Halina Kiersztejn „Kotwica”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Kiersztejn, pseudonim z okresu Powstania „Kotwica”. Urodziłam się 14 stycznia 1923 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną?

Przed wojną byłam uczennicą prywatnego gimnazjum pani Gaczeńskiej i Kacprowskiej przy ulicy Chłodnej 15. Do wybuchu wojny kończyłam trzecią klasę. Życie układało mi się o tyle dobrze, że miałam bardzo dobrych rodziców, miłą, sympatyczną rodzinę. Wokół otaczali mnie życzliwi ludzie, ale niepokoiło mnie jedno, że mój tata gromadził zapasy. Gromadził puszki, różne szynki, duże ilości kasz i tak dalej. I to było trochę dla mnie dziwne. Ale wytłumaczono mi, że mogą przyjść niespokojne czasy, w których zanie żywności i trzeba będzie się odnieść do tych zapasów, które teraz robimy. Jako szesnastolatka nie bardzo jeszcze zdawałam sobie sprawę z tego, że może być niebezpiecznie, ale liczyłam się z tym, że widocznie tak musi być, widocznie tak będzie dobrze. W związku z czym uśmiechałam się, patrząc na te zapasy, ale uważałam, że rodzice mądrze postępują.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Mieszkałam przed wojną na placu Kazimierza [Wielkiego].

  • Czy w domu były jakieś tradycje niepodległościowe? Może rodzice albo dziadkowie brali udział we wcześniejszych ruchach zbrojnych?

Nie, w zasadzie nic mi nie wiadomo. Raczej nie. [Tata brał udział w wojnie 1920 roku i doszedł z armią do Kijowa].

  • Czyli do ostatniego momentu pani nie wiedziała, że będzie wojna, dopiero blisko września dało się słyszeć takie glosy?

Blisko września to się już zaczęło odczuwać pewien niepokój. Wyjechałam na wakacje do koleżanki do Świdra i przebywałam zaledwie parę dni, ale ciągle telefonowałam do rodziców, żeby zorientować się, czy wolno mi dłużej zostać, czy nie. Usłyszałam, że powinnam natychmiast wracać, bo jest niespokojny okres i trzeba pomyśleć o tym, jak się trzeba ustawić do wydarzeń, które mogą dalej nastąpić. Rzeczywiście po kilku dniach przyjechałam do Warszawy i okazało się, że trzeba zaopatrzyć się w maski przeciwgazowe, które były sprzedawane przy ulicy Świętokrzyskiej w Instytucie Ligi [Ochrony] Przeciwlotniczej Przeciwgazowej. Poszłam na tę ulicę, stanęłam w bardzo długiej kolejce i okazało się, że sprzedają maski przeciwgazowe, ale maska przeciwgazowa wyglądała w ten sposób, że było to kawałeczek płótna, w którym były porobione jakby rowki i te rowki wypełnione były węglem aktywowanym, a w miejscu przeszycia był następny rowek. Czyli te maski składały się z trzech warstw materiału, w tym zszyciu był następny rowek, w którym był znów umieszczony węgiel aktywowany. Miało to jak gdyby uszczelnić całą maskę i zabezpieczyć przed ewentualnym gazem. Mówiło się, że będzie niestety wojna gazowa. Zdobyłam te maski dla rodziny i na tym skończyło się, przyszedł 1 września.

  • Jak pani zapamiętała dzień wybuchu wojny?

Wybierałam się do szkoły, bo to był 1 września, i w pewnym momencie usłyszałam jakiś straszny łoskot, trzask. Oczywiście samolot… Przedtem to był taki charakterystyczny dźwięk samolotu, to nie był dźwięk, to było buczenie samolotu i zaczęło się bombardowanie. Usłyszałam, że są ranni i że są już niektóre domy w gruzach. Wobec tego nie poszłam do szkoły, a w radio usłyszeliśmy, że Niemcy napadli na Polskę. Tak się zaczął u mnie 1 września 1939 roku.

  • Pamięta pani może sam moment obrony Warszawy?

Nie, tego nie pamiętam. Sytuacja była bardzo krytyczna, bo jeżeli byli ranni, jeżeli waliły się domy w gruzy, to był i lęk, strach, bo każdemu mogło się to przydarzyć, każdego mogło trafić, dlatego baliśmy się wszyscy, jak to wszystko się rozwinie i do czego to wszystko doprowadzi. Właściwie był taki ogólny lęk, ogólny strach.

  • Jak wyglądał pani pierwszy kontakt z nieprzyjacielem?

Jak weszli do Warszawy Niemcy, to wtedy widzieliśmy, jak buńczucznie przemaszerowywali przez ulice i właściwie dla nas już się wtedy wojna skończyła jako bombardowanie, jako zastraszanie pistoletami czy karabinami, ale skończyła się [także] wolność. Nie wolno było nam już wtedy robić niczego, co my chcielibyśmy, tylko musieliśmy podporządkować się całkowicie okupantowi. Na tym polega utrata wolności, że człowiek nie może robić tego, co chce, nie wolno mu, bo jest za to pewna sankcja, jest kara za to i musi się podporządkować wszystkiemu, czego wymaga okupant. Zaczęły się wtedy aresztowania, łapanki. Przede wszystkim aresztowali inteligencję. Pamiętamy, co w Krakowie się działo – pan Frank zaprosił profesorów z UJ i wszystkich aresztował.

  • Czy była pani świadkiem łapanki?

W ciągu tych sześciu lat naturalnie łapanki bywały bardzo często. Kończyłam szkołę, bo zaczęto organizować… Organizowano życie, trzeba było w jakiś sposób żyć nawet pod tą okupacją. Organizowanie życia polegało na tym, że to co robiliśmy do tej pory, trzeba było robić dalej. Niemcy pozwolili nam zorganizować szkołę, ale ci, którzy skończyli trzy klasy, mogli w ciągu jednego roku skończyć czwartą klasę i uzyskiwali małą maturę. Ci, którzy skończyli dwie klasy przed wojną, mogli w ciągu jednego roku skończyć następne dwie i uzyskiwali małą maturę, a ci, którzy jedną klasę tylko zrobili w ciągu jednego roku, mieli zrobić trzy klasy i też uzyskiwali małą maturę. W zasadzie Niemcom niepotrzebni byli ludzie wykształceni. Oni potrzebowali nas jako robotników, jako tych, którzy będą dla nich pracowali, tak sobie wyobrażali, tak sobie właściwie ustawiali całą swoją wyprawę ten Drang nach Osten – ciśnienie na wschód. Byłam akurat po trzech klasach gimnazjum, poszłam do ostatniej klasy, zrobiłam ostatnią klasę…

  • Czy pani uczyła się dalej w tym samym miejscu, gdzie się uczyła, czy to już były jakieś tajne komplety?

Nie, to było w tym samym miejscu. Jedna klasa w tym samym miejscu, ale potem trzeba było coś robić dalej. Po uzyskaniu małej matury zaczęłam się rozglądać za następnym jak gdyby etapem.

  • Jak wyglądała sama nauka?

Sama nauka wyglądała w ten sposób, że poszłam do liceum, ale nie było liceów ogólnokształcących, tylko były licea zawodowe, bankowe, jakieś mechaniczne, fryzjerskie tego typu licea, ale pod płaszczykiem tychże liceów (oczywiście one były jednoroczne), były wszystkie przedmioty ogólnokształcące plus te, które dawały zawód. Byłam w liceum bankowym, a więc poza takimi przedmiotami jak chemia, fizyka, geografia, jeszcze dodatkowo było prawo, była ekonomia, stenografia (już w tej chwili nie pamiętam), tego typu przedmioty były i one stwarzały możliwość, powiedzmy, zahaczenia się w jakiejś pracy w przyszłości, bo jednak dawały pewne ukierunkowanie.

  • Czy były przypadki, że w trakcie lekcji był jakiś „nalot” Niemców?

To była pierwsza klasa, ale my chcieliśmy zrobić pełną maturę, czyli chcieliśmy mieć dwie klasy liceum. W związku z czym (znów pod płaszczykiem tegoż liceum bankowego), stworzono nam drugą klasę. Robiliśmy następny materiał z drugiej klasy, też biorąc pod uwagę te przedmioty zawodowe. Ale jeśli chodzi o historię i polski, to to robiliśmy konspiracyjnie. To znaczy – pięć osób zbierało się w jakimś mieszkaniu prywatnym. Jedna z koleżanek stała na zewnątrz, żeby orientować się, czy przypadkiem nie zajeżdża jakaś buda niemiecka, czy ktoś nie śledzi, nie węszy, nie sprawdza, nie wyczuwa, że coś się tutaj innego dzieje niż powinno się dziać. Przychodziła profesorka od historii (na przykład) i normalnie prowadziła wykład. Potem tę historię zdawaliśmy na maturze. Matura wyglądała w ten sposób, że w jedną niedzielę zdawaliśmy pisemny polski, ale znów pod opieką takich czujek, żeby przypadkiem w razie czego gdyby był jakiś nalot ze strony Niemców, gdyby ktoś zadenuncjował (bo i takie rzeczy zdarzały się), to wtedy tworzyliśmy sytuację jakiejś zabawy, jakiegoś towarzyskiego spotkania, żeby nie pozorować, że to jest matura, że to jest szkoła. Nam się udało. W pierwszym tygodniu zdawaliśmy maturę z polskiego, pisemny, w następną niedzielę z matematyki. W trzecią niedzielę było po sześć komisji w tej sali. To była komisja geograficzna, historyczna, chemia, fizyka, biologia chyba była, już nie pamiętam. I od komisji do komisji przechodziło się i były pytania i w ten sposób się zdawało. Jak byłam potem w obozie, miałam szczęście, że spotkałam swoją polonistkę, ona była też w konspiracji, nie miałam potem kłopotów z weryfikacją matury, bo ona mnie poznała.

  • Jak to się stało, że pani wstąpiła do organizacji?

Nasza generacja, nasze pokolenie było pierwszym pokoleniem, które się wychowywało w wolnej Polsce. My byliśmy tak naszpikowani patriotyzmem – może to jest złe określenie – my byliśmy po prostu wychowywani w takim patriotyzmie, że dla nas ojczyzna była drugą matką. Nie wyobrażaliśmy sobie, że może jej nie być. Jeżeli zaczęto w nią uderzać, to wszyscy chętnie szli, żeby ją bronić, żeby ją ocalić. Nikt się nie zastanawiał nad tym, czy zginie, czy nie zginie, czy wolno, czy nie wolno. Nikt nad tym się nie zastanawiał, szedł, bo trzeba było ratować ojczyznę. Takie było nasze wychowanie.

  • Ale chodzi mi o to, czy to było kształtowane przez znajomych, przez szkołę, czy może w jakiś inny sposób?

Szkoła i rodzina. Zrobię dygresję – mój tata urodził się w okresie zaborów, żeby nie pójść do wojska carskiego jako młody człowiek, dwudziestoletni, wyrwał sobie wszystkie zęby w górnej szczęce po to, żeby nie pójść do wojska carskiego. Czy to nie było bohaterstwo? I całe życie miał szczękę górną protezę, tylko dlatego, żeby nie pójść do carskiego wojska.

  • A jak wyglądało samo wstąpienie do organizacji?

Do organizacji jako takiej to może nie wstępowałam, bo miałam dużo pracy z samą szkołą, musiałam sobie przede wszystkim radzić, natomiast jak się zaczęło… Wiedzieliśmy o tym, że godzina „W” wybije, że będzie ostatecznie rozprawa z Niemcami, więc już się do tego przygotowaliśmy z wolna i… Poza tym był taki mały sabotaż, a to się gdzieś tam coś namalowało, a to się przenosiło bibuły, bo przecież była drukarnia, oczywiście konspiracyjna. Na przykład przenosiłam „Biuletyny Informacyjne”, bo tak to się nazywało, kartki z informacjami, co się dzieje w państwie podziemnym. To się w pantoflach przenosiło najczęściej, chociaż też bałam się niesamowicie, ale też trzeba było, takie było polecenie, taki był rozkaz i trzeba było [wykonać]. Jedna drugiej przekazywała i trzeba było to przenosić i trzeba [się] było [tym] zająć.

  • Ale pani tego samorzutnie nie przenosiła, skądś to wyszło?

Był taki system, że znało się tylko pięć osób w konspiracji.

  • Kto panią do tego wciągnął?

Tego to nie potrafię panu powiedzieć, to są tak odległe czasy, że nie umiem powiedzieć. Któraś z koleżanek na pewno. Nie wiem. W każdym razie ja się w to włączałam, bo uważałam, że to był mój obowiązek, nie umiałam inaczej, mimo że to groziło śmiercią.

  • Wracając do tego systemu, zaczęła pani, że było pięć osób?

Pięć osób było i tylko te pięć osób znały się, a jedna z tych osób miała kontakt z drugą piątką i znów jedna z tych osób z następną piątką, żeby w razie wpadki (ale bywały wpadki) nie było donosów, oskarżenia, bo Niemcy robili konfrontacje i wtedy ci ludzie poznawali się albo udawali, że się nie znają. Mnie się na szczęście udawało. Udawało mi się o tyle, że ani mnie nikt nie złapał, ani mnie nikt nie wyśledził, ani nikomu się nie udało na mnie niczego donieść. Po prostu mi się udawało, miałam szczęście.

  • Pamięta pani szczególny incydent z czasów roznoszenia tajnej korespondencji, gazet?

Nie, nic takiego nie pamiętam. Natomiast odbywały się ciągle poza łapankami egzekucje. Konspiracja pracowała, Niemcy byli często zabijani, a jeżeli nie Niemcy, to ci, którzy kolaborowali z Niemcami. Między innymi aktor Stempowski miał być zabity, ale zasłoniła go jego żona i właściwie ona została zabita. Daję przykład, że takie przypadki zdarzały się, bo nie tylko Niemców się zabijało. Chcę zwrócić uwagę na tragedię młodych ludzi, którzy mieli z dowództwa polecenie: „Trzeba wyeliminować tego osobnika, bo on nam szkodzi”. I oni mieli dylemat, nigdy w życiu nikogo nie zabili, a tu mają pójść i zabić człowieka. To było dla nich potworne. Rozkaz był rozkazem i oni to robili dla wyzwolenia Polski. To były niesamowite dramaty ludzkie.
  • Malowała pani różne symbole na murach, mogłaby pani nam to troszeczkę przybliżyć?

W tej chwili sobie nie przypominam, co to było, ale to najczęściej były [symbole] wykpiwające Niemców, tylko nie pamiętam w tej chwili, to już za dużo, prawie siedemdziesiąt lat temu, to jest nie do odtworzenia.

  • Ile czasu wcześniej wiedziała pani, że będzie wybuch Powstania?

Jakiś tydzień przed zaczynały się dziwne ruchy na ulicach. Młodzi ludzie przechadzali się, zaczęli grupkami chodzić. Charakterystyczne były stroje. Oni byli najczęściej w butach z cholewami i w skórkowych ubraniach, nie pamiętam dokładnie. Poza tym przesuwał się front rosyjski ku Warszawie, Niemcy już się wycofywali z Warszawy. Nocami przesuwały się całe eskadry czołgów. Słychać było szum, trzask czołgów przechodzących przez ulicę i czuć było, że już się coś złego dzieje, a poza tym było takie wezwanie ze strony Niemców – „Sto tysięcy młodzieży ma się stawić do kopania okopów […]”. Oczywiście nikt nie przyszedł, ale miała pójść sama młodzież. Nikt się nie zgłosił i to było hasłem do Powstania. Powstanie to też tak nie wiadomo było, czy je wywołać, czy nie wywołać. W zasadzie do tej pory są dwa różne poglądy na temat Powstania – czy słusznie, że je wywołano, czy też nie powinno się wywoływać Powstania. Tym akcentem charakterystycznym było to powołanie nas jako młodzieży wtedy (te sto tysięcy młodzieży) do kopania rowów. I chociaż nikt się nie zgłosił, wiadomo było, czym to grozi, bo to były aresztowania i rozstrzelania i wtedy trzeba było zdecydowanie powiedzieć: „Już godzina »W« nadeszła”.

  • Jak pani pamięta sam wybuch Powstania?

Chciałabym poruszyć jeszcze jedną rzecz. Po maturze zaczęłam pracować przy dowodach osobistych, które nosiły nazwę po niemiecku kenkarty, a były to takie trzy- czy nawet czterostronicowe szare arkusze, składane na trzy. Na arkuszu było zdjęcie, odciski palców. Dostałam pracę przy kenkartach i zaczęłam tam pracować, i to się odbywało na placu Teatralnym w lewym skrzydle Teatru Wielkiego. Po prawej jest Teatr Narodowy, a po lewej stronie było nasze biuro i tam się robiło kenkarty. Wśród kenkart robiło się kenkarty dla konspiratorów, takie lewe, powiedziałabym, kenkarty. To było takie pierwsze włączenie się w te sprawy. Jak już skończyliśmy robić kenkarty, przerzucono mnie do Ratusza jako maszynistkę do pisania na maszynie. Pracowałam w wydziale finansowym, nie pamiętam już dokładnie, jak się ten wydział nazywał. Pracowałam właśnie do wybuchu Powstania.
W momencie kiedy skończyłam pracę o godzinie trzeciej, wróciłam do rodziców. O godzinie piątej rozklekotały się karabiny maszynowe i wiadomo było, że już się zaczęło Powstanie. Pierwsza sprawa – wywieszamy flagi biało-czerwone. Po sześciu latach pierwszy raz biało-czerwone flagi, płakaliśmy z radości. Naturalnie zaczęto budować barykady. Pierwsza sprawa to był sierpień, ciepło, okna otwarte, ludzie wyrzucali meble, przewracali tramwaje, wyciągali tafle chodników, żeby tylko tę barykadę zbudować, żeby wznieść jak najwyżej, żeby przeszkodzić Niemcom w poruszaniu się nawet czołgami. Pod barykadą zazwyczaj kopało się głęboki rów, żeby ewentualnie nie można było poruszać się pod barykadą, przechodzić pod barykadą, albo żeby utrudnić Niemcom poruszanie się.
Sprawą następną w czasie Powstania była trudność w poruszaniu się po ulicach, dlatego że wśród Polaków znajdowali się kolaboranci z Niemcami, nazywaliśmy ich snajperami, bo oni strzelali do nas chodzących po ulicy. Ktokolwiek szedł po ulicy, czy to był cywil, czy ktoś z opaską, to strzelali, żeby unicestwić jak najwięcej ludzi, w zmowie z Niemcami naturalnie. Wobec tego trzeba było znaleźć inny sposób na poruszanie się po ulicach. Zaczęto w piwnicach na niższym poziomie (w kamienicach) wyrąbywać dziury, przez które można było przejść [w postaci] skulonej. I tak można było przemierzyć całą ulicę, przechodząc dziurami w piwnicach. Potem już nie poruszaliśmy się po ulicach tylko cały czas chodziliśmy przez dziury między piwnicami. W piwnicach byli ludzie, [którzy] schodzili z pięter, bo się bali [bombardowań]. Początkowo Niemcy atakowali nas w pierwszym tygodniu bombami zapalającymi. Były nieduże bombki, nasycone fosforem i jak upadła [taka bombka], to od razu nawet metalowy dach płonął. Wtedy trzeba było zorganizować (to już mieszkańcy organizowali) jakieś wiadro z piachem i [mężczyźni] wchodzili na dach (to też trzeba było odwagi, to też było bohaterstwo) z łopatą i jak tylko upadła bomba, to błyskawicznie zasypywali ją piaskiem i stłumiona bomba nie wybuchała. W ten sposób [uratowali] bardzo dużo budynków, bardzo dużo kamienic. Przed wojną mówiło się o kamienicach, nie o blokach. To było pierwsze zetknięcie się z Powstaniem.
W drugim tygodniu zaczęły się bombardowania ciężkimi bombami, to już były duże straty i w ludziach, i w budynkach, ciągły strach. Zbombardowali wodociągi, nie było wody. Początkowo jeszcze woda była, potem wody było coraz mniej. [W drugim dniu Powstania] zgłosiłam się do punktu sanitarno-aprowizacyjnego przy ulicy Pańskiej 86. To było prywatne mieszkanie, ale już zaczęłyśmy z koleżankami organizować [punkt, gdy] ktoś potrzebował jakiejś pomocy sanitarnej [lub] aprowizacji, [przychodził do nas]. Polegało to na tym, że ze zbombardowanych aptek (bo zburzony był dom, pod nim była apteka, też zburzona) Powstańcy przynosili nam do naszego punktu wszystko, cokolwiek znaleźli, nadające się do użytku i my gromadziliśmy [te „zdobycze”]. Ponieważ miałyśmy przeszkolenie sanitarne… Nie powiedziałam jeszcze, że w liceum konspiracyjnym (w punktach konspiracyjnych) było przeszkolenie [sanitarne]. Na przykład w punkcie, w którym uczyliśmy się historii czy jakichś innych przedmiotów, to właśnie wtedy było szkolenie konspiracyjne. My się orientowałyśmy, jakie lekarstwo do czego służy, jakie i komu zastosować. Opatrunkowe środki też były, wata, eter i tak dalej, jakieś instrumenty takie jak: pęsety czy jakieś inne rzeczy związane z opatrunkami. Zaczęli się zgłaszać do nas pierwsi [ranni] z „Chrobrego I”. Gotowałyśmy obiadki, z czego się dało. A z czego? Ludność była bardzo życzliwa dla nas. Chodziłyśmy (ja i koleżanki) z wielkimi koszami (przed wojną były ogromne kosze od bielizny) pukałyśmy do mieszkań i prosiłyśmy, żeby dali coś dla Powstańców. Każdy, kto co miał i co mógł, wrzucał do kosza, a my potem z [zawartości] tego kosza gotowałyśmy posiłki. Tak się zdarzało, że jak gdzieś pocisk uderzył, to rannych na noszach znosili po kilkunastu. Miałam za zadanie wyciągać odłamki z ran. Krew się lała, a ja pęsetę w eter i odłamek jeden po drugim wyciągałam. Następnie koleżanki robiły opatrunki. Wyszkoliłam się w [wyciąganiu] odłamków. Po prostu nie wiem – nauczyłam się tego, jakoś umiałam [odłamki] zręcznie wyciągać. I takie były przygody. Dużo było cywilów, dużo było i żołnierzy. Ale miałam nieprzyjemne starcie z AL-owcami, którzy przyszli i właściwie nic nie robili, tylko siedzieli i chcieli, żeby ich karmić, powiedziałam: „Nie będziecie dostawali jeść, ponieważ nie bierzecie udziału w akcji. Proszę się zastanowić, będziecie brali udział w akcji, dostaniecie jeść”. Oni potem poszli, już nie siedzieli w naszym punkcie, bo wiedzieli, że nic nie wskórają. Musiałam się energicznie do tego wziąć, bo przecież gdybym nie była energiczna, to bym nic nie załatwiła. I tak to było.

  • Jak długo pani była w „Chrobrym I”?

W „Chrobrym I” to trudno powiedzieć, jak to było, chyba ze dwa tygodnie byłam, po czym wezwano mnie do dowództwa i dowództwo powiedziało mi…

  • Pamięta pani, gdzie mieściło się dowództwo?

Na Siennej 45. Do tej pory budynek stoi, nie był zburzony, przez bramę wchodziło się do podwórza. Właściwie nic się tam nie zmieniło do tej pory. Co prawda tam nie zaglądałam, ale od zewnątrz on wygląda tak, jak wyglądał, nie inaczej. Wezwali mnie do dowództwa, ponieważ spełniałam w punkcie opatrunkowym rolę taką trochę… Nie dowodziłam, ale polecałam pewne rzeczy, tak jakbym tym kierowała. To się w ogóle mało liczyło, ale chodzi o to, że oni mnie wezwali, nie koleżanki. Powiedzieli, że będę teraz w „Chrobrym II” i: „Proszę się zgłosić do pracy w szpitalu na Siennej”. Nie pamiętam w tej chwili numeru, to było znów prywatne mieszkanie. Bardzo dużo rannych było i była praca bez przerwy, dzień i noc. Pracowałam chyba następne trzy tygodnie, ale już nie wytrzymywałam, po prostu fizycznie nie wytrzymywałam. Bez przerwy dzień i noc [pracowałam] niemalże bez odpoczynku. Po pewnym czasie przeniesiono mnie do ambulatorium do doktora Pokrzewińskiego, który prowadził ambulatorium dla chorych żołnierzy. Ranni (to jest inna sprawa) leżeli w szpitalach, a chorzy, którzy mieli na przykład grypę albo przeziębienie albo jakieś sensacje żołądkowe, to tacy przychodzili do doktora Pokrzewińskiego i on im dawał pewne zalecenia. Pracowałam u niego jako asystentka.

  • Czy to ambulatorium też mieściło się na Siennej?

Też się na Siennej mieściło, ale to była Sienna 43. [Sienna] 45 było dowództwo, a 43 i 43a to były dwa budynki.

  • Co było dalej?

Pracowałam w ambulatorium. Co mogę powiedzieć o nastrojach w Powstaniu? My liczyliśmy na tydzień Powstania, a tu się już przeciągało do miesiąca. Był marazm, beznadziejność. Brakowało nam wszystkiego – i wody, i żywności, i właściwie nie wiadomo było, co ze sobą zrobić, bo byliśmy bezradni. W pewnym momencie, a było to we wrześniu, usłyszeliśmy charakterystyczny szum dużej eskadry samolotów. Przerażenie nas ogarnęło, bo liczyliśmy się z tym, że będzie to już pełna zagłada ze strony Niemców, że po prostu przyjadą nas całkowicie zbombardować. W pewnym momencie (eskadra zbliżała się, strach był niesamowity) chwyciliśmy za [lunety] i patrzymy w niebo, a na niebie zaczynają wykwitać: czerwone, niebieskie, żółte, zielone kwiatuszki. Zorientowaliśmy się, że są to zrzuty alianckie, ale już było tak późno, że wtedy niewiele to już nam pomogło. Tym bardziej że Niemcy zacieśniali coraz bardziej nasze stanowiska, Polacy już niewiele mieli do powiedzenia. [Niemcy] mieli wokół Warszawy swoje stanowiska i dużo zrzutów poszło do nich, a do nas niewielki procent. Już niewiele mogliśmy z tego skorzystać. To było takie jak gdyby podbudowanie psychiczne, bo wiedzieliśmy, że ktoś o nas myśli, ktoś o nas pamięta i że nie jesteśmy całkowicie odizolowani, odrzuceni i zapomniani.

  • Brała pani udział w podjęciu zrzutu?

Nie brałam udziału.

  • Może dostał się taki zrzut do oddziału?

Widziałam, jak kloce spadały. [Wiem,] co one zawierały – amunicję, karabiny były, żywność i lekarstwa.

  • Żywność w jakiej formie? Jak to wyglądało?

Nie widziałam tego, widziałam tylko kloce ze spadochronami. Kolorowe spadochrony z nylonu, czerwone, żółte, zielone, niebieskie – najróżniejsze. My sobie te spadochrony zabierałyśmy i szyłyśmy różne rzeczy. Oczywiście nie w Powstaniu, bo nie było możliwości, ale po pewnym czasie korzystało się z tego.

  • Jak było z żywnością?

Z żywnością było bardzo trudno, dlatego że po pierwsze wyczerpywała się żywność, ludzie musieli coś jeść. Już nie było kaszy, mąki było coraz mniej, mięsa nie było. Ale mięso – korzystałyśmy z padłych koni. Konie padały zastrzelone najczęściej nie przez nas tylko w czasie bombardowania i tę koninę jedliśmy. Konina to był ratunek dla nas. Poza tym jak się gotowało kaszę, to kasza była taka, że jak łyżkę się włożyło to stanęła, bo wody nie było. Z wodą były trudności. Mam zdjęcie z Powstania, jak przy barykadzie, przy rowku stoi kolejka z jakiegoś rurociągu czerpać wodę. W ten sposób czerpało się wodę. Z wodą było bardzo trudno.

  • Czy pani jako pielęgniarka brała udział w akcjach zbrojnych?

Nie.

  • Była pani wysłana do przyniesienia rannych?

Nie. Nie byłam. Miałam za zadanie opatrywanie rannych i tych rannych opatrywałam. Zaczęło nam ować potem już i środków opatrunkowych, papier toaletowy już stosowałyśmy, nie było innego wyjścia. Dobrze, że i to było. Trudne były sprawy.
  • Może utkwił pani w pamięci charakterystyczny żołnierz?

Tak. Toczyło się prawie normalne życie, byliśmy młodzi, chcieliśmy się bawić, tańczyć, chcieliśmy słuchać muzyki, chcieliśmy się kochać, w sensie psychicznym oczywiście. Dystans był bardzo duży między kobietami i mężczyznami, nie było jakichś zbliżeń, absolutnie nie do pomyślenia były takie zbliżenia, natomiast sympatie zawiązywały się. Jedna drugiemu się podobała. Też miałam sympatię – „Kolca” z „Chrobrego I”, który przyszedł do mnie ze swoją drużynką, który był żywiony na punkcie, na [którym byłam,] i potem mu się podobałam, on mi się podobał i jak były chwile wolne, kiedy nie było bombardowania, chodziliśmy sobie na spacery po gruzach. Uważaliśmy, że to jest najwspanialszy spacer, jaki być może, bo przecież to jest coś tak niezwykłego, co się nigdy więcej nie może wydarzyć. Po pewnym czasie on był ranny i odwiedziłam go na Mariańskiej, która do tej pory istnieje. To jest specyficzny budynek, w którym był szpital w czasie Powstania, a w tej chwili jest przychodnia AK. Tam go położyli, bo był ranny w akcji, miał piętnaście ran. W drużynach była zażyłość. On był drużynowym. W tej chwili powypadały mi nazwy dla wszystkich drużyn wojskowych. [Jego koledzy] tak go lubili, że boleli nad tym, że on już nie będzie dowodził nimi i przynieśli go do szpitala na Mariańskiej. Powiadomili mnie o tym, że on tam jest. Poszłam, odwiedziłam go, siadłam na łóżku i w tym momencie zaryczała „krowa”. Tylko czekaliśmy, jak tych sześć zgrzytów skończy się, gdzie upadną [pociski]. Padły blisko nas. Wszyscy zeszli do schronu, a ja widziałam błagalne spojrzenie w jego oczach i siedziałam na łóżku, mimo że się bałam niesamowicie tak jak wszyscy. Siedziałam i patrzyłam, jak on zareaguje na to wszystko. Bardzo blisko nas spadły pociski, rumowisko było niesamowite. Nam się nic nie stało. On był wdzięczny, że nie zostawiłam jego samego, a ja byłam wdzięczna losowi, że mi się udało nie zostawić go. Potem przenieśli go na Powiśle, odwiedziłam go. Musiałam dostać przepustkę. W czasie Powstania, żeby można się było poruszać nocą, to trzeba było znać hasło i odzew. Hasło było utajnione, oczywiście to tylko niektórzy mieli dostęp do hasła, ale odzewu się nie znało. Jeżeli podałam hasło, a wartownik wiedział, że jest jakieś hasło podane (codzienne inne było podawane), więc podawałam hasło i pytałam, jaki jest odzew i wtedy on mi podawał odzew. Wtedy znaczyło, że jest [to] ktoś bliski, że nie jakiś szpieg, nie ktoś obcy, kto się nie orientuje, kto nie zna sytuacji [i mógłby zaszkodzić]. Dostałam się na Powiśle. Tam go przenieśli, bo miało być bezpiecznie […]. Z Powiśla już uciekałam przed Niemcami, bo Niemcy zajmowali Powiśle. Pożegnałam go i właściwie na tym skończyła się nasza znajomość, aż do momentu kiedy po wojnie spotkałam go na Żoliborzu. Nota bena już po wyzdrowieniu, po wyleczeniu okazało się, że Niemcy wzięli go do szpitala i wyleczyli. Rzadki przypadek, bo na ogół Niemcy zabijali, rozstrzeliwali, a tę grupę Powstańców z Powiśla [wyleczyli]. Do tej pory nie wiem, w którym to było budynku. To było dwa piętra pod ziemią. Nie odnalazłam tego budynku, nie wiem, który to jest budynek na Powiślu. Może był zburzony – trudno powiedzieć. On mi potem opowiadał, że wszystkich Powstańców zabrali do swojego szpitala i wszystkich wyleczyli. To był ewenement, to się nie zdarzało.

  • Później wróciła pani z Powiśla?

Wróciłam i nadal… Wojsko jest wojskiem, jest pozwolenie tylko na pewien okres czasu. Musiałam wrócić, nie miałam wyjścia. Wróciłam i pełniłam swoją funkcję w ambulatorium.

  • Kiedy dało się słyszeć głosy, że jednak Powstanie chyli się ku upadkowi?

Nie dało się słyszeć żadnych głosów. Był straszny marazm, była atmosfera niesamowita, bo wiadomo było, że nic się tutaj nie wywojuje. Był moment, kiedy Niemcy pozwolili wyjść cywilom z Powstania, to było (nie pamiętam dokładnie) chyba jeszcze w sierpniu. Bardzo duża grupa cywilów wyszła z dziećmi wózkami, ze starcami. Duża grupa, trudno mi powiedzieć ile, ale bardzo duża grupa. Żegnaliśmy ich z takim troszeczkę… Rozumieliśmy ich, bo nie było jedzenia, nie było wody, ludzie umierali z głodu, więc trzeba było w jakiś sposób mieszkańcom umożliwić wyjście, żeby oni uratowali własne życie. My musieliśmy zostać, bo przysięgaliśmy, że będziemy walczyli do ostatniej kropli krwi, więc trzeba było się z tym liczyć i nie można było sobie pozwolić na jakąś dezercję. Oni wyszli. W drugiej części Powstania była podobna sytuacja, też pozwolili wyjść pewnej grupie ludzi, tacy już zupełnie zdeterminowani ludzie wychodzili ze schronów i też duża grupa wyszła. Zostaliśmy sami i myśleliśmy, że będzie to już… Właściwie taka była atmosfera, że będzie to już całkowita zagłada do ostatniego żołnierza, bo co mają z nami zrobić? Jest nas niewielka garstka, po prostu wystrzelają i koniec. Z tym się liczyliśmy.
Wreszcie przyszła wiadomość o kapitulacji. Miałam mieszane uczucia, bo z jednej strony szkoda mi było całego zrywu i całej właściwie ofiary, bo to była ofiara z tylu ludzi, którzy mogli przecież żyć, a z drugiej strony nie było właściwie żadnych szans na uzyskanie czegokolwiek, jedynie niewola. Uważałam, że moim obowiązkiem jest być z rannymi, dalej ich pilotować i ulżyć im w ciężkiej doli. Na szczęście nie byłam ranna, opatrzność nade mną czuwała widocznie. Jestem wierząca i głęboko wierzę. Wiem, że czuwała nade mną opatrzność, że nawet draśnięta nie byłam, mimo że zdarzyło mi się być w takiej sytuacji, gdzie siedziałam w jednym pomieszczeniu, [w którym] padło sześć pocisków z „krowy”, wyszłam z tego pomieszczenia i w następnym pokoju ściany nie było, czyli byłam bliska śmierci, a jednak wyszłam z tego.

  • Jak odbył się moment kapitulacji?

Uczucia były mieszane, ale ostatecznie trzeba było się podporządkować dowództwu. Powiedziano, że idziemy do niewoli i trzeba się do niewoli przygotować, że składamy broń. I tak rzeczywiście się stało. Tego wieczoru, którego miałam wyjechać, miałam jeszcze dodatkową przygodę, którą opisałam w swoich pamiętnikach. Niemcy pod pozorem „szukania Żydów” (oczywiście w cudzysłowie), przechadzali się po kamienicach i pukali kolbami do mieszkań. Szukanie polegało na tym, że oni pokręcili się po mieszkaniu (zazwyczaj było ich kilku), przyglądali się, gdzie są młode dziewczęta, i każdy z jedną zajmował jeden pokój. Byłam z trzema koleżankami, to było trzypokojowe mieszkanie, kwatera – jedna koleżanka była w zaawansowanej ciąży, bo już była mężatką. Zanim my się zorientowałyśmy, to z każdą z nas zamknął się [Niemiec] w pokoju i [zmuszał do uległości]. Mój nie miał karabinu, tylko miał pistolet przy sobie i oczywiście zaczął mnie zmuszać, na co protestowałam. On wyciągnął pistolet i wymierzył we mnie. Pomyślałam sobie – Boże, w taki sposób zginąć, przejść prawie dwa miesiące Powstania w piekle i teraz zginąć od kuli takiego ciubaryka – Boże! On ten pistolet opuścił, odwrócił się i wyszedł. Nie wierzyłam, że żyję. Wybiegłam z mieszkania na strych (to była noc) księżyc świecił przez dziurawy dach, za chwilę do mnie przybiegła następna koleżanka. Po pewnym czasie przyszła [koleżanka] w ciąży. Siedziałyśmy jak trusie na strychu i omawiałyśmy to, co przeżyłyśmy. Naturalnie żadnej z nas nic się nie stało, ale przeżycie miałyśmy niesamowite. Po pewnym czasie zaczęto nas ściągać ze strychu. Nawoływano nas po imieniu, żebyśmy zeszły. Pomyślałyśmy sobie – nie zejdziemy, bo mogą być oni przymuszeni do ściągnięcia nas na dół, więc cichutko siedziałyśmy na strychu, ale wezwania powtarzały się. Po pewnym czasie jak już tak się one powtarzały, to pomyślałyśmy sobie, że właściwie dobrze by było, żeby chociaż jedna z nas zeszła i zobaczyła, jaka tam jest sytuacja, co tam jest, o co tam chodzi? Zeszła jedna z nas. Okazało się, że gospodarz tego mieszkania (mieszkaniec, który tam zawsze mieszkał, bo to była kwatera prywatna) miał bimber, upoił trzech ciubaryków i upojonych wyrzucił z mieszkania. Oni wyszli, tak że już było wolne pole i mogłyśmy wracać. I wtedy wróciłyśmy. Oczywiście miałyśmy dużo do opowiadania otoczeniu, oni się martwili o nas, bo nie wiadomo było, w jakim stanie my wyszłyśmy z tej całej opresji, ale na szczęście dobrze.
Po tej nocy powiedziałam: „Więcej z tą dziczą nie zostanę, z tym pseudo-kulturalnym narodem okupującym nasz kraj nie zostanę!”. Pierwszą sanitarką, jaką podstawili, pojechałam ze szpitalem na rampę, bo były podstawione pociągi bydlęce. Przystosowanie tych pociągów bydlęcych dla rannych było takie, że porobili w końcu wagonu półki jak gdyby i na tych półkach mieściliśmy czterech rannych z jednej strony, na dole czterech rannych i po drugiej stronie tegoż bydlęcego wagonu taka sama sytuacja. W środku stała koza – piecyk, nazywaliśmy go kozą i na piecyku miała być gotowana strawa (posiłki) dla rannych i dla nas. Jak już przyjechałam do wagonu, zastałam trzy koleżanki, sanitariuszki i dwie starsze od nas troszeczkę też pielęgniarki, [które] gotowały posiłki, a my cztery obsługiwałyśmy rannych. Trzeba było zmienić opatrunki, trzeba było w ogóle zaopiekować się nimi. Trzeba było wypytać, skąd oni są, bo może chcą napisać do jakiejś rodziny? Może jakąś rodzinę mają poza Warszawą, bo w Warszawie to już nie było możliwości żadnego kontaktu, wszyscy musieli wyjść z Warszawy. Więc kto miał tylko w Warszawie rodzinę, to nie miał możliwości kontaktowania się z rodziną. Natomiast starałyśmy się dopytać – kogo oni mają poza Warszawą, jakieś kontakty uchwycić, żeby oni mogli napisać… jeżeli mogą oczywiście, bo niektórzy byli tak ranni, że nie mogli pisać, to my pisałyśmy za nich. Nie wiem, skąd zdobyłyśmy kawałki papierów, trudno mi powiedzieć. W każdym razie to, co oni dyktowali, to my napisałyśmy i te parę listów udało nam się napisać i ruszył pociąg… Dostaliśmy żywność. Ciekawe! Po tym głodowym okresie dostaliśmy czekoladę, mąkę, cukier, herbatę, kawę, jakieś smakołyki…

  • Co jeszcze może pani powiedzieć z czasów Powstania?

Chciałam powiedzieć, że byliśmy młodzi, chcieliśmy bawić się, żyć normalnie i to nam uniemożliwiono – wobec takiej sytuacji, wobec sytuacji szybkiego zakończenia życia, bo w każdej chwili mogliśmy życie stracić. Przechodząc pod oknami, bo w rejonie, gdzie mieściły się wszystkie nasze grupy, plutony, to w zasadzie snajperów się nie widziało i nie spotykało, to tam nastawiali sobie ludzie patefon, słyszało się melodie, bardzo ładne zresztą, przedwojenne melodie, tańczyli, bawili się, bo wiedzieli, że w następnej akcji mogą zginąć. W ten sposób wykorzystywali jeszcze życie. Trochę to dziwne było, ale taka była determinacja, tak się te sprawy traktowało, że to może być ostatni moment radości życia, radości z życia.
Wracamy do transportu. Okazało się, że kardynał Hlond pertraktował z Niemcami (zresztą przez całą wojnę) i była taka organizacja Rada Główna Opiekuńcza – RGO. I ta Rada Główna Opiekuńcza zaopatrywała przez całą okupację tych, którzy nie mogli sobie dać sami rady, zaopatrywała w żywność, natomiast nam do wagonu przywieźli pakę z Rady Głównej Opiekuńczej. Jak się to wyjaśniło, to wtedy oczywiście wszyscy wzięliśmy się do jedzenia, już nie było żadnych obaw. I tak to wyglądało. Pociąg ruszył i było to już tak troszkę ku zachodowi… W Warszawie strasznie śmierdziało spalonymi ciałami, bo wszystko płonęło. Jeszcze nie powiedziałam, że były straszne pożary, poza rozwalonymi kamienicami to jeszcze wszystko płonęło. Straszny był smród spalonych ciał, bo nie wszędzie można było dotrzeć, nie wszędzie można było wyciągnąć ludzi, którzy tam [zostali]. Zapach prześladował mnie jeszcze długie miesiące, mimo że już nie byłam w tej atmosferze. Zostawialiśmy ruiny Warszawy i właściwie z jednej strony żal nam było, a z drugiej strony właściwie czuło się jakby ucieczkę od piekła, które się przeżyło przez dwa miesiące. Zasuwane były drzwi w wagonach bydlęcych, ale one były odsunięte i siedział wachman z karabinem, pilnował nas, żebyśmy przypadkiem nie uciekły. I tak jechaliśmy, jechaliśmy, wieczór zapadł, zrobiło się ciemno, my swoje obowiązki spełniłyśmy, pozmieniałyśmy opatrunki, porobiłyśmy zastrzyki tam, gdzie trzeba było, wszystko to, co do nas należało. Nakarmiłyśmy chorych. Wszyscy się mniej więcej ułożyli do spania, kto mógł, to spał, kto nie mógł, to nie spał i wreszcie już ponapisywałyśmy i poadresowałyśmy listy i jedziemy. Pociąg stawał po drodze troszeczkę, potem ruszał i znów stawał. W zależności od tego, jak były tory wolne albo nie wolne, bo było dużo zbombardowanych torów, musiał na boczne tory zjeżdżać, żeby poruszać się dalej. Znalazłam sobie kącik, troszkę słomy, położyłam się w kąciku i zaczęłam sobie uświadamiać, gdzie jestem? Co ja tu robię? Dlaczego ja się tu znalazłam? Zaczęłam myśleć, bo do tej pory człowiek nie myślał, działał zupełnie jak automat. Tam gdzie trzeba było, tam się działało, a teraz zaczął się zastanawiać nad swoją sytuacją, nad swoim stanem – co się ze mną stało, dlaczego ja jestem tu, a nie gdzie indziej. Rodziców pożegnałam, bo musiałam, bo oni jako cywile mieli wyjść z cywilami, ja musiałam jechać ze szpitalem i tak się rozstaliśmy.

  • Gdzie państwo dojechali?

Dojechaliśmy rano… Zastanawiałam się i czułam stukot kół w mózgu, tak uderzał w mózg stukot kół, bo towarowy pociąg to nie to co osobowy. Inaczej jedzie osobowy, inaczej jedzie towarowy. Ten stukot kół jakoś bardzo odczuwałam w mózgu. Dojechaliśmy do Poznania. W Poznaniu zebrałam wszystkie listy, które ranni napisali, ewentualnie te, które zostały napisane przez nas, do rodzin poza Warszawą, i zapytałam wachmana, czy pozwoli mi wyjść z wagonu. Pozwolił mi wyjść. Byłam w powstańczym ubraniu, nie można powiedzieć, że to było powstańcze, bo to była furażerka z biało-czerwoną flagą i opaska na ramieniu. Kiedyś to był konduktorski strój, drelich granatowy, kurtka granatowa, którą zdobyłam gdzieś w Powstaniu, nawet [nie wiem], kiedy i jak, i w tym chodziłam. Wyszłam z listami na pocztę dworcową. Podeszłam do okienka. Ludzie skonsternowani, patrzą i od razu poznają, że to jest ktoś z Warszawy, bo przecież to tylko Warszawa walczyła i Warszawa miała takie opaski, taki wygląd. Tymczasem podchodzę do okienka i mówię, że mam kilka listów do wysłania, ale nie mam pieniędzy, a tam były marki, bo to były już tereny zaanektowane przez Niemców. Natychmiast zgłosiło się parę osób z Polaków i powiedzieli, że oni chętnie zapłacą. I tak się stało. I te listy zostały wysłane. Jeszcze próbowali ze mną rozmawiać troszeczkę, ale było mnóstwo umundurowanych Niemców na dworcu i nie mogłam zostać dłużej. Zresztą musiałam się liczyć z tym, żeby wrócić do rannych […]. Miałam swój honor, nie mogłam [uciec], powiedziałam, że wrócę, to musiałam wrócić, bo my tak traktowaliśmy te sprawy. Tak nas nauczono, że człowiek musi mieć własny honor.
Wróciłam. Pociąg odjechał i Polacy zaczęli śpiewać hymn narodowy. I widziałam, jak okładali kolbami Polaków. Już potem odjechaliśmy. Minęliśmy Zbąszyń, a to była niegdyś granica polska, i wiedziałam, że już przekroczyliśmy granicę polską, jesteśmy na terenie Niemiec. I tak jechaliśmy dalej, aż do obozu, w którym… Kazano nam wysiąść. Jak wysiedliśmy, to się zorientowaliśmy, ile nas jest? Byli lekarze, pielęgniarki, siostry i mnóstwo rannych. Zakwaterowali nas, w przedooboziu zakwaterowali rannych, było ich kilkadziesiąt. Było ze dwudziestu lekarzy i dużo pielęgniarek. Jak już zakwaterowali, przenieśli rannych na miejsca (ich na tym przedoboziu), potem zakwaterowali nas w barakach. Trzeba było sobie jakoś wymościć miejsce na takich półkach, które były zrobione w barakach, i na tych półkach jedna osoba obok drugiej mogła się położyć i spać. Na szczęście byłyśmy tylko same kobiety, więc nie było problemu. Jakoś się ułożyłyśmy na deskach. Miałam ze sobą futro (bo wzięłam futro z domu), to przynajmniej miałam się czym przykryć. Jakoś się zagospodarowałyśmy. Przyniesiono nam wiadro z zupą, nawet zupa była niezła, bo byłyśmy głodne, to nawet chętnie się jadło, to był jakiś krupnik. Zjadłyśmy, nakarmiłyśmy siebie i rannych.

I tak się zaczęła praca. Noc w noc dyżur. Trzy noce z rzędu dyżur, w ciągu dnia trochę wolnego. Praca była bardzo intensywna. Ale odkryłyśmy rzecz ciekawą, bo nie byłyśmy w obozie same. To był Stalag XI A w miejscowości Gross-Lübars. Jak wyszłyśmy z baraku, okazało się, że z jednej strony naszego obozu są Francuzi i Holendrzy, a z drugiej strony obozu, po przeciwnej są Rosjanie. Rosjanie chodzili na komenderówki i przynosili w workach: a to ziemniaki, a to chleb, a to kaszę. Mieli żywność i radzili sobie zupełnie dobrze. Brakowało im tylko wódki. Natomiast Francuzi i Holendrzy stanęli przed drutami… Dzieliła nas odległość na wyciągnięcie dwóch rąk. Jak on wyciągnął rękę i ja, to mogliśmy sobie podać albo dłoń albo podać paczkę, na przykład: puszkę z fasolką albo czekoladę czy coś w tym sensie. Stanęli przed drutami i oczy im wychodziły na zewnątrz, bo oni nie widzieli kobiet przynajmniej dwa lata, a wojskowych kobiet w ogóle. Każdy z nich uważał, że musi sobie wybrać jedną z nas, żeby jej pomagać. Tacy byli altruiści. To jest ciekawostka, że w obozie byli i tacy, i tacy. Doszło do tego, że pozawiązywały się sympatie. Oczywiście nie wszystkie były faworyzowane, ale każda z nas miała jakiegoś opiekuna. Doznałam szczęścia mieć opiekuna w Holendrze Bysterfeldze, którego już potem w życiu nie spotkałam, a który tak się mną zaopiekował, że ciągle mnie coś podsuwał, a to fasolkę po bretońsku, a to czekoladę, a to jakieś ciasteczka. Okazało się, że oni siedząc dwa lata w niewoli, mieli paczki, które dosyłały im rodziny z Holandii, z Francji. Oni nie mieli kłopotu z tym i byli we wszystko zasobni, a my przyjechałyśmy bez niczego. Każdy [z nich] miał za punkt honoru wziąć sobie pod opiekę jedną [z nas]. Doszło i do tego, że między innymi, jedna z koleżanek tak zawróciła w głowie Holendrowi, aktorowi, który bardzo ładnie śpiewał i grał na gitarze (a ona, taka Krzysia, nie pamiętam jej nazwiska), że Niemcy nawet pozwolili kiedyś przyjść temu Holendrowi [do naszego obozu]. […] Pozwolili temu [Holendrowi] przyjść z gitarą do naszego baraku i pozwolili mu zaśpiewać. Nie wiem, jacyś tacy byli dobrzy, chcieli nam się przymilić. W każdym razie coś takiego miało miejsce. On się tak w Krzysi zakochał, że po wyjściu z obozu chcieli się pobrać. Nie wiem, czy się ostatecznie pobrali, bo kontakt z nimi się zupełnie urwał, ale i takie sytuacje miały miejsce. „Mój” Bysetrfeld tak się bardzo przejął moim czyrakiem pod kolanem, z którym przyjechałam po Powstaniu, że zaopatrywał mnie w środki opatrunkowe, a poza tym poprosiłam go o saboty (saboty to się nazywają holenderskie drewniaki), żeby mi pożyczył albo podarował. I on się zdobył na to, podarował mi drewniaki. I te drewniaki służyły mi przez całą niewolę do samego końca. Przechodziłam całą niewolę, nie przeziębiając się, bo to świetna izolacja przed zimnem. [Poprosiłam go jeszcze], żeby mi zrobił druty do robótek, co mnie ratowało w następnym obozie. Zrobił mi druty, podarował mi [je. W następnym obozie, do którego nas przewieziono bardzo mi się przydały]. Kiedy już wszyscy ranni chłopcy zostali wyleczeni [i przewiezieni do męskich obozów, a pozostali, których] nie udało nam się wyleczyć umarli, [pozostały] same kobiety. Niemcy zwołali nas na apel, kazali nam się spakować i powiedzieli, że wyjeżdżamy z obozu. Strach padł na wszystkich, i na Francuzów, i na [Holendrów].
Jeszcze o Rosjaninie nie opowiedziałam. Wracam do wódki, o której mówiłam. Jeden z Rosjan zgłosił zapotrzebowanie na wodę kolońską. Na wodę kolońską, którą ja, zresztą nie tylko ja, przywiozłyśmy po prostu dla dezynfekcji ze sobą do obozu. Miałam taki „Czar Nilu” w fioletowej butelce. Koleżanka przyszła i mówi: „Słuchaj, czy masz jakąś taką wodę kolońską, bo taki Rosjanin prosił, że jak ktoś ma to, żeby mu to sprzedać”. – „A co on za to da?”. – „Da ci kostkę margaryny i ze dwa kilo kartofli”. – „Dobrze, proszę bardzo”. I dałam to. On potrzebował tę wodę kolońską po to, by się po prostu zaprawić. Ale pachniał! Ale to już nie moja sprawa. W każdym razie zdobyłam troszeczkę do jedzenia i to się liczyło.
Wracamy do wyjazdu. Kazali nam się spakować, spakowałyśmy się. Na apelu policzyli wszystkie dokładnie i resztę rannych koleżanek musiałyśmy [wnieść] do [podstawionych] bydlęcych wagonów i wtłoczono [nas]. Było nas trzydzieści dwie w bydlęcym wagonie, łącznie z leżącą ranną. Jeszcze jednej rzeczy nie podałam, bardzo ważnej. W tymże Stalagu XI A w pewnym momencie Niemcy zebrali dwadzieścia pięć pielęgniarek i powiedzieli, że wyjeżdżają, będą miały lepsze warunki, ale będą musiały pracować dla Niemców. Pojechały. Niemcy rzeczywiście stworzyli im lepsze warunki, dlatego że mieszkały nie po dwieście w baraku, tylko po kilka w domkach (też w barakach) i miały lepsze wyżywienie. W każdym razie powiedzieli: „Będziecie pracowały w fabrykach […] dla Niemców”. One powiedziały, że nie będą pracowały. „Jeżeli nie chcecie pracować, to wobec tego pokażemy wam, co będziecie robiły, nie chcąc pracować dla Niemców”. Ponieważ panowała straszna [wszawica]. […] Nie było głowy, w której nie byłoby wszy. Straszna ilość, niesamowita. Czesałam sobie [włosy], to z głowy jak groch leciały na chusteczkę, którą sobie podkładałam. Nie można się było od tego odpędzić. Wobec tego wszystko było zawszawione: sienniki, słoma, baraki, włosy, ubrania – wszystko. Im kazano te sienniki zawszawione wywozić dwukołowymi wózkami w ciemną noc do lasu, a w lesie była zbudowana odwszawialnia, czyli piec o wysokiej temperaturze. One musiały nosić do odwszawialni sienniki, tam pozostawały one aż do wyginięcia tych owadów. Potem wracały z gorącej odwszawialni znów na mróz (bo to było w czasie zimy) [po] następną partię. I tak musiały pracować, właśnie nie chcąc pracować dla Niemców. Ale wytrwały w tym i po dwóch tygodniach wróciły do obozu. Niemcy przywieźli je do obozu. Oczywiście zrobiłyśmy im wielką owację, uważając, że zrobiły bardzo dobrze, sprzeciwiając się Niemcom, nie chcąc dla nich pracować. I to był też bohaterski wyczyn z ich strony. Mnie to nie spotkało, ale naprawdę uważam, że one postąpiły bardzo patriotycznie.
Potem wieziono nas właśnie z tymi koleżankami razem do następnego obozu, ale nie wiedziałyśmy, czy to jest [wywózka] do obozu, czy to jest na stracenie, czy to jest do gazu? Nic nie wiedziałyśmy. Po prostu kazali wsiąść do wagonów, dano po pół konserwy wołowej mięsnej i po pół chleba na osobę, zaryglowano drzwi (już nie było wachmana wtedy) całkowicie i teraz zostałyśmy same, bez ochrony, bez obrony, bez jakiejkolwiek opieki. Teraz trzeba było zacząć się organizować. Wszystkie na razie stałyśmy, bo było trzydzieści dwie plus jedna leżąca, więc było strasznie ciasno. I teraz trzeba było wziąć pod uwagę nasze konieczne potrzeby fizjologiczne i jakoś się w tej sytuacji znaleźć. Pierwszą rzeczą, jaką uradziłyśmy… Trzeba było rozpiłować okienko zakratowane, małe okienko w bydlęcym wagonie. Ono było zakratowane drutami, które trzeba było przeciąć. Zorganizowałyśmy pilniczki do piłowania paznokci (kosmetyczne pilniczki) i tych pilniczków [trochę] było, każda coś miała ze sobą. Wszystkie poszłyśmy w stronę okienka, jedna drugiej przekazywała i zaczęło się piłowanie krat. Po pewnym czasie (oczywiście z dużym mozołem, bo to było bardzo trudno przepiłować pilniczkiem, nie jednym, nawet dziesięcioma, takie kraty, ale udało się przepiłować [okienko]) roztratowały i te które były blisko okienka (o przemieszczaniu nie było mowy). Rozciągnęły te kraty tak, że można było przełożyć puszkę, ewentualnie coś z puszki wylać i czymś puszkę napełnić. Pierwsza sprawa była rozpracowana.
Drugą sprawą było zdobycie tej puszki, więc trzeba było zjeść pierwszą konserwę, żeby opróżnić puszkę. Opróżniłyśmy puszkę, oczywiście każda po kawałku tej konserwy zjadła i puszka była pusta. Można było z tej puszki skorzystać. Pierwsze korzystanie z puszki to była potrzeba fizjologiczna, trzeba było w jakiś sposób opróżnić własne pęcherze. Nie było żadnej dziury w podłodze, nie można było w żaden sposób skorzystać z tego, wobec tego puszka służyła nam jako… Nie chcę określać. I tak rozwiązałyśmy następny problem.
Dalszym problemem było zdobywanie wody, bo trzeba było popić ten chleb, który się jadło. Poza tym, wiemy, że woda w organizmie jest ważnym składnikiem i trzeba tę wodę dostarczyć organizmowi. […] Oczywiście opróżniłyśmy następną puszkę i następne puszki opróżniałyśmy zwolna. Jak się zatrzymywał pociąg (bo czasem jechał, czasem stał), to te panie, które były przy kratce, przy okienku, opuszczały puszkę i prosiły tych, którzy kręcili się przy wagonie, żeby przyniesiono nam wody. Czasem nam się udawało uprosić tą wodę, bo byli to Niemcy, bo to już było na terenie niemieckim i byli tacy Niemcy przyzwoici, którzy przynieśli tę wodę, ale byli tacy, którzy poprzeklinali i nie chcieli przynieść wody, więc różnie było, ale na ogół zdobywałyśmy wodę. I znów solidarność polegała na tym, że z tej puszki wody jak nas było trzydzieści dwie, każdej wolno było zużyć tylko jeden łyk. I solidarnie tylko jeden łyk każda, przekazując następnej łyknęła i przekazywała dalszej. Nie było żadnych szachrajstw, nie było żadnych oszustw, tylko tak rzeczywiście solidarnie postępowałyśmy. Umiałyśmy się na to zdobyć.
W ten sposób dojechałyśmy do następnego obozu, który mieścił się blisko granicy holenderskiej, a było to w hrabstwie Ems, w dopływie Renu rzeki Ems na depresji. Jak się rozlokowałyśmy w obozie, to nas Niemcy straszyli, że jak [zbliży] się frontu, to zaleją całą okolicę. Puszczą śluzy i zaleją całą okolicę, więc żyłyśmy w ciągłym strachu. I tak się właściwie rozpoczęło nasze urzędowanie w następnym obozie. To był Stalag VI C Oberlangen, znany zresztą wszystkim bardzo dobrze, już w tej chwili się o Oberlangen mówi i pisze. Dlaczego nas wywieziono? Właśnie dlatego, że nie chciałyśmy pracować dla Niemców. Powiedziano, że jest to obóz karny koncentracyjny, zbliżony charakterem do koncentracyjnego i tutaj nie będziemy robiły nic! Za karę, że nie chcemy dla Niemców pracować, karą będzie bezczynność!
Wkrótce okazało się, że bezczynność jest karą. Wtedy szukałyśmy możliwości robienia czegokolwiek. Na przykład krążyło po obozie dwadzieścia podręczników do angielskiego, a było nas w tym obozie 1728. Przekazywałyśmy sobie te podręczniki bodaj na godzinę, żeby się tylko czymś zająć, czymś zatrudnić, żeby odwrócić uwagę od tej sytuacji, w jakiej się znalazłyśmy. Poza tym okazało się, że w obozie są aktorki. Prowadziły skecze, które kiedyś na scenie odgrywały. Zaczęły organizować, właściwie reżyserować sztuki teatralne. Była z nami córka bardzo znanego aktora Zelwerowicza, też z zawodu aktorka, i ona organizowała nam właśnie sztuki teatralne. Były [aktorki] satyryczne „przedwojenna” Eugenia Magierówna i Helena Grossówna, [które powtarzały] skecze i też uprzyjemniały nam życie. Starałyśmy się w jakiś sposób zapominać, co nas tutaj czeka. W ogóle ciężko było przede wszystkim, dlatego że był straszny głód. Karmili nas zupą bez soli, to była dodatkowa kara. Wiadomo, że wszystkie płyny organiczne są roztworem soli i tej soli nam owało. Brukiew była gotowana bez soli, kasza to właściwie była mętna woda, nie kasza, jarmuż bez soli i to raz dziennie taką strawę dostawałyśmy, nie zawsze można było to jeść, to było obrzydliwe. Z wyżywieniem było bardzo krucho. Po prostu było głodno, to była następna kara. [Pewnego dnia] przysłano nam do obozu paczki ze Szwecji. W tej paczce było tyle różnych [smacznych] rzeczy, że nie można było tego nie jeść, tym bardziej że głód dokuczał. Ale kto był rozsądny, to sobie rozłożył tę paczkę na dwa tygodnie, a kto nie był rozsądny, a chciał się od razu najeść to chorował. Pół paczki zjadł na raz i chorował. I taka była historia. W paczce było: cała puszka mleka w proszku, czekolada, mięsna konserwa i rybna konserwa, jakieś ciasteczka. Papierosy i właśnie nauczyłam się palić, bo jak był głód, to się wypaliło papierosa i zapominało się o głodzie. Tak z nudów właściwie zaczęłyśmy pisać piosenki różne. Wśród nas były poetki i było dużo nauczycielek, były panie, które organizowały wykłady uniwersyteckie z różnych przedmiotów. Nie trafiłam na takie wykłady, ale radziłam sobie inaczej. Byłam w zasadzie po maturze, właściwie jakichś specjalnych zainteresowań nie miałam. Trochę rozmyślałam nad swoją sytuacją, ale mając druty od mego Bysterfelda, robiłam: bluzeczki, szaliki, potem ponosiłam dwa dni, sprułam, porobiłam następne i znów miałam zajęcie. Ciągle miałam jakieś zajęcie, ciągle miałam zatrudnienie, ciągle miałam jakieś zainteresowanie, tak że mnie nic nie groziło, ale zdarzały się wśród moich koleżanek niestety i takie, przypuszczam, że to były jakieś wydarzenia związane z schizofrenią, bo zachowywały się bardzo dziwnie, więc myślę, że miały jakieś [zaburzenia] jednak. Ale to z powodu właśnie tych przeżyć, z tego nieróbstwa, z tej bezczynności. Tak że była to kara wyrafinowana […]. Tak jak wyrafinowaną karą był soli, to też była kara wyrafinowana. Wydawałoby się, taki cywilizowany naród, a jednak.
W czasie Powstania były czasem wolne momenty, kiedy chodziłam z torbą po schronach i opatrywałam rannych cywilnych. Zdarzyło mi się zobaczyć żywy mózg w czaszce naruszonej pociskiem, prawdopodobnie odłamek [uszkodził] czaszkę od strony potylicznej i mogłam zobaczyć żywą, szarą substancję mózgu. Niesamowite to było dla mnie. Tam też zmieniałam opatrunek. Nie wiem co się dalej z tą osobą stało, ale były to naprawdę sprawy niesamowite.
Wracając do obozu – w obozie, cóż, nie było żadnych prac, poza tym, że trzeba było zrobić przy sobie pewne [czynności], a więc: najfatalniejszą sprawą były latryny, też zlokalizowane w ten sposób, że trzeba było się wyzbyć wstydu, żeby można było wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwić, bo nie było żadnych przegród. Trzeba było pokonać wszelkie zażenowanie, bo nie było innej możliwości. Trzeba było własnymi środkami, własnymi rękami z tych latryn wywieźć to przy pomocy wozów asenizacyjnych. Niemcy podstawiali wozy asenizacyjne i trzeba było to wszystko wyciągnąć [wiadrami] na palu i [wyrzucić] do wozu asenizacyjnego. To była fatalna robota. Poza tym była [robota] dla niektórych w kuchni, mnie się nie udało dostać do kuchni, to była najlepsza chyba praca. Poza tym to był ogólnie głód. Kiedyś dostałam [szwedzkie] papierosy i już troszeczkę [popadałam] w desperację wyszłam przed druty, gdzie spacerował wachman, i tak do niego zawołałam, czy ma chleb? Czy mógłby mi użyczyć chleba? Na co on się nie odezwał, pokazałam mu tylko paczkę papierosów. Prawdopodobnie nie wolno było się odzywać do jeńców i on nie zareagował na moją prośbę. Ale następnego dnia w tym samym miejscu pojawiłam się i on przyniósł mi bochenek chleba. Przyniósł chleb, dałam mu paczkę papierosów. Stwierdzam, że wśród samych Niemców też nie było złych ludzi. Prości Niemcy też pewnie ubolewali nad tym, co się dzieje na świecie z nimi, to, że oni spowodowali wojnę. Nam chcą wmówić teraz, że my byliśmy przyczyną wojny, bo już czytałam taki tekst.
Do Oberlangen [przywieziona nas] w grudniu. Było zimno, było coraz trudniej, było głodno, było bardzo źle. Po czym zaczęła się wiosna, my sobie dodawałyśmy troszeczkę animuszu, śpiewając piosenki, między innymi liczyłyśmy trochę na to, że Genewa nam pomoże i będzie jakaś wymiana jeńców [… ] Śpiewałyśmy, że: „łebek za łebek nie będzie bólu, gdy przyjdzie żegnać VI C”, bo to był Oberlagen VI C. „Codziennie z rana huczy jak z ulu, jakie warunki Genewa chce. łebek za łebek nie będzie bólu, jak przyjdzie żegnać VI C”. Miałyśmy takie poetki, które potrafiły coś takiego napisać. I tak liczyłyśmy troszeczkę na to, że nam przyjdą w sukurs, że nam pomogą. To jedyny chyba babski obóz w czasie całych dziejów – że coś takiego się zdarzyło, żeby kobiety były w obozie jeńcami. Ale zdarzyło się. Wreszcie przyszedł kwiecień, codziennie były apele, trzeba było na ten apel [iść, zejść z pryczy]. Z trzeciego piętra musiałam schodzić, trzykrotnie, raz na apel ranny, raz na apel wieczorny (nas ciągle liczyli) raz na obiad, żeby się umyć, na pobranie ziółek, które dawali nam do popicia, i kawałek chleba. Mały kawałek chleba na dziesięć osób, dziesięć porcji.
Przyszedł wreszcie kwiecień, kiedy słoneczko [lepiej] dogrzewało, my w nadziei [pozostawałyśmy], że się coś zmieni… I w pewnym momencie rzeczywiście wyszłam przed barak, patrzę a przed drutami stoi wielki czołg. Ale nie wiedziałam, co to za czołg? Z jakiej racji? Czołg stoi, a za chwilę rusza się, jedzie. Jedzie i przewraca druty. Koleżanki wybiegły, ale przybiegła komendantka i każdą z nas [wepchnęła] do baraku, […] bo się zaczęła strzelanina. Zaczęłyśmy podejrzewać, że to są alianckie ruchy, że prawdopodobnie przyszło wyzwolenie, ale jeszcze pewne nie jesteśmy. Ale wojsko jest wojskiem, jest rozkaz, to trzeba według rozkazu działać. My siedzimy i niecierpliwimy się, bo już ustała strzelanina, ale nic się nie dzieje. Wyszłyśmy z baraku. Tymczasem czołg przewrócił druty, wjechał na środek obozu. Oni wysiadają, my biegniemy do czołgu i usiłujemy rozmawiać z nimi po angielsku a oni mówią: „No nie wygłupiajcie się, przecież my jesteśmy Polacy!”. Okazuje się, że zbliżał się front, jak oni dowiedzieli się (prawdopodobnie dowiedzieli się od Niemców, od tych, którzy nam pomagali czasem), że gdzieś w okolicy jest obóz, jeńców Polek, [wtedy] sami zrobili wypad bez uzgodnienia nawet z dowództwem, narażając się, bo nie wolno im było w zasadzie [podejmować decyzji bez uzgodnienia z dowództwem], ale powiedzieli, że muszą to zrobić. Przyjechali do nas, przewrócili druty, uwolnili nas, zaaresztowali Niemców i byłyśmy wolne.
Po południu przywieźli nam grochówkę, [mając jak najlepsze intencje] i dopiero wtedy się zaczęło. Na te głodne żołądki zjadłyśmy wojskową grochówkę! [Skutki były fatalne], ale żyjemy. Szał był niesamowity, bo każdy z nich po pewnym czasie, a nawet następnego dnia chciał przyjechać i zobaczyć, czy nie ma jego żony, jego córki, kuzynki, sąsiadki, znajomej. Szukali wśród nas rodziny i znajomych i znajdowali. Poznajdowali córki, żony, znajome. Ranne, które były niewyleczone całkowicie, zabrali do Anglii. To był pierwszy wyjazd z naszej grupy do Anglii na leczenie i ci, którzy spotkali swoje żony, zabrali do takiej służby. To była PSK – Pomocnicza Służba Kobiet, nazywali je pestkami, a one służyły [w] RAF-ie, w alianckim wojsku. Odpowiednio je umundurowali. One miały trochę szczęścia, bo od razu dostały się do normalnego wojska, a my musiałyśmy czekać na zmiłowanie Boże, żeby się coś zmieniło, coś przełamało w tym wszystkim.
Przede wszystkim pierwsza sprawa, trzeba było odwszawiać cały obóz. To było najtragiczniejsze. Przyjechali następnego dnia z proszkiem DDT (w tej chwili proszku DDT nie używa się, jako że jest szkodliwy dla organizmu) i z pompkami i każdej z nas nadmuchali tego proszku we włosy. Każda chodziła z [wielką] szopą. Ale po dwudziestu czterech godzinach, [po umyciu głowy], nie było śladu [insektów]. Po grochówce i odwszawianiu przyjechali z mundurami. Zaopatrzyli nas wreszcie w ubranie [wojskowe i] zaczęłyśmy przyzwoicie wyglądać. Mam zdjęcia, na których jestem w [takim] ubraniu, to się nazywało bateldres. Trzeba było teraz ten obóz rozładować, tysiąc siedemset kobiet, dwadzieścia parę wyjechało. […] Trzeba było coś z nimi zrobić, ale co? Nas było tysiąc siedemset, a z innych obozów i innych miejsc, w których pracowały Polki przymusowo z łapanek, przybyły do naszego obozu i liczba się zwiększyła. Było nas dużo więcej. Ze swej strony próbowałam jakoś rozwiązać sprawę w sposób następujący. Miałam brata, który w wojnie brał udział pod Zambrowem, dostał się do niewoli niemieckiej. […] Od czasu do czasu [Niemcy] przerzucali go z jednego stalagu do drugiego. Ciągle był bliżej francuskiej granicy. Po pewnym czasie w ogóle nie było od niego żadnej wiadomości, przynajmniej około roku. Paczki, które wysyłaliśmy do [do Stalagu, mogły ważyć tylko] ćwierć kilograma od jednej osoby. Ode mnie jedną: kawałeczek słoniny i kawałeczek kiełbasy, w drugiej, [od mamusi], trochę cukru i kawałeczek chleba, w trzeciej od sąsiadki coś jeszcze, w czwartej od jakiejś kuzynki też coś jeszcze i tyle tych paczek można było wysłać, ale tylko ćwierć kilo [od osoby] na jednego jeńca. My nie dostawałyśmy nic, dlatego że Warszawa była zburzona i nikt nam nie mógł niczego przysłać. Natomiast on dostawał paczki.
Po pewnym czasie przerwa była zupełna, milczenie, nic nie wiedzieliśmy o nim. Dopiero po roku przyszła wiadomość, że jest we Francji. Uciekł do Francji, nieokupowanej jeszcze wtedy, bo była Francja częściowo okupowana… Rządem w Vichy z Petenem to była nieokupowana część Francji. On w Lionie [rozpoczął] studia. Początkowo na pierwszy rok to było uczenie się języka, a potem miał być na chemii. W tym czasie zaanektowano resztę Francji i musiał zgłosić się do konspiracyjnego zespołu Maquis, którzy wzięli go do swojej grupy i go chronili. Jednocześnie był konspiratorem w grupie francuskiej, dlatego nie dawał znać o sobie. Przysłał list po roku pod zmienionym nazwiskiem, żeby nie narażać nas na niebezpieczeństwo, bo Niemcy (z tego względu, że on uciekł z niewoli) mogli odegrać się na rodzinie. Poznałam jego charakter pisma, opisywał gdzie był, jak się urządził i już było wiadomo, [że żyje]. Znając jego adres, zaczęłam z nim korespondować, zanim jeszcze zaanektowali Niemcy drugą część Francji, pamiętałam jego adres i postanowiłam odszukać go, żeby być razem z nim. Rodziców nie było, bo musieli wyjść z Warszawy, nie miałam z nimi kontaktu, więc myślałam – przynajmniej z bratem będę czuła się jak w rodzinie. I tak sobie pomyślałam, że najpierw trzeba wyruszyć z obozu i postarać się sprawdzić, czy on może jest w Paryżu czy może jest gdzieś w jakichś jednostkach wojskowych, do których miałabym dostęp. Wobec takie sytuacji poprosiłam dowództwo obozu, moją komendantkę, żeby mi pozwoliła wyjechać z obozu. Ona powiedziała tak: „Dobrze, ale ktoś, kto ciebie będzie wyprowadzał z obozu, musi podpisać, że się tobie nie stanie krzywda”. Nikogo takiego nie miałam. Do mojej bliskiej koleżanki, przyjeżdżał z dywizji Maczka kapral. Przyjeżdżał i tak się w niej zakochał, że chciał ją zabrać do swoich rodziców do Francji. On pochodził z Francji, [ze starej emigracji], a jego rodzice wyemigrowali z Polski za chlebem. Chciał ją zabrać, pokazać swoim rodzicom i traktował ją jako swoją narzeczoną. Zapytałam go, czy on by nie podpisał i dla mnie takiego „glejtu”, żebym mogła wyruszyć z obozu. Powiedział: „Bardzo chętnie!”. – „Dobrze. Wobec tego przedłożę takie zaświadczenie i poproszę o podpisanie”. – „Dobrze”. Oczywiście pojechaliśmy. W ten sposób dostałam się… Jeszcze nie powiedziałam, że na liście jeńców wojennych znalazł mnie mój kolega z przedwojennych czasów, który był bratem mojej koleżanki z liceum. Na liście znalazł mnie i przysłał mi do obozu paczkę (po wyzwoleniu oczywiście) z najpotrzebniejszymi rzeczami, mianowicie: ręcznik, mydło, pastę do zębów, szczoteczkę, koszulę [nocną] i tak dalej. Powiedział, że on ma ciocię we Francji w pobliżu Lille i że tam się możemy spotkać. Więc [dążyłam] do cioci we Francji. Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 1 kwietnia 2011 roku w Warszawie.
Rozmowę prowadzi Katarzyna Pruszyńska


Nawiązując do poprzedniego wywiadu przypominam, że po Powstaniu, a było to 6 października, wyjechałam z transportem rannych właściwie w nieznane, bo nie wiedziałam, dokąd jadę. W transporcie było szereg bydlęcych wagonów, a w wagonach było po szesnastu rannych. Rozlokowani byli na podłodze, z boku wagonu, na trochę posypanej słomie, leżeli pokotem bardzo ciężko ranni. Na półkach, gdzieś powyżej metra czy metra z czymś, leżała następna partia po czterech – ogólnie było ich szesnastu w wagonie. Nas było cztery pielęgniarki i dwie siostry troszeczkę starsze, które gotowały posiłki dla nas i dla rannych na tak zwanej kozie. Początkowo żywności nie było, ale zanim pociąg odjechał, dostarczono nam żywność, w której były niesamowite produkty, bo była: kiełbasa, mąka, kasza, czekolada. Byliśmy trochę zaniepokojeni, zatrwożeni nawet, czy to nie jest jakiś podstęp ze strony Niemców, czy nie zechcą nas otruć, bo takie wiktuały, których nie widzieliśmy przez dwa miesiące, trochę były zastanawiające, dlaczego nas tak faworyzują. Okazało się, że są to dary z Rady Głównej Opiekuńczej tak zwane RGO, które opiekowało się przez całą okupację, a pracowało za przyczyną kardynała Hlonda, który właściwie zorganizował akcję, pomagał tym, którzy mieli niedobory, jakieś kłopoty żywnościowe i wtedy RGO dostarczyło nam żywność do wagonów. Następnie pociąg ruszył.
Pilnował nas wachman, niemiecki żołnierz, siedział sobie z karabinem przy otwartej zasuwie, która miała zasłonić wejście do wagonu, i pilnował, żeby nikt nie uciekł z wagonu. Pociąg ruszył i właściwie zaczęła się wędrówka w nieznane. Niewiadomo było, dokąd nas wiozą? W jakim celu? Co z nami zrobią? Taka była sytuacja niepewna i trochę to było takie, powiedziałabym, niepokojące, bo niewiadomo było, jakie będą nasze losy. Zajęłyśmy się rannymi, każda sobie wzięła kilku pod opiekę. Trzeba było zorganizować wyżywienie, opatrunki, bo zmieniałyśmy opatrunki. Poza tym starałyśmy się zorganizować im jakiś kontakt z rodzinami poprzez napisanie listów do rodziny, której adresy oni podawali nam. Rzeczywiście udało nam się parę listów napisać. Jeżeli oni sami byli w stanie napisać, to sami pisali, a jeżeli nie, to dyktowali nam i my pisałyśmy. Pociąg jechał, stawał chwilami, potem znów ruszał i tak zapadła noc. Zrobiło się zupełnie ciemno, ranni posnęli. Przytuliłam się w kąciku na warstewce słomy i zaczęłam rozważać moją sytuację – co ja tu robię? Jestem sama, bez rodziny, nie wiem, co z rodziną? Nie wiem, dokąd wyjdą, bo wyjść muszą z Warszawy na pewno. Dokąd jadę? Co ze mną zrobią? Czy mnie rozstrzelają, czy może gdzieś umieszczą – trudno powiedzieć. W każdym razie ta niepewność była bardzo denerwująca. Nie udało mi się zasnąć. Tak doczekałam rana. Rano przyjechaliśmy do Poznania. W Poznaniu zebrałam wszystkie listy napisane przez rannych i przez siostry [pielęgniarki]. Poprosiłam wachmana, który siedział i pilnował nas, żeby pozwolił mi wysłać te listy. Poszłam na pocztę dworcową i usiłowałam nadać listy. Podeszłam do okienka, wzbudzając zresztą sensację, bo byłam w stroju powstańczym z opaską na ręku, w furażerce z orzełkiem i maleńką flagą na furażerce, więc od razu wiedzieli, kto ja jestem. Podeszłam do okienka i powiedziałam, że chciałabym wysłać listy, ale nie mam pieniędzy. Natychmiast paru Polaków zgrupowało się przy tym okienku i powiedzieli, że wszystko pokryją i proszą, żebym te listy mogła wysłać. Rzeczywiście tak się stało, listy zostały wysłane. Myślę, że to bardzo pomogło w pewnym okresie tym, którzy dożyli i skontaktowali się z rodzinami, tak że to było rozsądne posuniecie.

  • Czy ktoś z Niemców poszedł z panią na pocztę?

Nie. Nikt nie poszedł z Niemców, widocznie zaufał mi. Ten wermachtowiec, który nas pilnował, zaufał mi. Byłam stosunkowo krótko na poczcie. Polacy chcieli ze mną na poczcie rozmawiać, ale bardzo dużo umundurowanych Niemców kręciło się i nie bardzo mogli, nie mieli odwagi [podejść]. To były tereny zajęte przez Niemców i anektowane przez Niemców. Oni uważali, że to są ich tereny. Poznań i okoliczne miejscowości to były według nich ich tereny. Jak pociąg ruszył, Polacy na dworcu, żegnając nas, zaczęli śpiewać hymn Polski i wtedy widziałyśmy, jak Niemcy okładają kolbami Polaków, tych którzy śpiewali. [...] Jechaliśmy dalej i [gdy mijaliśmy] Zbąszyń, (to była miejscowość na granicy polsko-niemieckiej), wiedziałam już, że to są tereny [niemieckie]. Opuściliśmy Polskę i jesteśmy na terenach niemieckich. Troszeczkę inaczej wyglądały te tereny, troszkę inaczej miasteczka, które mijaliśmy. Ludzie chodzili w kapeluszach z torebkami. Dla nas niezwykła sprawa, po dwóch miesiącach takiego zmagania, widzieć ludzi normalnie żyjących to było coś niesamowitego, ale rzeczywiście takie kontrasty były. Jechaliśmy tak chyba cały dzień. Wreszcie pociąg stanął i kazano nam wysiadać z pociągu. Wtedy kiedy wszyscy wysiedli, zobaczyłam, kto jechał w tym pociągu. Jechali lekarze, właściwie jechał prawie cały szpital, bo we wszystkich wagonach bydlęcych byli ranni, lekarze, pielęgniarki i sanitariuszki i cała obsada szpitalna trafiła do obozu Stalag XI A pod Altengrabowem, a był w miejscowości Gross-Lübars.
Cóż mogę opowiedzieć o tym stalagu? Wpuszczono nas za druty i zaczęto znosić rannych na przedobozie. Przedobozie to znaczy obóz był okolony drutami kolczastymi, a przed obozem było miejsce, gdzie się mieściły baraki, a w nich troszeczkę lepsze warunki dla rannych. Były łóżka jednopiętrowe. W lazarecie, w szpitalu leżeli ranni i trzeba było ich obsługiwać. Lekarze dostali osobny barak, oni byli skoncentrowani w baraku na przedoboziu, a my byłyśmy rozlokowane w barakach dosyć obszernych. To były duże baraki na kilkadziesiąt osób. W barakach były półki, na których miałyśmy spać, na półkach było dosłownie troszeczkę słomy, tak że właściwie spało się na deskach, ale już wiadomo było, że jesteśmy zakwaterowane, tutaj się będzie spało, jadło i właściwie tutaj się będzie przebywało. Nie wiadomo, jak to będzie długo trwało, aż pewnie wyzdrowieją ranni. Jedni wyzdrowieją, drudzy nie zdołają wyzdrowieć, bo niektórzy byli bardzo ciężko ranni. I tak się zaczęło moje życie w obozie. Na środku baraku stał stół, obok niego były ławy i tam się jadało, można było coś napisać. Można było po prostu spędzić czas w pozycji siedzącej, chociaż czasu było niewiele, bo zaraz się zaczęły dyżury. Trzeba było [pracować] w szpitalu. Co trzeci dzień była noc dyżuru i cały dzień trzeba było dyżurować.

  • Jak wyglądała kwestia wyżywienia w obozie?

Zaraz po zakwaterowaniu nas przywieźli nam dosyć gęstą, kartoflaną zupę. Tym razem zupa nie była zła, najadłyśmy się. I [dostałyśmy] na dziesięć osób chleb [o długości], mniej więcej piętnaście centymetrów. Czyli plaster chleba i zupa – to było takie wyżywienie w środku dnia. Po wyjściu z baraku byłyśmy zdziwione, że nie jesteśmy same, bo z jednej strony obozu byli jeńcy francuscy i holenderscy, a z drugiej strony obozu byli jeńcy rosyjscy. Byliśmy w bardzo doborowym towarzystwie. Oczywiście druty między naszym obozem a holendersko-francuskim to były jedne na dwa metry wysokie a obok, o pół metra dalej, były półmetrowe druty, tak że na wyciągnięcie ręki – można było sobie nawet podać ostatecznie rękę. Natomiast wyższe druty były od strony rosyjskiej, bo te kontakty już były luźniejsze, już takich możliwości nie było. Zresztą chyba sami Niemcy dbali o to, żeby nie było za dużych koligacji z Rosjanami. Wyszłyśmy przed baraki i okazało się, że oni byli bardzo zainteresowani, [kto] przyjechał [w tym transporcie]. Usłyszeli, że przyjechały kobiety i to jeszcze wojskowe, to niesamowite było dla nich. Oni siedzieli już dwa lata w obozie i kobiet nie widzieli. Więc wybałuszali oczy i przyglądali się nam [z zaciekawieniem]. Byłyśmy zadowolone, że nie jesteśmy same, bo jednak ta łączność z ludźmi jest bardzo istotna. Troszeczkę znałyśmy języki, jedna niemiecki, druga angielski i tak po troszeczku zaczęły się nawiązywać kontakty. Potem zorientowałyśmy się, że ci Holendrzy i Francuzi upodobali sobie, [każdy] jedną z nas. Wybrali sobie spośród nas jedną i to tak, że akurat wszystkie były pod opieką.
Mnie się trafił Holender – Bysterfeld. Pamiętam doskonale jego nazwisko, blondynek w okularach, bardzo miły, sympatyczny chłopak, mógł mieć dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Zaczęli nam ci Francuzi i Holendrzy podawać różne smakołyki, a to fasolkę po bretońsku, a to czekoladę, innym razem jakieś ciasteczka. Początkowo przyjmowałyśmy, bo traktowałyśmy to jako prezenty. Po pewnym czasie, jak to się często zdarzało, to ja na przykład nie przyjmowałam, bo uważałam, że zaciągam jakieś zobowiązania, a nie chciałabym tego. [Wtedy Bysterfeld wywoływał] koleżankę, [która] podchodziła do drutów i przekazywał jej i mówił, że to jest właśnie dla mnie. I takie były historie, że po prostu nie chciałam zobowiązywać się, bo nie wiedziałam, jak ta druga strona te sprawy odbiera. Okazało się, że oni przez dwa lata pobytu w niewoli dostawali paczki od rodzin i byli zasobni w żywność. Wszystko mieli. W związku z czym dzielili się, bo wiedzieli, że my jesteśmy zupełnie bez zasobów. Bardzo nam pomagali w ten sposób i nie tylko żywnościowo. Na przykład dostałam drewniane saboty holenderskie (znane zresztą w całym świecie) i przechodziłam całą niewolę, jeden i drugi obóz. Bardzo mi to pomagało, dlatego że saboty drewniane izolują bardzo od zimnej ziemi. Jeszcze miałam w [sabotach] filcowe pantofelki. Bardzo mi było w tym dobrze, byłam bardzo wdzięczna Bysterfeldowi. Jeszcze jedną rzecz, którą mi zrobił. Prosiłam, żeby mi zrobił druty. Nie wiem, skąd wykombinował grube druty, żeby można było robić [sweterki, szaliki], ale zrobił. Zrobił mi dwa druty i to mnie też ratowało w następnym obozie, który był obozem koncentracyjnym, a koncentracja polegała na tym, że nie chciałyśmy pracować dla Niemców, [więc osadzono nas w obozie karnym].
W tymże obozie zdarzył się incydent. W pewnym momencie Niemcy wybrali dwadzieścia osób spośród nas, kazali spakować się i wywieźli. Byłyśmy przerażone, bo nie wiedziałyśmy, czy na rozstrzelanie, czy… Co oni z nimi zrobią? Tymczasem dwa tygodnie ich nie było. Po dwóch tygodniach wróciły do obozu i opowiadały, że Niemcy powiedzieli: „Jeśli będziecie pracowały dla wojska niemieckiego – czy w ogóle dla Niemców – to będziecie miały dużo lepsze warunki. Dostaniecie do chleba marmoladę, więcej margaryny, więcej chleba, lepsze zupy i lepsze warunki mieszkaniowe”. To znaczy jakiś większy pokój, nie takie ogromne sale jak były w barakach. W pokoju mniej łóżek, normalne łóżeczka, nie jakieś prycze, które były w barakach. Pokazali im te możliwości, ale one powiedziały, że nie będą pracowały dla Niemców. W takiej sytuacji pokazali im odwrotną możliwość. Kazano im wozić zawszone z baraków sienniki do odwszalni, która się mieściła w ciemnym lesie (a było to w nocy). Odwszawianie polegało na tym, że się siennik wnosiło do gorącego pomieszczenia, siennik leżał. Wiadomo, co się dzieje z żywym organizmem w temperaturze, powiedzmy, pięćdziesięciu czy stu stopni (nie wiem, jaka tam była temperatura). Potem trzeba było wyjść na zimno (to było w zimie) przynieść następny siennik i znów wejść do gorącego miejsca i tak dalej. W ten sposób pokazano im, jak będzie wyglądało wasze życie, jeżeli nie zechcecie pracować dla Niemców. One mimo wszystko, mimo takiej ciężkiej pracy nie zdecydowały się pracować dla nich. W związku z czym Niemcy zrezygnowani przysłali je po dwóch tygodniach do obozu z powrotem i wtedy one nam to opowiadały. Przywitałyśmy ich jak bohaterki, bo to było wielkie osiągniecie, żeby nie pracować dla nich, mimo takich warunków, jakie oni im stwarzali. Im się nic nie stało, ani rozstrzelania nie było, ani żadnych represji, po prostu wróciły do obozu. To był bardzo ciekawy moment podczas pobytu w obozie, w Stalagu XI A.
Nie powiedziałam jeszcze o tym, że jak zaistniałyśmy w obozie, to każdej powieszono numer na szyi. To były wycięte prostokąciki z dykty i numer wyciśnięty, chyba jakimś tuszem. Miałam [45846] […]. Jeżeli liczyć na te czterdzieści sześć tysięcy [osób, które były w obozie od początku jego istnienia], to nas było dużo w tych obozach. Czas leciał. Jedni zdrowieli, koleżanki, jak były zdrowsze troszeczkę, to przychodziły do normalnych baraków i wtedy mieszkałyśmy razem, a te, które już niestety nie dało się uratować, zmarły. Tak samo było z mężczyznami. Mężczyzn przesłano do męskich obozów, tych, których uratowało się, którzy zdrowieli. Ci, którzy umarli, to niestety pozostali tam. Jeszcze nie powiedziałam o jednej rzeczy też bardzo istotnej. Kiedy mijaliśmy Odrę na wysokości Frankfurtu, umarł jeden z naszych rannych. Był pod moją opieką. Był bardzo ciężko ranny, w ostatnim momencie, w agonii wstrzyknęłam mu kamforę, bo w ten sposób można było jeszcze uratować, ale to nie pomogło. Pociąg zatrzymał się, bo zawiadomiłyśmy Niemca, że jest tutaj sprawa przegrana. Zatrzymali pociąg i pochowaliśmy tego chłopca we Frankfurcie nad Odrą. To był bardzo przykry, bardzo bolesny moment. Pewnie rodzina oczekiwała, że może wróci z wojny, ale niestety tam został na zawsze.

  • Czy będąc w obozie, miała pani jakiś kontakt z rodziną?

Nie miałam kontaktu, dlatego że wszyscy z Warszawy musieli wyjść. Warszawa musiała być absolutnie wyludniona, więc wyszli Powstańcy, oddając broń. Wyjechały transporty rannych, ale pozostali cywile, [którzy także musieli opuścić Warszawę].
Nie pamiętam, czy [wcześniej] mówiłam, że w czasie Powstania były dwa exodusy. To znaczy Niemcy pozwolili wyjść tym cywilom, którzy chcieli wyjść. To było raz w sierpniu, a drugi raz w połowie września. Rzeczywiście, my żegnaliśmy ich z mieszanymi uczuciami, ale oni nie mieli innego wyjścia. To były małe dzieci, nie było wody, nie było żywności, były straszne warunki. Nie było się w czym umyć, nie było w czym ugotować. Dobrze, że pozwolili wyjść tym ludziom i oni się gdzieś zainstalowali w jakichś wsiach w okolicy Warszawy, a może dalej, tak jak moi rodzice. Potem dowiedziałam się, że musieli wyjść tak jak wszyscy, ale już po Powstaniu. Wyszli z Powstania, z Warszawy, trafili do Pruszkowa, bo był duży obóz, w którym Niemcy segregowali – jednych do obozu, drugich do pracy. Ostatecznie moi rodzice byli dosyć leciwi, właściwie do pracy tu już ich nie zakwalifikowali. Pozwolili im pojechać do Krakowa. Pojechali do Krakowa i pod Krakowem ulokowali się w jakieś wsi i u gospodarza, przeszli przez okres najtrudniejszy, gdzie nie można było jeszcze wrócić do Warszawy. W Warszawie zostawili cały swój majątek. Nic nie wiedziałam o rodzicach. Nie wiedziałam, gdzie są, czy żyją? Nic nie wiedziałam. Zresztą nie tylko ja. Wszystkie nie wiedziałyśmy – i kobiety, i mężczyźni. To też była taka właściwie, jakby to można było określić, nie kara, ale taka pewna uciążliwość. Pomijając to, że sama cierpię z powodu tego, że jestem bezwolna, to jeszcze nie wiem, co rodzina robi, nie wiem, co się z nią dzieje, nie wiem, czy żyją, nie wiem, czy nie potrzebują pomocy? To było takie też denerwujące, takie bardzo stresujące. Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 1 kwietnia 2011 roku w Warszawie.
Rozmowę prowadzi Katarzyna Pruszyńska


Nawiązując do poprzedniego wywiadu przypominam, że po Powstaniu, a było to 6 października, wyjechałam z transportem rannych właściwie w nieznane, bo nie wiedziałam, dokąd jadę. W transporcie było szereg bydlęcych wagonów, a w wagonach było po szesnastu rannych. Rozlokowani byli na podłodze, z boku wagonu, na trochę posypanej słomie, leżeli pokotem bardzo ciężko ranni. Na półkach, gdzieś powyżej metra czy metra z czymś, leżała następna partia po czterech – ogólnie było ich szesnastu w wagonie. Nas było cztery pielęgniarki i dwie siostry troszeczkę starsze, które gotowały posiłki dla nas i dla rannych na tak zwanej kozie. Początkowo żywności nie było, ale zanim pociąg odjechał, dostarczono nam żywność, w której były niesamowite produkty, bo była: kiełbasa, mąka, kasza, czekolada. Byliśmy trochę zaniepokojeni, zatrwożeni nawet, czy to nie jest jakiś podstęp ze strony Niemców, czy nie zechcą nas otruć, bo takie wiktuały, których nie widzieliśmy przez dwa miesiące, trochę były zastanawiające, dlaczego nas tak faworyzują. Okazało się, że są to dary z Rady Głównej Opiekuńczej tak zwane RGO, które opiekowało się przez całą okupację, a pracowało za przyczyną kardynała Hlonda, który właściwie zorganizował akcję, pomagał tym, którzy mieli niedobory, jakieś kłopoty żywnościowe i wtedy RGO dostarczyło nam żywność do wagonów. Następnie pociąg ruszył.
Pilnował nas wachman, niemiecki żołnierz, siedział sobie z karabinem przy otwartej zasuwie, która miała zasłonić wejście do wagonu, i pilnował, żeby nikt nie uciekł z wagonu. Pociąg ruszył i właściwie zaczęła się wędrówka w nieznane. Niewiadomo było, dokąd nas wiozą? W jakim celu? Co z nami zrobią? Taka była sytuacja niepewna i trochę to było takie, powiedziałabym, niepokojące, bo niewiadomo było, jakie będą nasze losy. Zajęłyśmy się rannymi, każda sobie wzięła kilku pod opiekę. Trzeba było zorganizować wyżywienie, opatrunki, bo zmieniałyśmy opatrunki. Poza tym starałyśmy się zorganizować im jakiś kontakt z rodzinami poprzez napisanie listów do rodziny, której adresy oni podawali nam. Rzeczywiście udało nam się parę listów napisać. Jeżeli oni sami byli w stanie napisać, to sami pisali, a jeżeli nie, to dyktowali nam i my pisałyśmy. Pociąg jechał, stawał chwilami, potem znów ruszał i tak zapadła noc. Zrobiło się zupełnie ciemno, ranni posnęli. Przytuliłam się w kąciku na warstewce słomy i zaczęłam rozważać moją sytuację – co ja tu robię? Jestem sama, bez rodziny, nie wiem, co z rodziną? Nie wiem, dokąd wyjdą, bo wyjść muszą z Warszawy na pewno. Dokąd jadę? Co ze mną zrobią? Czy mnie rozstrzelają, czy może gdzieś umieszczą – trudno powiedzieć. W każdym razie ta niepewność była bardzo denerwująca. Nie udało mi się zasnąć. Tak doczekałam rana. Rano przyjechaliśmy do Poznania. W Poznaniu zebrałam wszystkie listy napisane przez rannych i przez siostry [pielęgniarki]. Poprosiłam wachmana, który siedział i pilnował nas, żeby pozwolił mi wysłać te listy. Poszłam na pocztę dworcową i usiłowałam nadać listy. Podeszłam do okienka, wzbudzając zresztą sensację, bo byłam w stroju powstańczym z opaską na ręku, w furażerce z orzełkiem i maleńką flagą na furażerce, więc od razu wiedzieli, kto ja jestem. Podeszłam do okienka i powiedziałam, że chciałabym wysłać listy, ale nie mam pieniędzy. Natychmiast paru Polaków zgrupowało się przy tym okienku i powiedzieli, że wszystko pokryją i proszą, żebym te listy mogła wysłać. Rzeczywiście tak się stało, listy zostały wysłane. Myślę, że to bardzo pomogło w pewnym okresie tym, którzy dożyli i skontaktowali się z rodzinami, tak że to było rozsądne posuniecie.

  • Czy ktoś z Niemców poszedł z panią na pocztę?

Nie. Nikt nie poszedł z Niemców, widocznie zaufał mi. Ten wermachtowiec, który nas pilnował, zaufał mi. Byłam stosunkowo krótko na poczcie. Polacy chcieli ze mną na poczcie rozmawiać, ale bardzo dużo umundurowanych Niemców kręciło się i nie bardzo mogli, nie mieli odwagi [podejść]. To były tereny zajęte przez Niemców i anektowane przez Niemców. Oni uważali, że to są ich tereny. Poznań i okoliczne miejscowości to były według nich ich tereny. Jak pociąg ruszył, Polacy na dworcu, żegnając nas, zaczęli śpiewać hymn Polski i wtedy widziałyśmy, jak Niemcy okładają kolbami Polaków, tych którzy śpiewali. [...] Jechaliśmy dalej i [gdy mijaliśmy] Zbąszyń, (to była miejscowość na granicy polsko-niemieckiej), wiedziałam już, że to są tereny [niemieckie]. Opuściliśmy Polskę i jesteśmy na terenach niemieckich. Troszeczkę inaczej wyglądały te tereny, troszkę inaczej miasteczka, które mijaliśmy. Ludzie chodzili w kapeluszach z torebkami. Dla nas niezwykła sprawa, po dwóch miesiącach takiego zmagania, widzieć ludzi normalnie żyjących to było coś niesamowitego, ale rzeczywiście takie kontrasty były. Jechaliśmy tak chyba cały dzień. Wreszcie pociąg stanął i kazano nam wysiadać z pociągu. Wtedy kiedy wszyscy wysiedli, zobaczyłam, kto jechał w tym pociągu. Jechali lekarze, właściwie jechał prawie cały szpital, bo we wszystkich wagonach bydlęcych byli ranni, lekarze, pielęgniarki i sanitariuszki i cała obsada szpitalna trafiła do obozu Stalag XI A pod Altengrabowem, a był w miejscowości Gross-Lübars.
Cóż mogę opowiedzieć o tym stalagu? Wpuszczono nas za druty i zaczęto znosić rannych na przedobozie. Przedobozie to znaczy obóz był okolony drutami kolczastymi, a przed obozem było miejsce, gdzie się mieściły baraki, a w nich troszeczkę lepsze warunki dla rannych. Były łóżka jednopiętrowe. W lazarecie, w szpitalu leżeli ranni i trzeba było ich obsługiwać. Lekarze dostali osobny barak, oni byli skoncentrowani w baraku na przedoboziu, a my byłyśmy rozlokowane w barakach dosyć obszernych. To były duże baraki na kilkadziesiąt osób. W barakach były półki, na których miałyśmy spać, na półkach było dosłownie troszeczkę słomy, tak że właściwie spało się na deskach, ale już wiadomo było, że jesteśmy zakwaterowane, tutaj się będzie spało, jadło i właściwie tutaj się będzie przebywało. Nie wiadomo, jak to będzie długo trwało, aż pewnie wyzdrowieją ranni. Jedni wyzdrowieją, drudzy nie zdołają wyzdrowieć, bo niektórzy byli bardzo ciężko ranni. I tak się zaczęło moje życie w obozie. Na środku baraku stał stół, obok niego były ławy i tam się jadało, można było coś napisać. Można było po prostu spędzić czas w pozycji siedzącej, chociaż czasu było niewiele, bo zaraz się zaczęły dyżury. Trzeba było [pracować] w szpitalu. Co trzeci dzień była noc dyżuru i cały dzień trzeba było dyżurować.

  • Jak wyglądała kwestia wyżywienia w obozie?

Zaraz po zakwaterowaniu nas przywieźli nam dosyć gęstą, kartoflaną zupę. Tym razem zupa nie była zła, najadłyśmy się. I [dostałyśmy] na dziesięć osób chleb [o długości], mniej więcej piętnaście centymetrów. Czyli plaster chleba i zupa – to było takie wyżywienie w środku dnia. Po wyjściu z baraku byłyśmy zdziwione, że nie jesteśmy same, bo z jednej strony obozu byli jeńcy francuscy i holenderscy, a z drugiej strony obozu byli jeńcy rosyjscy. Byliśmy w bardzo doborowym towarzystwie. Oczywiście druty między naszym obozem a holendersko-francuskim to były jedne na dwa metry wysokie a obok, o pół metra dalej, były półmetrowe druty, tak że na wyciągnięcie ręki – można było sobie nawet podać ostatecznie rękę. Natomiast wyższe druty były od strony rosyjskiej, bo te kontakty już były luźniejsze, już takich możliwości nie było. Zresztą chyba sami Niemcy dbali o to, żeby nie było za dużych koligacji z Rosjanami. Wyszłyśmy przed baraki i okazało się, że oni byli bardzo zainteresowani, [kto] przyjechał [w tym transporcie]. Usłyszeli, że przyjechały kobiety i to jeszcze wojskowe, to niesamowite było dla nich. Oni siedzieli już dwa lata w obozie i kobiet nie widzieli. Więc wybałuszali oczy i przyglądali się nam [z zaciekawieniem]. Byłyśmy zadowolone, że nie jesteśmy same, bo jednak ta łączność z ludźmi jest bardzo istotna. Troszeczkę znałyśmy języki, jedna niemiecki, druga angielski i tak po troszeczku zaczęły się nawiązywać kontakty. Potem zorientowałyśmy się, że ci Holendrzy i Francuzi upodobali sobie, [każdy] jedną z nas. Wybrali sobie spośród nas jedną i to tak, że akurat wszystkie były pod opieką.
Mnie się trafił Holender – Bysterfeld. Pamiętam doskonale jego nazwisko, blondynek w okularach, bardzo miły, sympatyczny chłopak, mógł mieć dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Zaczęli nam ci Francuzi i Holendrzy podawać różne smakołyki, a to fasolkę po bretońsku, a to czekoladę, innym razem jakieś ciasteczka. Początkowo przyjmowałyśmy, bo traktowałyśmy to jako prezenty. Po pewnym czasie, jak to się często zdarzało, to ja na przykład nie przyjmowałam, bo uważałam, że zaciągam jakieś zobowiązania, a nie chciałabym tego. [Wtedy Bysterfeld wywoływał] koleżankę, [która] podchodziła do drutów i przekazywał jej i mówił, że to jest właśnie dla mnie. I takie były historie, że po prostu nie chciałam zobowiązywać się, bo nie wiedziałam, jak ta druga strona te sprawy odbiera. Okazało się, że oni przez dwa lata pobytu w niewoli dostawali paczki od rodzin i byli zasobni w żywność. Wszystko mieli. W związku z czym dzielili się, bo wiedzieli, że my jesteśmy zupełnie bez zasobów. Bardzo nam pomagali w ten sposób i nie tylko żywnościowo. Na przykład dostałam drewniane saboty holenderskie (znane zresztą w całym świecie) i przechodziłam całą niewolę, jeden i drugi obóz. Bardzo mi to pomagało, dlatego że saboty drewniane izolują bardzo od zimnej ziemi. Jeszcze miałam w [sabotach] filcowe pantofelki. Bardzo mi było w tym dobrze, byłam bardzo wdzięczna Bysterfeldowi. Jeszcze jedną rzecz, którą mi zrobił. Prosiłam, żeby mi zrobił druty. Nie wiem, skąd wykombinował grube druty, żeby można było robić [sweterki, szaliki], ale zrobił. Zrobił mi dwa druty i to mnie też ratowało w następnym obozie, który był obozem koncentracyjnym, a koncentracja polegała na tym, że nie chciałyśmy pracować dla Niemców, [więc osadzono nas w obozie karnym].
W tymże obozie zdarzył się incydent. W pewnym momencie Niemcy wybrali dwadzieścia osób spośród nas, kazali spakować się i wywieźli. Byłyśmy przerażone, bo nie wiedziałyśmy, czy na rozstrzelanie, czy… Co oni z nimi zrobią? Tymczasem dwa tygodnie ich nie było. Po dwóch tygodniach wróciły do obozu i opowiadały, że Niemcy powiedzieli: „Jeśli będziecie pracowały dla wojska niemieckiego – czy w ogóle dla Niemców – to będziecie miały dużo lepsze warunki. Dostaniecie do chleba marmoladę, więcej margaryny, więcej chleba, lepsze zupy i lepsze warunki mieszkaniowe”. To znaczy jakiś większy pokój, nie takie ogromne sale jak były w barakach. W pokoju mniej łóżek, normalne łóżeczka, nie jakieś prycze, które były w barakach. Pokazali im te możliwości, ale one powiedziały, że nie będą pracowały dla Niemców. W takiej sytuacji pokazali im odwrotną możliwość. Kazano im wozić zawszone z baraków sienniki do odwszalni, która się mieściła w ciemnym lesie (a było to w nocy). Odwszawianie polegało na tym, że się siennik wnosiło do gorącego pomieszczenia, siennik leżał. Wiadomo, co się dzieje z żywym organizmem w temperaturze, powiedzmy, pięćdziesięciu czy stu stopni (nie wiem, jaka tam była temperatura). Potem trzeba było wyjść na zimno (to było w zimie) przynieść następny siennik i znów wejść do gorącego miejsca i tak dalej. W ten sposób pokazano im, jak będzie wyglądało wasze życie, jeżeli nie zechcecie pracować dla Niemców. One mimo wszystko, mimo takiej ciężkiej pracy nie zdecydowały się pracować dla nich. W związku z czym Niemcy zrezygnowani przysłali je po dwóch tygodniach do obozu z powrotem i wtedy one nam to opowiadały. Przywitałyśmy ich jak bohaterki, bo to było wielkie osiągniecie, żeby nie pracować dla nich, mimo takich warunków, jakie oni im stwarzali. Im się nic nie stało, ani rozstrzelania nie było, ani żadnych represji, po prostu wróciły do obozu. To był bardzo ciekawy moment podczas pobytu w obozie, w Stalagu XI A.
Nie powiedziałam jeszcze o tym, że jak zaistniałyśmy w obozie, to każdej powieszono numer na szyi. To były wycięte prostokąciki z dykty i numer wyciśnięty, chyba jakimś tuszem. Miałam [45846] […]. Jeżeli liczyć na te czterdzieści sześć tysięcy [osób, które były w obozie od początku jego istnienia], to nas było dużo w tych obozach. Czas leciał. Jedni zdrowieli, koleżanki, jak były zdrowsze troszeczkę, to przychodziły do normalnych baraków i wtedy mieszkałyśmy razem, a te, które już niestety nie dało się uratować, zmarły. Tak samo było z mężczyznami. Mężczyzn przesłano do męskich obozów, tych, których uratowało się, którzy zdrowieli. Ci, którzy umarli, to niestety pozostali tam. Jeszcze nie powiedziałam o jednej rzeczy też bardzo istotnej. Kiedy mijaliśmy Odrę na wysokości Frankfurtu, umarł jeden z naszych rannych. Był pod moją opieką. Był bardzo ciężko ranny, w ostatnim momencie, w agonii wstrzyknęłam mu kamforę, bo w ten sposób można było jeszcze uratować, ale to nie pomogło. Pociąg zatrzymał się, bo zawiadomiłyśmy Niemca, że jest tutaj sprawa przegrana. Zatrzymali pociąg i pochowaliśmy tego chłopca we Frankfurcie nad Odrą. To był bardzo przykry, bardzo bolesny moment. Pewnie rodzina oczekiwała, że może wróci z wojny, ale niestety tam został na zawsze.

  • Czy będąc w obozie, miała pani jakiś kontakt z rodziną?

Nie miałam kontaktu, dlatego że wszyscy z Warszawy musieli wyjść. Warszawa musiała być absolutnie wyludniona, więc wyszli Powstańcy, oddając broń. Wyjechały transporty rannych, ale pozostali cywile, [którzy także musieli opuścić Warszawę].
Nie pamiętam, czy [wcześniej] mówiłam, że w czasie Powstania były dwa exodusy. To znaczy Niemcy pozwolili wyjść tym cywilom, którzy chcieli wyjść. To było raz w sierpniu, a drugi raz w połowie września. Rzeczywiście, my żegnaliśmy ich z mieszanymi uczuciami, ale oni nie mieli innego wyjścia. To były małe dzieci, nie było wody, nie było żywności, były straszne warunki. Nie było się w czym umyć, nie było w czym ugotować. Dobrze, że pozwolili wyjść tym ludziom i oni się gdzieś zainstalowali w jakichś wsiach w okolicy Warszawy, a może dalej, tak jak moi rodzice. Potem dowiedziałam się, że musieli wyjść tak jak wszyscy, ale już po Powstaniu. Wyszli z Powstania, z Warszawy, trafili do Pruszkowa, bo był duży obóz, w którym Niemcy segregowali – jednych do obozu, drugich do pracy. Ostatecznie moi rodzice byli dosyć leciwi, właściwie do pracy tu już ich nie zakwalifikowali. Pozwolili im pojechać do Krakowa. Pojechali do Krakowa i pod Krakowem ulokowali się w jakieś wsi i u gospodarza, przeszli przez okres najtrudniejszy, gdzie nie można było jeszcze wrócić do Warszawy. W Warszawie zostawili cały swój majątek. Nic nie wiedziałam o rodzicach. Nie wiedziałam, gdzie są, czy żyją? Nic nie wiedziałam. Zresztą nie tylko ja. Wszystkie nie wiedziałyśmy – i kobiety, i mężczyźni. To też była taka właściwie, jakby to można było określić, nie kara, ale taka pewna uciążliwość. Pomijając to, że sama cierpię z powodu tego, że jestem bezwolna, to jeszcze nie wiem, co rodzina robi, nie wiem, co się z nią dzieje, nie wiem, czy żyją, nie wiem, czy nie potrzebują pomocy? To było takie też denerwujące, takie bardzo stresujące.
  • Czy wyzwolenie zastało panią w tym obozie?

Nie. Zaznaczyłam, że jedni zdrowieli, drudzy schodzili z tego świata. W pewnym momencie jak już Niemcy zauważyli, że nie ma mężczyzn w obozie, w szpitalu, są same kobiety, kazali nam stanąć na apelu. Apele były codziennie rano i wieczorem. Liczyli nas i segregowali, żeby przypadkiem ktoś nie uciekł, a jak uciekł, to były represje, ale nam się to nie zdarzyło. Jak już zostały same kobiety, kazano nam […] przyjść na apel. Na apelu powiedziano nam, że mamy się spakować i [za] godzinę stawić się przy bramie obozu. Groza padła na nas, bo nie wiadomo było, w jakim celu, dlaczego spakować się, dlaczego wyjeżdżamy, czy na rozwałkę (też się zdarzały takie rzeczy). Szybko powiadomiłyśmy naszych Holendrów i Francuzów. Oni też byli przerażeni, bo też nie wiedzieli, co się dzieje. Człowiek zniewolony musi robić to, co mu każą, i tak się stało. Podstawili nam pod obóz znów bydlęce wagony, w których rozlokowali nas. Było nas trzydzieści dwie plus jedna leżąca na noszach. Tak ciężko chora, że nie mogła nawet siedzieć. Było ciasno. Było tak ciasno, że jak jedne chciały usiąść, odpocząć, to drugie musiały stać. Dano nam po pół [dużej] konserwy wołowej i po pół [czarnego] chleba. Zaryglowano wagony bydlęce i ruszyliśmy w drogę.
Pociąg ruszył, a my [zostałyśmy] zamknięte, bez możliwości jakiegoś zadziałania. Zaczęłyśmy się organizować. W jaki sposób? Zostało nam jedno zakratowane okienko. Żeby mieć wyjście na zewnątrz, trzeba było to okienko rozkratować. Trzeba było postarać się o pilniki, do paznokci naturalnie, bo innych nie [miałyśmy]. Poszła fama od okienka poprzez cały wagon, żeby zebrać wszystkie pilniki, które miałyśmy jako kosmetyk w torebkach kosmetycznych, bo każda ze sobą ma takie rzeczy przy sobie (nawet w niewoli). Używając tych pilników, koleżanki przy okienku rozpiłowały kraty. To było wielkie osiągniecie, bo druty były dosyć grube, trzeba było się dobrze namozolić, żeby to rozkratować. Już było okno na świat. A do czego ono było potrzebne? Przede wszystkim do tego, żeby można było zdobywać wodę, bo trzeba było pić. Żeby zdobyć wodę, trzeba było opróżnić jedną puszkę konserwy. W jakiś cudowny sposób […] pewnie też pilnikami albo jakimiś nożykami, otworzyłyśmy jedną puszkę. Wyjadłyśmy z puszki to, co tam było, oczywiście każda po kawałku, bo jedna by nie zjadła całej puszki i puszka była opróżniona, i już było w co nalać wody. Ale żeby tę wodę zdobyć, to trzeba było przedtem rozkratować okienko. Jak już rozkratowane było okienko i była puszka, to można było… Jak stanął pociąg, to się prosiło kogoś, kto był blisko pociągu, żeby nam przyniósł wodę. Dawałyśmy puszkę (oczywiście tylko te obsługiwały, które były przy okienku), żeby ktoś przyniósł nam wodę… […] Byli tacy, co przynieśli, ale byli tacy, którzy zlekceważyli sobie [nasze prośby] albo złośliwie nie przynieśli. Czyli osiągnęłyśmy to, że miałyśmy tę wodę. [Gdy uzyskałyśmy wodę], to każda wypiła tylko łyk i podawała drugiej, żeby dla każdej starczyło chociaż po łyku. Byłyśmy tak solidarne i tak zorganizowane, że to tylko podziwiać taką solidarność. Tej solidarności nie ma w tej chwili wśród „Solidarności”, a szkoda. Teraz były potrzeby fizjologiczne, to było najgorsze, bo sytuacja niesamowita, ale tak się organizowałyśmy, żeby zrobić jak gdyby krąg stojący tyłem do potrzebującej, korzystając z drugiej puszki wyjedzonej. To są prozaiczne rzeczy, ale jak potrzebne były wtedy, najprostsze, najprymitywniejsze sprawy. I w ten sposób organizowałyśmy się.
I tak dojechałyśmy do miejsca, w którym pociąg stanął, kazano wysiąść. Już nie pamiętam dokładnie, ile czasu jechałyśmy, ale to było chyba tak: jechaliśmy w ciągu dnia, potem noc, potem był dzień – chyba ze dwa dni i noc. Tak chyba było. Stanął pociąg, kazali wysiąść, uformowali dużą grupę. Miałam czyrak pod kolanem i tych, którzy byli niepewni i nie bardzo mogący się poruszać pieszo, wsadzili na ciężarówkę. Mnie się jakoś dziwnym trafem udało z tym czyrakiem. Natomiast pozostałą, znacznie liczniejszą grupę pędzono trzynaście kilometrów do obozu, a było to już na depresji pod granicą holenderską w rejonie Ems, to był dystrykt Ems, nad rzeką Ems.
Przyjechałam, oczywiście razem z niemogącymi iść, tą ciężarówką. Wysadzono nas z ciężarówki. Mijałyśmy po drodze kolumnę, która szła. Nas było dużo, to była duża kolumna, chyba dwieście, trzysta osób. Zobaczyłam czworobok okolony drutem, a w nim dwa rzędy baraków. Siadłam na przedoboziu, zresztą jak i inne koleżanki, i czekałam na dalsze polecenia. W międzyczasie nadeszły koleżanki z kolumny i zaczęto nas rozlokowywać, ale zanim [to nastąpiło, zarządzono] osobistą rewizję. Sprawdzali co mamy, czy nie przemyca się jakiejś broni – nie wiem czego szukali. Myślę, że raczej szukali takich rzeczy jak biżuteria, pierścionki, zegarki. Miałam zegarek, który dostałam od rodziców i z którym pojechałam do pierwszego obozu (szkoda mi go troszeczkę było). Włożyłam go w drewniany, holenderski sabot i przeszłam, [wachmanka] nie zauważyła tego zupełnie. Pierścionek włożyłam głęboko do ust, też nie zauważyła. Nie sprawdzała mi zębów i tak przemyciłam jedno i drugie. Nie wiadomo było, [czy się jeszcze mi przydadzą]. Czasem takie rzeczy były potrzebne, [gdy] trzeba było kogoś przekupić. To ratowało życie. Warto było mieć przy sobie coś z cenniejszych rzeczy, żeby móc się wykupić. Wykupy często się zdarzały w czasie wojny, bo Niemcy brali łapówki w bardzo dużych ilościach. I tak byliśmy wykupywani.

  • Jak wyglądało życie codzienne w obozie?

Życie codzienne zaczynało się – pobudką, potem apel, więc wszyscy musieli ustawić się szeregiem, potem odliczyć: raz, dwa, trzy, cztery i tak dalej i do końca. Oczywiście przychodziła Niemka, która mówiła po polsku albo z tłumaczem, i po apelu przyjeżdżał (my to nazywaliśmy kiblem) kibel z zupą i każdemu tą chochlą wlewano do menażki zupę. Rano to nie była zupa, to były ziółka […]. Nie wiem, co to były za ziółka. W każdym razie nie herbata, nie mięta, tylko jakieś [nierozróżnialne]. Zresztą nie były one dobre, ale to był jedyny ciepły płyn, który był używany do zupełnie innych celów. Dostawaliśmy płat chleba. Na dziesięć osób jeden chlebek niewielki i to był jeden plaster chleba i kawałeczek margaryny. To było na śniadanie. Potem był obiad. Na obiad zupa była. Po [obiedzie] nie miałyśmy nic do roboty, bo nas ukarano (za to, że nie chciałyśmy pracować) bezczynnością.
Nie było nic do zrobienia. Trzeba było sobie samemu wynajdować jakieś zajęcia, żeby nie zgłupieć. Były przypadki pomieszania zmysłów. Ratowałam się na przykład w ten sposób, że mając druty od mojego Bysterfelda, robiłam na drutach sweterki, szaliki, potem dwa dni ponosiłam, sprułam, robiłam następne, tak że ciągle byłam czymś zainteresowana, czymś zaabsorbowana. Poza tym było dwadzieścia podręczników (na cały obóz) języka angielskiego. I tak kursowały te podręczniki – [jedna] miała godzinę, następna miała godzinę i w ten sposób uczyłyśmy się angielskiego, licząc się z tym, że kiedyś nas wreszcie wyzwolą i język angielski będzie niezbędny. I tak się uczyłyśmy języka. [...] Miałyśmy [w obozie] aktorki, które występowały w kabaretach, i one nam umilały życie. Była córka bardzo znanego aktora przedwojennego [Aleksandra] Zelwerowicza. Ona organizowała nam wspaniałe sztuki, występy były piękne. Nawet nie wiem, skąd one takie stroje wzięły. W ten sposób sobie umilałyśmy życie, żeby tylko nie myśleć, nie rozmyślać, nie zastanawiać się nad tą sytuacją, w jakiej jesteśmy, bo to stwarzało znów takie momenty załamania i tego trzeba było uniknąć i to udawało się. Jestem najlepszym przykładem, że to się udało.
W międzyczasie, głodno było, ale w pewnym momencie przyszły do nas paczki szwedzkie. Paczki szwedzkie zawierały: konserwę mięsną, konserwę rybną, puszkę mleka w proszku, czekoladę, jakieś ciasteczka, puszka mięsna – szynka mielona. W każdym razie duża paczka. Niektóre się od razu się objadły i były rezultaty. Inne dzieliły sobie te paczki. Ja sobie podzieliłam tę paczkę na dwa tygodnie. Każdego dnia coś tam dodałam, [to pomagało przetrwać trudne warunki]. I tak się to wszystko działo. Czym się kończył [dzień w obozie]? Raz zdarzyło mi się pójść na komenderówkę. Co to znaczy komenderówka? Niemcy czasem potrzebowali, na przykład, przywieźć torf do opalania baraku piecykiem. Były duże, wysokie piece opalane torfem. Tylko dla naszych potrzeb ten torf był przywożony przez nas. Pozwolili nam. Wyprowadzili pewną grupę pod eskortą. Mnie się zdarzyło w takiej grupie być. Torf przywiozłyśmy, ale w międzyczasie, idąc przez wioskę, patrzę, jest kurnik, a pod kurnikiem leżą maleńkie, drobne ugotowane kartofelki. Odłączyłam się na chwilę od kolumny (było nas kilka zaledwie) pozbierałam kartofle i zabrałam. Po prostu ukradłam kartofle spod kurnika. Tak dobre były te kartofle, że nic smaczniejszego w życiu nie jadłam. Takie były przypadki. Zdarzyła mi się jeszcze raz kradzież. Kiedy przywieźli brukiew, wielkie bryły brukwi i wezwali nas do rozładowania transportu. Mnie się udało przenieść w spodniach jedną niewielką brukiew do baraku. Ukradłam po prostu brukiew. Ta brukiew ratowała mnie w dużym stopniu przed szkorbutem, bo to były wreszcie świeże witaminy, których nam nie dawali. Tak się ratowałam brukwią następne dwa tygodnie.
Takie były momenty w życiu, o których wspominam, żeby potomność wiedziała, jak to żyje człowiek zniewolony. Nie wolno mu robić niczego co by chciał, tylko musi robić to co mu karzą i na tym polega niewola? Nie na tym, że ktoś tam zabrał teren ten czy tamten – to nie to, nie o to chodzi. Chodzi o ubezwłasnowolnienie normalnego człowieka. To jest straszne. Ktoś, kto tego nie przeżył, to sobie nie zdaje sprawy, jakie to jest potwornie uciążliwe.

  • Proszę opowiedzieć o okresie wyzwolenia.

Dlatego że nie miałyśmy co robić, to niektóre z nas, o zdolnościach poetyckich, układały różne piosenki, różne wiersze i między innymi te wierszyki śpiewałyśmy sobie, dokładając do tego melodię. Między innymi była piosenka: „[Co dzień od] rana huczy jak w ulu, jakie warunki Genewa chce. łebek za łebek nie będzie bólu, gdy przyjdzie żegnać VI C”. To był obóz Stalag VI C. Między innymi właśnie taka piosenka była, bo my ciągle liczyłyśmy na to, że nam w jakiś sposób pomogą. Jedyny obóz w całym świecie kobiet-żołnierzy. Nigdy nikt nie wiedział obozu kobiet-żołnierzy i dlatego to było takie wyjątkowe i takie niesamowite. Dlatego liczyłyśmy, że nas w jakiś sposób z tego obozu wyciągną i dlatego [liczyłyśmy] na jakąś wymianę… Dlatego napisano „łebek za łebek”. Gdzieś kogoś wciągną do obozu, a nas wyzwolą. Różnie myślałyśmy.
Właściwie to już była wiosna. Niedługo będziemy obchodziły sześćdziesięciosześciolecie wyzwolenia obozu, to był 12 kwietnia. W pewnym momencie zobaczyłyśmy przed obozem czołg, który jechał wprost na nas, przewrócił druty kolczaste i stanął w obozie. Zaczęła się strzelanina. Komendantka kazała nam się pochować w barakach, bo nie wiadomo było, gdzie kule lecą. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Byłyśmy strasznie ciekawe, co się dzieje. Co to za czołg? Czyj czołg? Jakiego pochodzenia? Jakiej nacji? Po pewnym czasie strzelanina ustała. Wybiegłyśmy z baraków i biegniemy do nich, usiłujemy po angielsku do nich mówić, bo widzimy, że czołg nie rosyjski, nie niemiecki, tylko jakiś inny, więc chyba angielski albo amerykański. Usiłujemy do nich… Każda troszeczkę angielskiego z tego podręcznika liznęła, w związku z tym staramy się w jakiś sposób skontaktować z nimi. Oni mówią: „Nie wygłupiajcie się, przecież my Polacy!”. Byli to [żołnierze] dywizji generała [Stanisława] Maczka, którzy, [gdy] dowiedzieli się, że w okolicy ich natarć jest obóz Polek, to zrobili natarcie niezależnie od dowództwa (mogli mieć kłopoty, ale nie mieli) i wyzwolili nasz obóz w pierwszym rzędzie. Radość była niesamowita. Radość była wielka i wtedy ci pierwsi oficerowie, którzy przyjechali czołgiem, przede wszystkim przywitali się z nami, widzieli, w jakiej sytuacji jesteśmy.
W pierwszym rzędzie przywieźli nam grochówkę. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że mamy wyjałowione żołądki, że nie możemy takich rzeczy jeść. I cały obóz naturalnie chorował, ale byłyśmy wolne, a to się liczyło. Tamto poszło w niepamięć i zaczęli potem do obozu przyjeżdżać wszyscy po kolei z maczkowskiej dywizji, bo każdy był ciekawy, jak wygląda kobieta-żołnierz. Każdy był zainteresowany, jak [one] wyglądają i jak to jest możliwe. Poza tym byli ciekawi, czy przypadkiem nie ma żony, nie ma córki, nie ma kuzynki albo siostry, albo sąsiadki, albo znajomej. Poszukiwali kogoś znajomego i znajdowali. Wtedy zabierali do siebie. Zabrali pierwszą grupę rannych do Anglii na leczenie. Było nas w obozie 1728, więc dosyć pokaźna grupa. Potem przywieźli nam proszek DDT – to jest proszek przeciwinsektowy. Byłyśmy tak strasznie zawszawione, tak potwornie, że jak się czesało włosy, to leciał dosłownie groch wesz na zewnątrz. Taki cywilizowany naród niemiecki i dopuścił do strasznego zawszawienia. Nie było możliwości pozbycia się tego, bo każda z nas miała wszy. Nie można się było opędzić od tego, to była następna plaga. Nadmuchali każdej proszku DDT we włosy, włosy sterczały i nosiłyśmy cały dzień proszek DDT. Potem się okazało, że on jest szkodliwy dla zdrowia, ale to parę dobrych lat później. Uratowali nas o tyle, że pozbyłyśmy się tego, co nas tak gnębiło. Potem się umyło głowę i było wszystko w porządku.
Chciałam koniecznie odnaleźć brata, którego nie widziałam sześć lat. W związku z tym zgłosiłam się do komendantki i poprosiłam o zezwolenie na wyjazd z obozu, ale żeby wyjechać z obozu, trzeba było mieć zapewnienie [bezpieczeństwa] któregoś z żołnierzy dywizji generała Maczka […]. Znalazłam kaprala, który „uderzał” do mojej koleżanki Rysi i zapytałam go, czy nie podpisałby takiego „glejtu”, żeby mi tylko z obozu pozwolono wyjechać. On się na to oczywiście zgodził. Wyjechałam z obozu i zaczęło się poszukiwanie polegające na tym, że pisałam listy na adresy, które znałam i oczekiwałam odpowiedzi od niego, odpowiedź nie docierała do mnie. Pozwolono mi wyjechać do Lionu, w którym on jakoby miał studiować. Dostałam pozwolenie na wyjazd do Lionu. [A w Lionie] pozwolenie na zaopatrzenie i na możliwość zakwaterowania. Spotkałam kolegę, który znał go bardzo dobrze, mieszkał razem z nim i opowiadał mi o nim. Po czym żadne listy do mnie nie docierały, z czego wnioskowałam, że nie jest tam, dokąd te listy wysyłam. Postanowiłam wrócić do obozu, żeby się ostatecznie wymeldować, ale liczyłam się z tym, że dostanę jakąś pracę. W międzyczasie, będąc w Paryżu, spotkałam kolegę z Powstania, którego ojciec był kwatermistrzem w armii generała Andersa i chciałam właśnie tam się w tej miejscowości zameldować jako siostra, jako pielęgniarka w tymże szpitalu. I to mi się udało. Razem z koleżankami, które tam były wyznaczone przez dowództwo (było ich dziesięć, ja byłam jedenasta), pojechałam do Francji pod Awinion i wtedy kiedy już dostałam przydział do apteki, poprosiłam, ażeby zawieziono mnie do Sorgues, gdzie stacjonowało wojsko polskie generała Andersa. W tymże Sorgues odnalazłam brata po sześciu latach.

  • Jak wyglądał powrót do kraju?

Do kraju powróciłam dopiero po roku. Pracowałam we Francji w aptece szpitalnej, ucząc się farmacji, którą zresztą do tej pory wykorzystuję. Miałam bardzo dobrego pryncypała, który mnie wdrażał w arkana wiedzy farmaceutycznej, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Dostałam list od rodziny, która już wróciła do Warszawy, a poszukiwała mnie przez Polski Czerwony Krzyż. Dostałam list, w którym zapraszają mnie i właściwie ponaglają, ażebym jak najszybciej przyjechała do Polski. Ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, jak traktują akowców w Polsce (niestety komunistycznej), bałam się trochę wrócić. Bałam się tortur czy kazamatów, czy jakichś szykan ze strony władz PRL-u i dlatego raz zapisywałam się, po paru dniach po konsultacji z otoczeniem, wypisywałam się. To trwało trzykrotnie, aż wreszcie dowiedziałam się, że na demobilizację popłyniemy do Edynburga i wtedy zdecydowałam się na wyjazd do Polski. Popłynęliśmy do Edynburga przez kanał La Manche, oczywiście, dowieziono nas do Cannes. Po dziesięciodniowym pobycie, po demobilizacji, po zaopatrzeniu się w cywilne ubrania wsiedliśmy na statek „Sobieski” (ostatni rejs „Sobieskiego”) i dopłynęłam do Polski. To było wczesne rano. Szczęśliwa byłam, że już jestem prawie w ojczyźnie. Tymczasem w Gdyni przywitano nas karabinami wycelowanymi w naszym kierunku. Byłyśmy zbulwersowane, powiedziałabym nawet przerażone takim przywitaniem w naszej kochanej ojczyźnie, za którą walczyłyśmy. Prawda była niestety smutna. Zakwaterowano – to za dużo powiedziane, zamknięto nas w sali, bagaż zostawiono. Spenetrowano bagaż, sprawdzali, czy przypadkiem broni nie ma. Spałam na rozstawionym, brezentowym łóżku polowym [bez nakrycia i poduszki]. Rano zapakowano nas do wagonów bydlęcych i ruszyłam do Warszawy.
Przyjechałam do Warszawy. Wysiadłam na dworcu przy ulicy Towarowej, jedynym dworcu, który ocalał. Przyjechałam z koleżanką, której rodzice nie mieszkali już w Warszawie, ponieważ ich mieszkanie było zbombardowane, przenieśli się do Świdra. Wobec tego zaprosiłam ją do naszego domu i zaczęłam wśród tych ruin poruszać się, ażeby odnaleźć mieszkanie przy ulicy, przy której mieszkałam. Nikt się mnie nie spodziewał w domu.

  • Mogłaby pani podać adres?

Pańska 99. Do tej pory budynek istnieje, ocalał z wojny. To jest niesamowite. Natomiast zburzony był budynek, z którego się wyprowadziłam i to też chyba jest palec Opatrzności, że [Opatrzność] mnie ocalała. Ocalała mnie w różnych sytuacjach. Po pewnym czasie dobrnęłam z koleżanką do ulicy Pańskiej. Okazało się, że wszystko jest w porządku, ale mieszkanie było rozkradzione, łącznie z moim fortepianem. Nawet fortepian rozkradziono, taki ciężki mebel. Nie zostawili fortepianu. Oczywiście przywitałam się z rodziną, zachwycona, że wreszcie jestem razem, i tak się skończył exodus powstańczy.

  • Czy chciałaby pani coś dodać?

Chciałabym dodać, że ciekawe było to życie. Dużo mnie nauczyło, bardzo mnie zahartowało i mając w tej chwili osiemdziesiąt osiem lat, nie żałuję tego, co przeżyłam, aczkolwiek nie chciałabym tego powtórzyć.


Warszawa 2 marca i 1 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadzili Mariusz Kudła i Katarzyna Pruszyńska
Halina Kiersztejn Pseudonim: „Kotwica” Stopień: pielęgniarka, służby pomocnicze Formacja: Batalion „Chrobry I”, Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Zachodnie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter