Halina Rogozińska „Mała”

Archiwum Historii Mówionej
  • Pani Halina Rogozińska, urodzona 30 października 1926 roku w Warszawie, pseudonim „Mała”, lub „Niebieska”. Żołnierz, łączniczka IV Obwód Ochota. Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Byłam w Turowie w ziemi Płockiej, to jest dwadzieścia pięć kilometrów od Płocka, w majątku moich rodziców i tam zastała nas wojna. Zresztą widziałam wtedy nawet bitwy, to tak w pamięci dziecka się bardzo [utrwaliło], bitwę powietrzną dwóch samolotów. Koło tego majątku była droga między Płockiem a Płońskiem, więc do tej pory pamiętam dudniące samochody ciężarowe z wojskiem niemieckim, niestety, bo tam bardzo szybko tą część [Polski] zajęli. Zresztą później właśnie włączyli do Rzeszy, i dlatego potem zostaliśmy stamtąd wysiedleni. Jakiś czas trzymali nas, i tak dłużej niż innych ziemian, dlatego, że ojciec mój, znał bardzo dobrze niemiecki, bo w Niemczech kończył architekturę, więc znał bardzo dobrze niemiecki. W związku z tym często służył Niemcom jako tłumacz.
Ale później dowiedzieliśmy się, że już dużo ziemian aresztowali i zabierali do obozów. Mój ojciec został uprzedzony, że lada dzień będzie [aresztowany]. Wtedy razem z moim najstarszym bratem przedostali się do Warszawy przez zieloną granicę. Natomiast my, młodsze rodzeństwo, (bo ja jestem z piątki rodzeństwa), więc jest jeszcze czwórka rodzeństwa i mama nasza zostaliśmy majątku, czekając spokojnie na wysiedlenie. I wysiedlenie niedługo rzeczywiście przyszło, z tym, że było ono na przełomie lutego i marca, było dosyć zimno, nas najprzód wieźli na taki punkt [zborny] w kościele w Blichowie. Wieźli furkami a potem [w Blichowie załadowali] na ciężarowe samochody i tymi ciężarowymi samochodami [zawieźli] do Działdowa. W Działdowie był obóz przejściowy i tam byliśmy mniej więcej dziesięć dni, dwa tygodnie. Były tam koszmarne warunki. [Obóz zorganizowany był] w starych [koszarach wojskowych]. Między innymi WC było w ten sposób zrobione, że była [wykopana] dziura na podwórku a nad tą dziurą [żerdzie. Tam] kiedyś wpadło żydowskie dziecko i [Niemcy] je dotopili. To było straszne, koszmarne przeżycie. Moja mama – Maria Rutkowska i mój siostry: Bożena lat osiem, Anna lat pięć i ja – trzynastoletnia byłyśmy] w takim budynku, gdzie widzieliśmy z jednej strony obóz dla księży, widzieliśmy jak ich straszliwie tłuką, a z drugiej strony był [obóz dla Żydów. Tego] nie widać było z okien, ale jak się szło do ubikacji to było widać [obóz] dla żydów, bo to z niemiecką pedanterią podzielili i tam były też koszmarne rzeczy. Tak jak wspomniałam [widziałam tam jak Żyda] zakopywali żywcem. Koszmarne przeżycia. To było w Działdowie, ale nie byliśmy tam długo, około dwóch tygodni i potem załadowali nas do wagonów bydlęcych oczywiście i tutaj do Generalnej Guberni nas wywieziono. Niemniej jednak w Działdowie zdążyłam mieć zapalenie płuc i później miałam nawet gruźlicę. Ale na szczęście jakoś się wyleczyła gruźlica w Warszawie.
I potem znalazłam się już w Warszawie i uczyłam się na tajnych kompletach w Warszawie i w Otwocku. W związku z gruźlicą byłam dosyć długo w Otwocku w prewentorium i tam też chodziłam na tajne komplety do gimnazjum. Natomiast już od 1943 roku byłam w tajnym harcerstwie, z tym, że było to harcerstwo przy NSZ, nie przy AK. Ale to była cześć NSZ, która się połączyła z AK. Byłam w harcerstwie, natomiast przed 1944 rokiem, na jakiś miesiąc powiedzmy przed Powstaniem, zostałam skierowana do Armii Krajowej i miałam przydział właśnie na Placu Narutowicza do pani Zofii Namiotkiewicz, która była jedną z dowodzących Wojskowej Służby Kobiet. Dwa tygodnie przed Powstaniem byłam już skoszarowana. To znaczy byłam u pani Namiotkiewicz i jej matki, przy Placu Narutowicza, mieszkałam tam, już nie u rodziców i zajmowałam się tym, że pomagałam, chodziłam jako łączniczka, a bardzo często pomagałam w dyskretnym przewożeniu środków opatrunkowych już [przygotowanych] na Powstanie. [Pani Zofia Namiotkiewicz] gromadziła [leki i środki opatrunkowe] i ja jej w tym pomagałam. Natomiast przed samym Powstaniem chodziłam już z rozkazami o godzinie „W”. Zawiadamiałam w różnych punktach, i potem 1 [sierpnia] zostałam przydzielona do punktu sanitarnego, który mieścił się na ulicy Filtrowej róg Asnyka i tam głównym lekarzem [i] głównym lekarzem Ochoty [był] doktor Goldman-Zaborowski. [Używał] dwa nazwiska, ale nie pamiętam, czy on wtedy był jako Goldman, a po wojnie był jako Zaborowski, czy odwrotnie.

  • Wracając do czasów okupacji, przed Powstaniem. Jakie zajęcie było dla pani głównym źródłem utrzymania?

Byłam jeszcze bardzo młoda i w związku z tym, że moi rodzice byli wysiedleni było bardzo ciężko. Pamiętam taką Wielkanoc w czasie okupacji, gdzie oprócz tak zwanego przydziałowego chleba, nie życzę nikomu takiego chlebka przydziałowego, to na całą Wielkanoc, na całą rodzinę mieliśmy jeden słoik smalcu. Ale i tak byliśmy bardzo zadowoleni i do tej pory pamiętam jak mój ojciec powiedział: „Ale Marysiu, jest jeszcze trochę mąki, zrobisz kluseczki i będą wspaniałe święta”.
Natomiast później − moja mama była bardzo energiczną niewiastą − zwykle jakoś zdołała zdobyć trochę [pieniędzy i jedzenia]. Trochę nas wspomogło to, że część biżuterii i jakiś cennych przedmiotów moi rodzice dali do naszej nauczycielki [pani Szymborskiej]. Byliśmy uczeni w domu, bo to daleko od miasta. [dzieci ziemian szkołę podstawową przerabiały z nauczycielką w domu, a do miasta jechały do gimnazjum i liceum. Pani Szymborska]. przysyłała przez szmuglerza biżuterię [rodziców]. Niestety, pierwszy i drugi raz przyniósł, a potem potrafił już podrabiać pokwitowanie, i wszystko resztę ukradł, tak że nie za wiele tego było. Ale to nam pomogło przeżyć. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, było RGO, Rada Główna Opiekuńcza w czasie okupacji i tam... Nie pamiętam już jak to było dokładnie, ale wiem, że sporo ziemian pracowało w RGO i starali się wzajemnie wspierać, bo były rzeczywiście naprawdę głodne okresy. Między innymi właśnie przez RGO ja i moje dwie młodsze siostry wyjechałyśmy pod Kraków na wakacje, gdzie bardzo żeśmy się zaprzyjaźniły tam z ludźmi, [u których byłyśmy]. W ten sposób jakoś żeśmy przeżyli, ale dosyć trudno.

  • Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina, albo szkoła?

Przede wszystkim rodzina. Szkoła to też, [ale] jeżeli chodzi o szkołę, bo zmieniałam szkoły ciągle, bo ciągle gdzieś się przenosiłam. Ale największy wpływ miały na mnie siostry zmartwychwstanki na Żoliborzu, gdzie byłam jakiś czas, i gdzie naprawdę powiedziałabym, że one miały takie nowoczesne podejście do dziewczynek. No były też inne, wszędzie są różni ludzie, ale myśmy miały przede wszystkim wychowawczynię nadzwyczajną, która właśnie wspomagała nas, przy tym rozmawiała z nami o tym, gdzie która jest, w jakim tajnym harcerstwie, w AK, czy coś takiego. Chociaż nakazywało się, żeby nie rozmawiać, ale jednak nas wspierała i rozmawiała.
Jeśli chodzi o rodziców to niesłychanie patriotycznie. Ojciec mój był starszy o 15 lat od mojej mamy [i] już w czasie okupacji bardzo ciężko chorował, miał po prostu złośliwą anemię, ale mimo to udzielał się. Był architektem, więc dla podchorążówek AK, robił [rysunki szkoleniowe], rysował części broni, [dystynkcje i wiele innych]. Przyjeżdżali zabierali, przynosili następne do rysowania i ojciec często to robił. Dla mnie, mimo, że już w tej chwili mam 78 lat, to dalej nie wiem czy potrafiłabym tak się zachowywać i tak patriotycznie wychowywać swoje [dzieci], a byłam z piątki rodzeństwa... Moje starsze rodzeństwo [należało do] Armii Krajowej podziemnej. Jak szłam już na skoszarowanie przed Powstaniem moi rodzice nie powiedzieli nawet słowa żalu. Nie tylko [żeby nie iść], ale że się boją o nas czy coś takiego, nie. Zawsze mówili, że to jest nasz obowiązek i że idziemy, [bo tak trzeba]. Ja nie wiem czy bym się na to zdobyła w stosunku do swoich dzieci i swoich wnucząt.

  • Gdzie i kiedy walczyła pani w czasie Powstania?

W Powstaniu byłam na Filtrowej, przy rogu Asnyka i tam był punkt sanitarny, ale ja byłam przede wszystkim jako łączniczka, nie byłam jako sanitariuszka mimo, że miałam [także przeszkolenie sanitarne]. Kilkakrotnie byłam, co tak krótko brzmi ale to pod ostrzałem więc dosyć trudno, szłam do takich punktów oporów, bo tam wszędzie [byli] Niemcy. Obstrzał był szalony z kościoła na Placu Narutowicza. Bo [Niemcy] mieli broń maszynową na wieży i strzelali, i rzeczywiście strasznie dużo [ludzi] pozabijali. Ale mnie się udało, mimo, że kilkakrotnie chodziłam do punktów oporu, między innymi na Mianowskiego, tam był znany punkt oporu. [na Ochocie] Powstanie trwało krótko, jedenaście dni. [Pamiętam] pożar, [części] tego budynku, [w którym byliśmy – jest] to wspomnienie wtedy jeszcze siedemnastoletniej dziewczyny, że z jednej strony entuzjazm ogromny młodzieży, z drugiej strony jak był pożar [a] wody już nie było. Mimo, że [dom był] tuż koło filtrów to myśmy już wody nie mieli, ale była studnia, więc trzeba było wiaderkami nosić. Jeden z takich dowódców mówi: „Biegnij i kogoś jeszcze pościągaj z piwnic”. I ja do tej pory mam w oczach młodych ludzi, [grupkę], która zsiniała ze strachu, ale nie wyszła. Tak że różni byli ludzie, ale też nawet nie bardzo potępiam. No są ludzie, którzy boją się jakoś bardzo. To było do 11 [sierpnia]. 10 [sierpnia] było tam bardzo ciężkie przeżycie. Już Niemcy wchodzili... i „własowcy” też tam przychodzili często. Tak że nas, dziewczęta doktor Goldman chował w bardzo niewygodnym miejscu to znaczy na pawlaczach, gdzieśmy były skręcone. Potem we dwóch nas wydłubywali z tego pawlacza bośmy były takie zdrętwiałe. Potem stwierdził, że to takie niedobre miejsce i w piwnicy nas zasypał węglem. Leżałyśmy pod węglem, ale później już się nie dało tego wszystkiego ciągnąć i przeżyłam taki bardzo tragiczny moment, kiedy [nam wszystkim młodym] Niemcy kazali wyjść na podwórko. Pod jedną ścianą nas wszystkich zgromadzili, a z drugiej strony stał karabin maszynowy. Wyglądało [to] mocno niedobrze. Myślę, że byliby nas tam rozstrzelali, ale [wszedł] w pewnym momencie z zewnątrz jakiś oficer niemiecki i [rozkazał Niemcom, którzy nas pilnowali, żeby: „Wszystkich tych młodych dać nam, bo mamy zepsute samochody i jeszcze coś, do pchania, i ja ich zabieram”. No i wyszliśmy spod karabinu, udało się nam! Potem [wróciliśmy a] już tych Niemców nie było, gdzieś ich zabrali. Natomiast bardzo groźni byli „własowcy”. 11 [sierpnia] wychodziłyśmy już na sławny „Zieleniak”. Po drodze „własowcy” usiłowali wyciągać dziewczęta, no ale [z nami szła matka dwóch łączniczek – pani Goldmain. Ona świetnie znała niemiecki i jakoś nas wybroniła, bo usiłowali nas „własowcy” wyciągnąć z szeregu, a to wiadomo, że bardzo źle się kończyło. [Pani Goldman] nas jakoś wybroniła dzięki temu, że mówiła świetnie po niemiecku, zresztą zdaje się, że męża miała Niemca, ale sama była Polką a jej dzieci były Polakami i patriotami. Starszy brat [tych dwu łączniczek] zginął w czasie Powstania. Potem dostałyśmy się na sławny „Zieleniak”. Tam też [byli] i chłopcy z naszych oddziałów. Zrobili barykadę z rzeczy [i] nas pod tymi rzeczami [ukryli]. Specjalnie blondynki były [zabierane przez „własowców”]. Chłopcy jeszcze siedzieli na tych rzeczach, żeby nas osłaniać. Stamtąd nas wieźli [kolejką] do obozu w Ursusie. I wtedy , kiedy już wysiadaliśmy z pociągu i pędzili nas do obozu, to we cztery: dwie siostry Goldman, ja i jeszcze jedna koleżanka, której nazwiska nie pamiętam, postanowiłyśmy uciekać. I właśnie mówię, że i wśród Niemców byli też różni Niemcy. Bo myśmy po głupiemu to zrobiły, bośmy skręciły w boczną ulicę, takie cztery plecy do zastrzelenia były bardzo łatwe, i Niemiec za nami strzelał i ja uważam, że on nie chciał nas zastrzelić, bo strzelał i w żadną nie trafił. Nie wierzę w to. Po prostu nie chciał nas zabić. Potem dostałyśmy się trochę przez mojego brata do szpitala polowego dla partyzantów. I tam [byłyśmy przez trzy miesiące w szpitalu w Łuszczewie i Pawłowicach]. Ja pojechałam szukać swoich rodziców i zresztą znalazłam ich.
  • Czy jako łączniczka schodziła pani do kanałów?

Nie. Tam nie. Tam jedynie też właśnie taki był moment, to nie były kanały. Był bardzo duży obstrzał, więc nie bardzo można było przejść. A mówiłam, że to był dom, budynek narożny między Filtrową i Asnyka, i chodziło o to żeby się tam przedostać. Między tymi dwoma domami pod ulicą był kanał ciepłowniczy. Tamtędy też przechodziłam ze dwa trzy razy, po prostu żeby się przedostać, ominąć jeden ostrzał, tędy przechodziłam. Ale to nie były kanały. To był kanał ciepłowniczy łączący domy, które były wspólnie ogrzewane.

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych w czasie Powstania?

W czasie Powstania moją koleżankę „własowcy” złapali. Nie dość, że ją złapali, to jeszcze potem ją postrzelili. Chcieli ją zastrzelić ale byli tak pijani, że zamiast strzelić jej w głowę –bo chciał w głowę − a przestrzelił jej szyję. I ona przeżyła, jest siostrą zakonną.

  • Jak ludność cywilna przyjmowała tą służbę, odnosiła się do Powstańców?

Bardzo serdecznie. Ja byłam tam krótko, bo Powstanie upadło, ale między innymi było wzajemnie niesienie sobie pomocy. Jedzenie było, takie jakie było, ale na przykład chłopcy, pamiętam zdobyli jakiś sklep Meinla, to były niemieckie sklepy, no to były wtedy nadzwyczajne rzeczy. Poprzynosili pyszne rzeczy. Nie było tego, żeby oni sobie sami zjedli tylko wszystko dzielili. To miedzy wojskiem jak gdyby, natomiast ludność cywilna też bardzo pomagała.
Tam myśmy widzieli [ludzi], idących z Woli. Byli strasznie okrwawieni, bo w tym czasie [Niemcy mordowali ludność Woli]. To były rzeczywiście okropne sceny.

  • Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innej narodowości, z Żydami, Amerykanami?

Ja się po wojnie dowiedziałam, że właśnie przez ten kanał ciepłowniczy, przez który ja pierwsza przechodziłam, bo byłam mała i bardzo chuda wtedy, potem właśnie dwoje Żydów tamtędy przeszło i gdzieś tam dalej uciekli. Ale ja ich nie znałam. Dopiero się później dowiedziałam.

  • Gdyby pani mogła opowiedzieć o życiu codziennym podczas Powstania? Skąd brała pani żywność, ubranie?

Ubranie to miałam ze sobą [w plecaku], ale wiem, że już się robiło chłodno i dostałam jakąś kurtkę, bardzo nie pasującą ale nie mniej jednak dostałam jakąś taką kurtkę jesienną. Natomiast miałam duże kłopoty z butami, dlatego, że w czasie pożaru, ponieważ gorliwie gasiłam, to sobie strasznie przepaliłam [buty]. I dopiero potem, też ktoś po prostu z mieszkańców dał mi jakieś buty. Bo te moje bytu po prostu [zwęgliły się], te które miałam. Tak że taka życzliwość była ogromna.

  • …?

Z takim właśnie okrucieństwem to się spotkałam już tam w Kampinosie, ale to też było w okresie Powstania tylko, że ja już byłam wtedy w Kampinosie. Tam „własowcy” grasowali i strzelali tak po prostu, jak jakaś kobieta się nie bardzo im poddawała. Między innymi postrzelili niewiastę, która miała kilkudniowe dziecko. Też byli na tyle pijani, że przestrzelili z dwóch stron poduszeczkę przy tym dziecku a tego dziecka nie zastrzelili. Po prostu jednak czasami wódka i dobrze też robi.

  • Czy w czasie Powstania był jakiś czas wolny, czy miała pani kontakt z rodziną?

Nie, bo ja byłam w zupełnie innej dzielnicy.
Przez długie miesiące nie wiedziałam czy moi rodzice przeżyli, czy moje rodzeństwo przeżyło. O nikim nic nie wiedziałam. Byłam zupełnie w innej dzielnicy, moja rodzina była w Śródmieściu, natomiast ja byłam na Ochocie. Czyli w ogóle nie miałam żadnych wiadomości. Z tym, że doktor Goldman bardzo się nami opiekował, tymi swoimi dziewczynami. Skąpe, bo skąpe racje, ale wszyscy razem siadaliśmy do stołu i co było tośmy jedli.

  • Rozumiem, że właśnie z tymi osobami pani się najbardziej przyjaźniła w czasie Powstania.

Tak. Z tym, że to było jedenaście dni, więc było trochę za krótko. Powiedziałabym, że największy kontakt miałam z panią Zofią Namiotkiewicz, u której byłam przez dwa tygodnie przed Powstaniem. I potem po wojnie też utrzymywałam z nią kontakt. No niestety nie żyje, bo ona już wtedy miała... No nie wiem, wydawała mi się, bardzo stara, przypuszczam, że miała trzydzieści kilka lat, tylko ja miałam siedemnaście to mi się zdawało, że bardzo już była sędziwa.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Odmawialiśmy razem wieczorną i poranną modlitwę, natomiast do kościoła się na pewno nie dało pójść, jako że kościół na Placu Narutowicza był zajęty przez Niemców i stamtąd był główny ostrzał.

  • Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, albo słuchała pani radia?

Podczas Powstania, przez jedenaście dni, nie dochodziła do nas prasa, natomiast mieli radio. I z radia dostawałyśmy wiadomości. Ktoś tam miał radio i oczywiście jedni drugim to powtarzali, i ciągle się żywiło nadzieję, że jednak przyjdą [z pomocą]. Nie tylko, że Rosjanie, ale że alianci przyjdą też z pomocą jakoś bardziej w Powstaniu.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Moment przerażenia na tym podwórku gdzie stałyśmy. Stałam i jednak jakiś tak zwany gołębiarz niemiecki się wstrzelił, i tak się wstrzelił, że mi włosy przestrzelił. Ale wtedy nosiłam włosy takie wysoko zaczesane i przestrzelił mi włosy, i tylko skaleczył mnie potem odłupany kawałek z muru, ale niewiele. Wtedy trochę przeżyłam to, taki był bardzo niemiły moment tym bardziej, że z takiego zupełnego zaskoczenia, bo ten gołębiarz się wtedy wstrzelił w tą okolicę chyba pierwszy raz. Poza tym dla mnie było strasznie przykre jak tam pierwszy poległ jeden z chłopców, Niemcy go tam zastrzelili. Też z daleka gołębiarz go zastrzelił. Potem był tam taki ruchliwy i życzliwy dozorca, który wodę nam nosił i [wszystkim pomagał]. Jego też zastrzelili właśnie przy studni. To były też śmierci strasznie przykre i takie przeżywane przez nas wszystkich.

  • A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Euforia – że będzie dobrze, że jednak na pewno zwyciężymy, że na pewno Polska będzie Polską. Pamiętam wtedy dyskusje dziewcząt, jaka będzie Polska? Na szczęście wspólnie doszliśmy wtedy do wniosku, że wszystko jedno jaka będzie Polska byleby była naprawdę Polską i bez Rosji.

  • Co najbardziej się utrwaliło pani w pamięci? Czy te lepsze wspomnienia, czy te gorsze?

Więc najlepsze, to właśnie ta euforia. Najgorsze były przygody z „własowcami”, którzy strasznie napadali na dziewczęta.

  • Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania już do maja 1945 roku?

Zaraz po Powstaniu, gdzieś w styczniu, z moją starszą siostrą wybrałyśmy się piechotą do Warszawy. Moi rodzice wtedy mieszkali na Złotej, w Śródmieściu i niestety – góra była zburzona, ale były jakieś rzeczy moich rodziców w piwnicy. Niestety było to już wykradzione, jedynie znalazłam, do tej pory pamiętam, jeden swój but w piwnicy, wobec tego [go] nie [zabrałam]. A po drodze znalazłam drugi i wróciłam po ten [zostawiony]. Wobec tego miałam dwa buty. Złodziej nie zabrał na szczęście sporo różnych materiałów piśmiennych znaczy – dowodów jeszcze właśnie z Turowa, z majątku rodziców i myśmy to wyniosły z Warszawy. Natomiast potem w naiwności ducha pojechaliśmy do Płocka, [skąd] do Turowa było ze dwadzieścia pięć kilometrów do majątku rodziców. Ale niestety znów z hukiem żeśmy zostaliśmy wysiedleni przez Urząd Bezpieczeństwa. Z tym, że mamy mojej akurat nie było, a mojego biednego, chorego ojca UB aresztowało i zabrało na posterunek. I zrobiłam się sławna w Płocku, dlatego, że chyba jako jedyna poszłam na to UB, wiedząc że mój ojciec jest chory i zażądałam, żeby mnie zamknęli razem z ojcem. Zbaranieli, wołali dowódcę, ale w końcu mnie zamknęli z ojcem. Tylko pewnie dzięki temu zwolnili nas następnego dnia.

  • Kiedy to było?

To już było [w marcu 1946] roku. Byłam w liceum w Płocku a potem właśnie była akcja, żeby wszystkich ziemian powysiedlać, bo nie wolno było żeby ziemianie byli w danym powiecie gdzie mieli majątek. I wtedy znów nas przesiedlili. I do tej pory pamiętam, jak przyszedł taki pan Smętny, i powiedział że wolno tylko „miętkie” rzeczy zabrać. I z Płocka wyjeżdżaliśmy z „miętkimi” rzeczami. I potem przyjechałam tutaj właśnie do Warszawy, wobec tego już tu robiłam maturę i tutaj poznałam mojego męża, z którym razem robiłam maturę.

  • Wracając do momentu zakończenia Powstania, pani do Warszawy dostała się skąd?

Po Powstaniu, jak uciekłyśmy przed obozem [w Ursusie], to dostałyśmy się do Łuszczewa, a potem Pawłowic. To były takie polowe szpitale dla partyzantów. I tam byłyśmy do listopada. A potem już właśnie poszukałam swojej rodziny i znalazłam.

  • Czy była pani represjonowana?

Tak. Jeszcze właśnie przed zamążpójściem, jeszcze przed 1950 rokiem, czyli chyba w 1949 roku, przyszli z rewizją do moich rodziców. Długi czas wszystko przewracali w domu, bo byliśmy – i rodzice ziemianie i inteligencja i tak dalej, no więc w ogóle wszystko było na „źle”. Z tym, że ojciec mój też znów był chory, bardzo. Mnie po tej rewizji zabierali. To wyglądało dosyć groźnie. Na jakąś konfrontację mnie zabierali. Ale dziwne są losy ludzi. W pewnym momencie jeden z tych młodszych ubowców podszedł do mojego ojca leżącego w łóżku i powiedział tak: „Panie Rutkowski, pan mnie nie znasz, ale ja pana znam. I ja przyrzekłem swojemu ojcu, że ja się panu odwdzięczę za to, co pan zrobił dla nas”. A okazuje się, że to był syn Żyda z Płocka, który był dużym handlarzem zbożem. Tam był wtedy taki zwyczaj, że handlarze kontraktowali u ziemian zboże i żeby już im dać a nie komuś innemu to oni dawali jakieś przedpłaty na to zboże. I to były jakieś duże pieniądze, duże sumy i to było w 1939 roku. I jak się okazało ojciec mój jako jedyny tym Żydom oddał te pieniądze, no bo właściwie potem to żyto [i] pszenica było zarekwirowane przez Niemców, dla wojska niemieckiego trzeba było odstawiać. Ale ojciec mój uważał, że musi oddać wobec tego pieniądze, które wziął, tę przedpłatę. I jak się okazało, jako jedyny oddał i dzięki temu oni przeżyli, ci Żydzi. I kółko się zamknęło, bo potem on był na rewizji, syn tego właśnie właściciela hurtu zbożem, i on właśnie podszedł do ojca i powiedział: „Ja wszystko zrobię żeby pańska córka wróciła”. I rzeczywiście chyba dzięki niemu wróciłam, bo ja byłam skonfrontowana z takim szalenie pobitym [akowcem] na Cyryla i Metodego. To było na Pradze. Mnie też się koniecznie pytali o jeszcze jednego akowca, którego też dobrze znałam, ale na szczęście nie wiedziałam gdzie on jest. Naprawdę nie wiedziałam gdzie on jest, a tamten był [biedny] tak strasznie zbity i był tylko przykryty kocem. No wyglądało na to, że ja też bym tam siedziała, no bo nie dało się ukryć, że się znałam z nim. Myślę, że ja to zawdzięczam wtedy temu Żydowi, że on to wywalczył, żeby mnie zwolnili. I wróciłam do domu dzięki temu.

  • A czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś czego nikt dotąd nie powiedział?

Mówiłam moim wnukom, że mimo że [były takie] straszne, to jednak były [to] najwspanialsze chwile w moim życiu, bo chwile nadziei na wspaniałą przyszłość i chwile takiej ogromnej solidarności między młodzieżą, dorosłymi, takiego uniesienia, takiej wzniosłości.

  • Dziękujemy bardzo.

[uzupełnienie] W takim mająteczku był zrobiony szpital polowy, ten mająteczek się nazywał Łuszczewo. Tam byłam zaprzyjaźniona, dalej jestem zaprzyjaźniona z dziećmi właścicielki, bo tan pan to nie żył. I tam, w szpitalu rzeczywiście w ciężkich warunkach żeśmy pracowały. Na przykład bardzo pamiętam, że w czasie okupacji myślałam, że pójdę na medycynę, ale pranie strasznie zaropiałych [opatrunków i bandaży, których] ciągle owało było [obrzydliwe]. Do tej pory pamiętam, że to mnie odstraszyło od medycyny. I druga rzecz, tam nie było elektryczności tylko były lampy i niedaleko była bitwa i przywieźli nam rannych. Dwóch lekarzy: doktor Askanas, a drugi… nie pamiętam w tej chwili, operowali a myśmy tylko trzymały lampy we trzy. Nagle jedna z koleżanek klapnęła, po prostu nie wytrzymała tej operacji. Wobec tego jeszcze dwie trzymałyśmy te lampy, potem druga poszła wymiotować. Tylko ja jedna wytrzymałam, mimo, że przyrzekłam sobie po tej operacji na wpół żywej, takiej strasznie krwawej, że nie pójdę na medycynę. Kolejne operacje były w takich strasznych warunkach. No po prostu w takim majątku to było uszykowane, ale bez elektryczności. Pamiętam sporo takich rannych i taką radosną rzecz powiem. Był taki ranny z Warszawy, który uległ poparzeniu przez „krowy” – takie pociski które były i zapalające i burzące. On właśnie dostał się w ostrzał „krów” i był strasznie poparzony. Miał poparzenia trzeciego stopnia, między innymi miał poparzone ręce, twarz… Zabawnie – dlatego, że on chodził – lekarz mu zrobiła na takich patyczkach, i tylko gazę i tam się kropiło tylko i sensacja, po jakimś tam dłuższym czasie, po miesiącu czy iluś, zdjął tą przyłbicę z gazy i to się okazał przeuroczy, miły chłopak. A długi czas był tylko za tą gazą. Ten lekarz go bardzo dobrze podleczył. Miał skórę inną, ale zupełnie niezłą i ocalały mu oczy, to najważniejsze. A trzeba przyznać, że śmiertelność była ogromna, niestety. Nie było jeszcze penicyliny. Okazało się, że jeden z naszych rannych, to był kolega mojego męża i miał postrzał w pośladek. Bardzo gorączkował, bardzo mu to wszystko ropiało i jak miał taką wysoką gorączkę to tak mówił: „Boże, czemu ja nie wystawiłem głowy zamiast pupy!”. On przeżył. Przez trzy miesiące tam byłyśmy, w trudnych dosyć warunkach, ale też byłyśmy bardzo szczęśliwe, że możemy pomagać chorym.



Warszawa, 2 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Bednarek
Halina Rogozińska Pseudonim: „Mała” Stopień: łączniczka Formacja: IV Oddział Ochota Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter