wściekłe oczy, rzucił się na mnie. Byłem źle odżywiony, bo na Arbeitskommando znajdowałem się około miesiąca, a przedtem byłem bliski śmierci głodowej, więc byłem fizycznie słaby. Ten rzucił się na mnie, złapał mnie wpół, wyniósł do sąsiedniego pokoju, rzucił mnie na twardy, niemiecki fotel z poręczami i coś piszczy austriackim dialektem. Austriacki dialekt jest bardzo piszczący i nie rozumiałem ani słowa, po niemiecku rozumiałbym. Coś piszczy, piszczy. Myślę: „Rany Julek, trafiłem na hitlerowca. Jak teraz będę wyglądał?” Woła jakieś męskie imię. Wpadł taki sam Niemiec, tylko młodszy, prawdopodobnie jego syn, coś popiszczeli między sobą. Tamten wyleciał. Myślę: „Poszedł po karabin, kiepska moja dola.” Ten mnie cały czas trzyma. Tamten wraca, ciągnąc za rękę jakąś starszą kobietę i piszczą między sobą. Ten mnie puścił. Widząc, że to są przyjaźnie nastawieni ludzie, jeszcze raz powiedziałem: „Niech żyje Austria!” Kobieta się bardzo ucieszyła i wybiegła. Za chwilę wraca z wielką michą. Przyciągnęli fotel ze mną do stołu i postawili z trzaskiem przede mną tę michę, w której była kiełbasa z jakimś tłuszczem. Żeby nie to, że już byłem po konserwach z Czerwonego Krzyża, to jak bym to zjadł, to chyba bym skonał. Postawili jedzenie, takie płaskie, okrągłe, grube chlebki, które jeszcze rzymianie piekli, ich się nie krajało tylko łamało. Stąd jest ewangeliczne łamanie chleba. Jem ten chlebek, tę kiełbasę. Rozmowa z tymi Niemcami: „Skąd jesteś?” „Z Warszawy.” „Kto ty jesteś?” „Jestem uczeń.” „Co będziesz robił?” Mówię: „Wrócę do Warszawy, bo się kończy wojna.” „Świetnie, jak wrócisz do domu do Warszawy, to napisz do mnie. Nazywam się Peter Pragzmarer.” „Dobrze, napiszę.” „Ile chcesz jabłek?” Przynieśli jabłka, postawili. „Na co mi te jabłka, przecież my idziemy na piechotę do Szwajcarii, potrzebuję kilo jabłek.” „Weź sobie, które chcesz.” Wybrał kilo najlepszych jabłek, dał mi, wyciągnąłem papierosy, żeby zapłacić. „Nie chcę żadnej zapłaty.” „A masz co palić?” „Nie mam.” „To jak nie masz, to weź.” Namówiłem ich i wreszcie wzięli ode mnie te papierosy, podziękowali. Wróciłem do obozu, tam już była zbiórka. Poszliśmy do Szwajcarii trzydzieści kilometrów. W Szwajcarii żeśmy mieszkali w szkołach, dwa, trzy dni w jednej szkole. Wrażenie nieprawdopodobne, wszystkie szyby w oknach, wszystkie dachy całe z dachówkami, drzewa rosną, pokojowy kraj. Mieszkaliśmy trzy dni w jednej szkole i przenosili nas do następnej, wozili nas po całej Szwajcarii. Żeśmy sobie obejrzeli Szwajcarię, wyżywienie było jakie takie. Była awantura, bo w sąsiednim jakimś pomieszczeniu, ale nie w naszej szkole, byli tak samo wyrzuceni z Austrii jeńcy radzieccy. Jak oni dostali zachodni, bardzo pulchny chleb z wieloma dziurami i szwajcarski ser, oczywiście z dziurami, to zrobili awanturę, że co to za jedzenie z dziurami, chcą jedzenie bez dziur.
Z Rosjanami żeśmy mieli mały kontakt. Wiedzieliśmy, że gdzieś w Szwajcarii jest syn Stalina, który uciekł, nie wiem, co się z nim potem stało. Potem ze Szwajcarii część z nas, która nie była związana z Armią Krajową, wróciła do Polski. Orientowałem się, że Armia Krajowa nie ma, po co wracać do Polski. W czerwcu transportem pojechaliśmy do Lille, gdzie był obóz Wojska Polskiego. Tam się zgłosiłem. Człowiek był chory po niewoli, zagłodzony, była psychoza głodowa. Jakiś nie za duży żołd żeśmy brali, jak sobie kupiłem u Francuzów przypuśćmy trzy małe bochenki chleba, powiedzmy na dzisiaj i na jutro, to mimo już dobrego odżywiania te trzy bochenki chleba zjadłem. To jest ta psychoza głodowa. Człowiekowi z psychozą głodową jak dać tysiąc złotych i bochenek chleba, to nie złapie za pieniądze, tylko za chleb, znana rzecz. Z psychozy głodowej wyszedłem dopiero po wielu miesiącach, to dosyć wolno idzie. Byłem załamany psychicznie. Raz, że człowiek był chory po głodzie obozowym, drugi raz, że trzy lata od 1941 roku w ciężkich warunkach takiej czy owakiej wojny, bo produkcja „filipinek”, Powstanie, zakończone klęską. Doskonale zdawałem sobie sprawę, kto zwyciężył, że Armia Krajowa i państwo podziemne poniosło straszliwa klęskę. Ludzie do tej pory słabo sobie zdają sprawę, co to było państwo podziemne. Żeby coś robić, z nudów zapisałem się do szkoły podoficerskiej, która była w obozie. Szkołę podoficerską skończyłem z pierwszą lokatą, dlatego, że miałem już szkołę niższych dowódców, czyli wyżej jak szkoła podoficerska, w Armii Krajowej, więc to już nie było dla mnie nic nowego. Dopiero to mnie podbudowało, to mnie podniosło z psychicznego załamania. Byłem psychicznie załamany, zresztą po klęsce trudno się dziwić. Podniosło mnie to, że jak potrafiłem być lepszy od stu sześćdziesięciu chłopa, to widocznie nie jest ze mną tak źle. Dowódca kompanii, oficer, który cały czas był na zachodzie zapytał: „Masz maturę?” „Nie mam.” „Szykuje się gimnazjum i liceum polskie i jak chcesz, to możesz zdać maturę.” Dobrze, robię maturę. Matura była w miejscowości La Courtine, departament Creuse w masywie centralnym. Zgłosiłem się do tej kompanii szkolnej. Tam zrobiliśmy maturę. Maturę robiłem dwa lata. Mógłbym zrobić w rok, ale jednak załamanie psychiczne ciągnęło się i pierwszy rok to właściwie zmarnowałem, nie byłem w stanie się wziąć do nauki. Na kompletach miałem zrobione ze trzy klasy gimnazjalne, to był duży materiał. Nie byłem w stanie się wziąć do tej roboty, w pierwszym roku w ogóle nie zgłosiłem się do matury, ale zapisałem się na następny rok. W następnym roku już żem się zmobilizował, już psychiczne obciążenia zaczęły mijać, zmobilizowałem się i zrobiłem maturę. Kiepsko poszedł mi tylko język francuski. Żeby nie ten kiepski język francuski, to miałbym co najmniej drugą albo trzecią lokatę. Maturę mam dobrą, poza francuskim, z którego mam dostateczny, w dwudziestostopniowej skali, mam oceny osiemnaście, dwadzieścia, szesnaście, z francuskiego mniej więcej dziesięć. To już był 1948 rok. Pomyślałem sobie, co mogę teraz zrobić. Anglicy, trzeba przyznać, jak nas zdradzili w czasie wojny i wydali bolszewikom, tak jednak u siebie wobec Polaków i polskich żołnierzy cichaczem, nie chwaląc się, żeby nie drażnić Stalina, zachowywali się przyzwoicie. Praktycznie biorąc, każdy Polak, który chciał studiować, dostawał stypendia. Nasi płacili, rząd polski i Anglicy, tak że mogłem studiować na Sorbonie albo gdzieś w Anglii. Tylko, żeby studiować tak jak się należy, to musiałbym zmarnować masę czasu na naukę języka. Co innego po francusku czy po angielsku mogłem pójść do knajpy i zamówić koniak i coś jeszcze, ale to było za mało, żeby słuchać wykładów. Rok 1948, ja jestem rocznik 1924, to znaczy na studia dosyć późno, a jeszcze stracę dwa lata na naukę języka, a zdolności miałem raczej matematyczne. Wobec tego postanowiłem wrócić do Polski i wróciłem w grudniu 1948 roku. To jest tyle wojennych przygód.
Kraków, 28 Styczeń 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat