Halina Kowalska

Archiwum Historii Mówionej

Halina Kowalska. W czasie okupacji mieszkałam na Ochocie, na ulicy Szujskiego 5. Mieszkaliśmy w niewielkim domku jednorodzinnym.

  • W dniu wybuchu Powstania była pani jeszcze niedużą dziewczynką i w związku z tym nie ma pani przeszłości konspiracyjnej. Ale już obserwowała pani, widziała, co się zaczyna dziać.

Tak.

  • Proszę opowiedzieć, możliwie najdokładniej, jak pani zapamiętała okres tuż przedpowstaniowy. Może były inne zachowania, może coś innego się działo? I – oczywiście – od chwili wybuchu Powstania też – wszystko, cokolwiek pani zapamiętała.

To prawda, tuż przed Powstaniem sytuacja była napięta. Ludzie byli podenerwowani, przemieszczali się szybko. Naszym sąsiadem był dyrektor przędzalni, która mieściła się na Bema. To był Polak. Przyjaźniliśmy się, a jednak nic nam nie powiedział. Tylko widzieliśmy, że dzień przed Powstaniem, z całą rodziną, z bagażami wyjechali. Pytaliśmy, bo moi rodzice byli zaprzyjaźnieni z nim, gdzie on idzie. „A, na takie krótkie wakacje” – powiedział. Do dzisiaj mam do niego żal, bo pewnie też byśmy wyjechali, bo po co nam to wszystko było. Przecież mój młodszy brat miał wtedy trzy lata, a ja miałam czternaście i trochę. To dla nas był szok. Jednym słowem to było zamieszanie, a po drugie Niemcy przemieszczali się ze wschodu, przemieszczały się liczne formacje niemieckie. Mieszkaliśmy w pobliżu Dworca Zachodniego i widzieliśmy, jak wszystkie pociągi przejeżdżają ze wschodu na zachód. Był większy ruch.

  • Czy pociągi były wypełnione ludźmi?

Tak, Niemcami.

  • Niemcami, którzy się wycofywali?

Tak. I to nas zaskoczyło. Bardzo się cieszyliśmy, bo uważaliśmy, że zaraz będzie koniec wojny. A, niestety, wszystko się inaczej potoczyło.

  • A godzina „W” i dzień 1 sierpnia – czy zapamiętała go pani szczególnie, czy nie był…

Nie wiem, [ale] wydaje mi się – takie mam wrażenie – że słyszeliśmy syreny. Może się mylę, ale wydawało mi się, że tak. I pierwsze strzały, od razu – u nas, na przedmieściu. To było przedmieście – Częstochowska, Dworzec Zachodni, Kopińska – to było w tym kwadracie. I Bema. Druga część Bema, bo jedna [część] Bema była od Wolskiej, a druga za przejazdem, to właśnie ta Bema, do której należałam (dzisiaj, w dalszym ciągu, jest ta [część] Bema).

  • Czy w okolicy, gdzie mieszkaliście, były polskie zgrupowania?

Nie, nic takiego nie było. Było normalnie.

  • Bo w różnych miejscach mieli swoje miejsca postoju...

Powstańcy. Nie, tu nie było.

  • Jak wiele dni mogliście tam pozostać? Bo w pewnym momencie was wypędzili.

Tak, ale wypędzili nas dopiero 6 sierpnia, więc sześć dni byliśmy. I nie mogliśmy wyjść z domu, bo gdzieś w pobliżu umieścił się snajper. Nie mogliśmy wyjść, każdy nasz ruch był śledzony i strzelali. Za nami były pola, [gdzie przedtem] byli badylarze, [którzy] hodowali wysokie rośliny, [jakich] używało się do tortów – angelicę. Stamtąd strzelali. Potrzebowaliśmy urwać sobie coś do jedzenia – niestety, nie mogliśmy wyjść.
Później, 6 sierpnia, kiedy usłyszeliśmy strzały i zupełnie inną atmosferę – coś się działo – nasz ojciec postanowił wyjść z domu. Wtedy snajper już nie strzelał, dlatego swobodnie, [chociaż] w wielkim pośpiechu, szliśmy do ulicy Bema.

  • Czyli to była decyzja ojca?

Tak jest.

  • Nie to, że was wypędzano?

Nie. Ale ci, co nie wyszli (nie wszyscy wyszli), zostali zastrzeleni. Pamiętam, że nie chcieli wyjść ludzie z małego domku, Wysoccy – już ich nigdy nie widzieliśmy. Potem to wszystko było spalone, więc nic nie wiadomo.

  • I te wojska to nie były wojska niemieckie, tylko sprzymierzonych wówczas?

Byli w niemieckich mundurach, mówili, że to była armia Własowa.

  • Jak wyglądał przemarsz? Którędy szliście?

Szliśmy do ulicy Bema, przeszliśmy. Spędzali nas żołnierze. Byli pijani, popychali nas, bili kolbami. To był straszny tumult, ludzie mieli przecież jakiś bagaż. Z domów słyszeliśmy krzyki. Mama mówiła mi, że gwałcą dziewczyny (to były domy, [z których] nie wszyscy wyszli). Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów do ulicy, [która] nazywała się Na Bateryjce. [Na ulicy] Na Bateryjce wykopaliśmy w 1939 roku schrony przeciwlotnicze. Żołnierze kazali nam wejść na górkę, ustawili nas nad wykopanymi dołami i zaczęli ustawiać karabin maszynowy. Byliśmy pewni, co to będzie.

  • Dali do zrozumienia, że was rozstrzelają.

Tak. Potem ustawili nas rzędami (już nie bardzo pamiętam [po ile] osób). Potem przechodził żołnierz czy więcej żołnierzy, do nas doszedł jeden z kapeluszem i kazali nam oddać biżuterię (kosztowności, zegarki), więc wszyscy oddawali. Oddawali [albo] rzucali na ziemię i wcierali nogami – tak jak to zrobił mój ojciec.

  • Czyli nie znęcali się nad wami?

Nie.

  • Nie było żadnego bicia…

Nie, nie. Ale były różne, drastyczne sytuacje. Słyszałam, że nasza sąsiadka dostała histerii, zaczęła strasznie krzyczeć – potem rozległ się strzał, już więcej nie krzyczała. Więcej o niej nic nie wiemy.
Rodzice żegnali się, mama tłumaczyła mi, jak mam stanąć. Ojciec wziął mego trzyletniego brata na ręce. Ale nikt nie płakał, nie było nic takiego – trudno.
Nie było ucieczki, nie mogliśmy nic zrobić. Ale w tym czasie nagle pojawiły się dwa motocykle – Niemcy jeździli z przyczepami – to byli żołnierze niemieccy i jeszcze kilku żołnierzy niemieckich biegło. To byli żołnierze, którzy stacjonowali w pobliżu naszych domów, obsługiwali dwa działa przeciwlotnicze. To byli młodzi żołnierze, niemieccy, którzy nas znali, bo przychodzili do sklepów (były przecież różne sklepy). To byli młodzi ludzie, chyba nie mieli dwudziestu lat. Popisywałam się niemieckim, bo uczyłam się w szkole, więc czasami rozmawiałam z nimi – jak to młodzi ludzie, miałam czternaście lat, byłam wtedy dzieckiem. Dzisiaj czternastoletnie dziecko to już nie jest dziecko, wtedy tak. Ale było sympatycznie.
Podjechali i zaczęli mocno sprzeczać się z pijanymi żołnierzami, którzy nas ustawili. Po kilku minutach zapytali się, czy jest ktoś, kto porządnie mówi po niemiecku, bo mają coś do powiedzenia. Zgłosił się mój ojciec. Niemcy powiedzieli, że ci, co nas przyprowadzili, żołnierze, mają obowiązek zaprowadzić nas na Opacz. Pierwszy przystanek był Szczęśliwice, następny był Opacz – to już było poza Warszawą. Powiedział: „Mają obowiązek was tam doprowadzić. Nic wam się nie stanie”. Tata to powtórzył. Niemcy poczekali, jak nas razem zbiorą i popędzili nas dalej. Popędzili nas kilkadziesiąt metrów dalej i znowu nas zatrzymali. Już byliśmy przerażeni, ale to były krzaczki, dawniej nazywało się to ogród Lewińskiego (tam kiedyś były pyszne czereśnie). Żołnierze jeszcze raz zaczęli nas dopytywać o nasze kosztowności, biżuterię.

  • Mimo że wcześniej już zabrali.

Tak, ale teraz już nas obmacywali – czy mamy, kazali pokazywać ręce. Mojej koleżance zerwali kolczyki z uszu. Pamiętam jak dziś, krew – niewiele krwi z uszu leci, ale widziałam krew z uszu. Miałam chustkę na głowie – i też miałam kolczyki, ale miałam chustkę i wszyscy zapomnieliśmy o kolczykach. Zamiast na Opacz skierowali nas na Opaczewską i Opaczewską w stronę Zieleniaka. Ale nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy, tylko szliśmy Opaczewską. Na Opaczewskiej działy się okropne rzeczy. Z okien wyrzucali różne rzeczy.

  • Niemcy?

No tak, żołnierze.

  • Czyli wcześniej wyrzucili ludzi, a potem dobytek?

Tak. Nie wiem, czy już wyrzucili ludzi, bo po drodze widzieliśmy – do dziś pamiętam kobietę leżącą na ulicy, w całkowitym rozkładzie, w brzuchu chodziły glisty (było gorąco), to był okropny widok. Potem jak szliśmy, to przed nami ludzie mówili: „Uważaj, bo dzieciak leży”. Rzeczywiście widziałam, stąpałam po czymś takim, jakby to było rozgniecione dziecko.
Tak doszliśmy do Zieleniaka. Na Zieleniaku – wąskim przejściem wchodziliśmy na Zieleniak – już był tłum ludzi. Gorąco niesamowicie. Kazali nam się tam rozłożyć, więc rozeszliśmy się.

  • Znaleźć jakieś miejsce?

Tak. Moi rodzice gdzieś się umieścili. Ludzie powiedzieli nam, że tu się w nocy dzieją okropne rzeczy, że są gwałty, że strzelają. I że nie ma wody – największy kłopot to wody. A wody na Zieleniaku nie było – kranu nie było. Wytłumaczyli nam ludzie, że naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, jest kran i trzeba pójść po wodę. Ale nie każdy przyniesie tę wodę, bo „ukraińcy” – my na nich mówiliśmy „ukraińcy”, ale to nie byli Ukraińcy, to byli Niemcy… Jednym słowem ci żołnierze strzelali sobie do ludzi, którzy przynosili wodę. Jedni przyszli z wodą, inni nie przyszli z wodą. To była tragedia. Moja mama miała butelkę słodkiego soku. I jeszcze jedną rzecz moja mama zrobiła. Z okropnej rozpaczy, jak opuszczaliśmy dom, mama chwyciła miskę jajek (były jajka pod ręką, była miska jaj). Dlaczego mówię o tych jajkach: potem, jak już byłam w Niemczech – po obozie przejściowym, jak już pracowałam w fabryce…

  • Opowie pani o tym również, na pewno nawiąże pani do tej historii.

Moja mama zabrała te jajka i nie zabrali mamie jajek. Pozwolili jej przejść, ale w nocy zaczęli szukać – przypomnieli sobie, że była kobieta z jajkami. Wyciągnęli moją mamę, z jajkami, i robili jej zdjęcia. Nie wiedzieliśmy, dlaczego robili zdjęcia. Potem dowiedziałam się po co, kilka miesięcy później. Moja mama była w kronice niemieckiej – że tak Niemcy usuwali ludność z Warszawy, że mogliśmy wszystko zabrać, nawet te głupie jajka.

  • Jak długo pozostaliście na Zieleniaku?

Trzy dni. To były okropne trzy dni.

  • W nocy też byliście na wolnym powietrzu?

Tak, oczywiście! Ale był upał. Widzieliśmy… To były sceny… Nie można tego zapomnieć. Cała Warszawa płonęła, szczególnie Grójecka. Płomienie okropne, upał niesamowity. A my tu jesteśmy. Tak jak mówili kiedyś, że Neron podpalił Rzym. To był widok niesamowity! Niesamowity! I upał. Poza tym całą noc żołnierze przewracali wszystkich, szukali młodych dziewcząt, młodych kobiet – działy się rzeczy… trudno opisać. Mnie rodzice położyli na ziemi, przykryli mnie różnymi rzeczami i siedzieli na mnie. Całą noc siedzieli – inaczej nie wiem, jakby to było. Po trzech dniach Niemcy oświadczyli przez megafony, że mamy się zebrać w kolumny, po cztery osoby i idziemy. Mamy opuścić ten teren.
  • Czy karmiono was przez ten czas?

Ależ nie! Skąd! Oczywiście, że nie. Oczywiście nasłuchaliśmy się, jacy my bandyci – to mówili nam przez megafony. Poszliśmy Opaczewską w stronę Dworca Zachodniego. Po drodze, jak szliśmy, widzieliśmy, jak podpalają nasz dom, taką rurą.

  • Miotaczem płomieni?

Tak, właśnie tak. To był straszny widok.

  • Czy doszliście do pociągów?

Do pociągów. Weszliśmy w normalne pociągi. Załadowali nas, ile się dało, upychali nas mocno. Pojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie znowu gehenna. Straszna. Tłum ludzi w halach, niesamowite. Od razu nas rozdzielili – mężczyzn na jedną stronę, kobiety z dziećmi na drugą stronę, a kobiety samotne jeszcze oddzielnie. Moja mama wpadła na pomysł, że będę matką mego trzyletniego brata i wetknęła mi brata w rękę. W związku z tym przeszłam tu, gdzie są kobiety starsze. Moja mama była nie taka starsza, tylko była bardzo zmarnowana. Ja poszłam z kobietami z dziećmi, a mój tata oddzielnie, już się nie spotkaliśmy z ojcem, już był gdzie indziej. Zostaliśmy w Pruszkowie. W Pruszkowie już mogliśmy mieć wodę do picia, ale dostać wodę, to była wielka sztuka.

  • Nie mieliście żadnych naczyń.

No tak! Poza tym niesamowity tłum! A jeszcze, co gorsze – jak dojechaliśmy do Pruszkowa, to myślałam, że się świat zawalił, bo pędzono nas jak niewolników, jak niesamowitych przestępców! A tu, w Pruszkowie, ludzie chodzą, normalnie. Nie mogłam sobie wyobrazić, co się dzieje! W głowie mi się nie chciało pomieścić. Tutaj normalne życie, a my, z Warszawy – co my takiego zrobiliśmy?

  • W końcu to tylko cywilna ludność.

No właśnie. Ale tak czy inaczej – co my takiego zrobiliśmy, że nas z domu wyrzucono jak… Nie wiem, nawet zwierząt nie wyrzuca się z domu. W Pruszkowie byliśmy też trzy dni. Ale moja mama zachowała pewną część biżuterii. Zachowała piękne kolczyki, cenne. Doszła do oficera niemieckiego – wydawało jej się, że to człowiek na pewnym poziomie – i powiedziała swoją łamaną niemczyzną, że: „Panie oficerze, moja córka jest z dzieckiem. Dziecko jest chore, potrzebujemy lekarza. Czy moglibyśmy wyjść na miasto? Może pan udostępni nam…” – i moja mama podała mu kolczyki. Kolczyki wziął i moją mamę jeszcze stłukł przy okazji. I kolczyków nie było, i nic nie było.
Następnego dnia ustawili nas rzędami do pociągu, do wagonów towarowych. Upchali nas niesamowicie i zaplombowali – bez wody, bez niczego. Byliśmy tak stłoczeni, że ledwie mogliśmy stać. I jechaliśmy. Jechaliśmy, jechaliśmy dwie doby. W wagonie działy się rzeczy nie z tej ziemi, bo przecież trzeba było się załatwić, nas było dużo. Ludzie dostawali różnych załamań nerwowych, różne rzeczy się działy. Okropne… Okienko było jedno – malutkie, u góry. Co pewien czas ktoś życzliwszy podstawiał kogoś bardziej życzliwszego, żeby troszkę powietrza łyknąć, bo przecież był tłum ludzi.
Zatrzymaliśmy się wagonami i Niemcy pozwolili nam wyjść – na jakiejś stacji, nawet nie mam pojęcia na jakiej. Rozdawali nam herbatę czy coś ciepłego do picia. Nie wiem, czy piliśmy, nie pamiętam. I znów wsiedliśmy w wagony i pojechaliśmy do Wrocławia (nazywał się Breslau). I znów szok niesamowity. Dojechaliśmy do Wrocławia wieczorem. Wyszliśmy na dworzec, pędzono nas. Była masa Niemców, oficerów. Piękny dworzec, pięknie oświetlony – Europa, kultura. A my – nędznicy, w ogóle poza nawiasem. Niemcy przyglądali się nam, z wielką przyjemnością patrzyli na nasze upodlenie. To było coś strasznego. Moja mama mówiła: „Nie patrz na nich, bo zrobisz im przyjemność. Patrz się w drugą stronę”. Pewien czas szliśmy i [doszliśmy] do tak zwanego obozu przejściowego. Ale już dla nas nie było miejsca w barakach, więc znowu umiejscowiliśmy się na trawie, przez barakami. Mój brat miał przecież trzy lata, to był koniec sierpnia – [chyba] 18.
Następnego dnia zwołali nas. Określili, że ta grupa, która przybyła wtedy i wtedy ma się zgłosić do pryszniców. Utworzyliśmy grupy, dostaliśmy numerki i byliśmy znowu przekonani, że to będzie gaz (bo tak się mówiło). Bo kazali nam się rozebrać, wszystkie rzeczy zostawić. Weszliśmy do pryszniców. Wszyscy patrzą się w górę, kiedy puści się gaz. To było straszne. Moja mama była zrozpaczona, przykro jej było niesamowicie. Ludzie płakali. Ale puściła się woda.

  • Cały czas byłyście razem? I pani, i mama?

Tak jest. Z moim bratem. Po kilku dniach (dwóch czy trzech) ogłoszono, że: „Kto chce iść do pracy, proszę się zgłosić…”. Oczywiście jedzenia nie dostawaliśmy. Ale Polacy to [jest] bardzo zaradny naród. W sąsiedztwie (gdzie spałyśmy na trawie) pani coś gotowała w wiadrze – kaszę czy… Powiedziała: „Dam wam, tylko w co weźmiecie?”. Moja mama znalazła [pobitą szklankę] czy kawałek butelki i dostałyśmy troszeczkę tego. Niesamowite rzeczy… Zgłosiłyśmy się, że chcemy jechać do pracy.

  • Obie?

Ja, mama i mój brat. Ale powiedzieli, że mogą pójść tylko rodziny z mężami. Nie mamy męża. Powiedzieli, że kobiety z dziećmi – a jeżeli kobieta, to z mężem. Nie mamy męża. Ja mam dziecko, mama nie ma męża. Mama podeszła do jakiegoś mężczyzny i mówi: „Czy pan chce być moim mężem?”. Mówi: „Dobrze”. Zgłosił się na męża do mojej mamy i razem poszliśmy do [miejscowości] Greiffenberg, [po polsku] Gryfów, na terenie Polski. Ustawiono nas na rynku – tak jak się czytało w „Chacie wuja Toma” – i oglądali nas Niemcy.

  • Tak jak na targu niewolników.

Naprawdę. Oglądali nas – mięśnie nam oglądali, nogi. Naprawdę! Aż trudno uwierzyć, że coś takiego mogło się zdarzyć. Mojej mamie oglądali, czy ma swoje zęby – dziwili się, że ma tyle złotych koron. Niesamowite! Wybrali jednych do bauerów, na rolę, a nas wzięli – moją mamę, mnie i tego pana – do fabryki, [w której] produkowano części do V-1. Ale nazywało się to fabryka mebli. To było w Langenöls – dzisiaj Leśna. Tam dojechaliśmy już pociągiem, zupełnie kulturalnie. Dostaliśmy miejsce do spania. To było bardzo zagęszczone miejsce, ale…

  • To już nie były baraki?

Nie. Właściwie umiejscowili nas w salach po teatrze. Porobiono sztuby i po kilka osób – na wiórkach, zupełnie znośnie, byłyśmy. Poszłyśmy do pracy do fabryki.

  • Czy praca była ciężka?

Moja mama dostała bardzo ciężką pracę. Pracowała w lakierni. Wszyscy Niemcy byli w maskach i w ochronnej odzieży, a Polacy nie. Ja dostałam zupełnie ładną pracę przy robieniu dziurek – w metalowych płytkach robiłam sobie dziurki. Było bardzo fajnie.
Pewnego dnia przyszła pani, pięknie mówiła po polsku. Przedstawiła się, że jest żoną wicedyrektora fabryki i potrzebuje służącą. Chodziła po salach i wybrała mnie. Sześć godzin pracowałam wtedy w fabryce i sześć godzin u niej, bo normalnie pracowało się dwanaście godzin. Chodziłam do niej na sześć godzin. U niej była świetna praca, było czyściutko, elegancko. Natomiast tortury stosowała mi niesamowite. To była folksdojczka, pochodziła z Kielc i ubliżała mi na każdym kroku. Na każdym kroku wiedziałam, że jestem bandytka, że jestem… Wszystkie najgorsze przezwiska, jakie można było wymyślić, to były o mnie. I że Polacy to bandyci, a ci z Warszawy to w ogóle – trzeba to zlikwidować, tak jak powiedział Hitler, zrównać z ziemią i koniec. I ona mi to wszystko mówiła, a ja słuchałam. Nie wiedziałam, jak się zemścić.

  • I nie mogła pani zrezygnować z tej pracy.

W ogóle nie było mowy! Ale mściłam się w ten sposób, że nożyczkami ucinałam jej piękną bieliznę pościelową, która była na samym dnie – wiedziałam, że nieprędko do niej się dostanie. Nożyczkami ucinałam rogi. Dopiero wielka zemsta, prawda? Ale było mi troszkę lżej.
Pewnego dnia w mojej fabryce Niemiec wziął mnie do innej pracy – do dźwigania jakby skrzydeł – czegoś wielkiego. Brał z lżejszej strony, a ja z cięższej. Nie mogłam sobie z tym dać rady! Sześć godzin – już po kilku godzinach… Myślałam, że w ogóle nie doczekam tych sześciu godzin. Zaczęłam mu ubliżać, ale czysto po polsku. Nie przeklinałam, bo do dzisiaj nie używam brzydkich słów, tylko mówiłam mu, że jest bałwan, że życzę mu, żeby mu się tak pięknie powiodło jak mnie tutaj urządzili – wszystko w tym stylu. I tak sobie przemawiałam, przemawiałam. Skończyło się moje sześć godzin i wtedy mi czyściutko po polsku powiedział: „A teraz pójdziemy do żandarmerii”. Czyściutko po polsku. Już nie wiem, czy bardziej byłam zmęczona, czy bardziej przerażona. Mówi: „Chyba, że mnie przeprosisz na kolanach”. Powiedziałam: „Nie, mogę przeprosić, ale na kolanach to nie”. – „Przeprosisz mnie na kolanach!”. Powiedziałam: „Nie, nie przeproszę na kolanach”, myślę – pies ci mordę lizał. „Mowy nie ma, nie przeproszę i koniec”. W rodzinie u mnie jest taki głupi upór, nieuzasadniony. Mama mi mówiła: „Dlaczegoś go nie przeprosiła na tych kolanach!”. Powiedziałam, że mi się kolana nie chciały zgiąć, koniec. Powiedział, że jadę do obozu karnego. Moja mama zabrała się ze mną. Wtedy wyszło na jaw, że pan, [który] jest z nami, to nie jest mąż mamy (bo i oddzielnie mieszkał) i zrobiło się źle. Tego pana aresztowano. Nic o nim nie wiemy. W ogóle nie mam pojęcia, w ogóle nie wiem, jak się nazywał – nie pamiętam. Mnie, moją mamę i mego braciszka wzięto do obozu karnego.

  • Straszna konsekwencja tego…

Ubliżenia. A moja Niemka powiedziała: „Mówiłam wam – wszystkim opowiedziała – że to jest takie nasienie, ci Polacy, że trzeba ich zlikwidować!”. Tak mi [powiedziała] na pożegnanie. Bo moja mama poszła do niej i mówiła: „Pani Hanke, niech pani pomoże coś. Przecież moja córka ma dopiero czternaście lat – piętnastu jeszcze nie ma”. – „Nie – powiedziała – jej się należy kara”. A jeszcze kiedyś oglądała kroniki filmowe – u [siebie] w mieszkaniu, puściła sobie. I mówi do mnie: „Chodź! Chodź! Pokażę ci, jak tych ostatnich bandytów usuwają z Warszawy!” – to był już koniec Powstania. Przyszłam patrzeć. Niemcy mówią, że usunięto większość ludzi z Warszawy i [to] bardzo humanitarnie, bo [ludzie] mogli brać wszystko. I na pierwszym planie jest moja mama z jajkami! Ja się nie przyznałam jej, że to jest moja mama (ona oczywiście mojej mamy nie poznała). Ale było mi tak przykro, że tacy humanitarni Niemcy, że moją mamę z jajkami wyrzucili. A moja mama straciła głowę i wtedy wzięła te jajka (i tak nic z tych jajek nie było). Jednym słowem pani Hanke nie pomogła nam i wyrzucono mnie do obozu. Tam było bardzo źle.

  • Jaki to był obóz?

To był nieduży obóz pod…

  • Obóz pracy?

Tak, obóz pracy, chodziliśmy do pracy. Ale były tam różne narodowości, i Cyganie, i my. To było pod Jelenią Górą, na przedmieściach Jeleniej Góry, w pobliżu rzeźni. Był smród niesamowity, bo Niemcy wyrzucali resztki (był dół) i wszystko szło w stronę naszego obozu. Nasz obóz z ulicy bardzo ładnie wyglądał, bo to było tak urządzone, że tylko była trawa, a my wszyscy byliśmy w dole. Były bardzo ciężkie warunki, straszne. Pluskwy były niesamowite. Moja mama nie pracowała, bo była już w złym stanie – miała bardzo spuchnięte nogi, była owrzodzona. Tylko ja chodziłam do pracy. Więc moja mama pół nocy albo i więcej zbierała ze mnie pluskwy – po prostu zgarniała. Spaliśmy na wiórkach i w tych wiórkach [pluskwy] strasznie się mnożyły. To było straszne, okropne.
Chodziliśmy do pracy. Na mieście były różne grupy ludzi – jedni szli do kanalizacji… Mnie przydzielono do kanalizacji – kopania dołów do kanalizacji. Ale to już nie było długo – obóz trwał sześć tygodni, bo potem już był koniec wojny, więc mi się to bardzo ładnie udało.

  • Jak wyglądało dla was zakończenie wojny? Kto wyzwolił obóz?

Nie czekaliśmy. Zastępcą Lagerfuhrera był człowiek, który bardzo dobrze mówił po polsku i był bardzo niedobry. Bił nas, upokarzał – podły człowiek. Ale przestraszył się, że to już jest koniec wojny i tak to się wszystko dzieje, więc uprzedził nas: „Wiecie, wojna się kończy. Chyba przegramy” – tak powiedział. Jak tak nam powiedział, to się natychmiast wszyscy dowiedzieliśmy, ludzie się zorganizowali i napadli na Lagerfuhrera, rozbroili Niemców. Były strzały – wiem, że były okropne sceny, palili Niemców. Różne rzeczy były. Ja z moją mamą prędziutko z obozu, w nogi. Pierwsza rzecz – uciekamy. I wybrałyśmy się, [żeby] wyjść. Szłyśmy, szłyśmy – później spotykałyśmy grupy ludzi, przyłączyłyśmy się. Różne rzeczy widzieliśmy po drodze, drastyczne. Doszliśmy do Legnicy.

  • Czy szłyście same, czy to była większa grupa?

To była większa grupa. Ale w pewnym momencie jak szłyśmy, były jeszcze jakieś walki i nie mogliśmy przejść. Jeszcze po tej stronie byli uzbrojeni Niemcy, były czołgi. Powiedzieli: „Chcecie iść do ruskich? To idźcie, proszę bardzo”. To my, ta grupa ludzi – nas było około stu osób, to była dosyć duża grupa, byli mężczyźni – poszliśmy w stronę ruskich. Przyszliśmy do ruskich. Rzeczywiście – po pewnym czasie, po kilkunastu minutach zjawili się żołnierze rosyjscy, oczywiście pijani. Zachowywali się okropnie. Wtedy rosyjski oficer powiedział: „Po co żeście tu przyszli? Ja tych ludzi tu nie powstrzymam. Idźcie z powrotem do Niemców”. [Proszę] sobie wyobrazić, że poszliśmy z powrotem do Niemców. To było okropne. Ale zatrzymaliśmy się w jakiejś ogromnej stodole, wszystko było dziwnie. I następnego dnia – cisza, zrozumieliśmy, że to koniec wojny. Ale nie widzieliśmy ruskich żołnierzy – aż w Legnicy. Tam dopiero też było źle. Zatrzymaliśmy się w dużym domu naprzeciwko szpitala, gdzie nam ruscy żołnierze strasznie dokuczali, okropnie. Przychodzili w nocy, wyciągali kobiety. Strasznie. Jedna z moich koleżanek umówiła się z oficerem – przyrzekł, że załatwi jej transport do Warszawy. Wróciła nad ranem z urżniętymi piersiami. Wykrwawiła się i umarła.
Potem usiłowaliśmy dostać się do Warszawy. [Jechaliśmy] pociągiem towarowym. Jeszcze moja mama stoczyła wielką walkę w towarowym pociągu, bo ruscy żołnierze przeskakiwali po wagonach i: „Oddajcie, co macie!” – Imiejesz... A moja mama miała tylko suchary i nie chciała mu oddać tych sucharów. I niewiele owało, żeby zginęła przez suchary. Jakiś moment, ktoś odwrócił jego uwagę i poszedł dalej.
Przyjechaliśmy do Warszawy, wyszliśmy na Dworcu Zachodnim – a tu słupy! Słupy! Kominy! Cała Częstochowska, nasza ulica – wszystko, to był widok niesamowity. Wszystko spalone – tylko do dziś widzę te słupy – ogromne kominy, powypalane domy. I koniec. Przyszliśmy – domu nie ma…

  • Nie było do czego wracać.

Ale mieliśmy swój dom.

  • Dom ocalał?

Nie, spalony – podłóg nie było, okien nie było, ale mury stały. Doszliśmy do domu. Patrzymy – tata jest na dachu. Mama mówi: „Chwileczkę, ja sama pójdę”. Doszła do ogrodzenia (zniszczone), mówi: „Proszę pana! Czy pan może nam wody podać?”. Mój tata się wychylił: „Idź, kobieto, żadnej wody tu nikomu nie daję. Leży trup w studni! Idź babo!”. Moja mama mówi: „Ach, ty bydlaku! To ja tyle przeżyłam, a ty sobie siedzisz na dachu?!”. I tak się zaczął nasz powrót do domu.

  • To właściwie szczęśliwe zakończenie, bo biorąc pod uwagę, jak straszliwe były wasze przeżycia… Bo zarówno strona niemiecka jak i Rosjanie…

Okropnie.

  • To przechodzi pojęcie, jak postępowali z ludnością.

Jak my się strasznie baliśmy Rosjan! Bardzo! Tych żołnierzy rosyjskich. A Niemki jak się bały! Jedna Niemka dała nam schronienie i coś do jedzenia, to pomagałyśmy jej zatarasować drzwi.

  • Właśnie przed Rosjanami.

Przez Rosjanami. Straszne to były momenty.

  • Ale szczęśliwie wróciliście i przetrwała rodzina. I to jest ważne.

No, nie tak bardzo.

  • Ale zapomnieć się tego nie da nigdy. I kto wie, czy trzeba zapomnieć. Chyba nie.

Jak to [było]… – „precz z mej pamięci”. Moja pamięć ani twoja pamięć… Nie. Można z serca, można z oczu, ale to niestety – nic nie można.




Warszawa, 12 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Halina Kowalska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter