Halina Barbara Wawrzyniak „Ksenia”, „Zula”
Nazywam się Halina Barbara Wawrzyniak, z domu Ulińska,
primo voto Wilk. Urodziłam się w Łodzi, 1 lutego 1923 roku. W czasie Powstania walczyłam w plutonie łączności, którym dowodził mój pierwszy mąż, Jerzy Wilk. To było na Powiślu, w Zgrupowaniu „Krybar”.
- Jak pani pamięta swój okres życia w niepodległej Polsce, w Drugiej Rzeczpospolitej? Co pani robiła w tym czasie, przed wybuchem wojny?
Chodziłam do szkoły.
Gimnazjum i liceum Heleny Miklaszewskiej, prywatna szkoła. Do wybuchu wojny miałam małą maturę. Zrobiłam ją w 1939 roku. Później chodziłam do pierwszej [klasy] licealnej. Bardzo krótko odbywało się nauczanie w polskich szkołach. Jak Niemcy zajęli Łódź, nauka odbywała się około miesiąca.
- Ta szkoła mieściła się oczywiście w Łodzi?
Tak w Łodzi na ulicy Narutowicza róg ulicy Składowej. Nasz gmach zabrano i tułaliśmy się po różnych budynkach, różnych szkół. W naszym gmachu prawdopodobnie gestapo się ulokowało. Bardzo krótko to trwało, właściwie uczyłam się sama w domu, z podręczników, które miałam. Później przeniosłam się do koleżanki, szkolnej przyjaciółki, pod Koluszki. Mieli tam majątek [w miejscowości] Długie. W Długim, tam było właściwie kilka dworów i tam znaleźli się nauczyciele z różnych łódzkich szkół i stworzyli komplety. Pierwszą [klasę] licealną skończyłam właśnie na kompletach. Tam byli i nauczyciele matematyki, i polskiego, i niemieckiego. W szkole pani Miklaszewskiej uczyłam się francuskiego, ale ponieważ nie było nauczycielki francuskiego w tym dworze, więc przez rok miałam język niemiecki, co mi się przecież w pewnym sensie przydało. Po skończeniu [pierwszej klasy] razem z matką i siostrą, uciekłyśmy z Łodzi do Warszawy, dlatego że nasz spółdzielczy domek jednorodzinny, zajęli Niemcy. A nas chcieli wywieźć do Niemiec.
- Czym zajmowała się pani rodzina przed wojną?
Ojciec – Józef Uliński pracował. Był dyrektorem fabryki dywanów Finstera. Potem to była słynna fabryka „Dywilan”, już po wojnie. Wysyłali dywany na cały świat. Matka nie pracowała, a my z siostrą chodziłyśmy do szkoły przed wojną. Jak już znalazłyśmy się w Warszawie, początkowo zamieszkałyśmy u wujka, brata mamy.
- Czy ten majątek pod Łodzią, znajdował się na terenie Guberni, czy znajdował się na terenach wcielonych do Rzeszy, bo Łódź, jak wiemy, była wcielona do Rzeszy?
Chyba to było na terenie Guberni. Tam granica przechodziła między Protektoratem a Rzeszą. Wiem, że w Żakowicach była chyba granica, a nie wiem tylko po której stronie to było. Nie! Koluszki były już w Guberni. Długie więc też było w Guberni.
- A jak pani zapamiętała sam wybuch wojny, 1 września i ten okres kampanii wrześniowej? Czy pani też znajdowała się w Łodzi?
Tak znajdowałam się w Łodzi. Byłam w harcerstwie, więc na dworcach miałyśmy dyżury. Tam dostarczałyśmy żołnierzom i uchodźcom zupę, kawę i różne inne produkty. Ale to nie było jakoś tak specjalnie przeze mnie głęboko zapamiętane, bo to była praca dorywcza, nie jakoś specjalnie zorganizowana. Powstał cały bałagan, więc trudno było się tak zorganizować.
- Co się działo później z panią, jak pani dotarła do Warszawy?
Jak dotarłam do Warszawy, to już w niedługim czasie, zatrudniłam się, bo trzeba było z czegoś żyć. Pracowałam w fabryce sztucznego miodu, którą prowadził Ukrainiec, ale chyba taki Ukrainiec współpracujący z Niemcami. Na komplety też się zapisałam, żeby szkołę skończyć, maturę zrobić. Dostałam się, dzięki mojej łódzkiej dyrektorce, pani Jadwidze Krasickiej, do Szkoły imienia Królowej Jadwigi i tam uczęszczałam na komplety, zrobiłam maturę.
- A gdzie odbywały się te komplety?
W różnych mieszkaniach koleżanek odbywały się komplety. Była jedna koleżanka, która była Żydówką. Mieszkały z matką, ojciec był w niewoli niemieckiej, bo był oficerem. Pamiętam, że jednego dnia były komplety, a drugiego dnia przyszli Niemcy. Tak że miałyśmy szczęście, że nas poprzedniego dnia nie nakryli. One biedne uciekły w rannych pantoflach, tylnym wyjściem. Nie wiem, co się dalej z nimi stało, ale wtedy zostały uratowane.
- Czy ojciec też pracował w Warszawie?
Nie. Ojciec został w fabryce, w której pracował, ponieważ był bardzo zasłużonym pracownikiem i bardzo zaprzyjaźnionym z Niemcem, który był właścicielem fabryki. To była fabryka Teodora Finstera. Samo nazwisko wskazuje, że był on później folksdojczem czy
Reichdeutschem. W każdym razie ojciec mieszkał przy fabryce i dalej pracował, już nie jako dyrektor, ale jako pracownik. Pracował do końca wojny, bo fabryka działała.
- Czy poza kompletami i pracą w fabryce sztucznego miodu, czymś się jeszcze pani zajmowała, w czasie okupacji?
Zajmowałam się pracą w konspiracji.
- A jak pani trafiła do konspiracji?
Także przez panią Jadwigę Krasicką, byłą dyrektorkę mojego gimnazjum w Łodzi, która pracowała jako nauczycielka u Królowej Jadwigi, ale jednocześnie też trudniła się konspiracją i nas wszystkie uczennice powciągała. Wtedy jeszcze było ZWZ, a potem to się przerodziło w Armię Krajową. Trafiłam, jako łączniczka, do komendy głównej. Nie miałam takiego środowiska jak niektóre moje koleżanki i znajome. Jedna należała do środowiska „Wigry”, druga do „Parasola”, ja byłam w komendzie głównej. Znałam bardzo mało ludzi, tylko tych, z którymi miałam kontakt bezpośredni, ale za to znałam różnych pracujących w konspiracji wysoko postawionych panów, do których dostarczałam pocztę.
- Na czym polegała pani służba w komendzie głównej, jako łączniczki, jak to wyglądało?
Przychodziła do mnie łączniczka bezpośrednia, komendy głównej i dawała mi materiały, które musiałam roznieść do różnych osób. […] Pan Zenon Tarasiewicz, wtedy miał pseudonim „Lipski”, opisał moją pracę w konspiracji w książce pod tytułem „Wspomnienia żołnierza” wydanej w Warszawie w 1994 roku przez Wydawnictwo Naukowe PWN.
- Czy meldunki roznosiła pani przenosiła tylko po terenie Warszawy, czy też poza Warszawę?
Czasami musiałam jechać do Konstancina, bo tam też była komórka. Kiedyś w niedzielę musiałam jechać i akurat była straszna łapanka. Patrzę, puste miasto. Wracam z Konstancina, a to było południe, jeszcze wstąpiłam do Bliklego, kupiłam ciastek i niosłam na palcu te ciastka. Mieszkałam wtedy na Saskiej Kępie, na Wale Miedzeszyńskim. Przychodzę do domu, a mój mąż jest wściekły przerażony, mówi: „Gdzie ty byłaś!?”. Ja mówię: „Normalnie pojechałam do Konstancina i wróciłam”. „Tu była straszna łapanka, a ja stałem na moście i udawałem folksdojcza! W długich butach, w płaszczu, w kapeluszu! I czekałem na ciebie, a wszystkie tramwaje wygarniali!”. A ja odpowiedziałam: „No to udało mi się po prostu”. Tak było którejś niedzieli, właśnie wtedy jak jechałam poza Warszawę, a tak przeważnie tylko na terenie Warszawy [roznosiłam meldunki].
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania, czy pani była na to przygotowana?
Pierwszy alarm był w piątek, a Powstanie wybuchło we wtorek 1 sierpnia […], ale został odwołany ten pierwszy alarm. Wszyscy wróciliśmy z punktów zgrupowań do domu. Potem był drugi alarm, on był już bardzo dużym zaskoczeniem, dlatego że nikt nie był przygotowany, że będzie tak prędko i myśleliśmy, że już w ogóle odwołane Powstanie. Musieliśmy się zebrać. Ja miałam się udać na miejsce zgrupowania oddziału mojego męża, oddziału łączności. Co było dla mnie strasznie dziwne, moi oficerowie, do których dostarczałam pocztę, żaden z nich nie miał przydziału. Oni byli prawdopodobnie szykowani na jakieś specjalne funkcje, gdzie byli bardzo potrzebni, ale chyba o nich zapomniano. Bo sami później szukali sobie miejsca przydziału. Pan Tarasiewicz, (o którego książce wspominałam), sam sobie znalazł [przydział]. Poszedł do komendy głównej, bo miał tam wszystkich znajomych. A drugi pan, który nazywał się Tadeusz Kisiel, nie miał przydziału. Powiedziałam: „Niech pan idzie ze mną wobec tego. I albo pan przyłączy po drodze do jakiegoś oddziału, który wyruszy na akcję, albo będzie pan w naszym plutonie łączności”. On miał już rangę porucznika, więc był wyższy rangą od nas wszystkich. Mój mąż później dostał porucznika, ale wtedy był podchorążym. Zaczął wojnę w podchorążówce.
W sanitarnej CWSAN, miał być lekarzem. I z panem Kisielem poszłam na Hożą, gdzie mieszkał mój wuj. Tam było zebranie wszystkich uczestników, którzy później mieli się rozejść do swoich punktów przydziału. W pierwszym dniu Powstania idę z panem Kisielem, a on mówi: „No to wezmę ten pistolet” (pistolet miał w swojej torbie) i pakuje sobie go za pas. Ja mówię: „Panie Tadeuszu. Niech mi pan da ten pistolet. Pan nie może go za pasem nieść. Nie wiadomo, co może się wydarzyć”. No to on mi go dał. Zawsze miałam przy sobie torbę z materiału utkanego ze sznurka papierowego, z dwoma listewkami, które jak się pociągnęło za linkę, to torba się zamykała. Zawsze w tej torbie, w której nosiłam pocztę, miałam warzywa, miałam marchew z nacią, miałam pietruszkę, takie duże warzywa, pod którymi ukrywałam pocztę. Pistolet wsadziłam pod warzywa do torby. Mamy iść na Powiśle, bo tam było zgrupowanie mojego męża. Idziemy do Placu Trzech Krzyży, mijamy go. Na mieście już jest pusto, gdzieś z daleka słychać strzały. Dochodzi godzina szesnasta. Jeszcze nie powinno się Powstanie zacząć, ale już z daleka słychać jakieś strzały. W ogóle pusto jest, my sami biegniemy. Dobiegamy do Nowego Światu, na Placu Trzech Krzyży stawiam nogę na asfalcie, patrzę, nadjeżdża motocykl, gdzie siedzi trzech żandarmów. Krzyczą do nas:
Halt! Halt! Halt!. Stajemy. Zdrętwiałam zupełnie, a jego obmacują. Przecież gdyby go obmacali a on miał za pasem pistolet, to [było by] po nas. Oni by się z nami nie patyczkowali. Potem Niemiec idzie do mnie i pyta, co my tu teraz robimy. A ja mu mówię: „Wracamy do domu”. Udaję, że to jest mój mąż, bo nas nie legitymują. Jeden z tych Niemców [idzie] do mnie, do tej torby. Otwiera torbę, ale na szczęście nie wsadził „łapy” głębiej i mówi po niemiecku: „No to prędko biegnijcie”. Trochę niemieckiego załapałam, a pan Kisiel chyba mówił po niemiecku. To zdarzenie skończyłoby dla nas Powstanie momentalnie.
Po latach moja bardzo dobra znajoma, która była zaprzyjaźniona z panem Kisielem, oboje pochodzili z Zamościa, powiedziała: „Wiesz, Tadeusz mówił, że mu uratowałaś życie”. Ja powiedziałam: „Ja? Życie uratowałam?”. „No tak. Podobno wzięłaś od niego pistolet i sama go miałaś, a jego by przecież zakatrupili, gdyby przy nim znaleźli. Masz tu do niego telefon, zadzwoń jak nie pamiętasz”. Zadzwoniłam, bo nic nie pamiętałam. Jak on mi to opowiedział, to stanęło to przede mną jak żywe. To był widocznie tak silny stres, że wymazał moją świadomość zupełnie.
- Co było dalej, jak oni odjechali?
Dobrnęłam do ulicy Lipowej. Niestety przez Lipową już nie mogłam przejść. Nie było tam jeszcze przekopu, a był bardzo duży ostrzał. Musiałam tam zostać. Była tam drogeria i były piwnice. Usiadłam w jednej z piwnic. Deszcz zaczął straszny lać, mimo że była piękna pogoda cały dzień. Byłam tylko w bluzeczce, spódniczce, z gołymi nogami i w klapkach zrobionych z zamszowego paska, na korku. Takie wtedy robiło się, nawet własnoręcznie. Było ciepło, więc siedziałam i słyszałam tylko straszną strzelaninę. Ludzie mówili, że to z Uniwersytetu. Nasi chcą zdobyć Uniwersytet i tam jest straszna obrona. Wiedziałam, że gdzieś tam jest mój mąż, więc cały czas się strasznie niepokoiłam.
Były różne przygody w tej piwnicy. Było dwóch młodych ludzi, którzy przechodzili piwnicami i zapraszali co ładniejsze dziewczynki na kolację. Ja też dostąpiłam tego szczęścia. Popatrzyli na mnie i jeden z nich powiedział: „No może pani ze mną pójdzie, to ja poczęstuję panie kolacją, bo jeszcze druga pani jest”. Było dwóch kolegów i my dwie, tylko że ja udaremniłam wszelkie zakusy tych panów, a właściwie jednego z nich, bo nie wiem co było z tamtą panienką. Strasznie płakałam cały czas, bo się martwiłam o mojego męża. On był taki wściekły na mnie, że ta noc mi na przeszła płaczu. Później dalej też nie szłam, dlatego że jeszcze nie było zrobionego przekopu. Wróciłam na ulicę Tamka, bo tam można było przejść. Tam mieszkali znajomi i do nich poszłam. Po około trzech godzinach zjawił się mój mąż. Już byliśmy razem do końca Powstania.
- Co się działo później z panią? Mąż panią odnalazł i gdzie dalej pani służyła?
Znajdowaliśmy się na Powiślu i tam byliśmy w zgrupowaniu „Krybara”, w oddziale [porucznika] „Bicza”. Nie bardzo nam się tam podobało, ale byliśmy. Mąż ciągnął linie telefoniczne, a ja byłam posyłana z różnymi meldunkami. Tam było kilka panienek, kilku chłopców, jeden był ciężko ranny, utkwił mu kawałek granatu w mózgu. Odwiedzaliśmy go później w szpitalu. Niestety, jak wyszliśmy już z Powiśla, to szpital z rannymi został i podobno tragicznie tam się skończyło, bo chyba wszystkich rozstrzelali. Tak nam mówiono. Już tego kolegi więcej nie zobaczyliśmy. To był jeden, który zginął. Drugi był ranny. W naszym oddziale, między innymi, był pan Stanisław Iwankiewicz, słynna postać, był rektorem Akademii Medycznej we Wrocławiu, chyba dwie kadencje. On był też ranny, ale lekko. Jak już Powiśle się skończyło, to przeszliśmy do Śródmieścia i tam ze Stasiem Iwankiewiczem się rozstaliśmy, on poszedł swoją drogą. Ale później się spotkaliśmy, bo byliśmy razem w obozie jeńców w Zeithain.
- Wracając do pani służby. Czy poza przenoszeniem meldunków jeszcze pani w czasie Powstania inne funkcje wykonywała, czy tylko jako łączniczka?
Nie. Tylko jako łączniczka. A później w obozie byłam jako sanitariuszka.
- Czy w czasie walk w Powstaniu była pani uzbrojona, czy nie?
Nie. Nie byłam.
- Czy miała pani kontakt z żołnierzami strony przeciwnej, czyli z Niemcami, w czasie Powstania?
Nie.
- A może jakiś kontakt z jeńcami?
Nie.
- Czy była pani świadkiem lub słyszała pani o zbrodniach wojennych, w czasie walk na Powiślu, czy później w Śródmieściu?
Nie.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej do pani jako żołnierza, do pani kolegów, znajomych jako żołnierzy?
Sympatyczny, dlatego że Powiśle padło dosyć wcześnie. Najdłużej, przecież broniło się Śródmieście. Właściwie to nie wiem czy najdłużej, ale w każdym razie ze Śródmieścia jechałam do Niemiec. Doczekaliśmy kapitulacji.
- Czy miała pani w czasie Powstania kontakt z jakimiś innymi narodowościami, z Żydami, Ukraińcami, Węgrami może?
Nie, nie miałam.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Co państwo jedli w czasie Powstania?
Przeważnie jedliśmy zupę „plujkę”. Wsławiłam się tym, że chłopcy przynieśli mi mięso i powiedzieli, że to koza, a to był pies jak się później okazało. Wielkością mógł przypominać małą kozę. Przyrządziłam to mięso w dobrej wierze, najlepiej jak umiałam. Nie wiem dlaczego, ale dla mnie nie starczyło już, więc szczęśliwie nie jadłam. Prawdopodobnie jadłabym gdyby było wystarczająco dużo.
Na Tamce był klasztor, tam siostry miały ogródek, w ogródku były pomidory. Czasami mieliśmy te pomidory, ale najczęściej był owies, na którym gotowało się zupę. Jeszcze bardzo często był kisiel. Chleb w czasie Powstania jedliśmy raz. Trafiliśmy, przez moją ciotkę, która nie była prawdziwą moją ciotką, do piwnicy, w której siedziało mnóstwo ludzi. Mój mąż powiedział, rozmawiając z jakąś panią, że jego największym marzeniem, jest zjeść kawałek chleba. Wtedy ona wyciągnęła jakiś złoty pieniążek, nie wiem czy to był złoty rubel, i powiedziała: „Niech pan kupi za to bochenek chleba, bo można dostać, tylko za bardzo drogie pieniądze”. To była pani Mazaraki, tak się nazywała. Było to dla nas ważne, że podzieliła się z nami chlebem. Mąż dostał chleb, przyniósł jej, a ona nam dała część tego chleba. Czyli spełniła jego marzenie. Dlatego zapamiętałam jej nazwisko.
Wtedy jedliśmy chleb, a tak był kisiel. Z narażeniem życia chodzili do magazynów browaru Haberbuscha i Schielego i przynosili stamtąd owies w workach, na plecach. Też był bardzo duży ostrzał. Z tego było nasze pożywienie. Była też kawa „Inka”.
Jak mieszkaliśmy całym oddziałem na Tamce, jeszcze na Powiślu, to w szafie było podwójne dno. Tam były sardynki, kilka puszek mleka skondensowanego. Mleko oddaliśmy dzieciom, między innymi mój wuj miał sześciomiesięcznego synka i też dostał to mleko. To był taki moment, gdy była uczta wspaniała.
- Czy w czasie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym? Czy w pani oddziale był kapelan?
Nie, kapelana nie było. W życiu religijnym raczej nie uczestniczyłam, chyba nie zdarzyło mi się nawet być na mszy. Nie było kaplicy w pobliżu, bo trzeba by było dojść gdzieś, a później gromadzenie się było trochę niebezpieczne nawet na nabożeństwo. Ale chyba pan Bóg wybaczył. W obozie była kaplica i był ksiądz.
- Co się działo później jak już pani z mężem i z całym oddziałem przeszła do Śródmieścia, gdy Powiśle już zostało zdobyte przez Niemców, gdzie pani służyła w Śródmieściu, gdzie walczyła?
W Śródmieściu byłam w Batalionie „Miłosz”. Tam już byłam telefonistką. Siedziałam w piwnicy i dłuższy czas zajmowałam się łączeniem telefonów, które reperował mój mąż. Reperował linie telefoniczne gdyż wciąż jakaś linia była zrywana […]
- Jak pani pamięta zakończenie Powstania, czas kapitulacji?
Jak została ogłoszona kapitulacja, to się bardzo cieszyliśmy, że przeżyliśmy. Trzeba było myśleć, co dalej. Postanowiliśmy iść do niewoli, bo już wtedy pracowałam jako sanitariuszka i musiałam rannych ładować do wagonów, które podstawili bardzo blisko. Wozili rannych do pociągów nazywanych sanitarnymi, ale one nie były sanitarne. Jakoś nas ładowali i pojechaliśmy do obozu. To był obóz-szpital Zeithain, między Lipskiem a Dreznem, nad Łabą, niedaleko wioski Mühlberg. To był wielki obóz – Mühlberg.
- Czy to był obóz tylko kobiecy?
Nasz był koedukacyjny, ale w ogóle to były męskie obozy. Był obóz radziecki, był obóz włoski, był chyba obóz francuski. To był międzynarodowy obóz.
- A jak wyglądała podróż do tego obozu i później życie w samym obozie?
W wagonach byliśmy. Nie wypuszczano nas. Nie pamiętam.
- Pani wtedy już pracowała jako sanitariuszka?
Tak. Już wtedy pracowałam jako sanitariuszka i jechałam do obozu. Jakoś tam się dostaliśmy. Tam były damskie i męskie baraki. Baraki chorych i baraki personelu. Ja byłam w baraku personelu a mąż był w administracji obozu. Przeżyliśmy jakoś to wszystko.
- Czy poza opieką nad rannymi, zajmowała się pani czymś jeszcze w obozie? Wspominała pani, że w obozie był kapelan.
Specjalnie się nie zajmowałam niczym, bo przecież dyżury były stale. Mało wolnego było. Pracowałam na bardzo ciężkim baraku. Barak dwudziesty. Bardzo dużo rannych umierało.
- Czy ranni mieli zapewnioną jakąś opiekę ze strony Niemców?
Nie. Ze strony Niemców nie. Mieliśmy bardzo dużo wspaniałych lekarzy i bardzo dobre pielęgniarki. Niemcy przychodzili się uczyć od naszych chirurgów, robić operacje. Długo można by było opowiadać o obozie, bo byliśmy tam przecież dziewięć miesięcy. Tam kilkanaścioro dzieci się urodziło. Te dzieci to już były z Powstania, tam chyba nie zdążyłyby powstać i urodzić się.
- Wracając jeszcze do Powstania, czy pani miała dostęp do prasy do radia w czasie Powstania?
Nie.
- Czy pani została wyzwolona w 1945 roku w obozie?
Tak, przez Armię Radziecką. To było 23 kwietnia, o świcie jak front niemiecki już odszedł, oddalił się, na koniach jechała Armia Radziecka, przykryta kołdrami. Galopowali zwiadowcy, a potem cała armia przyszła. Później naczelnym lekarzem w naszym obozie był major Leontiew. On dziękował naszym lekarzom za opiekę nad radzieckim szpitalem, dlatego że ten szpital miał bardzo dobrą naszą opiekę. Tam ich było dużo. Było tam bardzo dużo śmierci.
- Czy po wyzwoleniu wróciła pani od razu do Polski, do Warszawy?
Wyzwolenie nastąpiło w końcu kwietnia, wojna skończyła się, jak wiadomo, w maju, ósmego, a my wyjechaliśmy miesiąc później. Zanim ten transport się zorganizowało… Bardzo chciałam i namawiałam męża, żeby tak jak połowa obozu, przejść na zachód, bo to było wtedy możliwe. Bałagan był. Wędrówka narodów w jedną i w drugą stronę i ja mówię: „Jurek, no przecież popatrz, tylu naszych znajomych i kolegów wyjeżdża. Przecież to strach wracać do Polski”. A on powiedział: „Miałem sen. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Ręce mi opadły i zabraliśmy się z powrotem do kraju. Jak już dojechaliśmy do Polski, konnymi zaprzęgami, to w okolicach Sławy wsiedliśmy do pociągu. Dojechaliśmy, po długich i ciężkich perypetiach, na Dworzec Kaliski w Łodzi. Tam od razu „capnęło” go NKWD. Mnie nie, bo powiedziałam, że wracam z robót z Niemiec, a jego tak bo był w mundurze i był z drugim kolegą, który nie miał ręki. Stracił ją w Powstaniu. Ten enkawudzista mówi: „No tak, ładnie wyszliście na tym Powstaniu. On nie ma ręki a ty też pewnie coś tam. Idźcie teraz do domu, a jutro masz się zjawić”. Więc my następnego dnia przyjechaliśmy na Dworzec Kaliski, ale jego już nie było. Na biurku leżała kartka z nazwiskiem mojego męża. Zabrał kartkę, bo nikogo nie było, zniszczył i koniec. Ślad zaginął.
- Czy po wojnie pani lub pani mąż byliście jakoś represjonowani przez władze komunistyczne?
Nie, specjalnie nie. Nie ujawniałam się a mąż się ujawnił. Zawsze miał niższe stanowisko. Długo trwało zanim został kierownikiem pracowni, był architektem. Skończył architekturę. Też miałam pójść na architekturę, ale prosiłam koleżankę żeby moje papiery złożyła. Musiałam wracać do Łodzi, bo na razie jeszcze w Warszawie nie mieliśmy mieszkania. Powiedziała, że czegoś tam nie było, nawet mi nie dała znać i w ogóle tego nie złożyła. Przepadło.
Później już jak miałam córeczkę, to zdałam na Akademi€ Sztuk Plastycznych, wtedy nazywała się nie pięknych tylko plastycznych. Skończyłam dwa lata, dziecko mi się rozchorowało, bo babciom było podrzucane, ja musiałam chodzić na uczelnię. Te babcie jakoś mało dbały, to znaczy dbały, tylko jedna była chora i dziecko miało początki gruźlicy. Musiałam przerwać studia, po zrobieniu dwóch lat. Musiałam się zająć dzieckiem, bo to było dla mnie ważniejsze przecież niż studia. Potem jakoś tak toczyło się.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze to chyba to, że się w ogóle skończyło dobrze dla nas. Że nie byliśmy ani ranni, mimo że przebiegaliśmy kiedyś przez ulicę Hożą i kula świsnęła między naszymi głowami. Trzymaliśmy się za ręce i przebiegaliśmy przez jezdnie. Wiedzieliśmy, że jest ostrzał gdzieś z daleka, nie pamiętam z czego był ten ostrzał wzdłuż Hożej, i kula świsnęła między naszymi głowami. Nawet mąż dłuższy czas, na jedno ucho nic nie słyszał. Tak blisko [było], ale szczęśliwie ani on, ani ja nie byliśmy ranni. To było właściwie najlepsze co nas spotkało w czasie Powstania.
- A jakie jest najgorsze pani wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to wtedy, gdy pan Kisiel był obmacywany, a u mnie w torbie był pistolet. Już takiego drugiego wspomnienia nie miałam. Były różne rzeczy, ale to byłoby bardzo długo opowiadać o tym.
- Chce pani coś jeszcze powiedzieć o Powstaniu, od siebie?
Zawsze znajomi pytają się, czy Powstanie było potrzebne, czy nie, czy w ogóle my uważamy, że to było konieczne, że przecież takie były niesamowite straty ludzkie, sam kwiat młodzieży zginął. Ale my przecież pięć lat się do tego szykowaliśmy. Cały czas człowiek był w tym poczuciu, że my się na Niemcach odegramy. Powiedziałam tuż przed Powstaniem: „Panie majorze, przecież ja wiem jak jest w oddziałach. Przecież chłopcy nie mają broni. Jak my będziemy w tym Powstaniu walczyć?”. A on spojrzał na mnie, to zresztą był bardzo przystojny człowiek, wszystkie łączniczki się w nim kochały, ja nie, bo już miałam męża i wrzasnął na mnie: „Milczeć!”. No to więcej się nie odezwałam.
Po wojnie szłam ulicą Marszałkowską, która wtedy miała jeszcze góry i doły, wszystko było zburzone i nagle ktoś mnie woła. Odwracam się, żołnierz w szynelu długim do kostek, w czapce rogatywce, patrzę, pan Tarasiewicz, mój pan „Lipski”, który krzyknął na mnie: „Milczeć!” i to był ostatni moment, kiedy go widziałam. I mówi do mnie pierwsze słowa: „Miała pani rację”. Strasznie dużo miałam satysfakcji wtedy.
Warszawa, 18 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut